– Na pewno trudno sobie wyobrazić coś większego, kiedy pierwszy raz w życiu się wyjeżdża i od razu trafia się na wielką podróż - mówi Ryszard Czajkowski. 

 

Ryszard był w domu, zajęty codziennymi obowiązkami, kiedy z propozycją wyjazdu zadzwonił Jerzy Jankowski, wówczas pracownik w Zakładzie Geofizyki PAN. Cała rzecz odbyła się błyskawicznie:

– Rysiek, mówiłeś, że chciałbyś pojechać i badać kraje polarne?

– Tak, to prawda, jest to moim marzeniem.

– Jeżeli tak, to możesz za trzy dni lecieć na Antarktydę! 

 – Oczywiście, pojadę.

 

 

– Na pewno trudno sobie wyobrazić coś większego, kiedy pierwszy raz w życiu się wyjeżdża i od razu trafia się na wielką podróż. Właściwie na Antypody – dokładnie i w przenośni, bo przez Australię – stwierdza Ryszard, gdy pytam go o wspomnienia z tamtego wyjazdu. Do dziś, kiedy o tym opowiada, w jego głosie słychać żywe emocje. W dobie obecnej turystyki taka podróż coraz rzadziej wzbudza podobne uczucia. Wtedy była dostępna tylko dla nielicznych. Pierwszy przystanek – Moskwa. Wielomilionowa metropolia, którą ciężko objąć umysłem i zrozumieć. Zwłaszcza to drugie, bo Ryszard nie znał wtedy rosyjskiego. Tam przesiedli się na samolot tak zwanej polarnoj awiacji, czyli specjalnej jednostki najpierw radzieckiego, a potem rosyjskiego lotnictwa cywilnego, która zapewnia transport w regiony polarne na obu półkulach. Za sterami siedział dwukrotny bohater Związku Radzieckiego, a poczucie brania udziału w niezapomnianej przygodzie wzrastało z godziny na godzinę.

 

W pamięci podróżnych odcisnęły się kolejne miejsca i punkty przesiadkowe, przybliżające ich do upragnionego celu. Ryszard bez zająknięcia wymienia: Taszkient, Karaczi, Kolombo na Cejlonie, Dżakarta, Darwin w Australii. I wreszcie Perth, w którym czekał na nich lodołamacz Ob. To na jego pokładzie mieli płynąć w dół mapy. Obrazki z tej podróży przesuwają się jak w kalejdoskopie. Tworzą kolaż składający się z nowych barw, dźwięków i smaków. Dla człowieka zza żelaznej kurtyny to mogło być przytłaczające. Albo inspirujące. A wrażeń nie brakowało – Ryszard pamięta między innymi absurdalny wykład w ambasadzie radzieckiej na Cejlonie o sytuacji klasy robotniczej wyspy. Poszedł z ciekawości: – Zwrócono nam wtedy uwagę, że Rosjanie chodzą trójkami, więc też powinniśmy poruszać się w grupie. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy tego pilnowali. Ale i tak, chcąc nie chcąc, wychodziliśmy i przychodziliśmy razem. Ryszarda nadal bawi to zalecenie, wydane im wtedy przecież całkiem na poważnie. Żywcem zaszczepione z komunistycznej rzeczywistości sugestie o wzajemnej kontroli w realiach tego egzotycznego świata trąciły absurdem. Zabawnie było również w luksusowym Mount Lavinia Hotel, gdzie zarezerwowano im nocleg. Miejscowi uważali, że Rosjanie muszą mieszkać elegancko, więc i Polacy na tym skorzystali. Jak się okazuje, z wzajemnością: – Stolik, przy którym siedzieliśmy, obsługiwało kilka osób, a my dostaliśmy po ileś tam sztućców przy talerzach. Nie powiem, że wiedziałem dokładnie, jak z nich skorzystać, ale miałem pewne wyobrażenie.

 

I zauważyłem, że Rosjanie mówią: „Patrzmy na Riczarda…” – bo tak mnie nazywali – „…i jedzmy tak jak on”. Po pewnym czasie zrezygnowali, bo takie śledzenie okazało się dosyć trudne.

 

Historia parodniowego pobytu na Cejlonie ma również aspekt romantyczny, związany z prezentem dla żony. Ryszard wyczytał gdzieś, że każdy marynarz powinien kupić swojej dziewczynie na Cejlonie pierścionek z kamieniem księżycowym. Też tak chciał, ale nie było to łatwe. Nie dość, że trafił do eleganckiego salonu jubilerskiego, w którym blask biżuterii aż raził w oczy, to jeszcze nie miał za dużo pieniędzy. I co najgorsze – nie umiał się targować. Ostatecznie kupił ostatni z pierścionków, jakie zostały mu pokazane przez sprzedawcę. Zapewne ku obustronnej uldze. Nie kosztował dużo, ale wartość sentymentalną miał olbrzymią. Podobnie jak większość pamiątek z innych podróży. (Złodziej, który w 1971 roku włamał się do domu Czajkowskich, najwyraźniej bardzo się spieszył, bo ukradł tylko parę drobnych przedmiotów. I biżuterię Maryli – łącznie z pierścionkiem z kamieniem księżycowym).

 

W Dżakarcie z kolei od razu Ryszarda poinformowano, żeby nie chodził do dzielnicy, która znajdowała się za hotelem, dalej od miasta. Bo tam dzieją się najgorsze rzeczy, kradną, napadają. Więc oczywiście od razu tam poszedł. I nagle opadła go chmara roześmianych dzieci w różnym wieku. Jedno chciało nieść torbę, drugie aparat. – Razem z dziećmi szedłem przez dzielnicę, a one zapraszały mnie do domów, dzięki czemu poznawałem ich rodziców – wspomina. – Po drodze spotkaliśmy ich nauczyciela, który kazał im dać mi spokój. Dzieci, jak to dzieci, nie posłuchały. Nie pamiętam, jak z nimi rozmawiałem, za to z nauczycielem na pewno po angielsku. W pewnym momencie dzieci spytały mnie, skąd jestem. Wiedziałem, że „Polska” nic nikomu nie powie, znałem za to lokalny odpowiednik – „Polandia”. A dzieci od razu odpowiedziały: „Warsaw!”. To prawie niemożliwe, żeby gdziekolwiek na świecie coś takiego przeżyć. Podobnych wzruszeń dostarczały spotkania z Polakami, choć początki niektórych znajomości – również tej zawartej w barze szybkiej obsługi w Perth – nie zapowiadały się szczęśliwie.

 

Chciałem coś zjeść, bo nie wracałem na statek – opowiada Ryszard. – Zagadałem, ale mnie nie zrozumieli. Więc po polsku do kolegów brzydkim słowem zacząwszy, powiedziałem: „Co za tumany, nie rozumieją. Wszędzie rozumieją mój angielski, a tutaj nie”. „O, panowie z Polski?” – zapytała sprzedawczyni. Okazało się, że to była polska Żydówka, która trafiła do Australii po wojennych przygodach. Nawet mi darowała to brzydkie słowo i potem była bardzo miła atmosfera. Co jeszcze można, a wręcz należało kupić przed wyprawą polarną? Oczywiście warzywa i owoce, bo tych w najzimniejszych regionach świata brakuje. A przywiezione zapasy dosłownie topnieją w oczach, bo albo się psują, albo są szybko zjadane. Więc Ryszard przed wylotem do Australii zakupił od razu cały kosz owoców, które zresztą bardzo lubi. W samolocie wszystkich częstował, a kiedy wylądowali w Darwin, na pokład najpierw weszły służby sanitarne, a dopiero potem paszportowe. Bo do Australii no wolno było wwozić owoców i nasion. Pikanterii dodaje fakt, że w momencie kontroli jak na zamówienie po suficie zaczął spacerować jakiś owad. Zapadła cisza, a Ryszard od razu wiedział, skąd wylazł. Udawał jednak, że kosz nie należy do niego i sprawa rozeszła się po kościach. Mocnym akcentem kończącym podróż po oswojonym świecie było spotkanie z Douglasem Mawsonem w Perth. Geolog i badacz Antarktydy, uczestnik słynnej wyprawy Ernesta Shackletona na statku Nimrod w 1907 roku, był ucieleśnieniem młodzieńczych fascynacji Ryszarda odkrywaniem niepoznanego. Bohaterem polarnych ekspedycji, które – oczywiście ze swoim udziałem – projektował w myślach Rysio. Mawson był już wtedy starszym człowiekiem, miał osiemdziesiąt trzy lata. To spotkanie Ryszard bardzo mocno przeżył, choć jego szczegóły zatarł czas.

 

Mały Rysio wreszcie miał Antarktydę na wyciągnięcie dłoni...

 


 

Fragment pochodzi z książki Ryszard Czajkowski. Podróżnik od zawsze, Dagmara Bożek, wyd. Bezdroża 2019