Potrzebuje tego nawet najbardziej zatwardziały mieszczuch. Inaczej nie używałby płynu do kąpieli o zapachu morskiej bryzy i nie wieszałby w aucie „choinki” o leśnym aromacie.

 

Największą przewagą chodzenia nad innymi rodzajami aktywności (choć każda jest lepsza niż bezruch!) jest to, że wszędzie możemy dotrzeć i wszystko jest wyzwaniem — błoto, piach, góra, dół, woda, śnieg, upał lub mróz. „Aliści nie ma takiej pogody, która by przeszkodziła mi zdecydowanie w moich spacerach czy raczej dalekich wędrówkach, często bowiem przebywałem osiem, dziesięć mil, brnąc przez najgłębszy śnieg, aby tylko dotrzeć na spotkanie z bukiem czy brzozą żółtą” — wyznał Thoreau.

 

Każdy kierunek jest dobry — praca, sklep, szkoła, kino, las, rzeka. Za cały ekwipunek służy para butów. Wbrew pozorom chodzenie to jeden z lepszych sposobów komunikacji. Thoreau zapytany, czemu nie korzysta z kolei, odpowiedział: „Ależ jestem na to za mądry. Przekonałem się, że najszybciej podróżuje się pieszo”.
Chodzenie to przyjemność i wysiłek nieograniczony czasowo. Poza maratończykami mało kto jest w stanie biec kilka godzin. Zresztą wstrząsy, które funduje sobie biegacz, liczy się w kilku milionach uderzeń rocznie. Najbardziej odczuwają to kolana. U piechura ryzyko tego typu problemów jest minimalne, pięta bowiem nie uderza o ziemię wraz z całym ciężarem ciała. Chodziarzowi grożą tylko odciski, bąble, w najgorszym razie skręcenie kostki.


By się ruszyć, nie trzeba też od razu ulegać modzie na nordic walking (wymyślili go blisko 100 lat temu Finowie, by biegacze narciarscy mogli trenować przez cały rok). Wystarczy dynamiczniej machać rękami albo wziąć w dłonie zwykłe patyki i podpierać się nimi, tak jak robiono to od wieków.


Dla zdrowia najlepiej, gdy maszerujemy dziarskim krokiem. Badania przeprowadzone w 2013 roku przez American Association for Cancer Research, amerykańskie stowarzyszenie do walki z rakiem, wykazały, że mężczyźni chodzący z prędkością około 5 kilometrów na godzinę są mniej narażeni na raka prostaty i podatniejsi na jego leczenie. Podobne wnioski ogłosiło w 2011 roku pismo „Cancer Research”. Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego z San Francisco udowodnili, że u mężczyzn chodzących przynajmniej trzy godziny tygodniowo szybkim krokiem nawrót choroby, przerzuty lub zgon są dużo rzadsze.


Także u kobiet po menopauzie, które chodzą przynajmniej siedem godzin tygodniowo, spada ryzyko zachorowania na raka piersi. Ogłosiło to w 2014 roku pismo „Cancer, Epidemiology, Biomarkers & Prevention”.


Umownie przyjmuje się, że zmniejszenie ryzyka zachorowania na raka jest proporcjonalne do poziomu aktywności fizycznej. Tygodniowo powinno się spalać minimum 1000 kalorii. Godzinny marsz z prędkością 6 kilometrów na godzinę to dla osoby ważącej około 70 kilogramów wydatek energetyczny rzędu 350 kalorii (im ktoś cięższy, tym więcej).

 

Od przechadzki do wędrówki

 

Thoreau ujął rzecz następująco: „Wyznam, że nie potrafię zachować zdrowia i pogody ducha, jeżeli nie spędzę przynajmniej czterech godzin — zwykle cztery to za mało — włócząc się po lesie, po wzgórzach i polach, całkowicie wolny od wszelkich spraw, jakimi mógłby zająć mnie świat”.


Polska do włóczenia się jest wprost stworzona. Lasy zajmują ponad 91 tys. kilometrów kwadratowych, czyli 29% powierzchni kraju (choć szalejące coraz częściej nawałnice nadszarpują te zasoby). Lepiej było tylko pod koniec XVIII wieku, gdy knieją pokryte było 40% terenów Rzeczypospolitej. Dziś więcej lasów w Europie mają tylko Skandynawowie, Francuzi, Niemcy i Ukraińcy. Lasy świecą jednak pustkami. I zapewne dzięki temu wciąż trwają.


Lubimy chodzić na grzyby, ale bezinteresowne wyjście z domu na spacer nie stanowi już takiej atrakcji. Tymczasem chodzenie po lesie uzdrawia — w dosłownym tego słowa znaczeniu. Powietrze nasycone jest fitoncydami — lotnymi substancjami, które oczyszczają układ oddechowy człowieka z mikrobów i infekcji. Bogate w fitoncydy są zwłaszcza drzewa iglaste, między innymi jałowce, świerki, sosny i jodły.


Jednak chodzenia nie należy ograniczać do określonej przestrzeni. Oczywiście, największą satysfakcję daje przebywanie w naturze, ale miasto też jest terenem wartym poznania. Kiedy po nim chodzimy, okazuje się, jak słabo je znamy i jak wiele możemy się o nim dowiedzieć. Gdy przemieszczamy się na czterech kołach, nasza perspektywa jest zawężona do konkretnych ulic, wciąż tego samego widoku. Rowerzysta ma trochę lepiej, ale determinuje go prędkość (w końcu nie jeździ się po to, by stawać), musi też być mocno skoncentrowany na drodze, by uniknąć wypadku. W marszu mamy pełną swobodę — możemy zadrzeć głowę, zboczyć z drogi, wspiąć się, odkryć rzeczy i miejsca, o których nie mieliśmy pojęcia. Fascynujący jest moment odkrywania nowych budynków, fasad, podwórek i uliczek. Dużo więcej o historii mojego rodzinnego miasta nauczyłem się, chodząc, niż siedząc w szkole. Z perspektywy chodnika można zaobserwować, jak różni są ludzie, jak różne są psy, ptaki, rośliny, balkony, dachy, witryny…
I jeszcze jedno. Rodzima Warszawa, która w dzieciństwie wydawała mi się wielką metropolią, dziś, gdy przemierzam ją na piechotę, znacznie w moich oczach zmalała. Długość całej linii metra z jednego końca miasta na drugi to zaledwie 23 kilometry. Pokonanie podobnego dystansu zabiera około czterech godzin.


Można się zastanawiać, czy chodzenie ma sens. Z punktu widzenia prakseologii — nauki badającej wszelką działalność człowieka pod kątem jej skuteczności — nie do końca. Skuteczne są bowiem tylko te działania, dzięki którym osiągnięty zostaje konkretny cel. Architekt kreśli plany, by zaprojektować dom, chirurg studiuje, by ratować życie, a zadaniem stolarza jest zrobienie solidnych mebli.


Jak zauważa Tadeusz Pszczołowski: „Przy działalności wykonywanej dla niej samej — na przykład spacer — zwykle nie zastanawiamy się nad tym, czy była ona skuteczna”. Jest jednak pewien wyjątek, twierdzi autor: „Gdy spacer czy przejażdżka ma jakiś cel dalszy — przybycie do pewnej miejscowości i zwiedzenie zabytków lub poznanie jakichś okolic, działanie dla samego działania zmienia się w turystykę. Jest to już działanie z pewnym określonym celem zewnętrznym”.


Szukając sensu — w potocznym, a nie prakseologicznym znaczeniu — można podzielić chodzenie na kilka kategorii. Najniżej jest przechadzka. Odbywa się ją powoli, leniwie, często dla zabicia czasu i złapania oddechu. Wyżej od przechadzki stoi spacer. Tu droga do pokonania jest dłuższa. Spacer kojarzy się z relaksem i aktywnym spędzaniem czasu, przeważnie poza miastem lub wśród zieleni. Jak zauważył amerykański psychoanalityk Arnold A. Hutschnecker (przepraszam za szowinizm przywoływanego autora): „Kobieta może przewędrować całe kilometry, chodząc od sklepu do sklepu i od lady do lady, lecz nie tak wygląda właściwy sposób szukania ulgi w napięciu. Spacer należy odbywać dla ćwiczenia fizycznego i odprężenia”.


Wycieczka to rozbudowany spacer. Wymaga przygotowań, zaplanowania trasy. Z reguły jest działaniem grupowym, często z przewodnikiem (także papierowym). Na wycieczkę nie rusza się ot tak. Wycieczka ma swój program i charakter krajoznawczy.


Wreszcie marsz. To najszlachetniejszy rodzaj chodzenia. Musi być miarowy i męczący, dlatego najlepiej iść w samotności, bez oglądania się na innych. Marsz bywa częścią składową wędrówki (i jej siostry włóczęgi), przeznaczonej już dla zaprawionych w bojach piechurów. Z uwagi na dłuższy dystans wędrówka wymaga zaplanowania i znalezienia noclegu (choćby pod gołym niebem). Trzeba mieć odpowiednią kondycję, by nie tylko iść, ale i dźwigać plecak. Dzienne dystanse są długie, a po osiągnięciu końcowego celu często idzie się dalej. Bo wędrówka w cudowny sposób uzależnia, perspektywa powrotu do „normalnego” życia odsuwana jest jak najdalej.
Chodzenie nie zawsze jednak kojarzy się z przyjemnością, rekreacją czy ze zdrowiem. Bywa katorżniczym wysiłkiem, jak w przypadku tragarzy. Nosicze ze słowackiej części Tatr wnoszą do schronisk ładunki ważące nawet 80 kilogramów. Nepalczycy wspinający się w Himalajach na wysokość 3,5 tys. metrów mają na plecach ciężary często przekraczające masę ich ciała.

 

Chodzenie w miejscu i przestworzach

 

Jeśli zaprzeczeniem chodzenia jest tkwienie w miejscu, najgorzej mają skazani na odsiadkę. Zgodnie z regulaminem osadzonym w polskich więzieniach przysługuje 60 minut spaceru dziennie. Do dodatkowych 30 minut mają prawo więźniowie przebywający w przeludnionych celach (mniej niż 3 metry kwadratowe na osobę). Dłuższy spacer może być też nagrodą na przykład za udział w wewnętrznych konkursach.


Najbardziej spektakularnym chodzącym więźniem był Albert Speer, ulubiony architekt Hitlera, a później, w czasie wojny, minister odpowiedzialny za uzbrojenie. Jeszcze przed wojną, w 1936 roku, Führer powierzył mu monumentalną przebudowę Berlina. Zgodnie z wolą Hitlera głównymi punktami miasta miały być hala zgromadzeń na 150 tys. osób, z kopułą o średnicy 250 metrów, oraz 120-metrowy łuk triumfalny z nazwiskami 1,8 mln Niemców poległych w czasie pierwszej wojny światowej. Wyrazem gigantomanii wodza były też kolejne zlecenia. Speer miał stworzyć nową siedzibę kanclerza Rzeszy z gabinetem o powierzchni 960 metrów kwadratowych oraz stadion w Norymberdze na 400 tys. widzów. Według wizji Hitlera igrzyska olimpijskie miały już po wsze czasy odbywać się właśnie tam. Plan się nie ziścił, za to właśnie w Norymberdze Speer został w 1946 roku skazany na 20 lat więzienia za „organizację przymusowej pracy i deportacji ludności cywilnej podbitych krajów”.


We Wspomnieniach opublikowanych w 1969 roku Speer często podkreślał swoje zamiłowanie do wędrówki odziedziczone po ojcu, który w 1885 roku przeszedł i przejechał wozem w obie strony z Monachium do Neapolu.


„W czasie wakacji moja przyszła żona i ja wędrowaliśmy często z kilkoma studentami przez Alpy austriackie, od schroniska do schroniska. […] Wielu z naszej generacji szukało kontaktu z naturą. Chodziło przy tym nie tylko o romantyczny protest przeciw mieszczańskiej ciasnocie — uciekaliśmy także przed wymaganiami komplikującego się świata. Nie należałem oczywiście do żadnej organizacji młodzieżowej, gdyż ich masowa działalność przekreślałaby dążenie do izolacji, a ja czułem raczej potrzebę odosobnienia”.


Los chciał, że tę potrzebę mógł zaspokoić w dosłowny sposób kilkanaście lat później w berlińskim więzieniu Spandau, gdzie przebywał do 1966 roku, mając za współwięźnia Rudolfa Hessa. Mimo że w czasie odsiadki nie opuszczał więziennych murów, udał się w liczącą 620 kilometrów podróż z Berlina do Heidelbergu. Zakończył ją 19 marca 1955 roku, w dniu swoich pięćdziesiątych urodzin. Jak to możliwe?


Speer obliczył odległość, jaką pokonywał każdego dnia, spacerując po więziennym ogródku. Z rachunków, które pozostawił w dzienniku, wynikało, że jego krok mierzony długością stopy wynosił 31 centymetrów. By zrobić rundę, stawiał 870 kroków. Codziennie pokonywał w ten sposób 7 kilometrów, a gdy z jakichś powodów nie mógł wyrobić normy, nadrabiał w kolejne dni. W następnych latach zwiększył dystans do 9 kilometrów na dobę — ruszył bowiem w kolejne wędrówki, między innymi z Monachium do Rzymu i z Jugosławii do Grecji. Trzymał się przy tym, jak tłumaczył Hessowi, jednej zasady — omijał miejsca, gdzie panował komunizm, dlatego nie udał się w podróż z Bałkanów do Azji, oczywiście w więzieniu.


Na koniec kilka słów o spacerze, który nie ma sobie równych. W 1969 roku wraz z misją Apollo 11 spełniło się jedno z największych marzeń człowieka — lądowanie na Księżycu. Pierwszy miał postawić na nim stopę Buzz Aldrin, jednak jego dowódca Neil Armstrong po wylądowaniu zmienił zdanie i wyszedł przed nim. Aldrin nigdy się z tym nie pogodził — lecieć blisko 400 tys. kilometrów i dać się ubiec. W mało przyjacielskiej atmosferze (nie chodzi bynajmniej o atmosferę Srebrnego Globu) lunonauci spacerowali po planecie 2,5 godziny, nie oddalając się od lądownika na więcej niż 90 metrów. Po 22 godzinach (zaliczyli w tym czasie pierwszą drzemkę człowieka na Księżycu) udali się w podróż powrotną.


Czy mogli zrobić inaczej? Przecież po ziemi chodzi się najlepiej, a blask księżyca stanowi tylko miły dodatek.

 


 

Fragment pochodzi z książki Mimochodem o chodzeniu, Szymon Augustyniak, wyd Bezdroża 2018