ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

30 000 mil do ołtarza

Autor: Asia Paźniewska i Tomasz Meks
Data dodania do serwisu: 2010-02-16
Średnia ocena: 6.38
Ilość ocen: 78

Oceń relację

Rozpoczynamy cykl relacji z sześciomiesięcznej wyprawy Asi i Tomka do Ameryki Południowej. Już 22 lutego wyjeżdzają oni do Frankfurtu, skąd następnego dnia odlecą do Rio de Janeiro. Plan podróży zakłada objechanie nieomal dookoła całego kontynentu, trekingi w Patagoni, Ziemii Ognistej i Centralnych Andach, white water rafting na górskich rzekach Argentyny oraz spływ Amazonką. Kulminacyjnym punktem całej wyprawy będzie ich ślub.
 


Relacje (i zdjęcia) z tego niezwykłego przedsięwzięcia pojawiać się będą na bieżąco na naszej stronie internetowej oraz na http://30000mildooltarza.blogspot.com.

Większość spraw związanych z wyjazdem udało nam się już zakończyć. Na szczęście nie byliśmy w swoich wysiłkach sami. Cały czas wspierały nas nasze rodziny, a zainteresowanie firm oferujących nam pomoc przerosło nasze oczekiwania. Po wielotygodniowych poszukiwaniach udało nam się też znaleźć bilety lotnicze z Frankfurtu do Rio de Janeiro i z powrotem, w cenie nie przekraczającej 2000 zł. A ponieważ dysponujemy mocno ograniczonym budżetem, wszystkie wydatki analizujemy z kalkulatorem w ręku.

Wyprawa do Ameryki Południowej daje nam również szanse spróbowania swoich sił w zupełnie nowych rolach, np. na antenie radiowej. 30 stycznia gościliśmy w Radiu Kielce w audycji Jerzego Jopa "Muzyczne podróże przez świat", w której mogliśmy się podzielić ze słuchaczami naszymi wraŜeniami z trzytygodniowej podróży po Maroku. Chyba poszło nam nie najgorzej, bo zostaliśmy zaproszeni na nagranie kolejnej audycji tuż przed naszym wyjazdem.

Oceńcie zresztą sami - całą rozmowę znajdziecie na stronie internetowej www.30000mildooltarza.pl.
Najczęściej padającym pytaniem jest oczywiście to dotyczące sukni ślubnej. Długa, biała suknia z welonem nigdy nie była moim marzeniem. Poza tym niezbyt wpisywałaby się w ideę sześciomiesięcznej podróży z kilkunastokilogramowym plecakiem. PrzecieŜ tyle rzeczy musimy zabrać ze sobą, zwłaszcza na górski etap naszej wyprawy. Jeszcze do niedawna zakładaliśmy, że odpowiedni strój spróbujemy znaleźć dopiero na miejscu. Okazało się jednak, że jedna z krakowskich pracowni uszyła dla mnie dla mnie odjazdową czerwoną sukienkę, w stylu słynnego przeboju Guns n' Roses "November Rain”. Teraz już naprawdę możemy odczuć, że to wszystko dzieje się naprawdę, a nasze marzenia zaczynają się realizować. Zaczęło się wielkie odliczanie.....

sobota, 24 lipca 2010
Valle de Cocora
Ostatniego dnia naszego pobytu w Salento wybralismy sie do Valle de Cocora, pieknej doliny polozonej na wschod od miasteczka. Dotrzec tam mozna jedynie pieszo lub jeepem. My postanowilismy skorzystac z "publicznego transportu" w jedna strone i wrocic na piechote. Mielismy szczescie, ze pojawilismy sie okolo pol godziny przed odjazdem i zdazylismy zajac sobie miejsca siedzace. Do szescioosobowego jeepa dalo sie bowiem wpakowac w sumie 12 osob (nie liczac kierowcy). Dwie siedzialy na dachu, a cztery staly na tylnym stopniu trzymajac sie relingow podtrzymujacych plandeke.
Po pol godzinie dotarlismy do Cocory. Jest to malutka wioska skladajaca sie z kilku domow przerobionych na hoteliki i restauracje. Znana jest ona przede wszystkim z charakterystycznych ogromnych palm, osiagajacych nawet do 30-40 metrow. Wokol wioski znajduje sie mnostwo szlakow, zajmujacych od 1 do 6 godzin. Niestety L.P. nawet sie o tym nie zajaknal. Dlatego wybralismy sie w sandalach. Mimo to  postanowilismy pojsc na pieciogodzinny spacer. Poczatkowo sciezka prowadzila szerokim dnem doliny. Po jakims czasie wchodzila jednak w gesty las i stawala sie coraz bardziej blotnista. Cali ubloceni musielismy wiec zawrocic i udalismy sie w droge powrotna do Salento.

czwartek, 22 lipca 2010
W krainie kawy
Po kilku dniach spedzonych w Popayan przyjechalismy do Salento - malego miasteczka polozonego w samym sercu Kolumbii, w krainie, z ktorej pochodzi najbardziej znany kolumbijski produkt (...no moze po kokainie....), czyli kawa. Miasto sklada sie tak naprawde z duzego rynku i kilku ulic. Poza weekendami, kiedy to Salento przezywa prawdziwy najazd kolumbijskich turystow, zycie toczy sie tu leniwie. Glowna ulica, czyli Calle Real prowadzi wprost na punkt widokowy, z ktorego widac miasteczko i okoliczne gory.
Bedac tutaj nie moglismy nie pojsc na plantacje kawy. Dotarlismy do pieknej hacjendy, w ktorej mial sie odbywac Tour del Cafe. Brama byla jednak zamknieta, wiec pozostalo nam podziwianie jej z zewnatrz.  Na plantacji, poza krzakami kawy, roilo sie tez od pieknych, egzotycznych kwiatow. Po odwiedzeniu plantacji koniecznie musielismy skosztowac produktu finalnego, czyli filizanki goracej kawy w lokalnej kawiarni. Zaparzana jest ona tutaj w ogromnych ekspresach przypominajacych troche rosyjskie samowary.

środa, 21 lipca 2010
Dzien Niepodleglosci w Popayan
Droga z granicy ekwadorskiej zajela nam ponad osiem godzin. W koncu jednak dotarlismy do Popayan, czyli kolejnego na naszej trasie, po boliwijskim Sucre i peruwianskiej Arequipie, "bialego miasta".
Pierwszy szok przezylismy pytajac w kolejnych hotelach o ceny noclegow. Wahaly sie one w granicach 40-45 dolarow za pokoj, czyli zupelnie nie w naszym przedziale. Wreszcie udalo nam sie znalezc pokoj, w bardzo przyjemnym hotelu, za niecale 9 dolarow. Dodatkowo bardzo mila wlascicielka dwa razy dziennie przygotowywala nam po kubku tinto - miejscowej czarnej slodkiej kawy.
Miasto ma ponad 250 tys. mieszkancow, ale w centrum w ogole sie tego nie odczuwa. Budynki sa glownie dwukondygnacyjne i prawie wszystkie pomalowane sa na bialo. Po zmroku cale miasto oswietlone jest swiatlem, ktore nadaje mu jednolity pomaranczowy kolor.
Nasz pobyt w Popayan zbiegl sie z obchodami dwusetnej rocznicy niepodleglosci Kolumbii. W zasadzie to niepodleglosc uzyskala ona dopiero 19 lat pozniej, ale w 1810 rozpoczal sie caly proces. Z tej okazji w calym kraju odbywaly sie liczne imprezy. Na glownym placu Popayan ustawiona byla scena, a przygotowania i proby rozpoczely sie juz kilka dni wczesniej.

poniedziałek, 19 lipca 2010
Juz w Kolumbii
Czesc ludzi slyszac "Kolumbia" od razu pomysli o kawie, Botero, czy Marquezie. Czesc o Shakirze. Innym przed oczami stanie wielka kula rudych wlosow Valderramy. Prawie wszyscy pomysla jednak od razu o kokainie, kartelu z Medellin, wojnach mafii narkotykowych i porwaniach dla okupu. Na szczescie te czasy naleza juz chyba do przeszlosci i dzis znow mozna odwiedzac ten piekny (mamy nadzieje) kraj. Jedynym swiadectwem tej nieodleglej przeszlosci sa wszechobecne kontrole policyjne. Mosty, jako cele strategiczne, sa tu szczegolnie strzezone. Poczas osmiogodzinnej podrozy z granicy ekwadorskiej do Popayan minelismy niezliczona ilosc, uzbrojonych po zeby w bron krotka i karabiny maszynowe, patroli policyjnych. Funkcjonariusze wchodzili do autobusow, pytali o cel podrozy, legitymowali pasazerow, a nawet przetrzepywali czesc bagazy w poszukiwaniu narkotykow. Nas (chyba jako turystow) oszczedzili. I cale szczescie, bo otworzenie naszych dokladnie osiatkowanych plecakow troche by trwalo.
Podobnie w Popayan, na kazdym skrzyzowaniu sa policjanci. Glownie zajmuja sie oni kierowaniem ruchem, ale ich obecnosc zapewnia tez wieksze bezpieczenstwo na ulicach.
Poza tym Kolumbia to przepiekne, zielone gory, glebokie kaniony, ogromne kolorowe kwiaty i ludzie siedzacy w fotelach lub hamakach na ocienionych werandach swoich domow. Jest tu zdecydowanie mniej Indian. Wydaje sie, ze najwiecej jest czarnoskorych. Coraz wiecej spotyka sie tez bialych.
W przeciwienstwie do Ekwadoru, gdzie przez trzy tygodnie naszego pobytu (i wnioskujac z opowiesci innych ludzi przez poprzedni miesiac tez) dominowaly chmury, mamy wreszcie slonce i prawdziwie tropikalny upal.

sobota, 17 lipca 2010
Quito - deszczowa stolica
Quito przywitalo nas deszczem. A nawet porzadna ulewa i burza z piorunami. Caly pierwszy dzien padalo. Musielismy wiec szybko znalezc sobie jakies lokum. Zatrzymalismy sie w pierwszym napotkanym hotelu, po wynegocjowaniu ceny 5 dolarow za pokoj. Zadna rewelacja, ale hotel znajdowal sie w scislym historycznym centrum, a my dostalismy duzy pokoj z balkonem. Nastepnego dnia zorientowalismy sie, ze bylismy jedynymi goscmi, choc ludzi krecilo sie sporo. Obsluga caly czas sprzatala i wymieniala posciel i reczniki. Potrzebowalismy kolejnej doby, zeby zauwazyc, ze wszystkie pokoje sa wynajmowane, ale krotkoterminowo - na godziny. Spragnieni uciech panowie kolo 60-tki przychodzili tu ze swoimi mlodymi (i nie tylko) kochankami.
Na szczescie nastepnego dnia po naszym przyjezdzie swiecilo juz slonce. Moglismy wiec w pelni docenic urok miasta. Jego niezliczone koscioly, nastrojowe place i waskie ulice.
Tuz obok glownego placu, w pieknie odrestaurowanym zabytkowym budynku, znajduje sie Centro Cultural Metropolitano. Jest to przyklad udanego polaczenia starego z nowym. Wejsciowy dziedziniec to w polowie stare, dwupoziomowe arkady, a w polowie sciana z czerwonej cegly. W centrum znajduje sie muzeum z ekspozycja fotografii Pedro Meyera, wielka biblioteka oraz sale zajec dla dzieci i mlodziezy. Z tarasu na dachu roztacza sie piekny widok na okoliczne uliczki i Plaza Grande.
Tutejsze koscioly sa rownie piekne z zewnatrz, co i w srodku. Chyba nigdzie nie widzielismy takiego nagromadzenia wspanialych wnetrz koscielnych w jednym miescie. Wszystkie sa bardzo bogato zdobione. Wrecz ociekaja zlotem - nie tylko glowny oltarz, ale rowniez boczne, a nawet sciany i sklepienia wykonczone sa zlotem. Podobno na wykonczenie wnetrza miejscowego kosciola jezuitow zuzyto 7 ton tego kruszcu.
Zdecydowanie najmniej ciekawym z odwiedzonych przez nas kosciolow byla dwudziestowieczna Basilica  del Voto Nacional. Ta pseudogotycka betonowa konstrukcja ma jednak jedna niepodwazalna zalete - z jej wiez roztacza sie cudowny widok na miasto i okolice.
Nowa czesc miasta  ma mniej uroku, choc tez jest bardzo ciekawa. Tutaj tez znajduje sie wiekszosc hoteli, klubow i restauracji. Jednak najwieksza jej zaleta jest duza ilosc parkow. Sa one miejscem spotkan mieszkancow w kazdym wieku. Znalezc tu mozna tez nieprawdopodobna ilosc boisk - do kosza, siatkowki czy pilki noznej, bieznie, sciezki zdrowia, a nawet rowerowy tor crossowy.

czwartek, 24 czerwca 2010
3000 metrow w dol, czyli wreszcie wakacje
Po czterech miesiacach w podrozy, w tym dwoch spedzonych na wysokosci okolo 3000m n.p.m., przyszedl czas na odpoczynek i slodkie nierobstwo. Jako, ze nie ma bezposredniego polaczenia z Huaraz do Mancory, po drodze musielismy zatrzymac sie jeszcze w Trujillo - trzecim co do wielkosci miescie Peru. Miasto okazalo sie ladniejsze niz myslelismy. Glowny plac zabudowany jest niskimi budynkami, pomalowanymi na rozne kolory. Najciekawsze sa jednak charakterystyczne okna z wielkimi kratami.
Po kilkugodzinnym spacerze po starowce nie oparlismy sie tez pokusie odwiedzenia pobliskiej wioski Huanchaco, w ktorej znajduje sie jedna z najbardziej popularnych (przynajmniej wsrod gringos) peruwianskich plaz. Znana jest ona przede wszystkich z charakterystycznych lodzi trzcinowych wykorzystywanych przez miejscowych rybakow do polowu ryb i krabow.
Wieczorem wsiedlismy w autobus, zeby obudzic sie w Mancorze. Podobnie jak na calym wybrzezu peruwianskim jest tu pustynia. Jednak w przeciwienstwie do jego poludniowej czesci, nie ma juz ciaglej mgly znad oceanu i swieci piekne slonce.
Nasz hostel w Mancorze znajdowal sie na samej plazy, wyposazony byl w ogromny taras z hamakiem i lezakami, a za dwojke z prywatna lazienka placilismy niewiele ponad 30 zl. Nie pozostalo zatem nic jak tylko oddawac sie blogiemu lenistwu....

NIEDZIELA, 19 czerwca 2010
Trekking Santa Cruz
Santa Cruz prowadzi pomiedzy szczytami Cordiliery Blanca, drugich najwyzszych gor swiata, i jest po Inka Trail najpopularniejszym trekkingiem w Peru. Troche obawialismy sie wiec dzikich tlumow na trasie i sterty smieci wokol szlaku. Na szczescie nasze obawy okazaly sie zupelnie bezpodstawne. Nie bylismy oczywiscie sami jak w Boliwii, ale tez bylo nieco mniej ludzi niz na Salkantay. W odroznieniu od wczesniejszych trekow, nie bylismy jedynymi robiacymi go bez przewodnika, oslow i kucharzy.
Cala zabawa zaczela sie w Cashapampa, niewielkiej wiosce oddalonej o okolo 3 godziny jazdy od Huaraz, i trwala cztery dni. Na poczatku musielismy kupic bilet wstepu do parku narodowego w cenie 65 soli. Choc cala trase mozna bez trudu przejsc w trzy dni, to i tak trzeba kupic bilet na caly miesiac. Peruwianczycy do perfekcji opanowali sztuke zdzierania pieniedzy z turystow. Faktem jest tez jednak, ze w tym przypadku widoki warte sa tej ceny.
Pierwszy dzien to ponad trzygodzinne wspinanie sie w gore rzeki glebokim wawozem. Dopiero pod koniec dolina sie rozszerza odslaniajac odlegle jeszcze szczyty. Tak naprawde dwa pierwsze dni mozna spokojnie polaczyc w jeden. To co najpiekniejsze w tym trekkingu rozpoczyna sie bowiem wlasnie w polowie drugiego dnia. Dolina Santa Cruz robi sie coraz szersza, a osniezone szczyty okolicznych szesciotysiecznikow i lodowce coraz blizsze. Po drodze mija sie tez dwa jeziora o pieknej zielonkawej barwie oraz liczne krzaki lubinu, ktory jest tutaj traktowany jak roslina jadalna.
Szlak prowadzi w poblizu Alpamayo, wybranej przed laty na najpiekniejsza gore swiata. Nie moglismy wiec przegapic takiej atrakcji i zboczylismy troche, aby udac sie do jej Base Campu. Sam szczyt troche nas rozczarowal, ale widok wokol byl wspanialy. Wspinajac sie do Base Campu moglismy tez podziwiac w calosci doline Santa Cruz.
Najlepsza czesc tego dnia byla jednak ciagle przed nami. Druga noc spedzilismy na szerokiej polanie otoczonej zewszad przez szesciotysieczniki. Ponad nami slychac bylo trzask pekajacego lodu i loskot spadajacych fragmentow lodowca.
Trzeci dzien rozpoczela dwugodzinna wspinaczka na Punta Union, najwyzsza przelecz na trasie calego treku (4750m n.p.m.). Droga miejscami byla bardzo stroma, ale dla takich widokow warto bylo troche sie wysilic, a potem zostac dluzej na gorze. Zwlaszcza, ze- pomimo wysokosci- bylo dosc cieplo i swiecilo slonce. Schodzac, mijalismy  liczne malutkie jeziorka, w ktorych pieknie odbijaly sie okoliczne szczyty. Zrelaksowani po zejsciu na nizsze wysokosci kolejny wieczor spedzilismy delektujac sie kawa przyniesiona przez Francois i Mattiego. Niestety, jak i poprzednie, nie trwal on dla nas zbyt dlugo. Okolo 19 zrobilo sie juz bardzo zimno i z radoscia wskoczylismy do naszych cieplutkich spiworow.
Ostatni dzien to juz tylko powrot do Vaquerii, skad mielismy busa powrotnego do Huaraz. Po drodze mijalismy wioski Quechua z licznymi hodowlami swinek morskich.

sobota, 12 czerwca 2010
Lima - mglista stolica
Po dwoch tygodniach spedzonych w Cuzco i okolicach przyszla pora na stolice Peru - Lime. Miasto nie jest niestety zachwycajace i po dwoch dniach tu spedzonych z przyjemnoscia wyjezdzamy z powrotem w gory.
Przede wszystkim przygnebiajace jest to, ze od maja do listopada niebo jest caly czas zachmurzone,  a ulice miasta spowija mgla znad oceanu. Poteguje to jeszcze wrazenie bylejakosci architektury i chaosu na ulicach. Nawet kolonialna starowka nie robi specjalnego wrazenia, zwlaszcza po odwiedzeniu Cuzco i Arequipy. Pewnym urozmaiceniem bylo rozpoczecie Mundialu. W Peru, podobnie jak i calej Ameryce Poludniowej, wszyscy kochaja pilke. Pomimo, iz sami do finalow sie nie zakwalifikowali, na glownym placu miasta ustawiony jest wielki telebim, na ktorym transmitowane sa mecze.

wtorek, 8 czerwca 2010
Trekking Mollepata - Salkantay - Machu Picchu
Po tygodniu spedzonym w Cuzco przyszedl wreszcie czas zeby troche rozruszac nasze zastane kosci. Wczesnym rankiem 1 czerwca wsiedlismy wiec w autobus jadacy do Mollepaty, gdzie zaczelismy nasz pieciodniowy trekking do Machu Picchu. W sumie przeszlismy prawie 100km wchodzac na 4600m n.p.m., a nastepnie schodzac prawie 3000m w dol.
Juz pierwszy dzien przyniosl nam dlugo wyczekiwana zmiane scenerii. Po dwoch miesiacach spedzonych na wysokich plaskowyzach Boliwii i Peru, w otoczeniu suchych traw i skal, z przyjemnoscia powitalismy pojawienie sie zieleni. Droga prowadzila caly czas do gory, licznymi serpentynami. Na szczescie udalo nam sie zaoszczedzic troche czasu dzieki skrotowi, ktorym poprowadzil nas napotkany staruszek. Mowil on praktycznie wylacznie w quechua. A nasz marny hiszpanski, przy jego, wydawal sie niemal biegly. Udalo nam sie jednak ominac wiekszosc serpentyn i choc musielismy wejsc wyzej, to zaoszczedzilismy sporo czasu, ktory moglismy poswiecic na delektowanie sie miejscowym piwkiem w miejscu naszego noclegu. Kilka godzin pozniej zaczely pojawiac sie kolejne grupki. Okazalo sie, ze znow bylismy jedynymi idacymi bez wsparcia przewodnika, kucharzy i mulow.
Drugiego dnia czekalo nas dalsze podejscie az do przeleczy Salkantay, ktora wg roznych zrodel ma miedzy 4600 a 4750m n.p.m. Trzygodzinna wspinaczke w pelni wynagrodzily nam widoki, jakie sie z niej roztaczaly. Po drugiej stronie przeleczy krajobraz zmienil sie diametralnie. Weszlismy w gesty i wilgotny las mglisty. Roilo sie tu od wielobarwnych kwiatow, a nad nami lataly stadka papug. Mijalismy tez wiele wodospadow, z ktorych czesc bylo tylko slychac. Zupelnie schowane byly bowiem w gaszczu zarosli.
Niestety popoludniu pogoda troche sie popsula. Zachmurzylo sie i zaczal padac deszcz. Postanowilismy wiec przeczekac deszcz pod napotkanym w srodku niczego daszkiem ze slomy. W efekcie na miejsce kolejnego noclegu dotarlismy dopiero okolo 17. Cala okolica byla zamglona i dopiero rano moglismy przyjrzec sie okolicznym dolinom.
Trzeci dzien to dalsze schodzenie w dol. Sciezka byla w zasadzie caly czas dobrze widoczna i nie wymagala wynajmowania przewodnika. Przy kilku okazjach znikala jednak zupelnie, by sie ponownie pokazac kilkanascie metrow dalej w gore strumienia. Bylo tez coraz bardziej wilgotno. Dlugimi fragmentami szlismy niemal w korytach strumieni albo po prostu w blocie. W ten sposob dotarlismy do La Playa, ktora dla wiekszosci grup jest koncem trekkingu. Stad busiki zabieraja je w poblize Machu Picchu. My jednak postanowilismy tu zostac na noc, a nastepnego dnia kontynuowac nasza wedrowke. Znow czekalo nas kilkusetmetrowe i miejscami bardzo strome podejscie. Wysokosc byla znacznie nizsza, ale upal dawal sie we znaki. Zwlaszcza, ze po minieciu plantacji bananow i kawy duza czesc trasy prowadzila odkrytym zboczem gory, bez zadnej ochrony przed sloncem. Na szczescie po drodze spotkalismy mila starsza pania siedzaca na drzewie i zbierajaca granadillie. Widzac nasze zmeczone miny, zrzucila nam chyba z kilogram tych pysznych owocow.
Zaraz po minieciu przeleczy moglismy po raz pierwszy zobaczyc ruiny Machu Picchu. Na tle okolicznych gor wygladaly przepieknie. Niedlugo pozniej znalezlismy tez polanke, na ktorej rozbilismy nasz namiot. Stad rowniez roztaczala sie piekna panorama gor oraz Machu Picchu lezacego w dole ponizej nas.
Ostatni dzien trekkingu to 11-stokilometrowa wedrowka dolina rzeki Urubamby, wzdluz torow kolejowych, do Aquas Calientes. Mimo pieknego polozenia, bylo to jedno z najbrzydszych miejsc w jakich bylismy podczas naszej wyprawy. Bardzo chaotyczne i niesamowicie skomercjalizowane. Dlatego jak juz dotarlismy do Aquas Calientes i kupilismy nasze bilety do Machu Picchu, to nawet niespecjalnie chcialo nam sie isc zeby zobaczyc ruiny. Jak juz weszlismy na gore nie widzielismy w zasadzie nic, bo wszystko spowila gesta mgla. Na szczescie pozniej troche sie rozpogodzilo, a nadciagajace co chwile chmury nadawaly ruinom jeszcze wiecej tajemniczosci.

sobota, 29 maja 2010

Cuzco - dawna stolica Inkow
Dzis mija dokladnie polowa naszej podrozy po Ameryce Pld. Od tygodnia jestesmy w Cuzco, miescie bedacym dla Inkow centrum swiata. Stad rozchodzily sie drogi do najdalszych zakatkow ich imperium, ktore rozciagalo sie od dzisiejszego Ekwadoru na polnocy po srodkowe Chile na poludniu. Niestety swiatynie i palace inkaskie nie dotrwaly do naszych czasow. Byly one co prawda odporne na wystepujace tu trzesienia ziemii, ale na dzialalnosc Hiszpanow juz nie.
Juz sama droga z Arequipy byla dla nas sporym przezyciem. Na tej trasie kursuja prawie wylacznie nocne autobusy. Wiaze sie to z dziwnymi dla nas srodkami ostroznosci. Przy wejsciu do autobusu stala pani pobierajaca od wszystkich wsiadajacych odciski palcow. Jak juz udalo nam sie przebrnac pierwsza kontrole i zasiasc w srodku wszedl kolejny pracownik z kamera i utrwalil na niej twarze nasze i pozostalych pasazerow. Nie bardzo jednak wiadomo po co bylo to cale zamieszanie. Jak tylko wyjechalismy z miasta, zaczeli sie bowiem dosiadac inni pasazerowie.
Cuzco olsnilo nas swoja uroda. Obydwoje zgodnie stwierdzilismy, ze jest to najpiekniejsze miasto jakie widzielismy podczas naszej podrozy. Niestety wiaze sie to z ogromna liczba turystow i wysokimi kosztami zwiedzania. Sa tutaj dwa rodzaje karnetow turystycznych, Boleto Turistico obejmuje okoliczne ruiny i kilka muzeow i kosztuje 130 soli. Inny upowaznia do wejscia do kilku kosciolow i kosztuje 50 soli. My poszlismy na msze i tym samym uniknelismy koniecznosci kupowania biletow wstepu.
Centralnym punktem miasta jest Plaza de Armas z dwoma najwazniejszymi kosciolami - katedra i Iglesia La Compana. Siedzac tutaj bylismy nieustannym celem dla naganiaczy z okolicznych restauracji, pucybutow oraz sprzedawcow wszelakich pamiatek i masazu. Bylismy jednak nieugieci i pomimo uplywu tygodnia udalo nam sie nic od nich nie kupic. Glownie dlatego, ze po boliwijskich zakupach nasze plecaki i tak juz pekaja w szwach.
Oba koscioly sa duzo ciekawsze z zewnatrz. Ich wnetrza ociekaja wrecz zlotem i srebrem, i przeladowane sa obrazami. Najbardziej zwraca uwage znajdujacy sie w katedrze obraz Ostatniej Wieczerzy, na ktorym centralne miejsce zajmuje duza pieczona swinka morska.
O urodzie Cuzco nie decyduja jednak piekne koscioly. Fragmenty inkaskich murow wyzierajce z hiszpanskich budowli, malownicze place, waskie uliczki i kolonialne domy z misternie rzezbionymi drewnianymi balkonami skladaja sie na niepowtarzalna atmosfere miasta.
Warto rowniez odwiedzic tutejsze muzea. My wybralismy sie do trzech - Museo Inka, Museo TAKI i Museo de Sitio del Qoricancha.
Pierwsze miesci sie w pieknej kolonialnej kamienicy w poblizu glownego placu i ma w swoich zbiorach kolekcje ceramiki, bizuterii, broni oraz tkanin zarowno z okresu imperium Inkow jak i czasow preinkaskich. Mozna tez tutaj zobaczyc zdeformowane, wydluzone czaszki ludzkie oraz odnalezione w okolicy Cuzco mumie. Na dziedzincu spotkac mozna Indian tkajacych tradycyjne obrusy, kapy i poncza.
Museo de Sitio del Qorikancha znajduje sie w zabudowaniach klasztoru dominikanow. Zostal on wzniesiony na murach Qorikancha - zespolu swiatyn inkaskich, ktory stanowil centrum religijne Inkow. Stad rozchodzilo sie 42 seqe (linii) laczacych pomniejsze miejsca kultu (tzw. wakas - np. swiatynie, skaly, zrodla). W sumie, w czterech prowincjach imperium Inkow znajdowalo sie 328 wakas i byly one powiazane z kalendarzem inkaskim, tzn. kazdemu dniu w roku odpowiadal jeden wakas. Inkaskie mury zostaly odkryte dopiero w 1950 roku w wyniku wielkiego trzesienia ziemii, ktore nawiedzilo Cuzco. W muzeum mozna tez zobaczyc oryginalne mury inkaskie. Wznoszone byly one z ogromnych kilkutonowych blokow kamiennych idealnie do siebie dopasowanych, bez uzycia jakiejkolwiek zaprawy.  
Bardzo ciekawe jest tez malutkie muzeum TAKI zawierajace kolekcje tradycyjnych instrumentow muzycznych z obszaru Andow. Wstep do niego jest bezplatny, a pilnujacy go pan chetnie przez chwile zagra na poszczegolnych instrumentach.

niedziela, 23 maja 2010

Kanion Colca - relaks w cieniu skal
Wczoraj minely juz 3 miesiace od naszego wyjazdu z Polski. Nasz maly jubileusz uczcilismy probujac doprowadzic siebie i nasze ubrania do jako takiego porzadku po tygodniu spedzonym w Kanionie Colca. Jest to drugi co do glebokosci kanion na swiecie (pierwszy znajduje sie rowniez w Peru). Mimo, ze znajduje sie "niedaleko" Arequipy, to dojazd zajmuje okolo 6-7 godzin, z czego 2,5 godziny zajmuje przejechanie z Chivay do Cabanaconde. Droga tam nie jest wyasfaltowana i caly czas prowadzi wzdluz skraju kanionu. Tylko dlatego, ze bylo juz ciemno, nie widzielismy rzeki plynacej ponad 1000 metrow nizej. Dodatkowo kazdy, nawet najmniejszy podjazd, byl prawdziwym wyzwaniem dla naszego starego autobusu. Poczawszy od Chivay zaczeli sie dosiadac mieszkancy doliny, ubrani w charakterystyczne, bardzo kolorowe stroje wraz z worami i koszami najrozniejszych owocow i warzyw. Autobus byl tak zapchany, ze nie dalo sie wcisnac szpilki. Szpilki moze nie, ale kolejnych kilku pasazerow jak najbardziej. Zatrzymywalismy sie za kazdym razem gdy ktos chcial wsiasc czy wysiasc, czyli nawet co 100-200 metrow. Jeszcze zanim dojechalismy na miejsce, dopadl nas pan oferujacy pokoj z lazienka i sniadaniem za 20 soli.
Nastepnego dnia ruszylismy na podboj kanionu. Plany mielismy ambitne - chcielismy zrobic 5-ciodniowy trekking. Skonczylo sie na dwoch dniach chodzenia i trzech obijania przy basenie.
Pierwszy dzien to dlugie, trzygodzinne zejscie w dol do rzeki. Widok z krawedzi kanionu przyprawia o zawrot glowy. Daleko w dole widac srebrzace sie dachy domow, a jeszcze nizej cieniutka struzke rzeki. Po chwili naszym oczom ukazala sie lezaca na samym dole oaza z licznymi basenami z woda z cieplych (nie mylic z goracymi) zrodel. Sciezka caly czas prowadzila w dol i miejscami robila sie naprawde waska. Po przekroczeniu rzeki Colca krajobraz sie zmienil i stal bardziej zielony. Od razu trafilismy do kaktusowego zagajnika. Rosnie ich tu wiele gatunkow, a kilka posiada nawet jadalne owoce, ktorych koniecznie musielismy skosztowac. Okazja nadarzyla sie juz w pierwszej mijanej wiosce...
Upal caly czas byl nieznosny, a widoczne w dole baseny tak bardzo kusily, ze po dwoch dniach postanowilismy zejsc do oazy i odpoczac tam przez kilka dni. Pierwszym napotkanym campingiem byl Eden. Bylismy juz tak zmeczeni, ze nie chcialo nam sie szukac dalej. A ze pan zaproponowal nam 10 soli za rozbicie namiotu nad samym basenem postanowilismy skorzystac z okazji. Przez nastepne trzy dni oddawalismy sie blogiemu relaksowi w cieniu bananowcow oraz drzew mango, papai i chirimoi. Od czasu do czasu moglismy rowniez podziwiac fruwajace z niebywala szybkoscia barwne kolibry. Wlasciciel naszego campingu stwierdzil, ze bylismy pierwszymi Polakami, ktorych goscil. Widac mial wyjatkowe szczescie, bo tego samego dnia zjawily sie jeszcze dwie dziewczyny - Ania i Gosia. Spedzilismy razem bardzo mily wieczor.
Ale wszystko, co dobre kiedys sie konczy. W koncu musielismy wracac do Cabanaconde, co oznaczalo podejscie prawie 1300 metrow. Jeszcze raz jednak pogoda okazala sie naszym sprzymierzencem. Po tygodniu pieknego slonca zachmurzylo sie i nawet zaczelo lekko kropic. Droga na gore zajela nam wiec niespelna trzy godziny. Jak tylko dotarlismy do Cabanaconde znow sie rozpogodzilo i moglismy cieszyc sie slonecznym popoludniem. Spacerujac wokol miasteczka moglismy obserwowac szybujace tuz ponad naszymi glowami ogromne kondory.

niedziela, 16 maja 2010

Arequipa
Od trzech dni jestesmy w Arequipie, drugim co do wielkosci miescie Peru. Po raz pierwszy od prawie poltora miesiaca znalezlismy sie ponizej 3000m n.p.m. Miasto polozone jest w cieniu czynnego wulkanu Misti i niemal cale jego historyczne centrum zbudowane jest z miejscowego kamienia pochodzenia wulkanicznego, ktory nadaje mu charakterystyczny kremowy kolor. Glowny plac miasta tonie w zieleni, a liczne restauracje, kluby i kawiarnie tetnia zyciem do poznych godzin nocnych.
Najwieksze wrazenie wywarl na nas klasztor dominikanek Santa Catalina. Zostal on zalozony pod koniec XVI wieku i bylo to swoiste "miasto w miescie", z wlasnymi uliczkami i placami. Poszczegolne czesci klasztoru pomalowano na rozne kolory, w zaleznosci od czasu ich powstania. Zwiedzajac klasztor mozna zobaczyc, jak wygladalo zycie codzienne zakonnic. Nie bylo ono wcale takie spartanskie. Niektore cele wygladaly niemalze jak domek z ogrodkiem. Wewnatrz znajdowaly sie instrumenty muzyczne i meble wytwarzane na zamowienie i sprowadzane z Europy. Zakonnice pochodzily z najznakomitszych i najbogatszych rodow, ktore utrzymywaly je podczas pobytu w zakonie. Oczywiscie zadna z zakonnic nie mogla sie obyc bez co najmniej kilku sluzacych.

sobota, 15 maja 2010

Titicaca - swiete jezioro Inkow
Wystarczyly trzy godziny w autobusie, aby z gwarnego La Paz znalezc sie w Copacabanie. Jest to niewielkie miasteczko polozone po boliwijskiej stronie jeziora Titicaca. Znane jest ono przede wszystkim ze znajdujacego sie tu Sanktuarium Czarnej Madonny - Virgen de Copacabana.
W Copacabanie spedzilismy dwa leniwe dni. W tym czasie udalo nam sie zakosztowac glownych miejscowych atrakcji, czyli przepysznego pstraga w budce nad jeziorem, slubu indianskiej pary, oraz swiecenia pojazdow przed katedra. Ryba byla dla nas mila odmiana po monotonnej i tlustej boliwijskiej kuchni. Podawano ja na rozne sposoby, ale naszym zdecydowanym faworytem byl pstrag w czosnku.
Ciekawym przezyciem bylo tez swiecenie pojazdow przez miejscowych franciszkanow. Od rana auta ustawialy sie na placu przed katedra, a kierowcy wraz z rodzinami przystrajali je kwiatami i kolorowymi szarfami. Zakonnik odmawial krotka modlitwe przy kazdym samochodzie po czym dokladnie zlewal go woda swiecona, nie tylko z zewnatrz, ale rowniez silnik i fotele. Wtedy rodzina dodatkowo jeszcze polewala auto cola, piwem i szampanem oraz obsypywala platkami kwiatow. Na koniec pozostalo jeszcze tylko odpalenie petard i samochod byl poswiecony, a pozostale piwo mozna bylo spokojnie wypic. Dalszy ciag rytualu odbywal sie na juz na plazy, gdzie stara indianska znachorka okadzala poswiecone wczesniej samochody, mamroczac przy tym jakies zaklecia.
W tym samym czasie w katedrze odbywal sie indianski slub. Po zakonczeniu ceremoni mlodzi wraz z rodzinami ustawili sie na specjalnie w tym celu przygotowanych dywanikach. Przygrywala im miejscowa kapela ubrana w tradycyjne czerwone poncza, a goscie weselni skladali im zyczenia posypujac ich glowy platkami kwiatow.
Po dwoch dniach opuscilismy Copacabane i udalismy sie na trzydniowy trekking na Isla del Sol. To wlasnie tutaj, zgodnie z legenda, zostali stworzeni pierwsi krolowie inkascy. Jak zwykle utrudnilismy sobie sprawe i zamiast po prostu poplynac z wszystkimi turystami na wyspe, spedzilismy kilka godzin idac do konca polwyspu, gdzie musielismy znalezc rybaka, ktory przewiozlby nas na wyspe. Nad jeziorem znalazl sie pan w wieku na oko 65 lat, ktory zgodzil sie zabrac nas na wyspe swoja lodzia wioslowa. Mniej wiecej w 1/3 drogi okazalo sie, ze dziadzio ma 83 lata. Okazalo sie tez, ze wody w lodzi jest coraz wiecej. Asia dostala wiec zolte plastikowe wiaderko i wazna misje wylewania wody, a tym samym utrzymania nas na powierzchni. Co prawda dziadzio niezle sobie radzil z wioslowaniem, ale wiek jednak robil swoje. Zaczelismy wiec wioslowac razem. Na szczescie po okolo 40 minutach dotarlismy do brzegu i moglismy wyrzucic nasze (suche) plecaki, a dziadzio nie spieszac sie ruszyl w droge powrotna.
Zaraz po dotarciu na wyspe musielismy znalezc miejsce na nocleg. Na szczescie nie bylo to trudne, bo tarasowy uklad pol pozwalal na rozbicie namiotu na idealnie plaskim terenie, oslonietym od wiatru kamiennym murkiem. Trasa trekkingu prowadzila wokol calej wyspy. Jej zachodnia czesc jest w zasadzie niezamieszkana. Droga prowadzila ponad pieknymi zatokami, cyplami i skalami wystajacymi z wody, a dzien zakonczylismy noclegiem na piaszczystej plazy, z cudownym spektaklem zachodzacego slonca.
Trzeci dzien trekkingu prowadzil nas wschodnia czescia wyspy. Jest ona bardziej zaludniona niz zachodnia. Zbocza sa tu lagodniejsze i bardziej nadaja sie do upraw tarasowych. Lagodniejsze sa tez zejscia do plaz. Caly czas towarzyszyly nam w oddali osniezone szczyty Cordiliera Real, cudownie kontrastujace z zielenia wyspy.
Po powrocie z Isla del Sol przyszedl czas na pozegnanie z Boliwia. Udalismy sie do Puno po peruwianskiej stronie jeziora. Slynie ono przede wszystkim ze znajdujacych sie tu plywajacych wysp indian Uru. Prawdziwi Uru nie przetrwali do dnia dzisiejszego. Ich potomkowie buduja dzis wyspy z trzciny chcac zachowac ich kulture i pokazac ja turystom. Mimo ich komercyjnego charakteru warto bylo je zobaczyc.

czwartek, 6 maja 2010

Cordiliera Real
W Europie byloby to nie do pomyslenia. Zaledwie kilkadziesiat kilometrow od wielkiego miasta znajduja sie piekne gory, gdzie w zasadzie nie siega cywilizacja. Nie ma szlakow ani infrastruktury, a w trakcie kilkudniowego trekkingu latwiej spotkac orla czy lame niz drugiego czlowieka. Takim wlasnie miejscem jest Cordiliera Real, gdzie wybralismy sie na kilkudniowy trekking.
W droge ruszylismy w niedziele 2 maja, a ze weekend majowy jest swietna okazja dla roznego rodzaju protestow, to droga wyjazdowa z La Paz byla oczywiscie zablokowana przez protestujacych, przez co musielismy jechac roznymi objazdami i pokonanie kilkudziesieciu kilometrow zajelo nam kilka godzin.
Trasa treku rozpoczyna sie w Tuni - niewielkiej wiosce polozonej u stop Huayna Potosi. Zanim tu dotarlismy bylo juz po 12, wiec na trase ruszylismy dosc pozno. Najwiekszym problemem byla oczywiscie wysokosc. Juz pierwszego dnia weszlismy na 4800 m n.p.m. Podejscie nie bylo bardzo strome, ale na takich wysokosciach plecak wazy duzo wiecej niz normalnie. Do tego, po kilku godzinach, okazalo sie, ze na miejscowych mapach nie mozna za bardzo polegac. Tam gdzie mialo byc jezioro nie bylo nic, a z kolei mijalismy liczne jeziora, ktore nie byly w ogole zaznaczone. Jako, ze robilo sie juz pozno postanowilismy nie isc dalej tylko znalezc dogodne miejsce na rozbicie namiotu.
W nocy zrobilo sie bardzo zimno. Cale szczescie nasze spiwory sie swietnie sprawowaly. Niestety nie mozna tego powiedziec o namiocie. Juz od samego poczatku mielismy z nim problemy - a to bardzo slaba wentylacja, a to zacinajacy sie zamek, a to przeciekal. Nie inaczej bylo i tym razem. Rano od wewnatrz caly byl pokryty lodem i jak tylko pierwsze promienie slonca go troche rozgrzaly, lod zaczal sie topic i czekala nas szybka ewakuacja i wyrzucenie wszystkiego na zewnatrz zanim calkowicie przemoknie.
Wysokosc w polaczeniu z prawie bezsenna noca sprawily, ze bylismy bardzo zmeczeni. Zwykle czynnosci, jak zagotowanie wody, czy wyjecie czegos z plecaka zmuszaly nas do odpoczynku. Na szczescie drugi dzien byl bardzo krotki i juz po ponad dwoch godzinach dotarlismy do celu, czyli Laguna Chiar Khota. Jezioro otoczone jest osniezonymi szczytami masywu Condoriri. Niesamowite widoki byly nagroda za nasz wysilek. Okazalo sie tez, ze jestesmy duza ciekawostka dla miejscowych przewodnikow. Przy jeziorze minelo nas trzech, prowadzacych swoich turystow. Wszyscy byli pod wrazeniem tego, ze idziemy sami - bez przewodnika i oslow.
Trzeciego dnia od samego poczatku ruszylismy ostro w gore. Musielismy podejsc okolo 500 metrow zeby wejsc na przelecz polozona ponad 5100m n.p.m. Byl to najwyzszy punkt na calej trasie. Mimo swiecacego slonca bylo dosc chlodno. Ziemia byla calkowicie zamarznieta i czesciowo pokryta lodem. Poza nami na trasie nie bylo nikogo. Po drodze mijalismy tylko stada lam. Z przeleczy rozciagal sie piekny widok zarowno na caly masyw Condoriri, towarzyszacy nam od kilku dni, jak i na Huayna Potosi wystajaca ponad nadciagajacymi chmurami. Zejscie na druga strone bylo jeszcze bardziej strome, poczatkowo zwirowe, a potem trawiaste. Przy czym byly to po prostu duze kepy twardej, czesciowo zdrewnialej trawy oraz cos w rodzaju podmoklego mchu pomiedzy nimi. Wreszcie po prawie dziewieciu godzinach doszlismy do celu, czyli Laguna Esperanza. Po drodze czekalo nas jeszcze kilka wysokich podejsc i zejsc. Minelismy jedna prawie wymarla wioske gornicza, ktorej jedynymi mieszkancami bylo trzech Indian siedzacych i popijajacych jakis miejscowy specyfik oraz dwa psy, ktore koniecznie chcialy w nas widziec zwierzyne do upolowania. Kiedy bylismy juz u kresu sil nadciagnely chmury i zaczal padac snieg. Jednak pod wieczor, jak juz rozbilismy nasz namiot, nagroda dla nas za calodniowy wysilek byl piekny zachod slonca nad Huayna Potosi.
Ostatni dzien treku znow zaczal sie od kilkusetmetrowego podejscia. Po wczorajszym nogi nas juz porzadnie bolaly, a dzisiejsza trasa w wiekszosci prowadzic miala droga gruntowa laczaca Tuni i Milluni, gdzie mielismy zakonczyc nasza wedrowke. Na domiar zlego woda w mijanych po drodze strumieniach i jeziorkach nie wygladala na zdatna do picia, a nasze zapasy szybko sie konczyly. Po prawie trzech godzinach marszu skorzystalismy wiec z propozycji podwiezienia nas kawaleczek na pace terenowej Toyoty. Nasz kierowca tak sie jednak rozpedzil, ze podwiozl nas az za Milluni, skad juz tylko godzina drogi dzielila nas od Refugio Huayna Potosi - ostatecznego celu naszego treku. Po drodze mijalismy kolejna wysoka przelecz (5000m n.p.m.), z ktorej rozciagal sie cudowny widok na cala doline i pasmo Kordyliery Krolewskiej. Niestety siedzac na pace bardziej staralem sie nie wypasc z niej wprost na samo dno tej doliny niz zrobic jakiekolwiek zdjecia.
Huayna Potosi Base Camp jest podobno pelny turystow, przynajmniej w pelni sezonu turystycznego (od polowy maja do lipca). Podobno, bo gdy tam dotarlismy, to jedno z dwoch schronisk bylo nieczynne,  a w drugim byla tylko jedna osoba. Na szczescie udalo nam sie zlapac transport do La Paz i jeszcze tego samego dnia moglismy sie cieszyc z urokow cywilizacji - cieplego prysznica i obiadu w miejscowej restauracji.

Sroda, 21 kwietnia 2010
Boliwijski Dziki Zachod
9 kwietnia, po szesciu tygodniach w Argentynie, przekroczylismy granice boliwijska dokladnie 5121km od Ushuai. Mimo, ze tyle sie nasluchalismy o problemach przy wjezdzie do Boliwii i wymuszaniu lapowek przez celnikow, wszystko poszlo jak z platka.
Zaraz po wejsciu do autobusu z Villazon do Tupizy moglismy sie przekonac o zyczliwosci Boliwijczykow. Pani, ktorej pozyczylismy scyzoryk oddala go z ... nadzianym na niego kawalkiem mortadeli. Wewnatrz panowala atmosfera wesolego pikniku, co pozwala jakos przetrwac mordercza, wielogodzinna jazde po gruntowych drogach bolwijskich. W Boliwii wiekszosc drog nie posiada bowiem asfaltu. Po drodze musielismy przejechac przez kilka rzeczek, bo akurat nie bylo mostu. Mijane wioski byly duzo biedniejsze niz te po argentynskiej stronie. Wiekszosc domow budowana byla z gliny, a kryte trzcina dachy czesto byly po prostu dziurawe. Najciekawszy fragment trasy byl okolo 10km od Tupizy. Skaly opadaja tu pionowo tworzac kanion szeroki na zaledwie kilkanascie metrow i wysoki na okolo 100. Przez jedna z nich wydrazono tunel. Byla to dziura w skale, bez zadnej obrobki. Autobus kolysal sie na wybojach prawie uderzajac o wystajace bloki skalne. Do Tupizy dojechalismy wieczorem, a dzieki temu, ze zorganizowalismy sie w silna (siedmioosobowa) grupe, nocleg w baaardzo korzystnej cenie w zasadzie sam nas znalazl.
Boliwia to zupelnie inny swiat. Na ulicach panuje chaos. W miastach dominuje gwar ulicznych sprzedawcow, spora czesc pan (tzw. cholitas) ubrana jest w tradycyje stroje tj. szerokie, kolorowe spodnice, spod ktorych wystaja koronkowe halki, na glowach nosza meloniki lub kapelusze zdobione sztucznymi kwiatami. Calosci stroju czasem dopelnia dziecko noszone na plecach w wielobarwnej chuscie.
Gdy minal pierwszy szok zwiazany z tutejszymi cenami, postanowilismy skorzystac z okazji i wybralismy sie na kilkugodzinna wycieczke konna do pobliskich kanionow. Okoliczne krajobrazy przypominaly amerykanski  Dziki Zachod. Dookola zywej duszy, polpustynny krajobraz z gigantycznymi kaktusami oraz kilkudziesieciometrowymi pionowymi czerwonymi skalami zapierajacymi dech w piersiach. Wreszcie dotarlismy do glownej atrakcji calej wycieczki, czyli Kanionu del Inca. Tutaj nasze konie mialy chwile odpoczynku, po czym ruszylismy w droge powrotna do miasta.

środa, 7 kwietnia 2010

Salta - przedsmak Boliwii
Nasz czas w Argentynie nieuchronnie dobiega konca. Po szesciu tygodniach tutaj spedzonych zmierzamy powoli w strone Boliwii. Wielkanocny poniedzialek zastal nas w Salcie. Jest to przepiekne miasto z licznymi przykladami kolonialnej architektury, imponujacymi kosciolami i duza iloscia zieleni. Na jego glownym placu, porosnietym wysokimi palmami, zycie tetni do poznych godzin nocnych.
Na ulicach panuje juz lekki chaos. Pojawili sie uliczni sprzedawcy rozmaitych przekasek. Coraz wiecej jest tez ludnosci indianskiej. Naszym wielkim odkryciem byla duza hala targowa wypelniona straganami z miesem, owocami, rozmaitymi pamiatkami i, przede wszystkim, licznymi jadlodajniami oferujacymi miejscowe specjaly za niewygorowana cene.
Nad Salta goruje Cerro San Bernardo. Mozna sie na nia dostac kolejka linowa lub pieszo, pokonujac 1070 kamiennych schodow. Nagroda jest widok na miasto z otaczajacymi je gorami.
Z Salty mozna wybrac sie tez na liczne wycieczki po okolicy. Glowna atrakcja sa tu wielobarwne gory i formacje skalne. Jako, ze polozone sa one przy drodze do granicy boliwijskiej, postanowilismy zrezygnowac z posrednictwa biur podrozy i zatrzymac sie w nich w drodze do Boliwii.

SRODA, 7 KWIETNIA 2010
Nasza argentynska Wielkanoc - Mendoza
Od jakiegos czasu zastanawialismy sie, gdzie zastanie nas Wielkanoc. Trafilo na Mendoze - stolice argentynskiego wina, polozona niemal u podnoza Aconcagui - najwyzszej gory Ziemii poza centralna Azja. Miasto wydalo nam sie bogate, z niska zabudowa i szerokimi alejami wysadzanymi platanami. Jego glowny plac (Plaza Independencia) to tak naprawde duzy park z szeregiem fontann na srodku.
Byly to bardzo nietypowe swieta. Zatrzymalismy sie na campingu w ogromnym parku San Martin. Zajmuje on powierzchnie 420ha. Miesci sie w nim m.in. stadion, na ktorym rozgrywane byly mecze mistrzostw swiata w 1978 roku, ogrod zoologiczny i .... oczywiscie nasz camping. Jako ze w niedzielne popoludnie ruszalismy w dalsza droge, swiateczny obiad zjedlismy dzien wczesniej. Jego podstawa byla oczywiscie argentynska wolowina, ktora faktycznie jest chyba najlepsza na swiecie. Wielkanocne sniadanie nie moglo oczywiscie obyc sie bez swiatecznych zyczen i jajek. Na wieksze szalenstwa nie pozwolily polowe warunki panujace na campingu.

czwartek, 1 kwietnia 2010
Bariloche
W zasadzie nie zamierzalismy sie nawet zatrzymywac w Bariloche. Polozone w argentynskiej krainie jezior wyglada tak naprawde jak szwajcarskie miasto gdzies w Alpach. Jednak chcac wydostac sie z Patagonii na polnoc nie mielismy wlasciwie wyboru. I cale szczescie.
Bariloche to najbardziej znany i najwiekszy gorski kurort w Argentynie. Otoczyny pieknymi polodowcowymi jeziorami i andyjskimi szczytami jest prawdziwym rajem dla wielbicieli wedrowek gorskich, wspinaczki, raftingu czy jazdy konnej i lowienia ryb. Czesto spotykalismy sie z okresleniem "takie argentynskie Zakopane". Po kilku dniach tu spedzonych stwierdzilismy, ze byloby ono bardziej trafne gdyby cale Tatry, razem z Zakopanem, przeniesc na nasze Mazury.
Tutaj tez po raz pierwszy w trakcie naszej podrozy spotkalismy Polakow. Wychodzac z dworca autobusowego natknelismy sie na chlopaka z Zakopanego, ktorego ojciec mieszka i pracuje w Bariloche, oraz jego dwoch kolegow.

DZIEN 4
Ostatni dzien to najwieksza atrakcja calej wycieczki, czyli Salar de Uyuni. Jest to ogromne slone jezioro o powierzchni 12000 km2. W porze deszczowej przykryte jest warstwa wody. Przez wiekszosc roku jest to jednak jaskrawo biala, plaska powierzchnia solnej skorupy, na ktorej od czasu do czasu wyrastaja wyspy porosniete kaktusami. Gdzie tylko spojrzec widac iskrzaca sie w sloncu biel podloza oraz blekit nieba.
Koncowym punktem programu bylo cmentarzysko pociagow - oddalone o kilka kilometrow od Uyuni zlomowisko lokomotyw, wagonow i torow kolejowych. Wszystko porozrzucane po calym terenie i rdzewiejace robilo niesamowite wrazenie.

DZIEN 3
Po kolejnej nieprzespanej nocy (wysokosc 4600m n.p.m. dawala sie wszystkim we znaki) dojechalismy do jednej z glownych atrakcji calej wycieczki Laguny Colorada slynacej z niesamowitej gry kolorow. Dzieki czerwonym algom woda ma charakterystyczna czerwona barwe. Przy brzegu wystepowaly tu tez gorace zrodla, co w polaczeniu z przerazliwym chlodem poranka dawalo niezwykle widowiskowy efekt unoszacych sie mgiel. Calosci dopelnialy brodzace w wodzie rozowe flamingi.
Dalej droga wila sie kamienna pustynia mijajac po drodze kolejne jeziora i niesamowite formy skalne, w tym Arbol de Piedra, czyli kamienne drzewo, az w koncu dotarlismy do podnoza dymiacego wulkanu Ollague. Bardziej ciekawe od samego wulkanu byly jednak niezwykle formy skalne pochodzenia wulkanicznego. Abstrakcyjne, wyoblone ksztalty z ogromnymi przewieszeniami wygladajace jak fale zastyglej lawy.
Jadac srodkiem wielkiego slonego jeziora Salar de Chiguana zostalismy nagle zatrzymani przez kilkunastoletnia dziewczynke. To niemieckie malzenstwo z dwiema corkami w wieku okolo 8 i 12 lat, podrozujace przez Ameryke na dwoch motorach, chcialo zapytac o dalsza droge.
Jadac salarem zauwazylismy tez ciekawe zjawisko. Otaczajace nas gory odbijaly sie w powierzchni soliska jak w zwierciadle. Nie bardzo wiedzielismy, co jest rzeczywiste i gdzie konczy sie horyzont. Najciekawiej wygladaly male wyspy - jak lezki zawieszone w przestworzach. Wszystko to dzialo sie jednak bez kropli wody. To rozgrzane sloncem powietrze, w polaczeniu z krysztalkami soli powodowaly to zjawisko.
Wreszcie ok. 17.00 dojechalismy do celu - solnego hotelu na skraju Salar de Uyuni, w ktorym mielismy spedzic kolejna noc. Jego sciany w calosci zbudowane byly z bloczkow soli polaczonych zaprawa z soli rozpuszczonej w wodzie z niewielkim dodatkiem cementu. Podloge stanowily wysypane grudki soli i nawet meble oraz elementy wykoczenia (lozka, stoly, krzesla, zyrandole) wykonane byly z soli.

DZIEN 2
Drugiego dnia ruszylismy w droge jeszcze przed switem. Wschod slonca przywital nas w ruinach starej, inkaskiej wioski, polozonej u stop gory, w ktorej znajdowaly sie znaczne poklady srebra. Gdy na te tereny przybyli Hiszpanie, zmusili miejscowych Indian do niewolniczej pracy w miejscowych kopalniach, pozwalajac im wychodzic na powierzchnie tylko raz w miesiacu. Inkowie w koncu sie zbuntowali i udalo im sie przegnac Hiszpanow, po czym wrocili do swego dawnego zycia, z wielokrotnymi malzenstwami i skladaniem dzieci w ofierze bogom. To wszystko doprowadzilo do wyludnienia wioski. Dopiero w XX wieku podjeto probe ponownego zasiedlenia wsi i ekspoatacji kopalni. Jednak kazdy kto sie wprowadzil slyszal podobno w nocy dziwne glosy i szybko wariowal. Podobnie kazda proba ponownego otworzenia kopalni konczyla sie fiaskiem. Korytarze sie zawalaly grzebiac w nich ludzi. Byla to kara za obudzenie spiacego boga Tio.
W trakcie wyprawy nie obylo sie tez bez nieoczekiwanych przygod. Jeden z samochodow zepsul sie w srodku pustkowia i nie byl w stanie dalej jechac.
Czekal nas wiec kilkugodzinny przymusowy postoj, w trakcie ktorego kierowcy musieli go naprawic.
Wreszcie dojechalismy do zrodel termalnych Aqua Calientes, gdzie moglismy skorzystac z dobrodziejstw goracej kapieli w pieknych okolicznosciach przyrody.
O wiele mniej przyjaznie, choc rownie imponujaco, wygladaly gejzery Sol de Manana, polozone 5000m n.p.m. Powietrze przesycone bylo zapachem siarki, a z poszczegolnych dziur w ziemii wydobywal sie blotne bable i fontanny do dwoch metrow wysokosci.

DZIEN 1

Juz pierwszego dnia, kiedy wspielismy sie waska droga na szczyt jednej z gor, moglismy zobaczyc krazace ponad naszymi glowami ogromne kondory. W dole sterczaly czerwone skaly opadajace pionowo do, znajdujacej sie ponad sto metrow nizej, zielonej doliny. Lagodniejsze zbocza porastaly natomiast kilkumetrowe kaktusy. Podczas przerwy na lunch towarzyszyly nam stada lam ze smiesznymi, kolorowymi pomponikami w uszach, ktorymi hodowcy oznaczaja swoje zwierzeta.
Po raz pierwszy moglismy sprobowac miesa lamy w pysznych tamales (rodzaj golabkow zawinietych w liscie kukurydzy) oraz lisci koki, ktore pomagaja zniesc dolegliwosci zwiazane z duzymi wysokosciami i w smaku przypominaja troche gorzkawa zielona herbate. Zucie lisci koki jest bardzo popularne w Boliwii; ich uprawa oraz sprzedaz jest tutaj legalna i ma kilkutysiacletnia historie. Na noc zatrzymalismy sie w San Antonio de Lipez- niewielkiej i bardzo biednej wiosce. Jedynym zrodlem dochodow jej mieszkancow sa nieliczni turysci zatrzymujacy sie na noc. Domy  zbudowane byly z bloczkow z suszonego blota i kryte sloma.

 

Sponsorzy i patroni wyprawy: