ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Azja Centralna

Autor: Natalia i Kamil
Data dodania do serwisu: 2004-08-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Kazachstan
Średnia ocena: 5.80
Ilość ocen: 557

Oceń relację

Autorzy
Natalia i Kamil – członkowie stowarzyszenia podróżniczego Globetrotter.pl www.globetrotter.pl


Trasa

Wylot z Warszawy 13 sierpnia. Nie będę wprowadzać atmosfery grozy i dodawać, że 13-tego wypada w piątek…

Sobotni poranek powitamy już w Taszkiencie, stolicy Uzbekistanu, położonym w dolinie rzeki Chirchik. Wraz z pierwszymi promieniami słońca planujemy udać się na południowy zachód do Samarkandy. Następnie do Dushanbe - stolicy Tadżykistanu. Granicę przekroczymy u podnóża Gór Fan, 18 km od Penjikent. Nie bez przyczyny spędzimy poniedziałek w stolicy Tadżykistanu, gdyż Dushanbe oznacza po tadżycku właśnie poniedziałek. Odbieramy pozwolenie na podróżowanie w Pamirze i wyruszamy pamirską autostradą górską łączącą Khorog z miastem Osz w Kirgistanie. Granicę tadżycko-kirgiską przekroczymy na przełęczy Kyzyl-Art Pass na wysokości 4 282 m.

Kolejnym etapem podróży będzie spenetrowanie okolic jeziora Issyk-Kul, drugiego co do wielkości, po Titicaca, jeziora górskiego. Trudno powiedzieć, co urzeknie nas bardziej, kirgiska perełka turystyczna - kurort Cholpon-Ata na północnym brzegu jeziora czy też dziewiczy, rzadko odwiedzany południowy brzeg.

Jeśli nie zatrzymają nas przeszkody natury wyższej, po dwóch tygodniach od rozpoczęcia podróży powinniśmy stanąć u wrót stolicy Kirgistanu - Bishkeku. Stamtąd czeka nas podróż do Kazachstanu, gdzie czas i wiza tranzytowa pozwoli nam spędzić jedynie trzy dni. Przemierzając pociągiem południową część i zwiedzając po drodze: Almaty i Turkistan planujemy ponownie zawitać do Uzbekistanu, przemierzyć pustynię Kyzyl-Kum, zobaczyć Buharę, Khiwę, Samarkandę - miasta leżące na transkontynentalnym Jedwabnym Szlaku.

Jeżeli czas pozwoli, chcielibyśmy dotrzeć do Moynaq - miasta, które niegdyś było portem leżącym na brzegu Morza Aralskiego, a obecnie stanowi pomnik ludzkiej głupoty.

Nasza podróż zakończy się w Taszkiencie, skąd nocą wystartujemy do Warszawy…

Natalia



Formalności

Centralna Azja to kraina kafkowska, w której trzeba walczyć z biurokracją. Choć i tak sprawy idą ku lepszemu. Z dwóch powodów. Po pierwsze wszystkie państwa regionu oprócz Turkmenistanu rozluźniają politykę wizową, a po drugie Polska weszła do Unii Europejskiej i coraz częściej postrzegani będziemy jako źródło dochodów z turystyki, więc mniej się od nas wymaga przy wystawianiu wizy.

Generalnie wszelkie zaproszenia i permity można otrzymać od Davida Berghofa ze Stantours – http://www.stantours.com. Gościu operuje z Niemiec i ma pozytywne opinie podróżników. Jego usługi kosztują więcej niż biura miejscowe, ale za to odpowiada szybko i rzeczowo. Inną opcją jest http://greatgametravel.co.uk – brytyjskie biuro, które też załatwia większość papierów. My korzystaliśmy jednak z biur lokalnych, które są tańsze, choć - jak dla mnie - mniej wiarygodne, bo do końca nie wiadomo, czy i kiedy otrzyma się zaproszenie lub permit. Właścicielami tamtejszych biur są ludzie z aparatu państwowego, więc zależy im na mnożeniu formalności, po to aby ich biura mogły turystom pomagać je rozwiązywać. Za dolary oczywiście. A oto po kolei przez co trzeba przejść, żeby wjechać do krajów Azji Centralnej.


Uzbekistan

Zaproszenie, czyli LOI lub inaczej support letter – ostatnio były problemy z otrzymaniem samego LOI bez zarezerwowania wycieczek z biura. My załatwialiśmy LOI przez http://www.k-saray.com - czas oczekiwania 9 dni. Płatne na miejscu (20 USD).

Wiza - ambasada w Warszawie na Wernyhory 30 dni, wiza dwukrotnego przekroczenia granicy (90 USD).


Tadżykistan

Ambasada w Berlinie – http://www.botschaft-tadschikistan.de

LOI – zgodnie z tadżyckim prawem obywatele UE nie są zobowiązani do przedstawienia zaproszenia. Jednak dla urzędników w ambasadzie niekoniecznie jesteśmy już obywatelami Unii. W razie czego: najtańsze co znalazłem to oferta za 20 USD.

Wiza – ostatecznie otrzymaliśmy bez zaproszenia. Czas oczekiwania – 3 dni. Wiza na 14 dni (45 EUR).

Permit GBAO – potrzebujemy specjalnego zezwolenia, jeśli podróżujemy w Pamir. Najtaniej w http://www.m-r.tj (20 USD).


Kirgizja

W tym przypadku na szczęście wiz nie potrzebujemy. Kirgizi żyją jeszcze w świecie RWPG i cały tamten komunistyczny świat wiz nie potrzebuje. Więc my też z tego korzystamy. Za to trzeba się już na miejscu rejestrować w OVIR.


Kazachstan

Z racji tego, że nie mamy zbyt wiele czasu i nie chciało nam się bawić w kolejne zdobywanie zaproszeń, zapodaliśmy sobie wizę tranzytową. Ważna na podróżowanie przez 3 dni (20 USD). Czas oczekiwania – 1 dzień lub od ręki, jeśli aplikujemy wcześnie rano i konsul jest skory do podpisania wizy. Więcej info na http://www.kazakhstan.pl/www/index.html


Turkmenistan

Tu już kiedyś globetrotter.pl był – patrz http://www.globetrotter.pl/Turkmenistan1.html. Teraz z wizami wygląda krucho, dlatego tu nie jedziemy. Turkmenbasza szczelnie chroni swój folwark. Wizę turystyczną można otrzymać tylko pod warunkiem, że podróżujemy w towarzystwie przewodników. Wiza tranzytowa wydawana jest jedynie po przedstawieniu wizy państwa sąsiadującego. Wydawana na 3-7 dni w zależności od ambasady. Uwaga! Nie można wjechać na wizie tranzytowej z Uzbekistanu i wyjeżdżać do tego samego kraju innym przejściem. No i warto pamiętać, że naruszenia procedur wizowych są w Turkmenistanie surowo karane.

Kamil


PROLOG

28.07.2004

Mamy wizę do Tadżykistanu! Nie jesteśmy jeszcze dla Tadżyków członkami Unii Europejskiej, ale w końcu wydali wizę bez zaproszenia. Dzięki Ania!

30.07.2004

Polecieli samobójcy w Taszkiencie przed ambasadami.

2.08.2004

Jest w paszporcie wiza uzbecka. Dwukrotnego wjazdu.

6.08.2004

Ostatnia z wiz załatwiona. Trzydniowa wiza tranzytowa przez Kazachstan z bardzo kulturalną i szybką obsługą. Z formalnych dokumentów umożliwiających podróż brakuje nam jeszcze pozwolenia na podróżowanie po GBAO, czyli generalnie po Pamirze. Procesuje się w tej chwili w Duszanbe.

11.08.2004

Patałachy w Duszanbe procesowali nam nie to co trzeba, czyli jest zaproszenie które nie jest nam potrzebne. Ale obiecali, że na 16 sierpnia permit na Pamir będzie gotowy.

12.08.2004

Ktoś wie jak powinno być poprawnie: Kirgizja czy Kirgistan? I skąd różnica?


Część I: Uzbekistan, 14.08.2004


Kamil:

Lecieliśmy Aeroflotem i było bardzo kulturalnie. Bałagan był totalny na tranzycie, ale ważne że w końcu wsiedliśmy do właściwego samolotu. Co wcale nie było takie łatwe, bo już siedzieliśmy w autobusie, który wiózł pasażerów do samolotu do... Kijowa. Bagaże doleciały w całości, bez żadnych strat. Na lotnisku puszczali Myslowitz po angielsku i ogólnie było pozytywnie.

Odprawa trwała tyle, że gdy wyszliśmy na zewnątrz, to już świtało. Wskoczyliśmy do dziesiątej chyba taksówki (im dalej od lotniska tym taniej) i pojechaliśmy na miejsce, skąd odjeżdżają busy do Samarkandy.

Pierwsze chwile w innym kraju to oczy szeroko otwarte i wielkie zdziwienie wszystkim: współpasażerami, drogą, posterunkami milicji co parę kilometrów, krowami na ulicach, brodami muzułmanów - wszystkim.

Samarkanda zalśniła niebieskimi kopułami budowli, które postawił Timur. Ale większa część miasta to generalnie małomiasteczkowy, sowiecki syf. W hotelu nie było dla nas miejsca, ale koleś zawiózł nas do swojej matki, gdzie dostaliśmy kwaterę. Bieda ogromna, wody mało i trzeba się było myć z wiaderka. Babuszka zaś spoko była i jeszcze się pytała, czy nie chcemy kupić samowaru, bo ma jeden na zbyciu.

Poszliśmy na kolorowy bazar, gdzie stały rzędy arbuzów, innych owocow i przypraw. Sprzedawali to wszystko ludzie przeróżnych nacji w barwnych strojach. Zaraz za bazarem jest meczet Bibi Khamin. Piękna architektura i błyszczące kopuły. Piknie! Do tego po rozwalonych schodach, w ciemności oświetlanej jedynie marną świeczką weszliśmy na jeden z minaretów (na lewo, za 1,5 dolara stróżowi do łapy). Zresztą tu większośćc rzeczy załatwia się poprzez łapówki.

Na popołudnie zostawiliśmy sobie Registan. Wielkie cudo Tamerlana. Najważniejsze miejsce na Jedwabnym Szlaku. Trzy medresy. Cały ten Registan pokrzywiony jakiś jest. Odstaje od pionu, ale przez to nabiera większego uroku. Ogólnie Samarkanda pozostawia dobre wrażenie, a znam nawet takich, którzy twierdzą, że jest najpiękniejszym miastem na świecie.

Resztę Samarkandy zostawiliśmy sobie na potem. Tuż przed wylotem jeszcze tu zajrzymy, aby zobaczyć grób wielkiego rzeźnika Timura. Bo choć postawił on wielkie rzeczy, to wyrżnął też sporo ludu. Dziś jest bohaterem narodowym Uzbeków.

Jutro ruszamy do Tadżykistanu!

Część II: Tadżykistan - droga z Penjikentu do Dushanbe, 16.08.2004


Natalia:

Około 8 jesteśmy na granicy, musimy chwilkę poczekać, aż ją otworzą, pół godzinki i jesteśmy odprawieni. Kolejnym celem naszej podróży jest Dushanbe.

Po przekroczeniu granicy nie ma już marszrutek , ale kierowcy "shared taxi" oferują nam swoje usługi; cena wywoławcza za taxi do Dushanbe to 30 USD od osoby, my chcielibyśmy się tam dostać za 30 tadżyckich somoni TJS (1 USD = 3 TJS). Postanawiamy pojechać do Penjikent i tam zapoznać się z cenami rynkowymi. Na miejscu ceny konkurencyjne. Udało się nam wynegocjować cenę 30 somoni od głowy! Pod warunkiem, że kierowcy uda się znaleźć jeszcze dwie dodatkowe osoby do samochodu. Pojedziemy Nivą, ostatecznie w towarzystwie jeszcze czterech nowych pasażerów (jeden z nich - 4-letni malcik pojedzie w bagażniku, który - jak przystało na samochód terenowy - posiada okno).

10.03 - wyruszamy, pojedziemy przez ok. 9 godzin, przez Fanskie Góry. Co jakiś czas kontrola drogowa, kierowca musi płacić łapóweczkę za malcika jadącego w bagażniku. Fakt, iż na tylnym siedzeniu siedzi czterech pasażerów, chyba nie jest dużym wykroczeniem.

Sama już nie wiem, czy obowiązuje tu ruch prawo- czy lewostronny. Jedzie z nami student prawa, który raz w roku na 40 dni jedzie do Dushanbe na studia i egaminy, studiuje zaocznie. Pokazuje nam konstytucję tadżycką. Z wersji angielskiej dowiadujemy się m.in. że ziemia jest własnością państwa, a członkowie parlamentu muszą mieć wyższe wykształcenie. W porównaniu z Uzbekistanem w Tadżykistanie panuje dużo większa swoboda.

Pierwsza nieplanowana przerwa obiadowa, silnik się przegrzał, my trochę też. Takich przerw będzie więcej, w wyższej partii gór - co kilkadziesiąt metrów.

Nie jesteśmy głodni, zamawiamy piwko "Zygoliewskoje", słabe i zimne - dobre. Ruszamy dalej, z drogi znika asfalt, wspinamy się pod górę, na zakrętach tumany kurzu unoszą się nad nami. Droga jest wąska, ale na razie mały ruch. Jesteśmy już wysoko. Podzieliłam się swoimi wrażeniami z pasażerami, oni odpowiedzieli, że to jeszcio niciewo, to pierwyje pietro. Pytam, ile jest pięter - odpowiedź i śmiech: dziesięć. Czeka nas przejazd przez przełęcz położoną na wysokości 3306 metrów. Najwyższy szczyt to ośnieżona Bolszaja Gania. Mijamy białe wołgi chłodzące silniki, tiry chłodzące hamulce. Kierowca zobaczył, że się trochę boję i tak go to podbechtało, że podjechał kilka razy pod samą krawędź, żeby było jeszcze bardziej strasznie.

Po zjechaniu z gór kosztujemy tadżyckiego kefiru. Około 19 przyjeżdżamy do Dushanbe. Udajemy się na poszukiwanie kwatery podanej w Lonely Planet. Jak się okazuje, taka kwatera nie istnieje. Hotele drogie, jakiś chłopak zagaduje. Szczęście uśmiecha się do nas: okazuje się, że mamy wspólnego znajomego. Przez kolejne dni będziemy gościć u niego. Czeka nas spotkanie z Imperium... Ovir, MSZ. Odebranie pozwolenia do Pamiru (GBAO). Biurokracja rulez!

Część III: Tadżykistan, 25.08.2004


Natalia:

Udajemy się rano do Travel Agency odebrać GBOA permit. Na miejscu okazuje się, że będzie to trwać co najmniej tydzień (mimo, że zapewniali nas przez Internet, że maksymalnie jeden dzień), musimy najpierw zarejestrować się w Ovirze, no i cała ta śpiewka. Trzy dni biegania i wziątka 25 USD od głowy, coby sługom narodu chciało się szybciej pracować.

Tymczasem zwiedzamy stolicę, która jeszcze 80 lat temu była biednym miasteczkiem słynącym z poniedziałkowych targów. Sowiecki orientalizm, ulica Rudaki, pozłacany pomnik Ismail Samani, pałac prezydenta, MSZ, no i bardzo aktywna milicja drogowa. Jednak miasto powoli zmienia swój wizerunek, na przedmieściach Turcy budują ogromne miasteczko wodne, wkrótce zostanie otwarty pierwszy salon samochodowy, a w centrum powstanie city mall. Dobrze żyje się tu rodzinie prezydenta i przemytnikom narkotyków, którzy rozbijają się po mieście najnowszymi modelami jeepów. Jest teatr i kino, w którym pokazywane są tylko indyjskie i irańskie filmy. Tadżykistan jest krajem sowieckim, na wsi kobiety noszą chustki, ale w mieście ubierają się z europejską swobodą: miniówki i buty na obcasie.

W oczekiwaniu na permit jedziemy do Hissar, 30 km od Dushanbe, zwiedzić fortecę z XVIII w. zniszczoną przez Armię Czerwoną. Idziemy do fryzjera - obcięcie włosów: 2,40 PLN. W cenę wliczone wycięcie pojedynczych siwych włosów - nas to nie dotyczy. Na bazarze młody Tadżyk za pomocą dymiącego narzędzia odpędza od nas złe duchy. Chyba poskutkowało, bo dostaliśmy permit i rano wyruszamy marszrutką, zgnieceni jak sardynki, do Górnego Badakshanu, Pamiru, Kohrogu!!

Oczywiście co 100 metrów zatrzymują nas bezkwitowcy, czyli milicjanci zwani tu też królikami, wziątka za wziątką - powoli posuwamy się do przodu, przed nami 534 km. Pasażerami są Pamirczycy, nie lubią Tadżyków, parę lat temu walczyli z nimi. Trudno powiedzieć, czy tutejsza wojna domowa to była walka partii demokratyczno-islamskiej z komunistami czy raczej konflikt pomiędzy mieszkańcami pochodzenia perskiego i tureckiego. Jedni i drudzy pamiętają wojnę, ale nadzwyczaj szybko nauczyli się żyć na tej samej ulicy. W Górnym Badakshanie większość mieszkańców to Ismailici, których duchowym przywódcą i sponsorem jest Aga Khan, mieszkający w Genewie lub Paryżu. Ich kobiety nie zasłaniają włosów i są teoretycznie równe mężczyznom.

Po 16 godzinach jazdy zatrzymujemy się na 2-godzinną przerwę, która zmienia się w całodniowy przymusowy postój. Okazuje się, że marszrutka nie wytrzymała wjazdu na przełęcz. Kierowca z pomocą miejscowego znawcy rosyjskich silników zaczynają reperować maszynę. Co kilka godzin powtarzają nam, że już, już ruszamy, wszystko naprawione. W drugim dniu oczekiwania postanawiamy nie czekać i opuścić górską wioskę. Cały dzień łapiemy samochody, jedzie jeden na godzinę, wypchane po dach. W końcu marszrutka zabiera nas, badakshańska muzyczka dynamiczna towarzyszy nam. Jedziemy wzdłuż granicy afgańskiej, po drugiej stronie rzeki biegną Afgańczycy, niesamowite, biegną wzdłuż zbocza, żeby się poruszać szybciej! Za parę kilometrów znowu postój, ponieważ okazało się, że skały osunęły się na jadący tir i droga jest zablokowana, a w każdej chwili kamienie mogą się jeszcze oberwać.

Nasza marszrutka nie jedzie do Kohrog, łapiemy uaza. Mamy przyjemność podróżować z naczelnikiem Badakshańskich dróg. Po drodze zatrzymujemy się na symbolicznego, jest pięknie. Sowieckij Sojuz jaki był, taki był, ale trzeba przyznać, że zbliżył Polaka z Tadżykiem, przerabialiśmy te same ruskie lodówki, rosyjski w szkole, wziątki itd.

W nocy przyjeżdżamy do stolicy autonomicznego Górnego Badakshanu, asystent naczelnika zaprasza nas do siebie, o 1 w nocy jego żona przygotowuje nam poczęstunek, morele, wiśnie w syropie, orzeszki i czaj. Poznajemy starszego syna, który trenuje te-kuondo. Na ścianach zdjęcia i historia życia Aga Khana i malowane ręcznie "zdjęcia" z młodości gospodarza. Dostajemy osobny pokój, czystą pościel, nie kąpiemy się, bo nie chcemy robić kłopotu - wykąpiemy się za kilka dni w Osz.

Część IV: Pamirski Trakt, 28.08.2004


Kamil:

W latach 30. ubiegłego wieku sowieccy inżynierowie wybudowali ciągnący się przez 728 km Pamirski Trakt łączący Khorog (obecnie Tadżykistan) z Osz (Kirgistan). W celu przyciągnięcia turystów droga ta reklamowana jest jako Pamir Higway. Wspina się na szereg przełęczy przekraczających 4000 m n.p.m. Jej przejechanie nie powinno zająć więcej niż dwa dni, lecz nam zajęło pięć. Zaczęliśmy od rejestracji na milicji i obpstrykania Lenina stojącego jeszcze dumnie na cokole na tle gór.

Podjechaliśmy do milicyjnego posterunku, bo tam miało być łatwiej o jakiegoś uaza albo kamaza, do którego moglibyśmy się załadować. Niestety, cały dzień zatrzymywania samochodów nie przyniósł rezultatów, za to doskonale poznaliśmy historię życia Toszbeka, który był szefem posterunku. Jedynym jego sekretem było miejsce, gdzie nabawił się blizny od kuli. Mówił, że może w Afganistanie, może w Czeczeni, a może podczas wojny domowej w Tadżykistanie. Obiecał nam załatwić transport, ale nic z tego nie wyszło. Za to znajomy Francuz załatwił samochód na następny dzień. Pierwszego dnia przejechaliśmy więc tylko 12 km i nie pozostało nam nic innego, jak zasnąć spokojnie w morelowym sadzie. Po wegetariańskiej kolacji zakraszanej wódką i arbuzem.

O szóstej następnego ranka czekała na nas pomarańczowa maszyna zdielano w CCCP, czyli wiekowy moskwicz. Pojechaliśmy więc szeroką doliną ku ośnieżonym szczytom Pamiru. Droga naprawdę jest widowiskowa, gdzie nie spojrzeć piękne szczyty, a w dolinie wartko płynie rzeka, którą można przebyć przechodząc po drewnianych mostkach. Przed pierwszą poważną przełęczą kierowca daje odpocząć maszynie, a my zmykamy wyleżeć się w ciepłych źródłach. Potem jeszcze mała wycieczka w dół wąwozu po wodę. Kierowca, choć sympatyczny, trochę nie myśli, bo nie wziął wody, a silnik moskwicza grzeje się raz po raz. W końcu wjeżdżamy na płaskowyż, na którym szaleją tłuste świstaki. Szosa ciągnie się prosto aż po horyzont. Wzdłuż niej stoją równiutko słupy telefoniczne. Jak na Dzikim Zachodzie! Co jakiś czas mijamy jeziorka, które - jak lokalni mówią - pełne są rubinów. Na obiad zatrzymujemy się w typowej jurcie. Na szczęście mają tu małe jeziorko i wsuwamy wędzone ryby, a nie jak zwykle tłustą baraninę. Kończymy w Murghabie, ostatnim większym mieście Tadżykistanu.

Na wjeździe wszystkim nam szczęki mocno opadły. Klasyczny Sowietystan tylko w zaawansowanym stadium agonii. Rozwalone domy z dziurawymi dachami, psy trzymane na drutach, półmrok, zero uśmiechów. Do tego przenikliwy zapach krowiego łajna, które służy tu jako materiał opałowy. Ale jest za to pomnik Lenina i obowiązkowa rejestracja na milicji i w miejscowym KGB. Działa tu francuska organizacja NGO, która stara się ratować miasto, promując turystykę. Lokujemy się u miejscowej gospodyni. Światlo, choć nikłe, pali się cały czas. Bo za darmo. Za to w zimie, jak powiedzieli Francuzi, istnieje ryzyko, że połowa populacji wyjedzie do Osz, bo nie będzie wystarczająco dużo energii do ogrzania domostw.

Jako że w Murghabie znów był problem z transportem, spędziliśmy następny dzień na trekingu. Powiózł nas Kirgiz w dolinę taką drogą, że dopiero wtedy zrozumieliśmy do jakich celów służą samochody terenowe, których pełno w polskich miastach. Strumyczki, górki, godzina jazdy w prawdziwym terenie. Dalej zielona dolina, jurty, jaki, a na koniec kamieniste piargi. Przełęcz Gumbezkol na wysokości 4731 pękła! Nasze głowy prawie też.

Ostatniego dnia tej pamirskiej podróży wstaliśmy o 3.40. Uaz przyjechał chwilę potem i pojechaliśmy w ciemność ze ślepym Kirgizem, który zawsze wybierał najgorszy z możliwych wariantów ominięcia dziur w drodze. Na początek najwyżej położona na trasie przełęcz (4655 m n.p.m.), a potem śniadanie nad przepięknym jeziorem Karakol (kiedyś odpoczywał tu Marco Polo podczas podróży do Chin). Dalej posterunki milicji szukającej w naszych plecakach narkotyków i drogocennych kamieni. Na obu posterunkach granicznych stempli nie mieli. Polacy do Kirgistanu wiz nie potrzebują. Kolesie na granicy oczywiście nas o nie zapytali. My im na to, że nam Paljakom wiz nie nada. No i uwierzyli na słowo. Poprosiliśmy o stempel, żeby było widać, że legalnie przekroczyliśmy granicę. Stempel jest - powiedzieli - ale na lotnisku w Biszkeku. Zostawiliśmy w dali białą ścianę północnych zboczy Pamiru i wjechaliśmy do Kirgistanu. Jeszcze przeszkoda górska w postaci jednej z odnóg Tien Szanu i zjazd do Doliny Fergańskiej, do tętniącego życiem Osz.


Część V: Kirgistan, 30.08.2004


Natalia:

Nocleg w Osz znajdujemy w prywatnym mieszkaniu wynajmowanym przez trzech studentów. Jeden z nich studiuje Koran i wieczorem informuje nas np., że już w Świętej Księdze zapisane było, że nie ma dwóch takich samych linii papilarnych. Idziemy na miasto.

Osz jest drugim co do wielkości miastem Kirgistanu. I jest miastem niezwykle barwnym, multikulturowym i rozrywkowym. Na ulicy rysy mongolskie mieszają się z perskimi; tu, na południu Kirgistanu, dominują jeszcze te drugie.

Centrum miasta zajmują knajpy i bazar, a obrzeża usłane są kafejkami internetowymi i salonami piękności. Również i w tym mieście Lenin is still alive, choć przesunięto go ulicę dalej. U jego stóp udaje nam się uczestniczyć w próbie generalnej parady wojskowo-milicyjnej, ćwiczącej choreografię przed obchodami Dnia Niepodleglości 31 sierpnia, kiedy to młoda republika będzie świętować swoje 13 urodziny.

Wieczorem wraz z grupką Szwajcarów i naszym Francuzem poddajemy się konsumpcyjnej fali, jemy pyszne, niedrogie żarcie: manty – pierożki z baraniną, mimozę czyli jajka z sardynką, gulasz i rozlewane miejscowe piwo.

Nazajutrz o 6.30 stoimy na parkingu, skąd odjeżdżają samochody do Bishkeku. Po negocjacjach wybieramy merca, którego kierowca zapewnia, że wyjedziemy o 7.00. Oczywiście 7 zamienia się na 10, bo dwóch pozostałych pasażerów znika na dwie godziny, gdzieś w urzędzie. Kirgizi są ludem koczowniczym i mają inne podejście do czasu, dla nich czas jest jak rzeka, po prostu płynie. W końcu wyruszamy na północ, do Bishkeku; przed nami ok. 700 km, planowany czas jazdy 12 godzin (jak się później okaże, pojedziemy 14). Jak zwykle przypada po 1,7 osoby na miejsce. Tym razem kierowca jest zadowolony z zamiany konia na 80 konii mechanicznich i mknie przez dziurawe drogi. Jedziemy przez Ozbeg, miejsce gdzie w 1990 r. tłukli się Kirgizi z Uzbekami, przez Tash-Komur - zapuszczone zagłębie węglowe i jezioro Toktogul, nazwane tak na cześć wielkiego kirgiskiego poety. Otaczają nas kamieniste czerwone góry Alatau, odgałęzienie Tien-Shanu, a w dolinie płynie turkusowa rzeka. Pod Bishkekiem zatrzymujemy się w jurcie na kumys, tradycyjny napój, który podobno leczy wszystkie schorzenia. Kumys to sfermentowane mleko klaczy (ok. 4 % alkoholu), dostajemy po całej misce. Po pierwszym łyku ja pasuję, ale nie można odejść od stołu nie wypiwszy wszystkiego. Próbuję wytłumaczyć, że nie lubię mleka i ostatecznie rozdzielam napój pomiędzy Kamila i naszego kirgiskiego Schumachera. Właściciele jurty są bogaci, bo mają 15 koni. Każdą klacz doi się 5 razy dziennie, co daje 5 litrów mleka. Wsiadamy do samochodu i chyba zerwał się wiatr albo kierowca zmęczył się kumysem…

Jadąc z Osz na północ, wkracza się powoli w inną strefę. Tu bolszoj brat odcisnął większe piętno: północ Kirgistanu jest mniej muzułmańska, bardziej zrusyfikowana. W Bishkeku połowa mieszkańców to Rosjanie. Góry izolują uprzemysłowioną północ od południowych prowincji Jalal-Abad i Osz, choć większa część ludności właśnie tu mieszka.

Około 1 w nocy przyjeżdżamy i lokujemy się w “hotelu”. Rano znowu wstajemy z kurami i jedziemy autobusem 6 godzin do Manjili, wsi położonej na południowym, dzikim wybrzeżu Issyk-Kul. Naszym celem jest przekimanie się w prawdziwej jurcie i wykąpanie w jeziorze. Niestety tego dnia pada deszcz, a Manjili to 3 jurty i ogromne cmentarzysko na wzgórzu zwane po miejscowemu mazar. Spacerujemy między grobowcami; są tu ogromne muzułmańskie mauzolea, radzieckie pomniki i typowe kirgiskie szkielety jurt z usypaną kupką piasku w środku.
Jezioro wygląda jak morze (170 km długości) i jest otoczone ośnieżonymi szczytami. Żwirkowy, metrowy brzeg nie zachęca do plażowania. Zwiedzamy położony niedaleko komunistyczny pensjonat-widmo, niedokończony moloch wypoczynkowy. Zardzewiałe karuzele, plażowe przebieralnie z wyblakłym kaczorem Donaldem, mini basen, pokoje z widokiem na jezioro lub góry.

Następnego dnia ewakuujemy się na zachód do Karakol – turystycznego epicentrum, bazy alpinistów, którzy stąd wyruszają zdobywać Tien-szanowskie szczyty: Khan-Tengri i Pik Pobiedy. Okolice Karakolu to już typowa ruska drewniana wieś, zielone i niebieskie płoty przyozdobione białymi rombami. No i Muzeum Przewalskiego. Spieraliśmy się w muzeum czy był on Polakiem czy Rosjaninem. W Karakol nie ma lepszych i gorszych knajp, wszystkie to mniej lub bardziej bary mleczne.

Następnego dnia, o 6 idziemy na słynny mal marketi – targ zwierzęcy, konie za 150 $, świnie, krowy, wszystko. Jest tłoczno i biednie, tylko gdzieniegdzie błyskają obiektywy wypasionych aparatów fotograficznych turystów. Do Bishkeku wracamy północnym wybrzeżem. Jest podobne do południa, tylko bardziej żywe. Wzdłuż drogi kilometrami ciągną się rzędy wiader pełnych moreli i suszonych ryb, rybek i rybeniek.

Znowu w Bishkeku, tym razem mamy czas zwiedzić ciekawe miejsca w mieście, zajmuje nam to trzy godziny... Lenin z powiewającym na wietrze płaszczem, w dali ośnieżone szczyty Alatau itd. Jutro rano jedziemy do Kazachstanu.

Część VI: Kazachstan, 30.08–1.09.2004


Kamil:

Ze względu na przeszkody biurokratyczne nie chciało nam się walczyć z kolejnym zaproszeniem i do Kazachstanu wjechaliśmy na wizie tranzytowej. Przyjechaliśmy do Ałma-Aty z Bishkeku i od razu widać było różnicę w poziomie życia. Luksusowe samochody, markowe sklepy, na ulicach rewia mody. Tym bardziej, że załapaliśmy się na narodowe święto – Dzień Konstytucji. Grał zespół folklorystyczny na głównym placu, a słuchała go garstka osób, w dużej części zagranicznych turystów. Dzień Konstytucji to jedno z wielu świąt, jakie wymyślił swojemu narodowi przemożny prezydent. Jest jeszcze Dzień Zwycięstwa, Dzień Republiki, Dzień Niepodległości, no i mój ulubiony Dzień Stolicy. Kiedyś to właśnie Ałma-Ata była stolicą Kazachstanu, ale prezydent postanowił zmienić miastu nazwę, a na dodatek pozbawić go stołeczności. Tak więc teraz 10 czerwca Kazachowie czczą Astanę jako swoją stolicę. Z położonej na pustyni Astany wywodzi się prezydent i widocznie uznał, że miastu należy się większy prestiż. Latem jest tam upalnie, zimą minus czterdzieści, więc dyplomaci mają tytuły, np. ambasadora w Astanie czasowo rezydującego w Ałma-Acie.

Relatywne bogactwo Kazachstan zawdzięcza złożom gazu ziemnego i ropy naftowej. Uśmiechający się z plakatów prezydent wymyślił sobie, że w 2030 r. Kazachstan będzie przewodził światu. Na ulicach pełno więc sloganów “Kazachstan 2030”. Pewnie nikt go nie będzie rozliczał z tego programu, bo do tego czasu koleś już będzie bujał w obłokach, ale póki co nie można programu krytykowaćc, bo cel jest słuszny, ambitny i tego... niepowtarzalny. Zresztą są jeszcze lepsi prezydenci w tym rejonie świata i mają fajniejsze pomysły.

W samej Ałma-Acie niewiele jest ciekawego do zobaczenia. Muzeum Narodowe było akurat zamknięte, a kolejka linowa w remoncie. Pokosztowaliśmy więc rosyjskiego jedzenia (pyszna soljanka) i poszliśmy do miejscowego parku rozrywki. Święto było, więc w parku tłumy zabijały się o rowerki wodne, które wyprodukowano chyba z 50 lat temu. Generalnie wielki syf, a ludziska myślą, że wypoczywają. Szaszłyki, browary, zardzewiałe karuzele, zdjęcie z Indianinem. Na nocleg załapaliśmy się w dworcowej gostinicy. Klimat, rzekłbym, jak w darmowej noclegowni, ale było interesująco.

Po południu następnego dnia wsiedliśmy w fajowy niebieski pociąg do Turkiestanu. Klimacik był jak to na długodystansowych sowieckich trasach. Brataliśmy się z naszymi sąsiadami i prowadnikami przy pomocy polskiej kiełbasy, grzybków, jajeczek, piwa i wódki. 18 godzin podróży minęło w przyjemnej atmosferze. Rankiem step rozciągający się we wszystkich kierunkach przykryty był warstwą mgły, zza której wyłaniały się wielbłądy.
Wylądowaliśmy w Turkiestanie przy mauzeleum sufickiego mędrca. Timur wybudował mu tu piękny grobowiec. Dzieciaki w czarno-białych wdziankach dreptały do szkoly (1 września), a my wcinaliśmy jajka na twardo i pomidory zakupione jeszcze na dworcu. Samo mauzoleum ciekawe, choć w tym samym stylu co budowle w Samarkandzie.

Jeszcze dwa minibusy, granica kazachsko-uzbecka i kolejne święto, tym razem w Uzbekistanie. O tym w następnej relacji.


Część VII: Uzbekistan, 1– 8.09.2004


Natalia:

Zaliczyliśmy jeszcze jedno święto niepodległościowe. Tym razem w nijakim Taszkiencie. W nijakim parku, przy nijakich fontannach, w tłumie ludzi. Każde nasze wejście do metra kończyło się drobiazgową kontrolą. Czasem nawet kolesie chcieli sprawdzać nasze portfele, ale... nie tędy droga do naszych dolarów.

Do Buhary przyjechaliśmy o 7.30 nocnym pociągiem, bardzo przyzwoicie, ale twardo. Po opanowaniu oszołomienia luksusem pensjonatu za 6$, w którym się zalogowaliśmy, ruszyliśmy na podbój miasta. Buhara to tysiącletni labirynt, w którym chcieliśmy zabłądzić, popłynąć bez mapy, bez przewodnika. Gliniane kamieniczki kurczowo przytulone do siebie dzielnie chronią wąskie ulice przed słońcem. Bardzo leniwie suchymi uliczkami doszliśmy do czajchany na drugie śniadanie: szaszłyk z woła i rozlewane piwo, to ostatnie według stałych klientów ocenione jako słabe, ale tanie.

Ryszard Kapuściński pisał, że Buhara jest hałaśliwa, tego dnia było cicho i spokojnie, miasto jakby przez kilka godzin budziło się do życia. Na ulicach więcej dzieci w białych bluzkach idących do szkoły niż dorosłych. I tak spacerowaliśmy sobie cały dzień i cały wieczór aż do późnej nocy odwiedzając liczne medresy, meczety, twierdzę Ark, bolszoj bazar i czajchany. Spacerowaliśmy cały następny dzień i wieczór. Wspięliśmy się na 23-metrowy minaret Kalon, potańczyliśmy na poprawinach wesela w parku, porozmawialiśmy z miejscowymi dzieciakami o życiu sensu largo a z dorosłymi o życiu sensu stricto i odpoczywaliśmy często. Po dwóch dniach prawdziwych wakacji ruszyliśmy wynajętym Tico przez pustynię zwaną Czerwoną do Hiwy. 500 km pięknej, prostej drogi i nasza „daewooska” puszka, rozgrzana słońcem w pełni, mknąca z prędkością 100 km/h. Tylko my i patelnia pustyni. I Amu-Daria, wodopój Azji Centralnej. I Turkmenistan w zasięgu wzroku. Piękne to są widoki. Piękne.

W Urgencie przesiadka do trolejbusa, który przez wysuszone pola i przy akompaniamencie muzyki na full power przez kilka charczących głośników, zawiózł nas do Hiwy. Przejechanie 35 km zajęło nam 1,5 h.

Hiwa to miasto muzeum pełne zabytków, turystów i dzieci proszących o cukierki lub długopisy. Tutaj, podobnie jak w Buharze historia jest na sprzedaż. Można kupić very cheap, very good turkusowy kawałek ceramiki z meczetu, a zabytki Hiwy pomniejszone są do takich rozmiarów, aby jak największa ich ilość zmieściła się w torbie turysty i można było obdarować całą rodzinę po powrocie.

Wieczorem gospodarz, u którego spaliśmy i który miał w pokoju gościnnym 7 klatek z ptakami, zaprosił nas na ceremonię obrzezania swojego siedmioletniego syna. Około 100 gości, stoliki ustawione na powietrzu, kobiety i mężczyźni osobno, baranina, wódka, impreza.

Następnego dnia trolejbusem wróciliśmy do Urgentu, tym razem nie było muzyki, ale tak samo gorąco. Zaliczyliśmy stolicę Khorezmu: park z pięcioma drzewami, w nim zakochana para na ławce przy dystrybutorze prądu, bazar fajny, jak wszędzie, no i beton, asfalt. Około 19 wyruszyliśmy nocnym, dalekobieżnym, wypchanym po brzegi autobusem przez pustynię do Samarkandy. Kierowca odpalił kasetę wideo z nagraniem występów folklorystycznych. Alternatywą jest tu zazwyczaj kaseta z nagraniem prezydenta Karimowa odwiedzającego pola bawełną płynące i rozmawiającego z rolnikami. W Uzbekistanie każdy student ma zaszczytny obowiązek przeznaczyć 3 miesiące w roku na zbieranie bawełny.

O północy autobus zatrzymał się na smażoną rybkę z Amu-Darii. Podejrzane żuki biegały przez zajazdem, na moje oko były to skorpiony, ale nikt nie poparł tego stanowiska. Potem zobaczyłam spadającą gwiazdę i pomyślałam sobie życzenie.

Po całonocnej jeździe Samarkanda powitała nas gwarem klaksonów, głośniej, niż kiedy byliśmy tu po raz pierwszy, 3 tygodnie temu. Tamerlańska perełka, podobnie jak Buhara, jest chętnie odwiedzane przez Tadżyków, którzy uważają te miasta za swoje. Bolszoj brat w ramach zabiegu kosmetycznego pewne ziemie odebrał Uzbekom a dał Tadżykom i vice versa, a to dlatego, żeby zneutralizować islamskie wpływy w regionie.

Zostawiliśmy plecaki w gastinicy, rojącej się od młodych Japończyków i udaliśmy się zobaczyć grobowiec Timura, przykryty największym na świecie kawałkiem jadeitu oraz 18-metrowy grób proroka Daniela. Woda ze świętego źródełka ww. proroka, poszukiwanie pamiątek, których nie znaleźliśmy, przymierzanie miejscowych sukienek (tylko ja), szlajanie się po bazarze, na którym odkryliśmy, że nastąpiło przemeblowanie i dział z arbuzami został przeniesiony z parteru na pięterko, koło ciastek i tortów, wieczorem ostatnie pielmieny z kwaśnym mlekiem, a w nocy jeden z poważniejszych problemów żołądkowych w moim życiu.

Nazajutrz, o świcie ruszyliśmy marszrutką w naszą ostatnią w Azji Środkowej 5-godzinną trasę do Taszkientu, skąd o 4.30 w nocy samolot Aeroflotu miał nas zabrać przez Moskwę do Warszawy...

Podsumowanie


Kamil:

Nie wiem dlaczego, ale po każdej podróży ciężko się zabrać za jej podsumowanie. Najpierw trzeba dać sobie trochę luzu, by odpocząć po podróży, później zdjęcia, powrót do rzeczywistości i pędu życia. A w wolnym czasie zamiast przelewać na klawiaturę nasze wspomnienia (co by na przyszłość w bujanym fotelu miło się je czytało), no więc zamiast pisać, biorę do rąk atlas i już podróżuję po miejscach, gdzie mnie jeszcze nie było.

Wracając do Azji Centralnej. Spędziliśmy tam 25 pełnych dni i śmiało mogę powiedzieć, że poczuliśmy klimat i specyfikę tego regionu. Wiem, niektórzy, ba pewnie większość z Was, postuka się palcem w głowę i pomyśli, że to bez sensu podróżować w takim tempie. Na pewno nie możemy poczuć tego klimatu, poznać ludzi, kultury itd. Z całą dalszą litanią poznawania. Takich rozmów już mieliśmy sporo z innymi podróżnikami na trasie. Na przykład z Norwegiem, który podróżuje już piąty rok i 25 dni spędził w samym tylko Biszkeku.

Ale jesteśmy syci. Dwa pełne dni w Bucharze, które przeznaczyliśmy na „zwolnienie tempa” sprawiły, że pod koniec drugiego dnia zaczynaliśmy się nudzić spacerami po tych samych zaułkach. Tadżykistan przejechaliśmy prawie cały, w Uzbekistanie zaliczyliśmy cztery najbardziej interesujące dla turystów miasta, Kazachstanu liznęliśmy tyle ile chcieliśmy na trzydniowej wizie, a i tak zdążyliśmy się napatrzyć na bezkresne stepy. Zabrakło nam trochę czasu w Kirgizji. Trochę mało zielonych pastwisk pełnych koni i ostrych szczytów ponad nimi. Zabrakło nam trochę czasu na jezioro Songkul, na trochę Kirgizji off the beaten track.

Więc jakie są highlightsy i lowlightsy naszej podróży? Zawsze trudno przychodzi konfrontacja wyobraźni z rzeczywistością. Dlatego tak trudno oceniać te najbardziej znane miejsca. Czy samarkandzki Registan jest imponujący? Pewnie tak, ale przed planowaniem podróży nie sposób uniknąć wielu zdjęć z tego miejsca. Przyjazd na miejsce jest tylko spojrzeniem na coś, co wydaje się, że już widzieliśmy. I wtedy trudno o zachwyt, zauroczenie i pianie koguta! Dla mnie osobiście największym odkryciem był Murgab we wschodniej części Górnego Badakszanu. Rozpieprzone sowieckie miasteczko o wyglądzie wsi, której spodziewałbym się, gdzieś na dalekiej Syberii albo w okolicach łagrów kołymskich. Ale nie tu, w przepięknym krajobrazie ośnieżonych pamirskich wierzchołków i zielonych pastwisk. Powiem więc tak: ponury Murgab ze smętnymi spojrzeniami nastolatków, pomnikiem Lenina i cytatami jaśnie wielmożnego prezydenta w przenikającym zapachu krowiego gówna był dla mnie najwyraźniejszym punktem podróży. Prawie tak samo ostrym jak na przykład Afgańczycy biegnący po drugiej stronie rzeki Pjandż. Biegną po to, żeby było szybciej. Odmiennie niż Filipides nie biegną z dobrą nowiną. Biegną, bo pewnie tak robili od setek lat. Samochodów niet, a na ośle to tempa nie rozwiną. Od niedawna biegną z dodatkowym obciążeniem w postaci karabinów.

Kirgizja to przede wszystkim konie, jurty, kumys i patrolujące bezkresne stepy orły. W Osz, któremu kulturowo i społecznie bliżej do słynnej Doliny Fergańskiej, jedliśmy jedyne porządne żarcie podczas całej podróży. Rozczarował zbiornik Issyk-Kul, ale za to było Muzeum Przewalskiego w Karakol i coniedzielny targ zwierzęcy, na który swoimi żiguli, ładami i wołgami zjeżdżają Kirgizi z całej okolicy, z pobekującymi pasażerami okupującymi tylne siedzenia i bagażniki. Jak u Stasiuka ludzkie miesza się tu ze zwierzęcym, a prosiaka można kupić za 10 baksów.

Zastanawiam się, czy ciągłe oczekiwanie w Tadżykistanie to pozytyw czy negatyw naszej podróży. Oczekiwanie na rejestrację, na pozwolenie na dalszą podróż, na naprawę marszrutki, na uprzątnięcie oberwanego gruzu, na naprawę dziurawego mostu. Nieznośna bezsilność siedzenia w miejscu, a zarazem miłe wspomnienie lenistwa na platformach i leżenia brzuchem do góry. Słodkie nicnierobienie. Albo oczekiwanie przy mini-uczcie na blaszanym stole. Czekaliśmy tak na zacerowanie dziury w moście na rozwidleniu prowadzącym do doliny Wancz i biesiadowaliśmy z głównym naczelnikiem badakszańskich dróg. Widok na strome szczyty afgańskiego Hindukuszu, makaron z gulaszem bez mięsa, zielona herbata i wódka z czarek. Obok stał nieczynny (pewnie od wremja sajuza) buldożer, na który wskoczyła rodzina indyków. Rozmowy, śmiech i toasty. W czasie naszej podróży były takie magiczne chwile i były chwile spędzone z biegunką w sraczach, czy na bezsensownym załatwianiu kolejnego stempla. Było czekanie w słońcu na jakiegoś przygłupa, który dwie godziny „załatwia na bazarze jakieś dokumenty”. Są momenty, że ten sowiecki wielkomiejski syf jest nie do zniesienia, że chce się z powrotem uciec na łono natury, od której przecież nie tak dawno temu uciekliśmy, bo znudziła nam się kolejna wspinaczka żółwim tempem na wysoką przełęcz.

Wielkimi lowlightsami okazały się środkowoazjatyckie stolice. Bez żadnego smaku ni zapachu. Czy to Taszkient, Duszanbe, Biszkek czy Ałma Ata, wszystkie wyglądają podobnie. Szarobure blokowiska, socrealizm i zazwyczaj jedna reprezentacyjna aleja. Do tego kawałek parku z potwornie nijakimi fontannami, które wnosiły jednak do miasta odrobinę orzeźwienia. Do tego jeszcze każde porządne miasto musi mieć park rozrywki. Miejsca te można określić jednym słowem – groteskowe.

Baranina też nam nie wpasowała się w żołądki. W Tadżykistanie w większości miejsc było to jedyne konkretne żarcie jakie oferują jadłodajnie. W zupie pokrytej warstwą białego fetu pływały baranie kości. Na drugie przeważnie była niedopieczona lub niedogotowana baranina, której nie sposób było rozgryźć. Ale za to czajnik zielonej herbaty czynił cuda.

W sumie najlepsze wrażenia wywieźliśmy z Pamiru, który najbardziej różni się od reszty regionu. Jest stosunkowo niedostępny, wymaga wysiłku podczas podróżowania i biesiadowania, ale mimo wszystko wart jest odwiedzenia. Siedząc o poranku nad położonym na prawie czterech tysiącach metrów jeziorem Kara-Kul, można poczuć ten sam lodowaty wiatr, który owiewał Marco Polo, gdy ten odpoczywał w drodze do imperium skośnookich. Teraz w tamtą stronę ciągną karawany kamazów obładowane złomem wszelakiego rodzaju.

Szkoda, że Turkmenistan tak mocno zaostrzył politykę wizową, bo pewnie jest pierwszorzędny. Ze swoim boskim przywódcą budującym pałac lodowy pośrodku pustyni ten kraj jest atrakcją samą w sobie. Reszta pokomunistycznych sekretarzyków z regionu Turkmenbaszy mu nie dorówna. Zadowolić musieliśmy się uzbeckimi atrakcjami: Samarkandą, Bucharą i Hiwą, które są widowiskowe, ale brakuje im naturalności i życia; szczególnie obwarowanej murami Hiwie, która jest jednym wielkim muzeum. Za to niezapomniany będzie sposób, w jaki tam dotarliśmy. Półtorej godziny jazdy zatłoczonym trolejbusem.

Podsumowując, podobało nam się w Azji Środkowej, bo podróż to podróż, ale nie jest to region, do którego chce się wracać. No chyba, że w poszukiwaniu drogocennych kamieni w Pamirze!!!

P.S. Po szczegółowe informacje praktyczne dotyczące wiz, kosztów transportu, noclegów piszcie na adres autorzy@globetrotter.pl