ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Agonia Raju - bomby na Bali 2002

Autor: Beata Mirecka-Jakubowska
Data dodania do serwisu: 2003-03-19
Relacja obejmuje następujące kraje: Indonezja
Średnia ocena: 8.38
Ilość ocen: 317

Oceń relację

Beata Mirecka-Jakubowska
bmj.mirexsj.com
beatamj@rad.net.id

Odkąd pamiętam - a pierwsze moje z nim spotkanie było w grudniu 1984 roku, gdy jeszcze było niewielkim barakiem - lotnisko Ngurah Rai zawsze rozbrzmiewało charakterystyczną muzyką balijską, ciepłym plumkaniem bambusowych cymbałków, gongami gamelanu. W powietrzu unosił się słodki zapach kadzidełek palonych w fantazyjnych koszyczkach uplecionych z palmowych liści jako ofiara bogom, oraz różnojęzyczny gwar wysypujących się z samolotów turystów.
Uśmiechnięte tłumy chłopców hotelowych, w kolorowych sarongach przepasanych obowiązkową szarfą, w śmiesznie zawiązanych chustach z czubem jak korona na głowie księcia, witały ich radośnie wymachując drewnianymi hotelowymi tabliczkami z nazwiskami przybyszów.
„Taxi? Taxi? Transpor? Transpor?” rozlegały się okrzyki wokół wychodzących szpalerem wycieczkowiczów, często bezradnie rozglądających się wokoło.
Nie dziś.
Dziś z głośników lotniskowych sączy się jakaś smętna melodia, zupełnie niepasująca do otoczenia nowego już budynku, pięknie udekorowanego kamiennymi rzeźbami i glinianymi wazonami, tonącego w kwiatach. Kadzidełek nie czuję, tak jakby ktoś zapomniał dziś oddać cześć swym bogom.
Najbardziej kłuje w oczy pustka. Oprócz grupy tureckich marynarzy spieszących się na statek, jesteśmy niemal jedynymi pasażerami w hali.
To sobota. Następna po tej tragicznej, 12 października 2002. Data, która wryje się w pamięć Balijczyków na zawsze.
Czeka na nas hotelowy chłopak, nerwowo przestępując z nogi na nogę, gdy czekamy na swe bagaże. Pakuje nas do samochodu bez słowa, bez uśmiechu, i dopiero w drodze przez ogromny pusty parking lotniska zaczyna się pytać, ostrożnie najpierw „Czy przyjechaliście po bliskich?”
Nie, odpowiadamy, a jego twarz wyraźnie rozluźnia się, i nieśmiały uśmiech rozgaszcza się na jego okrągłej twarzy. Obawiał się, bo dwoje ludzi z hotelu, w którym się zatrzymamy – nie wróciło tamtej nocy. Przyjechała już ich rodzina. Siedzą. Płaczą. Czekają, co będzie dalej.
Przemieszczamy się w stronę hotelu w zawrotnym tempie, i nagle rozumiem, dlaczego – ulica jest niemal pusta. Zazwyczaj jedzie się tutaj powoli, majestatycznie, w przeraźliwie długim korku, ciągnącym się wzdłuż tych pięciu głównych ulic centrum turystycznego Kuta. Po obu stronach tychże ulic parkują małe „bemo” na 6-8 osób, Kijangi na 5-6 osób, a ich kierowcy, stojąc na chodniku i namiętnie kręcąc w powietrzu ogromną kierownicą jakiegoś pojazdu, zaczepiają każdego napotkanego „bule” i wesoło nawołują „transpor? transpor?” z uporem maniaka zjadając końcowe „t”. Miedzy samochodami przeciskają się motocykle dowożące paczki sarongów czy koszulek do bud na targu, rowery, mini-restauracje „kaki lima”, i od czasu do czasu konik wielkości kucyka ciągnący drabiniasty wózek na dwóch kołach, pełen zachwyconych turystów.
Dziś nie ma na ulicy nikogo. Kilka zaparkowanych samochodów nie stanowi żadnej przeszkody dla naszego kierowcy i już po paru minutach skręcamy do ukwieconego wjazdu. Gramoląc się z samochodu do hotelowego hallu zauważam kilku znanych mi chłopaków, lecz nie podchodzą do nas, kiwają tylko głowami z daleka, uśmiechając się nieśmiało. To samo dzieje się w recepcji. Cichy głos, niemal szept recepcjonistki nadaje ton całemu naszemu pobytowi.
Zostawiamy klamoty w pokoju, odbieramy wynajęty samochód, i kierujemy się w stronę tamtej ulicy. To tylko kilka minut jazdy, trochę na okrągło, bo wiemy, że jest nieprzejezdna i trzeba do niej podjechać jak najbliżej, a potem już tylko na piechotę.
Parkujemy niedaleko „bemo corner” – dziś kompletnie pustego. Skrzyżowanie czterech najgłówniejszych ulic Kuty jest okupowane tylko przez dziesiątki zaparkowanych motocykli, które również wytaczają się powoli z TEJ ulicy. Ale samochodów nie ma.
Idziemy w stronę Balijskiego „ground zero”. Od skrzyżowania kilka sklepów czynnych, lecz kupujących brak, a sprzedawcy siedzą posępnie na krawężniku. Dalej już sklepy pozamykane. Pierwsze dwie restauracje, z których jedna to nasza ulubiona „Mini” rybny grill – zamknięte, metalowe żaluzje opuszczone w dół, choć między szparami widać, że w środku kręcą się ludzie. Wzdłuż chodnika zaczynają się dwa szpalery ustawionych na sztalugach wieńców kondolencyjnych – papierowe i foliowe kwiaty, kolorowe styropianowe napisy.
Od poniedziałku przychodzą tu co chwila delegacje wszystkich firm na Bali, hoteli, resturacji, sklepów, linii lotniczych, a każda delegacja składa taki wieniec oraz odprawia swoje modły. To poza oficjalnymi modłami i ceremoniami puryfikacji, oczyszczenia miejsca ze złych duchów, ułatwienia duszom zamordowanych dojścia do nieba.

Z tylu za szpalerem wieńców rozwieszone długie białe transparenty, na których wypisane są hasła w wielu językach, głównie po Indonezyjsku. Mało czytelne, lecz niektóre wyraźne, grubo namazane flamastrem, powtarzające się co ileś kroków, „Fuck you teroris” Uśmiecham się w sobie, to tak charakterystyczna reakcja tutejszych chłopców, no i to zjedzone końcowe „t”.
Nie mam jednak czasu na lingwistyczną analizę transparentów, bo już zaczyna się nam ukazywać większa dewastacja. Dachówki na dachach porozrzucane, jakby podmuch huraganu podniósł je i pozwolił opaść za chwilę w nieładzie. Zgięte drzewka, wybite szyby, ale to jeszcze nic. To jeszcze nic.

Podchodzimy do żółtej taśmy odgradzającej nas od miejsca wybuchu – i tu dopiero widać co się działo. Łapie mnie za gardło jakiś dziwny skurcz. Pieką oczy.
Wokół mnie cisza przerywana szeptem ludzi i dzwonkami komórek.
Operator jakiejś dużej kamery stoi wpatrzony w przeciwległy odcinek ulicy, na której nadal stoją wypalone wraki samochodów i taksówek.

Patrzę w prawo, na pozostałość budynku, w którym znajdowała się restauracja i klub Paddy’s.
Wypalone szczątki.
Ogromna szyba, która była zamocowana od frontu znikła.
Wiem, gdzie wylądowała w setkach kawałków – na plecach ludzi jedzących kolację przy stolikach.
Patrzę na wprost. Z drugiej restauracji z prawej strony nie zostało nic poza plątaniną żelaza – siła wybuchu wykruszyła beton z podłogi pierwszego piętra, nawet z filarów nie zostało nic poza drutami. No toż jak mogło cokolwiek zostać z ludzi, którzy tam byli?
Pośrodku szosy namiocik nad dziurą w ziemi na cztery metry szeroką. To tu stał ten samochód.
Już wiemy że były dwa. Oba zatrzymały się przed Sari Club, stały dobrą chwilę, podczas której cały korek przemieścił się niemal do końca ulicy, do skrzyżowania i „bemo corner”, a wówczas kierowca drugiego auta wyskoczył i przesiadł się do pierwszego, które na pełnym gazie nagle odjechało.
W tym samym momencie rozpoczęły się wybuchy – dwa mniejsze, powodujące panikę i ucieczkę w stronę ulicy i kilka sekund później ogromna detonacja, słup ognia, huk i zgrzyt rozszarpywanego metalu, i ciemność rozświetlona tylko pożarem.

Patrzę w lewo. Po Sari Club nie zostało nic, a wokół jeszcze sześć budynków stoi w szczątkach.
Stoję obok sklepu sportowego, mogę zajrzeć do środka, bo przecież to już nie sklep tylko parę murów. Widać zawalony dach i szczątki ogromnej szyby na chodniku. Te piękne, ogromne szyby kilkunastu witryn i restauracji pochłonęły dziesiątki ofiar w jednej sekundzie, kiedy z brzękiem zmieniły się w ostre szpile dziurawiące ludzi jak sito.
Przed sklepem kupka nadpalonych butów wszelkiej maści i rodzaju. Jakaś torebka, pasek, chustka, kawałek koszulki.

Stoimy długą chwilę w ciszy, patrząc i nie wierząc własnym oczom. Co tu się działo? Ile krwi spłynęło? Ile łez i krzyków, nawoływań „Mamo, gdzie jesteś? Pomóżcie mi!”
Nie, nie mogę na to patrzeć. Nie mogę o tym myśleć. Idziemy stąd.
Jakie to proste.
Idziemy, odchodzimy, nie musimy na to patrzeć, nie musimy zastanawiać się, w którym miejscu dokładnie stał nasz brat, ojciec, kuzynka, koleżanka.
Wiem, Jamie zginął w tym miejscu. Wiem, w którym miejscu stał – obok tego samochodu z bombą.
Widział go kolega w trzecim samochodzie dalej, w momencie wybuchu. Sam przeżył, ciężko poparzony. Więc skoro to wiem, wystarczy tylko spojrzeć na namiocik.
To tam.
Patrzę jeszcze raz i odchodzę.
Idziemy nad morze, siadamy na kawę. W zasadzie milczymy, bo co można powiedzieć? Jak objąć umysłem ta nienawiść do ludzi, tą chęć zniszczenia nie tylko ciał i rzeczy materialnych, ale duszy, atmosfery tej wyspy?
Podchodzi do nas uliczny sprzedawca gazet, oferując wszelkie gazety – australijskie, nowo zelandzkie, niemieckie. „Po co mi gazety ze świata?” myślę zerkając na jego naręcze i nagle zamieram. Na pierwszej stronie nowozelandzkiej gazety ogromne zdjęcie Jamie z najmłodszą córką.
Sprzedawca widzi moją minę i wykorzystuje sytuację. Nie protestuję i kupuję tę gazetę za bajońską sumę.
Dopiero wieczorem, siedząc nad morzem na leżaku, co kiedyś było niemal niemożliwe z racji okupowania ich przez gości przepełnionego hotelu,, wpatrując się w zachodzące słońce, dociera do mnie świadomość. Jamie nie żyje. Nie ma go. Nie ma jego ciała, być może nigdy się go nie znajdzie.
Łzy wypełniają mi oczy. Dociera do mnie też ogrom dewastacji, nie tylko na tej jednej ulicy, lecz na całej wyspie.
Hotele puste. Ulice puste. Sklepy puste. Targ pusty. Restauracje puste. Co ci ludzie będą robić?
Dziś rozmawialiśmy z kilkoma smutnymi Balijczykami, którzy na co dzień są tak weseli, tak szczerze uśmiechnięci i przyjaźni. Każdy z nich pytał nas z nadzieją w głosie „No i co z nami będzie?” jakbyśmy mieli dla nich pocieszającą odpowiedź.

Znajomy „naganiacz” stał na ulicy przed restauracją „Daddy’s”, patrząc ślepo przed siebie. Nie musiał patrzeć ani w lewo ani w prawo, wypatrując potencjalnego klienta. Na całej ulicy nie było ani jednego „bule” poza nami, a my właśnie skończyliśmy kolacje. Popatrzył na nas, podziękował, że u niego właśnie jedliśmy, i spuścił głowę.
Potem podniósł ją jeszcze i powiedział „Bali paradise is dead. We are dead.”
PS. W dzisiejszej gazecie Jakarta Post jest artykuł: hotele w 11% zajete. By wyjść na zero muszą mieć 40%. Jeszcze tydzień temu mieli 80%. To tylko hotele. 130,000 ludzi szykuje się do zwolnień. Ta liczba nie obejmuje setek ulicznych sprzedawców, plażowych masażystek i manikiurzystek, kobiet plotących fantazyjne warkoczyki turystkom na głowach. Ta liczba nie obejmuje setek sprzedawców pamiątek na całej wyspie, przy każdej świątyni, na każdej ulicy. Ta liczba nie obejmuje setek kierowców, tragarzy, kelnerów i naganiaczy...
Chłopak ma rację. Bez turystyki, „Bali is dead”.
Agonia Raju.

Beata Mirecka-Jakubowska
October 19, 2002
Bali, Indonesia
Słowniczek:
„Gamelan” = instrument muzyczny złożony z kilkunastu gongów i zestawów cymbałek uderzanych młoteczkiem
„Sarong” = kawałek materiału zawiązany jako spódnica
„Kijang” = najpopularniejszy samochód w Indonezji, taki „łazik”
„Kaki lima" = czyli „pięć nóg” = dwa koła od roweru, dwie nogi pchającego wózek „kucharzo-kelnera” oraz jedna „nóżka podpórka” jak restauracja staje przy krawężniku i „kucharzo-kelner” wydaje dania, a ma ich najczęściej 2-3 rodzaje.
„Bule” = popularna nazwa białych ludzi, nieco obraźliwa
„Bemo” = nazwa mini-autobusiku z otwartymi drzwiami i ławeczkami dla 6-8 pasażerów wzdłuż ścian samochodu. Zatrzymuje się gdziekolwiek kiedykolwiek chce pasażer. „Bemo-corner” to miejsce na skrzyżowaniu 4 ulic, gdzie turyści zawsze mogli znaleźć tani transport, szczególnie w nocy lub nad ranem.