ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Bałkański pościg

Autor: Wojtek Kunachowicz
Data dodania do serwisu: 2008-07-23
Relacja obejmuje następujące kraje: Chorwacja – Czarnogóra – Albania – Macedonia - Serbia – Węgry - Słowacja
Średnia ocena: 5.58
Ilość ocen: 324

Oceń relację

<font><font> </font></font> <p align="justify"><strong> </strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Zimą powr&oacute;ciła idea wyjazdu &bdquo;samochodowego&rdquo;; kierunek z dawna wyczekiwany &ndash; Bałkany. Spojrzeć w głąb dalszej i bliższej historii, rozkoszować się urokami krajobraz&oacute;w, no i oczywiście zakosztować miejscowej gastronomii i legendarnej gościnności. W ruch poszły mapy, przewodniki, opisy na stronach www - dyskusje, opinie, planowanie trasy... Wszystko na nic... Tanie linie lotnicze SkyEurope zarzuciły na nas haczyk zwany promocją... Kupiliśmy bilety po ok. 100 pln z Krakowa do Dubrownika (w jedną stronę &ndash; powr&oacute;t planowaliśmy pociągami). Niejednokrotnie p&oacute;źniej żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy jednak naszymi leciwymi volkswagenami &ndash; dramatyczna komunikacja publiczna (szczeg&oacute;lnie w pobliżu granic), jak r&oacute;wnież konieczność noszenia wszystkiego na własnym grzbiecie (szczeg&oacute;lnie, że panowały solidne upały) sprawiły, że obiecaliśmy sobie lepiej przemyśleć logistykę...</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>28 lipca 2007 (sobota) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Spotkanie ekipy miało nastąpić w Krakowie (poza Jezierem, kt&oacute;ry miał czekać w Dubrowniku). Start o niekatolickiej godzinie 4-00 (pobudka ok. 2 w nocy!!!), pociąg widmo (jakiś extra kurs, kt&oacute;rego na pr&oacute;żno szukałem w rozkładzie &ndash; tylko dzięki informacji od jadących nim Tomasza i Monki) powi&oacute;zł nas w turystycznym tempie na południe. Po kr&oacute;tkich dywagacjach poszliśmy spać (też na kr&oacute;tko) &ndash; wszystko, aby w Krakowie (gdzie mieliśmy prawie cały dzień do odlotu) trzymać fason i mieć dość sił... Operacja zakończyła się połowicznym sukcesem &ndash; po złożeniu plecak&oacute;w w przechowalni bagażu starczyło energii jedynie na to, by udać się na Rynek i usiąść w kawiarnianym ogr&oacute;dku<font>&#61514;</font>. Poranna kawa i przedpołudniowe drinki smakowały wybornie, wprowadzając nas coraz głębiej w wakacyjny nastr&oacute;j. Trwałby on pewnie dłużej, gdyby nie zadzwonił Ten, Kt&oacute;ry Miał Już Być W Dubrowniku... (i szukać noclegu)... Jezioro znaczy...Z tajemniczych wyjaśnień dowiedzieliśmy się, że przerwał podr&oacute;ż już w Toruniu... Plan się zawalił - nie miał możliwości zdążyć do Bratysławy na samolot, w związku z czym podjął za nami pościg pociągiem (via Budapeszt, Belgrad, Podgoricę). Metę wyznaczono w Kotorze &ndash; oczywiście nikt z nas nie wierzył, że się uda.... W każdym razie informacja wyrwała nas z sennengo letargu i ruszyliśmy (odwiedzając po drodze Kazimierz) na lotnisko. Tam ważenie, przepakowywanie i klarowanie plecak&oacute;w, odprawa, wizyta w sklepie wolnocłowym i welcome on the board<font>&#61514;</font>. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Start samolotu... mniam... super przeżycie<font>&#61514;</font>. Potem już tylko dwugodzinne bujanie w przestworzach (niestety widok&oacute;w nie dane było podziwiać z powodu zachmurzenia<font>&#61516;</font>) i lądujemy na bałkańskiej ziemi. Chorwacja powitała nas szybkim i ciepłym zmierzchem. Pozostało tylko znaleźć jakiś nocleg &ndash; i tu zaczęły się schody... Żaden z napotkanych lokals&oacute;w nie znał kempingu w okolicy, natomiast kierowca autobusu za podw&oacute;zkę do Dubrownika zaproponował taką cenę, ze pięści same składały się do bicia (za wyłudzenie rzecz jasna). W końcu z pomocą przyszedł nam pewien młodzieniec &ndash; przynajmniej był w stanie określić, gdzie jest poszukiwane przez nas miejsce, no i jak tam dojechać. Autobusem (oczywiście ostatnim i w dużym pośpiechu załadowczym &ndash; ale za to z klimatyzacją!) za 10 HRK dojechaliśmy do Mljni, skąd już żabim skokiem do Srebreno (kolejne 10 HRK &ndash; wszystkie autobusy kosztowały tyle). Camping dość spartański, ale za to niedrogi (za dwie osoby/ dwie noce plus namiot &ndash; ok. 160HRK), blisko sklepu, stacji benzynowej (pełniącej r&oacute;wnież funkcję punktu wymiany walut) no i plaży<font>&#61514;</font>. Zakupiliśmy po litrowym Karlovacko (9 HRK) i udaliśmy się na plażę - woda była ciepła i jednocześnie doskonale orzeźwiająca po trudach podr&oacute;ży. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>29 lipca 2007 (niedziela) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Eeeech.... Drzewko figowe nie dawało wcale cienia, słońce dość szybko wygoniło nas z namiot&oacute;w. Co miało też i dobre strony &ndash; szybkie śniadanko, kąpiel w morzu </p><div align="justify"> </div><p align="justify">(i obowiązkowe zmywanie soli pod prysznicem) i możemy ruszać na zaplanowaną poprzedniego wieczora wycieczkę do Dubrownika. Tym razem autobus bez klimy.... Ale widoki za oknem rekompensowały ten mankament &ndash; trasa biegnie wzdłuż wybrzeża, ukazując co chwila ciche zatoczki. No i tę całkiem dużą, nad kt&oacute;rą leży Dubrovnik &ndash; cumuje tam mrowie jacht&oacute;w, ł&oacute;dek a nawet jakiś kilkupiętrowy wycieczkowiec (zapewne z tłustymi niemieckimi emerytami na pokładzie...). A samo miasto? C&oacute;ż.... Zupełnie zapomnieliśmy, że jest niedziela&hellip; I wszędzie będą TŁUMY!!!</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dziesiątki zaparkowanych autokar&oacute;w, wszechobecne kolejki, drożyzna.... I do tego potężny upał... Zrezygnowaliśmy z wejścia na mury (na oko p&oacute;łtorej godziny czekania w pełnym słońcu), przemaszerowaliśmy z tłumem obok najbardziej znanych zabytk&oacute;w ( Wielka Fontanna Onufrego, kości&oacute;ł św. Zbawiciela, klasztor Franciszkan&oacute;w, pałac Sponza i inne takie). Dopiero w bocznych uliczkach z dala od &bdquo;centrum&rdquo; zaznaliśmy odrobinę wytchnienia. Z mocnym postanowieniem wyrwania się z tego &bdquo;turystycznego&rdquo; obłędu przebiliśmy się poza obręb mur&oacute;w miasta i zasiedliśmy w miłej kafejce (raczej dla miejscowych &ndash; ceny por&oacute;wnywalne do tych na krakowskim rynku). Konstatacja, że jest to miasto mocno przereklamowane, patrzyła każdemu z oczu (może np. w styczniu jest przyjemniej? choć wcale niekoniecznie). I te ceny... (woda mineralna &ndash; 12 HRK, kawałek pizzy od 15 HKR, papierosy tyleż samo). Poirytowani tłumem i upałem wr&oacute;ciliśmy do Srebreno. &bdquo;Przynajmniej sobie smacznie poplażujemy....&rdquo; Nic bardziej mylnego &ndash; tam też tłumy, do tego plaża o szerokości 3-4 metr&oacute;w<font>&#61516;</font>. Uciekać do Czarnog&oacute;ry jak najszybciej!!! I z dala od tłum&oacute;w... To udało się już wieczorem &ndash; z zapasem miejscowego wina (w/g mnie dość kiepskie &ndash; co prawda niekt&oacute;rzy sugerując się stosunkiem cena/jakość byli bardziej wyrozumiali) udaliśmy się na falochron. Obserwacja nocnego życia mariny, samolot&oacute;w podchodzących do lądowania, gwiazdy.... Całkiem miłe...Zresztą w fajnym towarzystwie i z &bdquo;gastronomią&rdquo; wieczory są zawsze przyjemne<font>&#61514;</font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>30 lipca 2007 (poniedziałek) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Spakowaliśmy manele i (w miarę) szybko wr&oacute;ciliśmy w okolice lotniska. Biegła tam najkr&oacute;tsza droga do czarnog&oacute;rskiej granicy (i, jak pamiętaliśmy, było nieopodal niezłe miejsce na łapanie stopa). No i dupa... Miejsce może i dobre, ale nikt nie zabiera (albo auta pełne albo jadą akurat gdzie indziej). Po pewnym czasie i kilku wypitych piwkach (karlovacko 5 HRK - jakoś ten upał trzeba przeżyć) ogarnia nas zwątpienie... W końcu jest! Zatrzymuje się samoch&oacute;d z dwoma młodzieńcami wewnątrz. Szybko studzą nasz entuzjazm &ndash; owszem, mogą zabrać nas do Hercegnovi, ale za 30 euro... Szybkie targi i za 25/ekipa jedziemy. Hmmm, we czw&oacute;rkę z bagażami na tylnym siedzeniu jazda nie należy do najprzyjemniejszych przeżyć (jedyny plus, że jako pasażer nadprogramowy musiałem opuścić auto i pokonać przejście graniczne Kerasovici / Deberij Brlieg pieszo). Po kilkunastu minutach lądujemy na dworcu autobusowym. Pożegnaliśmy ozięble naszych przewodnik&oacute;w (&bdquo;jutro możemy Was zawieźć do Kotoru za 40 euro...&rdquo; &ndash; na pewno się zgodzimy, biorąc po uwagę, że bilet na autobus kosztuje ok. 2-3 euro... &ndash; niekt&oacute;rzy zawsze upierają się DOB). Umęczeni upałem, podr&oacute;żą, dyskutując o następnych posunięciach spijamy w przydworcowej knajpce kawki i piwka...(1 &ndash;1,20 euro). Niezdecydowanie zostało przerwane przez nadejście informacji od Tego, Kt&oacute;rego Widzieć Się Nikt Nie Spodziewał... Czyli Jeziera... Znaczy dotarł tu koleją, podr&oacute;żując bez przerw przez kilka kraj&oacute;w i czekał na nas w Kotorze... Kupiliśmy bilety na autobus i pozostały czas wykorzystaliśmy na szybkie zwiedzanie miasta i posiłek (na zmianę pilnowaliśmy plecak&oacute;w). Miasteczko stylem przypomina Dubrovnik &ndash; tyle, że mniejsze i mało zatłoczone (zresztą oba miasta w historii rywalizowały ze sobą o wpływ na drogi handlowe i przechodziły podobne, burzliwe dzieje). </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Ale prawdziwy rarytas był dopiero przed nami... Autobus ruszył zgodnie z planem, a my zgodnie z prawami fizyki zaczęliśmy się pocić na potęgę (temp. w cieniu ponad 30 stopni, nieotwieralne okna, brak klimy) &ndash; zanim nasz pojazd wydostał się poza miasto mieliśmy dość...A tam już czekała w całej krasie Boka Kotorska... Zmęczenie i znudzenie minęło jak ręką odjął &ndash; wszyscy chłonęliśmy piękno krajobrazu (fotograf robił zdjęcia przez otw&oacute;r wentylacyjny w dachu autobusu stojąc rozkrokiem na sąsiadujących fotelach wzbudzając wesołość wśr&oacute;d tuziemc&oacute;w). Jasne stało się, dlaczego autor przewodnika po Czarnog&oacute;rze dopisał w podtytule &bdquo;Fiord na Adriatyku&rdquo;... Por&oacute;wnania nasuwają się mimowolnie...</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Po około p&oacute;łtorej godzinie docieramy do autobuskej stanicy... (mijamy podczas wjazdu wałęsającego się i nieświadomego naszego przejazdu Jeziera...). Powitanie, pierwsze wsp&oacute;lne piwko, opowieści.... Okazało się, że niestety wiedza przewodnikowa potrafi się szybko dezaktualizować &ndash; kempingu opisywanego przezeń nikt nie zna (uczynna pani z biura turystycznego podała nam lokalizację najbliższego &ndash; ale niestety nie jechał tam żaden autobus<font>&#61514;</font>). Noclegi oferowane przez babuszki też nas nie zachwyciły &ndash; drogo i ciasno... Pozostało wr&oacute;cić do zauważonego podczas jazdy kempingu w Morinj (tak po prawdzie, to widziałem tylko kątem oka &ndash; i wydawało mi się, że kemping tam jest...ale nie przyznawałem się przed innymi żeby nie wzbudzać paniki...). Gamoń kierowca nie wiedział (pomimo niejednokrotnego pokazywania na mapie) gdzie ma nas zawieźć i ile skasować za kurs (najpierw wziął po 1 euro, potem dopłacaliśmy po 50 cent&oacute;w, przy kolejnej pr&oacute;bie wyłudzenia dopłaty daliśmy mu do zrozumienia, z kim/czym na głowy się zamienił...) Całe szczęście było niedaleko. No i był kemping. A nawet dwa<font>&#61514;</font>. Zdecydowaliśmy się na kilkunastominutowy spacer do dalszego z nich &ndash; położony był nad brzegiem zatoki, co miało nam wynagrodzić trudy marszu pod pełnym obciążeniem... Niestety.... Stało tam co prawda kilka kamper&oacute;w, ale infrastruktury praktycznie nie było (o ile nie liczyć jednego zlewu z zimną wodą i kibelka &ndash; Sławojki), dostępu do zatoki broniła zaś plątanina dzikich zarośli. Z pełnym przekonaniem, że spędzimy tu tylko jedną noc rozłożyliśmy namioty, spożyliśmy kolację, miejscowy rum i na tym zakończyliśmy długi dzień...</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"><u> 31 lipca 2007 (wtorek)</u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Żadnego cienia....Słońce nie pozwoliło nam za długo spać. Do tego przyjechał zarządca/właściciel pola i pr&oacute;bował wyciągnąć od nas jakąś kasę. Oczywiście otrzymał. Litanię zastrzeżeń wraz z informacją, ze spadamy stąd... Nawet się nie przejął. Chyba nawet zapłaciliśmy mu 5 euro za nasz czteroosobowy namiot, ale pewny tego nie jestem... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Ponieważ nie chciało się nam zwijać namiot&oacute;w i rozkładać ich ponownie, kilkaset metr&oacute;w dzielące nas od drugiego kempingu pokonaliśmy niosąc rozłożone namioty. Dla mijających nas kierowc&oacute;w samochod&oacute;w musieliśmy wyglądać dość groteskowo<font>&#61514;</font>. Nowe miejsce okazało się całkiem przyjemne &ndash; miejsca na namioty usytuowane między krzewami figowc&oacute;w i limonek zapewniały delikatny cień i odrobinę prywatności. Cena też była przyzwoita. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Ponieważ namioty przynieśliśmy już rozłożone, mogliśmy dość sprawnie (po śniadaniu i toalecie) wybrać się na zwiedzanie Kotoru. Przystanek autobusowy znajdował się obok zaprzyjaźnionego (a właściwie jedynego) sklepiku &ndash; czekanie można umilić piwkiem i papieroskiem<font>&#61514;</font> (<em>nota bene</em> sprzedawane w owym sklepiku wyroby tytoniowe &ndash; spod lady i bez znak&oacute;w akcyzy... c&oacute;ż, każdy orze jak może...). Klimatyzowanym busem zajeżdżamy na znany nam już dworzec, po czym kierujemy się do otoczonego murami obronnymi Starego Miasta. Snucie się wąskimi uliczkami będącego na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO zostawiliśmy na p&oacute;źniej &ndash; teraz, dop&oacute;ki mamy jeszcze siły i animusz, zaatakujemy zamek </p><div align="justify"> </div><p align="justify">(będący właściwie zespołem fortec). Zaopatrzeni w wodę, zimne piwko i dobry humor nabywamy stylowe (w formie starodawnych poczt&oacute;wek) bilety wstępu (2 euro) i zaczynamy wspinaczkę na położony na wysokości 260 m npm Fort Św. Jana (&bdquo;Illyryjski&rdquo;).</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Wraz z przebytą drogą stajemy się coraz lżejsi (pot leje się strumieniami), ale widoki rekompensują trudy wędr&oacute;wki w upale i słońcu... Widoczny fragment Boki Kotorskiej prezentuje się w całej swej pysznej okazałości, a i od zabudowań star&oacute;wki trudno oderwać wzrok... Sączymy piwko i odpoczywamy w promieniach słońca (kt&oacute;re niekt&oacute;rym już się powoli znudziło, więc namawiają do zejścia).</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> W sumie racja &ndash; w zacienionych zaułkach i uliczkach, przy kawiarnianych stolikach sennie i miło spędzamy czas &ndash; oczywiście do czasu, kiedy żołądki przypomniały nam o konieczności ich napełnienia. Pomoc oferuje dudka przy dworcu &ndash; pljeskavica , cevapci (mięsa &ndash; grillowane bądź smażone i podawane z pieczywem i sur&oacute;wkami; 1,5 euro) smakują wybornie (zwłaszcza popijane zimnym Niksićko lub Skopsko). Obładowani specjałami (zaplanowaliśmy na wiecz&oacute;r superkolację) wracamy na kemping. Kuriozalnym autobusem... Lat miał &bdquo;niewiadomo ile&rdquo;, ale za to... Miał Przedział Dla Palących!!! Jezioro zachwycony swoim odkryciem natychmiast zapalił, a po nim reszta palących skorzystała z niedostępnej w innych miejscach możliwości... Postanowiliśmy jutro też jechać tym autobusem! </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Po przyjeździe kupno dużego arbuza w sklepiku obok (alkoholizowany arbuz jest elementem ekwipunku na naszych wyjazdach<font>&#61514;</font>) i można zn&oacute;w poddać się lenistwu... Znaczy mężczyźni (Tomasz, Wojciech i Jezioro) idą &bdquo;chłodzić arbuza&rdquo; a reszta &bdquo;zajęła się kolacją&rdquo;<font>&#61514;</font>. Chłodzenie arbuza polegało na umieszczeniu go w zimnym strumieniu i czekaniu aż będzie dobry...Czekanie oczywiście można sobie umilić piciem piwka i &bdquo;męskimi rozmowami&rdquo;, co też uczyniliśmy... Wiecz&oacute;r upłynął wesoło (oczywiście po wypiciu arbuza i resztek rumu z poprzedniego dnia udaliśmy się jeszcze do hałasującego nieopodal baru &ndash; byliśmy jedynymi klientami, głośność muzyki dawała się we znaki, ale za to &ndash; przynajmniej niekt&oacute;rzy &ndash; zostali potraktowani promocją &ndash; po prostu nie skasowano nas za drinki &ndash; poproszono za wypicie za pomyślność Czarnog&oacute;ry... i jak tu nie lubić Bałkan&oacute;w ???)</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>1 sierpnia 2007 (środa)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Pobudkę ustaliliśmy dość wcześnie &ndash; żeby każdy zdążył sobie zażyć kąpieli w morzu (zatoce) czy co tam by chciał. Niestety autobus &bdquo;dla palących&rdquo; uciekł nam sprzed nosa, a następny... zepsuł się w czasie jazdy<font>&#61516;</font>. W og&oacute;le pech komunikacyjny był pełen. Na dworcu w Kotorze okazało się, że do Parku Narodowego Lovćen nie jedzie żaden autobus i możemy sobie wynająć samoch&oacute;d (nie wiadomo tylko gdzie i za ile, ale i tak nie mają siedmioosobowych....). Jest autobus do Ulcinj przez Bar &ndash; ale nie ma bilet&oacute;w... Wrrr, dlaczego nie zabraliśmy własnych aut??? W takim razie spadamy. Pięć euro do Podgoricy, trzy godziny jazdy malowniczymi serpentynami, ostatni rzut oka z g&oacute;ry na adriatyckie wybrzeże... mrożące krew w żyłach opowieści o spadających w przepaść pojazdach... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Dworzec w Podgoricy kojarzy się wszystkim z Koluszkami (trochę tylko inaczej położony), takież też zapewnia udogodnienia (jeden z najsłabszych bar&oacute;w dworcowych jakie znam), pełno za to typk&oacute;w proponujących podw&oacute;zkę do granicy za 50-60 euro (&bdquo;bo dziś już nic na pewno nie pojedzie&rdquo;) &ndash; niedoczekanie... Ale widocznie są frajerzy, kt&oacute;rzy dają się tak golić w nieprzyzwoity spos&oacute;b ( jest popyt, więc i podaż się pojawia). Znajdujemy autobus podmiejski do Tuzi (0,80 euro), stamtąd 15 km do przejścia Bożaj / Bajraku Hotit za 15 euro/2 auta. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Wspaniałe pustkowia w okolicy Jeziora Szkoderskiego, trasy po kt&oacute;rych aż się prosi pohasać na rowerze... A samo przejście graniczne i jego otoczenie &ndash; gratka dla konesera klimat&oacute;w prawdziwej środkowej Europy<font>&#61514;</font>. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Przeprawa trwa około godziny (niekt&oacute;rzy w samochodach są koneserami, widać, że trochę są zaskoczeni i zaniepokojeni...) i już wita nas Republika E Shqiperise... Oczywiście o czymś takim jak punkt wymiany walut czy przestanek autobusowy nawet nie ma mowy... Za to jest Pan Policjant... Pan Policjant jest Kr&oacute;lem Przejścia. Decyduje o kursach walut, cenach podw&oacute;zek, kto będzie cinkciarzem a kto taks&oacute;wkarzem<font>&#61514;</font>. Właściciele wiekowych mercedes&oacute;w (po aprobacie Pana Policjanta) oferują swoje usługi (jak zwykle po wyg&oacute;rowanych stawkach). Okazało się, że na kursie nie orżnęli nas zbyt mocno, po targach wzięliśmy też dwa mercedesy za 21euro/ekipa do wsi o miło brzmiącej nazwie Grill. Trzeba przyznać, że opadły nam szczęki.... Wjazd do Albanii i kilka pierwszych kilometr&oacute;w naprawdę robi wrażenie. Przez moment zapominasz człowieku, że jesteś w Europie. Wszędzie G&Oacute;RY śmieci, walące się budynki, szkielety zardzewiałych samochod&oacute;w, i..... bunkry! Wystają z ziemi jak jakieś gigantyczne pieczarki zaskoczone w czasie wzrostu... Przejeżdżamy jakieś miasteczko przypominające klimatem scenografię westernu, trzymamy się kurczowo czego się da (kierowcy nie przejmują się czymś takim jak przepisy czy &bdquo;bezpieczna jazda&rdquo;) i ,chłonąc mijane widoki, czekamy końce tej zwariowanej jeździe (wg relacji pasażer&oacute;w drugiego merca &ndash; ich kierowca nie miał tak kawaleryjskiej fantazji...). Wypakowujemy się z aut a kierowcy dzielą się zarobioną got&oacute;wką i udają na zakupy do pobliskiego sklepu (wracają obładowani wiktuałami &ndash; zdaje się zapewniliśmy ich familiom kolację i śniadanie). My natomiast do knajpy &ndash; popr&oacute;bować miejscowego piwka i zastanowić się nad dalszymi ruchami. Piwko Tirana (100 - 120 lek&oacute;w w knajpie, 60-80 w sklepie) wchłaniało się dobrze, więc powt&oacute;rzyliśmy kolejkę<font>&#61514;</font>. W tym czasie, zupełnie z początku niezauważenie dla nas, zaczęli się nam przyglądać miejscowi. Nie, oni się nie przyglądali, oni się GAPILI!!! Staliśmy się chyba lokalną atrakcją (co dało asumpt do przypuszczenia, że turyst&oacute;w zbyt wielu nie przyjeżdża nad tę część Jeziora Szkoderskiego). </p><div align="justify"> </div><p align="justify">W og&oacute;le fajnie się zrobiło... Pani w sklepie (oczywiście nie znała żadnego słowa w innym języku niż albański) pr&oacute;bowała sprzedać nam alko po wyg&oacute;rowanych cenach (pewnie pomyślała, że ma jakichś plastikowych frajer&oacute;w przed sobą...), nabyliśmy też fajeczki w kiosku &bdquo;zr&oacute;b to sam z element&oacute;w wyrzuconych przez sąsiad&oacute;w na śmietnik&rdquo;. Na szczęście w drugim sklepiku pani rozmawiała po serbsku, wiec już było prościej &ndash; podstawowe produkty kupiliśmy po cenach rynkowych. W międzyczasie pojedynczo i grupkami schodzili się mieszkańcy i już niebawem byliśmy otoczeni wianuszkiem gadających do nas ludzi.... Oczywiście m&oacute;wili po albańsku, więc komunikacja byłą utrudniona (a właściwie żadna).</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Jezioro wpadł w oko pewnej pani &ndash; dosłownie pożerała go wzrokiem &ndash; pewnie przez te jego pekaesy (na kt&oacute;re zwr&oacute;cili nawet uwagę celnicy). Znalazł się też chłopak m&oacute;wiący po angielsku, od kt&oacute;rego otrzymaliśmy trochę potrzebnych informacji, kupiliśmy też rakiję domowej produkcji (300 lek&oacute;w za p&oacute;łtoralitrową butelkę 50% zacnego trunku) po czym odprowadzani przez orszak dzieci udaliśmy się nad jezioro. Tamże, po odnalezieniu najmniej zaśmieconej przestrzeni, rozbiliśmy namioty. Dzieci obserwowały nas, opuszczając dopiero wtedy, kiedy skończyliśmy rozbijać biwak. (Niekt&oacute;rzy z uczestnik&oacute;w zaczęli snuć wizje, że na pewno sprowadzą złodziei, gwałcicieli a nawet morderc&oacute;w gdy będziemy spać...).</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dobrze, że drinki (rakija z colą w formie wira) powoli stępiają ich czujność i niepewność<font>&#61514;</font></p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>2 sierpnia 2007 (czwartek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Obudziły nas dzwoneczki... I beczenie.... Po wystawieniu gł&oacute;w z namiot&oacute;w oczom naszym ukazało się solidne stado owieczek<font>&#61514;</font>. Wędrowały między namiotami, z upodobaniem pożerając plasterki cytryn (używanych poprzedniego dnia do wir&oacute;w &ndash; więc jeszcze trochę nasączone alkoholem...). Poranek upłynął niekt&oacute;rym r&oacute;wnież na cierpieniach innego rodzaju &ndash; przypomniały o sobie papryczki z wczorajszego obiadu....(te co &bdquo;szczypią dwa razy&rdquo;...). Po śniadaniu zwijamy ob&oacute;z, torby z naszymi śmieciami zostawiamy koło kt&oacute;regoś z wysypisk (muszę przyznać, że robiłem to z zażenowaniem, ale co zrobić w kraju bez koszy?) i udajemy się na przestanek, skąd mamy busa do Szkodry. Kilkunastominutowa jazda kończy się na bazarze. Zresztą całe miasto jest jak wielki bazar&hellip; Handel odbywa się przed sklepami - towary niskiej jakości leżą w r&oacute;żnych konfiguracjach bezpośrednio na chodnikach (lub raczej czymś, co kiedyś było chodnikiem&hellip;). Zupełnym kuriozum jest sprzedaż paliwa &ndash; napełnione plastikowe butelki stają na turystycznych stolikach, obok stoją beczki &ndash; kupują tu zar&oacute;wno kierowcy, jak i sklepikarze (elektryczności z sieci nie ma &ndash; każdy sklepik posiada własny generator prądu). Zresztą nie ma co się dziwić - stacji benzynowych jest bardzo mało, większość zaś z nich wygląda &bdquo;Zr&oacute;b-To-Sam&rdquo; albo po prostu nie działa&hellip; Papieroski tez ciekawie się kupuje &ndash; wystarczy podejść do człowieka stojącego obok g&oacute;ry tytoniu, zam&oacute;wić interesującą nas ilość sztuk i poczekać, aż sprzedawca wyprodukuje papierosy<font>&#61514;</font>. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Dworzec kolejowy, do kt&oacute;rego się kierujemy, jest oczywiście na drugim końcu miasta&hellip; Idąc z całym ekwipunkiem w potężnym złorzeczymy tw&oacute;rcom takiego rozwiązania. Oczywiście oczy szeroko otwarte &ndash; ciekawostki zdarzają się co chwile (np. balkony blok&oacute;w, wypełnione w całości drewnem opałowym &ndash; zapasy na zimę?). Docieramy w końcu na dworzec, a tam&hellip;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Zamknięte!!! Teraz przekleństwa leciały już całkiem jawnie. Okazało się, że z powodu małego zainteresowania, połączenie południowe ze Stolicą zostało zlikwidowane&hellip;( w og&oacute;le pociąg&oacute;w w całej Albanii jeździ mało i do tego w kretyńskich porach&hellip;). Człowiek pilnujący dworca zaofiarował nam pomoc &ndash; podobno ma znajomego z dużym autem, i za pieniądze może nas zabrać gdzie chcemy (&bdquo;poczekajcie kwadrans, a wszystko się załatwi&rdquo; &ndash; OK., może być&hellip;&rdquo;). Zatem posiłek i kawka &ndash; sjesta znaczy<font>&#61514;</font>. Z um&oacute;wionego kwadransa zrobiła się godzina &ndash; wracamy zatem w okolice ołowianego meczetu w centrum, skąd jeżdżą autobusy. Jedziemy do Lezhe, skąd mamy zamiar udać się nad morze. Toaleta, lodowate piwko i jazda. W autobusach nie sprzedają bilet&oacute;w, a pasażer&oacute;w chyba kasują &bdquo;na oko&rdquo;. Nas chyba orżnęłi, bo zapłaciliśmy po 300 lek&oacute;w za przecież niedługi odcinek&hellip; No ale oni nie m&oacute;wią (albo udają) w innym języku poza własnym &ndash; i jak tu się targować? Po jakichś dw&oacute;ch piwkach lądujemy w Lezhe &ndash; oczywiście koło jakiegoś śmietnika (z pożywiającą się tam świnką<font>&#61514;</font>). Tu przez zgrzyt towarzyski następuje kr&oacute;tkotrwałe podzielenie ekipy. Decydujemy się jechać busem do Shengjin &ndash; oglądane na zdjęciach w necie robił całkiem przyzwoite wrażenie. Jedziemy w piątkę &ndash; Tomasz i Monka mają dojechać kolejnym busem (przynajmniej teoretycznie). Na miejscu okazuje się, że nie jest za ciekawie&hellip; Kupa ludzi i też śmietnik&hellip; Zagadnięty przez Jeziera kierowca twierdzi, że wie gdzie jest camping, i chętnie nas zawiezie. Jedziemy, jedziemy i nic&hellip; Droga się kończy i nic&hellip; dojeżdżamy do jakiejś zagrody, za kt&oacute;rą jest tylko woda&hellip; I nawet śladu kempingu. Kierowca zawraca i wiezie nas z powrotem. Każemy się zatrzymać koło miejsca, gdzie od biedy można się rozbić. Dajemy po 50 lek&oacute;w, a szofer m&oacute;wi, że mało! Jak to? Miał być kemping &ndash; a gdzie on jest? Pokazuje nam, że mamy zapłacić 1000 lek&oacute;w, a my w śmiech. No ale sytuacja coraz mniej śmieszna się robi &ndash; kretyn wyciąga telefon i sugeruje, że zawoła koleg&oacute;w czy też policję, my też coraz bardziej zirytowani jawną pr&oacute;ba wymuszenia&hellip; Już ręce się w pięści zaciskają, coraz głośniejsze przekleństwa&hellip; W końcu dostaje 500 lek&oacute;w i z pożegnany kr&oacute;tkim &bdquo;spierdalaj&rdquo; odjeżdża. A my rozglądamy się za miejscem do rozłożenia biwaku. No i oględziny wypadają marnie&hellip; Całe szczęście pojawia się młodzieniec idący na plażę &ndash; i zagadnięty &ndash; oferuje (jako &bdquo;dobry muzułmanin&rdquo; muszę pomagać ludziom &ndash; twierdzi), że spr&oacute;buje załatwić nam możliwość rozbicia namiot&oacute;w obok restauracji i pensjonatu. Właściciel niechętnie, ale wyraża zgodę, a nasz dobroczyńca daje nam klucz od swojego apartamentu, byśmy mogli się wykąpać i zrobić pranie (&bdquo;dop&oacute;ki nie wr&oacute;ci z żoną i dzieckiem z plaży&rdquo;). Teraz tylko trzeba iść do wsi (jakieś dwa kilometry na oko) i spr&oacute;bować odnaleźć Tomasza i Monkę. A proste w tym tłumie to nie jest&hellip; Do tego miejscowość jest wielkim placem budowy &ndash; buduje się tam kilkanaście hoteli (o nazwach wiele m&oacute;wiących o gustach i oczekiwaniach miejscowych - &bdquo;Ambasador&rdquo;, &bdquo;Hilton&rdquo;, &bdquo;New York&rdquo; i podobne<font>&#61514;</font>). Po dw&oacute;ch godzinach znajdujemy zguby &ndash; w podłych humorach czekają na jakąś strawę w barze znajdującym się na drugim końcu wsi. Wracamy wsp&oacute;lnie do obozowiska, robiąc po drodze zakupy na wiecz&oacute;r. Zmęczenie i niespecjalne zadowolenie z miejsca powoduję, że kiepsko się dogadujemy tego wieczora&hellip;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>3 sierpnia 2007 (piątek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Nowy dzień, nowe wyzwania, nowe możliwości. Spadamy do Lezhe, gdzie po godzinie mamy autobus do Tirany. Zn&oacute;w metoda &bdquo;na oko&rdquo; &ndash; płacimy po 150 lek&oacute;w (od Marceliny i Grześka chcieli początkowo 200) i ruszamy, mijając kolejne bunkry i śmietniska (nie robią już na nas wrażenia). Natomiast dworzec i szczeg&oacute;lnie tabor kolejowy już tak. I to jakie! Latamy po dworcu robiąc masę zdjęć. Pociąg do Elbassan za dwie godziny (190 lek&oacute;w), mamy więc czas na obiad i spacer po centrum. Opr&oacute;cz pomnika Skandenberga i og&oacute;lnej rozpierduchy nic ciekawego. Ładujemy się więc do pociągu bez szyb i w ż&oacute;łwim tempie jedziemy przez kraj.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Trasa kolejowa wiedzie przez nadmorskie Durres , gdzie podziwiamy wraki stak&oacute;w na plaży, rozległe przestrzenie usiane bunkrami i rozpadającymi się fabrykami&hellip;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dworzec w Elbassan mieści się w tutejszej normie &ndash; wszędzie świadectwa totalnego upadku kolei. Miejskim autobusem (nie chcą od nas kasy za bilety) jedziemy do centrum, i ponieważ już p&oacute;źne popołudnie, rozglądamy się za noclegiem. Jest tylko jeden hotel, oferujący noclegi po 10 euro za osobę, ale bez wody&hellip; poza tym pustynia. Nic, chyba trzeba stąd spadać&hellip; Wynajmujemy busa za 600 lek&oacute;w/osoba do granicy. Ostatnie zakupy &ndash; wydać resztę niewymienialnych nigdzie lek&oacute;w i żegnamy się z krajem. I zaraz żałujemy&hellip; Widoki podczas jazdy wspaniałe &ndash; aż żal, że ciemność szybko nadchodzi&hellip; Obiecuję sobie w myślach, że przejadę tę trasę koleją &ndash; g&oacute;ry, doliny, mosty, tunele. Wspaniałe, wspaniałe&hellip; </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Dojeżdżamy do granicy i od razu czujemy, że jest na dużej wysokości &ndash; trzeba włożyć długie spodnie i kurtki. Przeprawa przez granicę kilka minut, wymiana kasy i co dalej? Do Strugi jest kilkanaście kilometr&oacute;w, a pomysł spaceru po nocy z plecakiem nie przypada nam do gustu. Całe szczęście na granicy pojawia się autobus, a kierowca i pilot nie przepuszczają okazji do zarobienia kilku euro (20 za ekipę) &ndash; po 15 minutach siedzimy w knajce w Strudze. Niestety obsługa stacji benzynowej, gdzie pr&oacute;bowaliśmy zapytać o kemping, była troche podchmielona i nie bardzo wiedziała, jak na pom&oacute;c. Całe szczęście ktoś w knajpie wiedział. Wpiliśmy zatem rakiję , zam&oacute;wiliśmy taks&oacute;wki (po 200 denar&oacute;w za kurs) i wbiliśmy się na &bdquo;Awtokamp As&rdquo;<font>&#61514;</font>. Średniej kategorii, z ciepłą wodą w jakichś debilnych godzinach, ale za to położony pięknie nad Jeziorem Ochrydzkim i ze sklepem. (400 denar&oacute;w/osobonamiotonoc).</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>4 sierpnia 2007 (sobota)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Niefart od rana&hellip; Niedokręcony palnik puścił nam cały gaz z kartusza do atmosfery, a grzałka się przepaliła&hellip;. Zostaliśmy bez możliwości samodzielnego zagotowania wody. Poratowała nas obsługa baru, ale kłopot został (w całej okolicy nie mogliśmy kupić butli). Ale co tam! Jedziemy do Ochrydy, polecanej przez przewodniki jako najprzyjemniejszego miasteczka Macedonii (bus &ndash; 30 denar&oacute;w). No i przyznać trzeba, że akurat w tym przypadku maja rację.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Kręte klimatyczne uliczki, liczne tanie knajpki, forteca i zabytkowe cerkwie, bazar z owocami i najlepszą domowa rakiją&hellip; Raj dla wł&oacute;czykij&oacute;w<font>&#61514;</font> - tak też, na wł&oacute;częgach, minął cały dzień. Powstał nawet projekt, by wynająć następnego dnia ł&oacute;dź i delektować się kołysaniem fal Jeziora Ochrydzkiego, podziwiając przy tym okolicę. Wygrał jednak inny projekt &ndash; odwiedzić okoliczny Park Narodowy Galicica oraz Św. Naum &ndash; cel licznych pielgrzymek religijnych Macedończyk&oacute;w. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Wiecz&oacute;r też był bardzo przyjemny &ndash; nasze kłopoty z gotowaniem zaowocowały nawiązaniem kontakt&oacute;w z sąsiadami. A że gospodarz przyczepy był towarzyskim człowiekiem, robiącym w dodatku przepyszną i super mocna domową rakiję, udający się po wrzątek wracali z coraz większymi kłopotami&hellip; Ale całe szczęście chodził wcześnie spać.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>5 sierpnia 2007 (niedziela)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Nasz plan na ten dzień może i fajny był, ale pogada postanowiła przestać umilać nam czas&hellip; Zaczęło padać w nocy, a że namiot już swoje przeżył, jego wodoszczelność okazała się problematyczna. Pełni nadziei, że jeszcze jakoś się wypogodzi, udaliśmy się na wycieczkę. Niestety&hellip; Ściana wody non stop&hellip; Wyleciał z planu Park, Św. Naum też cygaro &ndash; co z tego, że położony pięknie na skarpie nad jeziorem, skoro nic nie było widać? Jedynym plusem pogody było, ze właściciele budek z jedzeniem byli bardziej mili &ndash; dawali solidne porcje strawy i rozgrzewającej rakiji po niewyg&oacute;rowanych cenach i bynajmniej nie po aptekarsku&hellip; Po powrocie (nibytaks&oacute;wką za 250 denar&oacute;w) zaczęło się rozpogadzać&hellip; Ależ pech&hellip; Poprawiamy sobie humor, kupując smakołyki na ostatnia kolację na kempingu (a jeszcze bardziej &ndash; spożywając je). </p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>6 sierpnia 2007 (poniedziałek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Pobudka dość wczesna, bo i chłodno, przepaduje, a i um&oacute;wieni jesteśmy z kierowcą busa, kt&oacute;ry poprzedniego dnia zgodził się za rozsądną cenę zawieźć do Skopje. Zwijamy manele i idziemy do recepcji uregulować rachunek. Marcelina z Grześkiem uregulowali już poprzedniego dnia, ale niestety tego głąba w recepcji to nie interesowało. Tak samo, jak fakt posiadania przez nich stosownego rachunku. Uparł się, że skoro on tego nie ma w komputerze, to mamy zapłacić za całą si&oacute;demkę, albo nie odda nam paszport&oacute;w&hellip; Podni&oacute;sł nam ciśnienie strasznie. Całe szczęście Bogusia popisała się niebiańską cierpliwością &ndash; wyprosiła mnie z recepcji i sama tłumaczyła cieciowi jego błąd, jakoś doprowadzając do wyjaśnienia sytuacji&hellip; (zdaje się, że nazwałem nawet gościa &bdquo;Bułgarem&rdquo;, co w Macedonii jest dużego kalibru obelgą&hellip;). Ale na tym nie koniec. Zadzwonił nasz kierowca oznajmiając, że się sp&oacute;źni, potem, że pojedzie jego brat a potem już wcale nie dzwonił ani nie odbierał telefon&oacute;w&hellip; Zajebiście&hellip; Nie było innej rady &ndash; podzieliliśmy się i spr&oacute;bowaliśmy szczęścia stopem&hellip; Długo nie czekaliśmy &ndash; może jakiś kwadrans (i całe szczęście &ndash; zaraz po starcie spadłą potężna ulewa). Bogusia zaraz udała się objęcia Morfeusza, a ja na przemian rozmawiałem z szoferem i drzemałem<font>&#61514;</font>. Po ponad dw&oacute;ch godzinach byliśmy na dworcu w Tetovie, skąd po trzech kwadransach mieliśmy autobus do Skopje. Przerwę wykorzystaliśmy na kawkę, toaletę i zrobienie zdjęć pobliskiego dworca kolejowego (w stanie ruiny). Żałuję do dziś, że nie zrobiłem sobie zdjęcia z kierowcą autobusu &ndash; wyglądał, jakby zszedł przed chwilą z planu filmu &bdquo;Czarny Kot, Biały Kot&rdquo;&hellip; Wysoki, z zakolami, pekaesami i wąsami, do tego kilka sygnet&oacute;w, garnitur w prążki prosto z lat 70 i tubalny śmiech. Pewnie już go nigdy nie spotkam. Pomimo, że zbliżaliśmy się do stolicy, zauważalne na każdym kroku było, że Macedonia była najbiedniejszą z republik byłej Jugosławii &ndash; widać po ludziach, domach, samochodach&hellip; Rzuca się też w oczy ekspansja Islamu. W każdej, nawet najbardziej zabitej dechami wiosce jest meczet (sztuka n&oacute;wka, minarety lśnią bielą), mają rozmach&hellip;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Samo Skopje jest dość bezbarwnym miastem (to efekt wielkiego trzęsienia ziemi w 1963r</p><div align="justify"> </div><p align="justify">- większość miasta utonęła pod gruzami). Ale za to ma linię kolejową<font>&#61514;</font>. I nawet był niezły pociąg do Belgradu&hellip; Tyle, że nie było na niego bilet&oacute;w&hellip; </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Zajęliśmy stolik w knajpce koło dworca i wyłapywaliśmy kolejnych członk&oacute;w ekipy (okazało </p><div align="justify"> </div><p align="justify">się że Tomasz z Monką też szybko złapali stopa , reszta pojechała burżujsko autobusem). Zjedliśmy, popili piwkiem Skopsko i autobusem do Kumanowa, skąd rzut kamieniem do granicy. Nawet autobus do Serbii jeszcze dziś jedzie<font>&#61514;</font>. Jak zwykle wydawanie ostatnich pieniędzy i zatrzymywanie w biegu autobusu. A on nie chce nas zabrać!!! M&oacute;wią, że tam gdzie chcemy jechać (Pustenik) nic nie ma&hellip; (może zasugerowali się nazwą&hellip;). Koniec końc&oacute;w zabrali nas, ale tylko do granicy. I dobrze &ndash; kolejka spora, a my jako piesi przemieściliśmy się żwawo. Tylko co z tego, skoro na serbskiej stronie nie było żadnego transportu, a w międzyczasie zapadł zmrok&hellip; Wymieniliśmy kasę po bandyckim kursie (szczeg&oacute;lnie niepotrzebne już macedońskie denary) i przystąpiliśmy do negocjacji z panami oferującymi &bdquo;niekoncesjonowane usługi taks&oacute;wkarskie&rdquo;. Za 20 euro zgodzili się zawieźć nas do miejscowości posiadającej stacje kolejową i nawet połączenie ze stolicą.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">C&oacute;ż, stacją tego nazwać raczej nie spos&oacute;b &ndash; raczej budyneczek zawiadowcy. Bez zaplecza dla podr&oacute;żnych, dostęp tylko po sforsowaniu stojącego pociągu towarowego (gramolenie się przezeń nawet bez bagażu było dość ciężkie), no i pociąg odjeżdżał dopiero za kilka godzin. Zdecydowaliśmy zatem, by pojechać do Bujanowa i stamtąd pr&oacute;bować (przynajmniej na mapie wydawało się bardziej cywilizowanym miejscem). Hmmm... Wylądowaliśmy na dworcu autobusowym, nabyliśmy bilety na nocny autobus do Belgradu (700 dinar&oacute;w plus 20 za bagaż), w okolicznych kioskach można się r&oacute;wnież było zaopatrzyć w jedzenie, picie czy papierosy. Cały dworzec i jego otoczenie raczej przyjemne nie były &ndash; pełno podejrzanych, podpitych typ&oacute;w, przyglądających się nam nieżyczliwie, czekających jakby na okazję do zaczepki... Do autobusu wsiedliśmy z widoczną ulgą<font>&#61514;</font>. A z jeszcze większą po kilku koszmarnych godzinach wysiedliśmy zeń... Im mniej napiszę o tej podr&oacute;ży tym lepiej... Niewygoda, duchota na przemian z chłodem, zapach skarpet i piwa, niemili wsp&oacute;łpasażerowie... Brrrr!!! </p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>7 sierpnia 2007 (wtorek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> W podłych nastrojach łaziliśmy po dworcu, szukając kolejno: kibla, rozkładu jazdy i informacji... (plan zakładał odwiedzenie wsi Surduk nad Dunajem &ndash; tej z filmu &bdquo;Biały Kot, Czarny Kot&rdquo; lub też ..... na zakolu/przełomie Dunaju &ndash; połączeń albo nie było, albo w kretyńskich porach albo o horrendalnych cenach...). Z pomocą przechodni&oacute;w znaleźliśmy przystanek, skąd odjeżdżały autobusy do campusu uniwersyteckiego (czas znaleźć miejsce do spania). Niestety, z wielu akademik&oacute;w tylko jeden jest otwarty, pokoje około 20 euro. Ale i tak nie możemy ich wynająć (pomijając bandycką cenę), bo nie ma osoby, kt&oacute;ra się tym zajmuje, i nie wiadomo czy i kiedy będzie... Pięknie kurwa pięknie... A zmęczenie i irytacja coraz większa. Wracamy w okolice dworca. Tam w &bdquo;restauracji McDonald&rsquo;s&rdquo; pijemy kawę, toaletujemy i myślimy co dalej. Ponieważ pr&oacute;by znalezienia noclegu w okolicznych hostelach spełzły na niczym, postanowione zostało, by jechać do Novego Sadu (mieszkająca tam koleżanka onegdaj oferowała pomoc) i tam pr&oacute;bować szczęścia. Kupiliśmy bilety ( 208 dinar&oacute;w/osoba - pamiętać należy, by brać bilety grupowe &ndash; im więcej os&oacute;b tym taniej za przejazd), i w obserwując dworcowe życie z poziomu knajpianego stolika, czekaliśmy na sw&oacute;j pociąg. Niepokoił nas jedynie brak odpowiedzi od Tamary (okazało się poniewczasie, że była akurat wtedy na wakacjach w Grecji i nie miała ze sobą kom&oacute;rki..<font>&#61516;</font>). Na miejscu okazało się, ze: <strong>1/</strong> kiepsko z noclegiem (brak odpowiedzi od Tamary, brak tanich miejsc noclegowych) i <strong>2/</strong> pociąg do Budapesztu odjeżdża p&oacute;źno w nocy i bilet do najtańszych nie należy. Szybka decyzja &ndash; we czw&oacute;rkę (Ja, Bogusia, Monka i Tomasz) decydujemy się na dalszą drogę w stronę Węgier (Jezioro posiadał bilet powrotny &bdquo;open&rdquo; do stolicy Węgier, a Marcelina z Grześkiem chcieli skorzystać &bdquo;gdziekolwiek&rdquo; z możliwości kąpieli...). Zostawiliśmy więc (trochę nieelegancko) resztę ekipy (umawiając się na spotkanie kolejnego dnia na kempingu &bdquo;Romai&rdquo; w Budapeszcie) i (za 192 dinary) pojechaliśmy do położonej przy granicy Suboticy. Szczęście nam sprzyjało &ndash; okazało się, ze za godzinkę mamy szynobus do Szegedu na Węgrzech (186 dinar&oacute;w/osoba). Dobra nasza! Teraz tylko (jak zawsze) wydawanie pozostałej miejscowej waluty na r&oacute;żnego typu &bdquo;pamiątki&rdquo; i żegnamy się z Serbią. A raczej pociąg, kt&oacute;rym mieliśmy jechać, pokazuje nam sw&oacute;j koniec&hellip; Wrrr!!! (nie muszę nawet m&oacute;wić, jakie słowa dominują w komentarzach&hellip;). Okazuje się jednak, ze to fałszywy alarm, pociąg jedynie manewruje&hellip; Zajmujemy miejsca wewnątrz i konsumując miejscowe owoce suniemy w stronę granicy. Przejście graniczne jest dwuetapowe &ndash; najpierw odprawa wyjazdowa w Serbii -oczywiście funkcjonariusze niespecjalnie się spieszą &ndash; ale to bez znaczenia, bo pociąg i tak musi swoją godzinę odstać&hellip; Drugim etapem jest post&oacute;j w Reszke &ndash; tam już widać, że wjechaliśmy do Unii Europejskiej &ndash; celnicy odkręcają plafony w dachu wagonu i zaglądają do każdego zakamarka (pewnie ich czujność wzm&oacute;gł cygański kr&oacute;l jadący z familią w pierwszym wagonie). W naszym wagonie atrakcje zapewniał mężczyzna, kt&oacute;ry wsiadł gdzieś w Serbii i &bdquo;zabawiał&rdquo; nas bekaniem i pijackim mamrotaniem&hellip;Niewiele brakowało też, by został na torach stacji granicznej (poszedł sobie akurat siku, kiedy pociąg w końcu ruszył<font>&#61514;</font>). Niestety &ndash; przedłużająca się odprawa spowodowała, ze z Szegedu zdążył nam uciec nocny pociąg do Budapesztu. Idziemy zatem szukać noclegu. I to dość daleko &ndash; dworzec przecież nie może być w centrum miasta!!! Polecany przez przewodnik hotel okazał się cygarem (ceny dla Luxemburczyk&oacute;w chyba), człapiemy więc (noga za nogą, zmęczeni) do umiejscowionego na drugim brzegu Cisy kempingu (jakieś 4 kilomery!!!). Ze zmęczenia chyba nam na m&oacute;zg padło&hellip; W recepcji nie było nikogo, więc trza było iść, rozbić namiot gdzieś tam, a rano pr&oacute;bować się ewakuować służbowo&hellip; Ale nie &ndash; czekaliśmy i dzwoniliśmy, aż zjawił się młodzieniec z recepcji. Powiedział, że mamy się rozbić, a rano się dogadamy&hellip; Tyle to wiedziałem bez jego wystąpienia! Nieważne zresztą &ndash; ważne że można się w końcu rozbić i wyciągnąć&hellip; Szybkie gotowanie chińskich zupek (zagryzanych krakersami), piwko i spać&hellip;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>8 sierpnia 2007 (środa</u>) </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Skoro kemping jest na terenie kąpieliska termalnego, i do tego zgodziliśmy się w swoim niezmierzonym frajerstwie za to zapłacić, to postanowiliśmy się trochę popluskać<font>&#61514;</font>. Uderzamy zatem do ciepłego basenu (temp. wody 37 stopni &ndash; ciała same się skłaniają do figli;). Mmmm&hellip; przyjemnie&hellip; Niestety po jakimś czasie marszcząca się od wody sk&oacute;ra dała nam znać, ze pora na zmianę - Tomasz z Monką już czekali. Nie doczekali się jednak&hellip; Opr&oacute;cz nas w basenach bawiła geriatria (pewnie mieli przepisane kąpiele przez doktora), i komuś z tych oldboy&oacute;w puściła okrężnica&hellip; Woda w basenie do wymiany, no i nici z kąpieli<font>&#61516;</font>. Pakujemy się zatem i autobusem/tramwajem/autobusem udajemy się na rogatki miasta (wcześniej na szybko zwiedzamy star&oacute;wkę w poszukiwaniu punktu wymiany walut), gdzie mamy nadzieję złapać stopa do Budapesztu. Nawet długo nie stoimy &ndash; podjeżdża wypasiony w&oacute;zek i &bdquo;welcome on the board&rdquo;. Zabrali nas jacyś policjanci (broń w kaburach, auto pędzi 180 km/h) &ndash; jazda szybka i miła<font>&#61514;</font>. Panowie byli tak mili, że zawieźli nas do samych bram kempingu&hellip; Jezier i Państwo Ładni już tam byli. Pozostało tylko czekać na Monkę i Tomasza &ndash; jedyny problem w tym, że mieli rozładowane telefony i nijak nie można było się z Nimi porozumieć. W końcu dotarli i można udać się do miasta. Z uwagi, że jesteśmy tu nie pierwszy raz, stajemy się przewodnikami błyskawicznego zwiedzania (g&oacute;ra Zamkowa ze star&oacute;wką i jej labiryntem uliczek, Baszta Rybacka, pomnik św. Stefana, kości&oacute;ł św. Macieja), spacer mostem łańcuchowym, kawa nieopodal parlamentu, piwko na moście Małgorzaty&hellip;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Wracamy na kemping, a tam&hellip; Sprawdzają czy wszyscy mają karty kempingowe! A ponieważ wzięliśmy z Bogusią domek na dw&oacute;jkę (Tomasz i Monka mieli być naszymi &bdquo;gośćmi&rdquo;/waletami &ndash; oszczędności 20euro<font>&#61514;</font>) pojawił się kłopot z wejściem na obiekt. Ale nasz wrodzony spryt pozwala nam pokonać i te przeszkodę&hellip; Wiecz&oacute;r minął na konsumpcji miejscowych produkt&oacute;w winogronowych i pierwszych analizach - czego (i dlaczego) nie udało się zrealizować w czasie wycieczki i kt&oacute;re przygody na trwale zamieszkają w naszych wspomnieniach...</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>9 sierpnia 2007 (czwartek) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Wstajemy rano i przez rozkopane miasto jedziemy na dworzec Keleti, skąd pociągiem (2290 forint&oacute;w) udajemy się do zaprzyjaźnionego Egeru. Dworzec w por&oacute;wnaniu z tym, jak go pamiętaliśmy, wyraźnie podupadł <font>&#61516;</font>. Całe szczęście nie mamy zbyt wiele czasu na oglądanie jego degrengolady &ndash; pociąg odjeżdża za kilka chwil. Eger przywitał nas kontuzją nogi Jeziera, przez co spacer na znany nam kemping Tulipan (przyczepa kempingowa 12000 forint&oacute;w za dwie doby &ndash; mieszkamy tam w piątkę) trwa trochę dłużej (ale przystanki na odpoczynek osobliwie przypadają koło winiarni<font>&#61514;</font>). </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Po zalogowaniu się w naszej chatce na k&oacute;łkach udajemy się na spacer do Szepasszonyvogly (czyli Doliny Pięknej Pani), gdzie spędzamy cały wiecz&oacute;r, wędrując pomiędzy piwniczkami i degustując wina.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>10 sierpnia 2007 (piątek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dziś dzień zwiedzania<font>&#61514;</font>. Znaczy szwendania się po mieście (przez część z nas zostało już zwiedzone kilkakrotnie), zaglądanie do zaułk&oacute;w, podw&oacute;rek, stragan&oacute;w i knajpek. Standard znaczy &ndash; plac Dobo, Zamek, podziwianie panoramy z minaretu, katedra, kazamaty... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Obiad w etterem (coś jak nasz bar mleczny &ndash; duży obiad 1500-2000 forint&oacute;w ) w międzyczasie. Luzik, spok&oacute;j i lenistwo. Wiecz&oacute;r oczywiście zn&oacute;w w dolinie, ale kr&oacute;cej (a to wskutek pomysłu odwiedzenia Szilvasvarad i wodospad&oacute;w w dolinie Szalajka). </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>11 sierpnia 2007 (sobota) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Jednak nie wszyscy chcą jechać na wodospady... A właściwie tylko ja z Bogusią... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Umawiamy się z pozostałymi, że spotkamy się gdzieś na trasie i pędzimy, by zdążyć na autobus o 9-50 (450 forint&oacute;w/os). Udaje się i po p&oacute;łgodzinie jazdy jesteśmy. Niestety nie tam, gdzie chcemy... Tam gdzie chcemy musimy jeszcze dojść pieszkom (ale okazuje się, ze niedaleko). I pewnie właśnie dlatego sp&oacute;źniamy się na kolejkę, jadącą do naszej dolinki. A następna za p&oacute;łtorej godziny.... Cygaro... A czas leci i musimy dogonić pozostałych. Zatem w tył zwrot i lądujemy... w knajpce na kawie<font>&#61514;</font>. Nie mieliśmy takiego zamiaru, ale świeżo usmażone naleśniki tak pachniały... Autobusu tez nie było (i przez następne dwie godziny miało nie być) &ndash; pozostał stop &ndash; tyle, że samoch&oacute;d przejeżdżał co 20 minut... Ale Bogusia ma dziś dobrą rękę &ndash; jedziemy co prawda nie wiadomo gdzie, ale kt&oacute;żby się przejmował takimi szczeg&oacute;łami. No i jesteśmy w samym środku dupy...Ponieważ nic się nie dzieje, można spokojnie zjeść i zapalić... Rozklekotane żiguli wyrwało nas z marazmu &ndash; &bdquo;mocno opaleni&rdquo; kierowcy jechali w naszą stronę, więc przymknęliśmy oko na defekty auta i właścicieli... Panowie w swojej wspaniałości zawieźli nas na dworzec autobusowy w Ozd. My niestety nie stanęliśmy na wysokości zadania - nie poszliśmy z nimi napić się do przydworcowej mordowni &ndash; co wyraźnie ich zmartwiło - jedziemy do granicznej wsi Banreve. Pijemy pożegnalną szklaneczkę wina i z buta dajemy do terminalu granicznego (zawsze mi się wydawało, że jest on bliżej &ndash; ale zawsze wcześniej jeździliśmy tamtędy gablotą). Kilkunastominutowy odpoczynek i trzeba zn&oacute;w wyjść z przyjemnego cienia...Upał słuszny, więc tylko kilkadziesiąt metr&oacute;w, po czym rzucamy plecaki na ziemię, a sami się do lod&oacute;wki z napojami. Jak cudownie smakuje zimne piwko... (Bogusia zadowala się wodą). Niestety nie dane było go wypić &ndash; za moment mamy stopa do Tornali (samoch&oacute;d w sk&oacute;rze i z klimą &ndash; jakoś nie pasowało mi tam kończyć piwa), skąd po kolejnej chwili (tym razem udało się dokończyć piwo) łapiemy do Rożnavy. Nieźle, nieźle!</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Tylko o tym pomyślałem - przestało iść!!! Mija jedna godzina, mija druga i nic... Prawie wszystkie auta skręcają do miasta i zaczynamy żałować, że nie pojechaliśmy do centrum. Szczeg&oacute;lnie, że jest coraz p&oacute;źniej, skończyła się nam woda, zrobiliśmy się głodni, no i przegrałem w karty...Ale co robić &ndash; centrum do nas nie przyjdzie. Plecaki robią wrażenie żelaznych a nogi &ndash; ołowianych; dwukilometrowy spacer trwa prawie godzinę. Na dworcu niespodzianka &ndash; jest Jezioro i Marcelina z Grześkiem. Tyle, że bez części bagaży... (pojechały &bdquo;dla wygody&rdquo; pierwszym stopem z Monką i Tomaszem - a że wysforowali się daleko, nie było szansy na ich szybkie odzyskanie). Dobrze, że choć Tesco jest w pobliżu. Kupujemy żywność i picie, kt&oacute;re konsumujemy na chodniku, oczekując na autobus do Dobsiny. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Kiedy w końcu dojeżdżamy, zaczyna powoli zmierzchać. Nie ma możliwości dalszej jazdy tego dnia, zasięgamy więc języka u miejscowych o możliwość noclegu. Jest kemping, ale nie mamy namiotu (pojechał dalej)... Miła pani bermanko/recepcjonista znalazła nam jednak pok&oacute;j (1000 koron/5 os&oacute;b), dzięki czemu mogliśmy nie tylko wyspać się w ludzkich warunkach, ale też wykąpać się, a na koniec spędzić wiecz&oacute;r przy dżinie i toniku w barku na dole<font>&#61514;</font>.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>12 sierpnia 2007 (niedziela)</u><br />&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Państwo Ładni zrobili nam dobrze. Wybrali się rankiem do sklepu po świeże pieczywo, mleko i jajka do sklepu na wsi (zapomniałem dodać, że camp był dość niewygodnie położony &ndash; trochę trzeba do niego pedałować pod g&oacute;rę), czym zasłużyli na naszą kilkunastominutową wdzięczność<font>&#61514;&#61514;</font>. Po śniadanku w wybornych nastrojach zbiegamy na przystanek, gdzie już po godzinie mamy autobus do Popradu. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Spokojnie jedziemy g&oacute;rskimi serpentynami, podziwiając widoczki, ja zaś czekam na jeden, kt&oacute;ry szczeg&oacute;lnie mnie zawsze fascynuje &ndash; w pewnym momencie pojawia się na tle majestatycznych tatrzańskich szczyt&oacute;w....socrealistyczne blokowisko!!!</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Post&oacute;j w Popradzie dłuższy niż zamierzamy (jest niedziela, więc komunikacja trochę z wąsem) &ndash; ale za to jest czas na wizytę w bankomacie/sklepie/knajpie. Szczeg&oacute;lnie knajpa nam przypadła do gustu &ndash; a to dzięki kelnerowi, kt&oacute;ry kompletnie nic nie wiedział, przynosił nie zam&oacute;wione rzeczy a o zam&oacute;wionych zapominał (przy okazji następnej wizyty w tymże lokalu pełnił już mniej odpowiedzialną funkcję &ndash; zbierał ze stoł&oacute;w naczynia i zdaje się r&oacute;wnież je zmywał). Rozbawieni wracamy na dworzec, skąd autobus zabiera nas do Spiskiego Czwartku. Tam Bogusia, Marcelina i Grzesiek wciskają się do stopa, a ja i Jezioro utknęliśmy. Po dwugodzinnym kiblowaniu decydujemy się p&oacute;jść dalej pieszo, dzięki czemu już po 300 metrach zabierają nas jacyś litościwi Prażanie i po chwili jesteśmy na słynnym kempingu Podlesok. Tu czekała miła niespodzianka &ndash; Monce i Tomaszowi udało się zająć domek. Zamiast rozstawiać namioty możemy się zająć poszukiwaniem opału na ognisko (nie było to proste, biorąc pod uwagę szczupłość zasob&oacute;w w stosunku do ilości chętnych). Jeszcze gorzej było ze zorganizowaniem kiełbasek na ognisko (w niedzielę wieczorem praktycznie nieosiągalne) &ndash; zadowoliliśmy się skubaniem serka i sączeniem drink&oacute;w. Ale przy ognisku jest miło niezależnie od posiadania kiełbasek<font>&#61514;</font>.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>13 sierpnia 2007 (poniedziałek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Pogoda pod psem... A w planie mamy wycieczkę po Parku Narodowym &bdquo;Słowacki Raj&rdquo; &ndash; szczeg&oacute;lnie wspinaczkę szlakiem wodospad&oacute;w. Ruszamy dziarsko w tr&oacute;jkę (Bogusia, Jezioro i ja) mijając grupki ludzi, kt&oacute;rzy widząc wezbrane potoki rezygnują ze spaceru pod g&oacute;rkę.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> My jednak nie wymiękamy, i coraz bardziej mokrzy (deszcz z g&oacute;ry i wysoka woda pod nogami) forsujemy kolejne przeszkody (drabinki i łańcuchy są mokre, ostrożność wskazana w dw&oacute;jnas&oacute;b) i po niecałych trzech godzinkach docieramy do źr&oacute;deł. Zmęczeni panującymi warunkami, ale ukontentowani malowniczością przebytej trasy wracamy do bazy (przeniesionej tymczasem do innego domku). Jedynym minusem był chł&oacute;d &ndash; nie dało się włączyć grzejnik&oacute;w, przez co ubrania nasze nie miały możliwości wyschnąć. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Wieczorem &ndash; mała uroczystość... Ostatni raz rozstawiliśmy nasz stary, zmęczony namiot, kt&oacute;ry przez wiele lat i wiele wypad&oacute;w dawał nam schronienie...Prawie jak pożegnanie kolegi... Ostatni drink i papieros wewnątrz. Bye, bye!!!</p><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>13 &ndash; 14 sierpnia 2007 (wtorek &ndash; środa)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> No i nadszedł ostatni dzień... Jakoś to wszystko szybko przeleciało, wiele więcej miejsc chciałoby się zobaczyć, więcej przyg&oacute;d przeżyć, więcej pamiątek przywieźć... Opuszczamy kemping i autostopem jedziemy do Popradu. Tam obiad, ostanie zakupy w &bdquo;Billi&rdquo; i autobus do Javoriny. Jeszcze piwko, albo nawet dwa!!! Marcelina z Grześkiem zostają w Popradzie, a nas wiezie do Zakopanego, tam bilety i już odjeżdża pociąg na p&oacute;łnoc. Wspominamy i planujemy kolejne podr&oacute;że<font>&#61514;</font>. Około 4 nad ranem zaspani wysiadamy (Bogusia i ja) w Łodzi, reszta jeszcze przed południem ląduje w domach w Gdańsku.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Bogatsi o doświadczenia, możemy zdecydowanie polecić wyjazd w tamte strony. Należy jednak unikać zbytniego rozciągania geograficznego odwiedzanych miejsc, albo dysponować własnym środkiem lokomocji (tudzież harmonią pieniędzy<font>&#61514;</font>). Jedno jest pewne &ndash; na pewno tam wr&oacute;cimy!! ... I może uda się komuś z Was tam spotkać... Albo na innych wł&oacute;częgowskich szlakach.</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><u>Uczestnicy:</u></p><div align="justify"> <ul><li><p>Monika (Monka) Wydrzyszek </p> </li><li><p>Tomasz Kunachowicz</p> </li><li><p>Adam (Jezioro) Jezierski</p> </li><li><p>Mareclina Wenta</p> </li><li><p>Grzegorz Pierzakowski</p> </li><li><p>Bogusia Klara Korbik</p> </li><li><p>Wojtek Kunachowicz &ndash; Wasz uniżony reporter i narrator</p> </li></ul> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p><div align="justify"> </div><p align="justify">&nbsp;</p>