ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Zapiski z dziennika wyprawy rowerowej przez Nową Zelandię

Autor: Andrzej Macha
Data dodania do serwisu: 2003-06-10
Relacja obejmuje następujące kraje: Nowa Zelandia
Średnia ocena: 6.12
Ilość ocen: 217

Oceń relację

26-28 grudnia 2002 - Przelot na Nową Zelandię
Z domu wyjechaliśmy o pierwszej w nocy. Na termometrze było około -18°C, ale z uwagi na wiatr temperatura odczuwalna była znacznie niższa. Z pewnymi problemami, ale jednak dojechaliśmy do Warszawy w towarzystwie Marka i Ani. Na Okęciu ludzi było niewielu, w oczy rzucił się nam tylko niedawny minister finansów Marek Belka.

Po krótkim pożegnaniu ze znajomymi udaliśmy się do odprawy bagażowej. Czekała nas tam miła niespodzianka. Kartony, w które zapakowaliśmy rowery trzeba było co prawda otworzyć, jednak po ich sprawdzeniu wszystkie nasze bagaże nadano bezpośrednio do Auckland. Oznaczało to, że nie będziemy musieli się o nie martwić na lotniskach w Londynie i Los Angeles. Nie musieliśmy też płacić za nadbagaż. Około godziny 9.00 rano wylecieliśmy Boeningiem 737 do Londynu.

Lot na Heathrow trwał nieco ponad dwie godziny. Po krótkim postoju i zwiedzeniu sklepów wolnocłowych wsiedliśmy na pokład Jumbo Jeta i wraz z prawie 400 innymi pasażerami odlecieliśmy do Los Angeles. Była tam również grupka Polaków udająca się do Australii przez Nowa Zelandię. Pierwszy odcinek lotu na Antypody wiódł ponad północnym Atlantykiem, Grenlandią, Kanadą oraz Górami Skalistymi na zachodnie wybrzeże USA. Widoczność była bardzo dobra, więc mogliśmy dostrzec zmrożone pustkowia Kanady i położoną na brunatnej pustyni stolicę hazardu – Las Vegas. Na lotnisku w Los Angeles wylądowaliśmy po około 12 godzinach lotu. Odlot do Auckland był przełożony o prawie trzy godziny, mieliśmy więc trochę czasu, aby rzucić okiem na lotnisko z zewnątrz. Highway, mnóstwo półciężarówek i luksusowych, kilkumetrowych limuzyn nie pozostawiało nam wątpliwości, gdzie się znaleźliśmy.

Ameryka ma coś w sobie, trzeba tu będzie kiedyś wrócić na dłużej. Następny etap naszej podróży to kolejne 12 godzin lotu – tym razem do Auckland. Kilka ciepłych posiłków, piwo, wino, napoje, filmy, muzyka oraz przede wszystkim sen, pomogły nam przetrwać bezboleśnie ten bardzo długi lot. Na lotnisku w Auckland wylądowaliśmy 28 grudnia o 8.30 rano czasu miejscowego. W Polsce w tym czasie była godzina 20.30 (27 grudnia). Równo 12 godzin przesunięcia czasowego.

Okazało się, że zapowiadana bardzo restrykcyjna kontrola fito-sanitarna była dla nas tylko formalnością. Psy obwąchujące bagaże w poszukiwaniu świeżej żywności zostawiły nas w spokoju, a urzędnicy rzucili tylko okiem na rowery, spytali, co przewozimy i pozwolili nam wraz z kompletem bagaży wkroczyć na nowozelandzką ziemię. Auckland przywitało nas nowoczesnym lotniskiem, niecodzienną roślinnością, a temperatura była wyższa o około 40°C od tej, jaka panowała w Warszawie przy odlocie. Na każdym kroku można było też dostrzec zamiłowanie miejscowych do żeglarstwa. Przed lotniskiem zawieszona była kopia jachtu, który zwyciężył Puchar Ameryki. Z kilkugodzinnym opóźnieniem odlecieliśmy z Auckland na Wyspę Południową – do Christchurch. Po drodze przelecieliśmy nad ośnieżonymi szczytami Alp Południowych. Na miejscu zmontowaliśmy rowery i korzystając z uprzejmości mieszkańców (którą spotyka się tu na każdym kroku) poczyniliśmy niezbędne zakupy. Musimy jeszcze dziś znaleźć miejsce na nocleg, a jutro rozpoczyna się prawdziwa jazda.


29 grudnia 2002 – 1 etap
No i ruszyliśmy. Na początku trasa wiodła dosyć uczęszczaną, główną drogą Wyspy Południowej. Kierowaliśmy się na północ od Christchurch. Pierwsze kilometry szły nam nieźle, choć bagaż waży swoje, a pierwsze wrażenie z jazdy po tutejszych drogach, to wyjątkowo niesprzyjający pedałowaniu na rowerze asfalt. Bardzo porowaty, powoduje duży opór toczny, a przez to bardzo trzeba się namęczyć, aby posuwać się naprzód. Po kilkudziesięciu kilometrach skręciliśmy z głównej drogi i podnóżem wschodnich stoków Alp Południowych jechaliśmy pustą już drogą w kierunku Kaikoura, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. "Podnóża" gór okazały się naprawdę niemałe i trzeba było mocno naciskać na pedały, by pokonać kolejne podjazdy.


Na drodze nr 7 do Culverden

W końcu po około 200 km dotarliśmy do celu naszej podróży – położonej nad Pacyfikiem miejscowości Kaikoura. Słynie ona z punktów obserwacyjnych umożliwiających przyglądanie się wielorybom, które często można tu spotkać. My nie spotkaliśmy, ale na miejsce przybyliśmy już o zmroku, a wyjechaliśmy wcześnie rano. Przenocowaliśmy kilkadziesiąt metrów od wybrzeża na podwórzu miłych Nowozelandczyków, którzy poczęstowali nas nawet kawą z mlekiem.


Na moście ponad Waiau River


Masyw Cloudy Range

30 grudnia 2002 – 2 etap
Przez pierwsze ponad 100 km tego dnia przyszło nam podróżować brzegiem Pacyfiku. Czasem prawie plażą, czasem trochę dalej. Na jeden z postojów zatrzymaliśmy się w przepięknie położonej rezydencji miejscowych hodowców cytryn. Poprosiliśmy o napełnienie naszego bukłaka wodą, a gospodyni zaproponowała nam kawę i chwilę pogawędziliśmy. Dalej, aż do Blenheim, jechaliśmy nadbrzeżnymi wzgórzami, ciągle podjeżdżając i zjeżdżając. Męcząca sprawa. W Blenheim skręciliśmy na zachód w dolinę rzeki Wairau. Jest to okolica słynąca z produkcji win, co na każdym kroku było tu widać. Wszędzie, czasem aż po horyzont, ciągnęły się winnice. Pogoda bardzo nam dopisuje. Jest ciepło, wręcz upalnie. Praktycznie na niebie nie ma chmur, a słońce grzeje bardzo ostro.

Trzeba uważać żeby się nie spalić. Widać też, że jest sucho. Większość strumieni jest całkowicie wyschnięta, a duże rzeki to w większości suche kamienie, przez które leniwie przetaczają się strużki wody. Z drugiej strony w porze deszczowej musi tu wyglądać inaczej. Po przejechaniu kolejnych kilkudziesięciu kilometrów zatrzymaliśmy się na nocleg tuż przed miejscowością Wairau Valley. Znów skorzystaliśmy z uprzejmości miejscowego farmera, który użyczył nam miejsca na rozbicie namiotu.

31 grudnia 2002 – 3 etap
Ten dzień miał być ulgowy. Przynajmniej na początku. Jazda doliną rzeki, lekko pod górę, ale bez żadnych ostrych podjazdów. Tymczasem pierwsze kilkadziesiąt kilometrów było koszmarne. Silny wiatr wiejący nam w twarz nie pozwalał jechać szybciej niż 14-15 km/h. A bywało gorzej. Wreszcie po 70 km takiej jazdy, okraszonej na koniec kilkukilometrowym, stromym podjazdem dotarliśmy do miejscowości St. Arnoud, położonej nad malowniczym jeziorem Rotoiti. Tu wreszcie udało nam się kupić odpowiednią butlę gazową do naszego palnika, bo do tej pory, jeśli potrzebowaliśmy wrzątku do zalania zupek lub liofilizatów, musieliśmy prosić o pomoc miejscowych. Prawie nigdy nie było z tym problemu.


Dolina rzeki Buller

Problemem było to, że wjeżdżaliśmy w coraz bardziej bezludne okolice. Za St. Arnoud było już właściwie tylko jedno miasteczko – Murchison, a dalej droga zaczęła przypominać drogę przez dżunglę. Wąwóz rzeki, a po obydwu stronach gęsty las, paprocie. Tu wody było o wiele więcej. Na szczęście niebo wciąż było pogodne. Na nocleg wybraliśmy małą polankę przy drodze, gdzie wyjątkowo starannie rozbiliśmy namiot, gdyż silnie wiało, a kilka metrów za nami skarpa stromo spadała kilkadziesiąt metrów w dół do rzeki.

1 stycznia 2003 – 4 etap


Most przed Hokitika ze wspólnym pasem dla samochodów i pociągów

Powitanie Nowego Roku przespaliśmy. Zasłużenie zresztą. Spać chodzimy tutaj około 23.00, a wstajemy o 5.30, więc trzeba ten krótki czas odpoczynku wykorzystać jak najlepiej. Ranek przywitał nas bardzo nisko wiszącą mgłą. Krajobraz przez kilkadziesiąt kilometrów nie ulegał zmianie. Wszędzie było pełno wody. Rzeka Buller, wąwozem której jechaliśmy, płynęła bystrym nurtem kilkadziesiąt metrów pod nami. Właściwie brak domów, samochodów, no i co za tym idzie – ludzi. Droga wiodła raczej w dół, a wiatr nie wiał tak mocno, więc jechało się lepiej. No i szybciej. Drogi są tu raczej wąskie, a na całej Nowej Zelandii pełno jest mostów z jednym pasem ruchu, na których trzeba uważać na pojazdy jadące z przeciwka. Innych rowerzystów spotykamy tu bardzo rzadko. Na początku trafiali się nieliczni, ale teraz nie ma właściwie nikogo. Dojeżdżamy powoli na Zachodnie Wybrzeże. Okolica przypomina tu Dziki Zachód. Z rzadka małe miasteczka z jednym sklepikiem i co jakiś czas hodowcy bydła. No i wszędzie góry. To typowe dla Nowej Zelandii. Raz ośnieżone, raz całkowicie porośnięte gęstym lasem, ale są po prostu wszędzie. Relację tę piszemy już z Greymouth. Jedynej większej miejscowości w tej okolicy i przez następne 500 km. Dotarliśmy nad Pacyfik z drugiej strony wyspy. Jest teraz godzina 18.30. Od Christchurch przejechaliśmy już ponad 700 km. Dzisiaj mamy zamiar przejechać jeszcze kolejnych kilkadziesiąt, więc pora kończyć. Pogoda nadal dobra. Ale nie jest lekko. Nogi zdecydowanie już czuć. Setki podjazdów, które pokonaliśmy dają się we znaki, a wiatr też dołożył swoje. Teraz przed nami jazda zachodnim wybrzeżem na południe.

2 stycznia 2003 – 5 etap


Mt. Adams w paśmie Alp Południowych

Jazdę rozpoczęliśmy w Hokitika. Miejscowość ta jest malowniczo położona nad oceanem. Poprzedniego dnia ostatnie kilkadziesiąt kilometrów z Greymouth do Hokitika przejechaliśmy wzdłuż wybrzeża oglądając zachód słońca. Pogoda była piękna, a położone co jakiś czas nad oceanem wille to miejsce, gdzie każdy chciałby chyba zamieszkać. Noc spędziliśmy na wydmie, a kilkanaście metrów od nas fale rozbijały się o brzeg. Jednak za Hokitika krajobraz szybko stał się dziki.


Wzdłuż ściany paproci na Zachodnim Wybrzeżu

Odjechaliśmy kilka kilometrów od oceanu i tak podążaliśmy naprzód równolegle do brzegu drogą prowadzącą przez bardzo gęsty las deszczowy. W ogóle wody jest tam mnóstwo. Widać ją na każdym kroku. A rankiem po prostu wisi w powietrzu, w postaci bardzo grubej mgły. Gdy mgła się podniosła, ujrzeliśmy szczyty Alp Południowych, sięgających ponad 3000 m n.p.m. Piękny krajobraz. Gęsty las deszczowy, a ponad nim ośnieżone szczyty. Taką okolicą podążaliśmy aż do turystycznej osady Franz Josef Glacier, gdzie zjedliśmy obiad. Ostatni odcinek to kilkadziesiąt kilometrów w górę i w dół do kolejnego "lodowego" kurortu – Fox Glacier. Te podjazdy naprawdę dały nam w kość. Nocleg znaleźliśmy nad jeziorem Matheson kilka kilometrów obok głównej drogi, na parkingu, z którego był doskonały widok na najwyższy nowozelandzki szczyt Mt. Cook. Kolacje zjedliśmy w towarzystwie miłej holenderskiej pary zwiedzającej wyspę samochodem.


Turystyczny kurort Franz Josef Glacier

3 stycznia 2003 – 6 etap
Początek był całkiem niezły. Podróżowaliśmy co prawda coraz dzikszymi i coraz bardziej bezludnymi okolicami, za to jechało się dobrze. W około nas ciągle dominował las deszczowy, czyli plątanina paproci, lian i omszałych pni najprzeróżniejszych drzew. Żadnych możliwości żeby np. po nim pospacerować. Choć nam oczywiście i tak nie to było w głowie. Po drodze natrafiliśmy na ukryty w dżungli maoryski cmentarz. Idealne miejsce do kręcenia horrorów.

Przed końcem dnia czekała nas jeszcze podróż stromymi klifami wybrzeża przed miejscowością Haast. Gdy i tę przeszkodę pokonaliśmy, odbiliśmy od oceanu na wschód w górę rzeki Haast. Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się na nocleg, rozbijając namiot przy drodze w kompletnej dziczy.


W dolinie rzeki Haast

4 stycznia 2003 – 7 etap
Ten dzień, tak jak i kilka poprzednich rozpoczął się pod znakiem walki z muszkami zwanymi sandflies. Malutkie, ale bardzo krwiożercze. No i są ich setki. Znajdą każde odkryte miejsce na ciele, by zatopić tam swoje kły. Obłęd. Chodziliśmy przy rozbijaniu i zwijaniu obozu kompletnie opatuleni. Lepiej jest podczas jazdy, ale każdy postój to horror. Początek drogi to wspinaczka na przełęcz Haast. Prawdziwe wyzwanie dla naszych nóg. Daliśmy z siebie wszystko i udało się nam wreszcie wspiąć na szczyt. Ale jak się okazało, to nie był koniec naszych trudów. Po drugiej stronie czekał nas zjazd nad brzeg jeziora Wanaka, a potem podróż w górę i w dół wybrzeżem tego jeziora, a także sąsiedniego o nazwie Hawea. Widoki piękne. Ośnieżone szczyty gór, a u ich podnóża jeziora. Szkoda tylko, że niebo jest zachmurzone, ale na szczęście nie pada deszcz. Dojechaliśmy wreszcie do miasteczka Wanaka, skąd piszemy tę relację. Zaraz zjemy obiad i dalej w drogę do Queenstown.


Kolekcja biustonoszy na podjeździe Crown Range Road

Kolejny bardzo stromy podjazd. Dzisiaj chyba padniemy w namiotach jak muchy. Odnośnie much, to na szczęście skończyły się wraz z lasem deszczowym. Mamy nadzieję, że nie wrócą. Pod koniec dnia będziemy mieć za sobą jakieś 1250 km, przy średniej oscylującej około 18,5 km/h. W Polsce powiedzielibyśmy, że to słabo, ale tutaj to szczyt naszych możliwości. Bilans problemów technicznych to jak na razie jedna pęknięta szprycha w tylnym kole każdego z rowerów. Ale jedziemy dalej.


5 stycznia 2003 – 8 etap
Zanim o etapie ósmym, kilka słów o zakończeniu poprzedniego dnia. Nasza relacja urwała się w Wanaka, ale dopiero droga do Queenstown, przez górską miejscowość Cardrona, była właściwym uwieńczeniem tego dnia. Ponad 40 km podjazdu, a ostatnie 2 km to prawdziwe piekło. I to wszystko jeszcze przy lekko padającym deszczu. Na koniec kilkanaście kilometrów szaleńczego zjazdu i byliśmy w starym górniczym miasteczku Arrowtown, gdzie znaleźliśmy nocleg na polu namiotowym. Nareszcie prysznic. To drugi na tym wyjeździe. Pierwszy był na stacji benzynowej kilka dni wcześniej. A tak to chusteczki dla niemowląt zastępują nam strumień wody płynącej z prysznica. Ósmy etap to krótki dojazd do przepięknie położonego Queenstown, a potem jazda skrajem jeziora Wakatipu u podnóża gór o nazwie The Remarkebles. W pełni zasługują na takie miano. Znów zaczęło lekko padać, a my męczyliśmy się podjazdami i zjazdami, aż do Kingston.

Tam drugie śniadanie i droga na południe. Niestety w tylnym kole Adama pękła kolejna szprycha, tym razem już trudno doprowadzić koło do porządku. Potrzebne jest centrowanie. Ale przez wiele najbliższych kilometrów nie ma, co o tym marzyć. Więc jedziemy dalej. Niestety jest silny, przeciwny wiatr. Wreszcie poprzez Mossburn przejeżdżamy dalej na południe w kierunku Otautau. Rozpogodziło się i wiatr nieco ustał. Nocleg znajdujemy na farmie. Znów jesteśmy padnięci.


6 stycznia 2003 – 9 etap
Wstajemy rano i jedziemy w kierunku największego na południu Nowej Zelandii miasta – Invercargill. Tym razem mamy szczęście, wiatr generalnie wieje w plecy, a nie jest lekki. Po przedarciu się przez to spore miasto i wycentrowaniu w sklepie rowerowym koła w rowerze Adama decydujemy się jechać nieco dłuższą, za to bardziej malowniczą drogą wzdłuż wybrzeża. Wiedzie ona przez tereny określane jako Catlins Forest Park. Na początku wiatr wieje w plecy, więc jedziemy szybko, później droga zaczyna się wić i jest różnie. Widoki są naprawdę piękne. Rano było bardzo pochmurnie, ale pod wieczór się wypogodziło. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to kluczenie wśród stromych wzgórz, a na zakończenie kompletna niespodzianka – ponad 20 km szutrowej drogi w kompletnym odludziu. Nocleg znajdujemy na plaży w Tautuku Bay. Jest tu po prostu pięknie. No i dziko. Ten etap należał do przyjemniejszych, jeśli chodzi o łatwość jazdy.


7 stycznia 2003 – 10 etap
Początek to znów górki i bezdroża. Ale widoki są piękne. Później zaczynają się krajobrazy rolnicze, a dalej droga prowadząca przez niekończące się wzgórza. Wreszcie dojeżdżamy do miasta Balclutha, gdzie wjeżdżamy na główną drogę. Rozpoczyna się jazda w sporym ruchu drogowym, do tego przeciwny wiatr i upał. Nie jest lekko. Jedziemy do Dunedin. Po wyczerpującej jeździe wreszcie udaje nam się dotrzeć do drugiego pod względem wielkości miasta na Wyspie Południowej, założonego przez Szkotów. Charakterystyczne są bardzo strome ulice. Bardzo, bardzo strome. Zanim dotarliśmy do centrum kompletnie nas wykończyły. Ta relacja powstaje właśnie w Dunedin, gdzie będziemy musieli znaleźć nocleg, gdyż jest już późno. Na liczniku mamy przejechanych około 1750 km. Jutro znów na początek wspinaczka, żeby się stąd wydostać. Może przynajmniej wiatr będzie nam sprzyjał...


8 stycznia 2003 – 11 etap
Startujemy z Dunedin. Nocleg znaleźliśmy na polu namiotowym w tym naprawdę przepięknie położonym na nadmorskich wzgórzach mieście. Ranek przypomniał nam jednak, że położenie tego miasta wiąże się z tym, że pełno tu podjazdów i zjazdów. Na początek pierwszy podjazd liczył sobie ponad 6 kilometrów. A następnie wciąż w górę i w dół. Ale to i tak, jak się później okazało, nie było jeszcze najgorsze. Gdy teren wyrównał się nieco, pojawił się nasz znajomy – wiatr wiejący prosto w twarz.

I to coraz mocniej. Do tego spory ruch na drodze powodował, że chcieliśmy jak najszybciej uciec od głównej drogi. Udało nam się to dopiero w miejscowości Maheno, gdzie zjechaliśmy w boczną drogę prowadzącą na północny zachód. Ponownie w głąb lądu. Samochody nie jeździły tu prawie wcale, jednak wiatr pozostał wiejąc w nas teraz z boku, a droga ponownie zmieniła się w pasmo podjazdów i zjazdów. Do tego dzień był bardzo ciepły i słoneczny. Dopiero ostatnie kilkanaście kilometrów przyniosło nieco ulgi. Ostatecznie dotarliśmy do Duntroon. Ze swoją zabudową i krajobrazami miasteczko to było jakby żywcem przeniesione z Dzikiego Zachodu. Jednak na nocleg w sam raz.

9 stycznia 2003 – 12 etap
Wyjeżdżamy z Duntroon na zachód w kierunku górskich jezior. Na początku miła odmiana – wiatr w plecy. Na dodatek spotykamy kolarza podróżującego w tym samym kierunku. Dla nas to rzecz bardzo ciekawa, ponieważ do tej pory minęliśmy ponad 30 grup rowerzystów lub pojedynczych kolarzy jadących w kierunku przeciwnym. A ten Amerykanin był dopiero drugim spotkanym kolarzem jadącym w tym samym kierunku, co my. Okazało się, że był to dziennikarz z Denver Business Journal, spędzający w ten sposób 4 miesięczny (!!!), bezpłatny urlop. Opowiedział nam, że to jego sposób na życie. Zaprosił nas do Colorado, by na rowerze zwiedzić zachodnie stany USA – zobaczymy, może kiedyś. Na razie wymieniliśmy namiary i złapaliśmy kontakt. W rozmowie z nami stwierdził, że okolica, przez którą przejeżdżaliśmy bardzo przypomina jego rodzinne strony. Rzeczywiście, pejzaż pełen był wysokich, porośniętych zeschniętą trawą gór, a droga wiła się wzdłuż rzecznej doliny wciąż w górę. Niczym na amerykańskich filmach. Niestety, podróż z wiatrem zakończyła się w Omarama (światowym centrum lotów szybowcowych). Dalej wiatr uderzał w nas najpierw z boku, a potem wprost w twarz. Było coraz trudniej, ale z wolna pokonując kolejne kilometry dotarliśmy nad Lake Pukaki.

W międzyczasie na niebie pokazały się chmury, prawie całkiem przykrywając widok na najwyższe szczyty Alp Południowych widziane od wschodniej strony. Jeszcze 30 kilometrów i poddaliśmy się. Zaczął padać deszcz, wiatr wiał coraz mocniej, a wokół kompletne bezludzie. Namiot rozbiliśmy u podnóża nasypu, po którym biegła droga. Na liczniku było ponad 150 km i po obliczeniu dystansu, który nam jeszcze pozostał doszliśmy do wniosku, że całość zajmie nam jednak 14 dni. Na wiatr i ból w kolanach czasami nie ma rady.


10 stycznia 2003 – 13 etap
Wyruszamy w kierunku Lake Tekapo, a niebo ponad nami jest kompletnie spowite chmurami. Gdy dojeżdżamy nad to kolejne górskie jezioro deszcz pada już dosyć mocno. Na miejscowym parkingu jemy śniadanie i prowadzimy krótką konwersację ze Słowakiem, który znalazł tu pracę. Dalej jest nieźle. Co prawda przez większość czasu pada deszcz, jednak wiatr ucichł, a droga wiedzie generalnie w dół – w stronę nizin. Tak jest aż do Fairlie. Tam zjeżdżamy w kierunku Geraldine. Znów pojawia się wiatr i znów wieje w twarz. Do tego pojawiają się też podjazdy. Szybko uciekają z nas siły. Na szczęście w Geraldine, po wjeździe na drogę krajobrazową nr 72 sytuacja się odwraca. Wiatr ustaje, a droga jakby stworzona do jazdy na rowerze pozwala nam szybko posuwać się do przodu. Gdyby jeszcze nie ten deszcz. Wreszcie docieramy do Mt. Somers, gdzie rozbijamy namiot. Tego dnia udało nam się przejechać 160 km. I to przy najlepszej średniej prędkości na całej wyprawie. Jesteśmy zadowoleni. Ale też bardzo zmęczeni. Sporo ponad 2000 km w nogach daje znać o sobie.


11 stycznia 2003 – 14 etap
Wyruszamy do celu naszej podróży – Christchurch. Miasta, gdzie rozpoczęła się nasza rowerowa Odyseja. I gdzie mamy zamiar ją zakończyć. Niestety pogoda nadal bez zmian. Niebo zakryte chmurami, z których co jakiś czas pada deszcz. Zmieniając co jakiś czas kurtki i zakładając pokrowce na buty poruszamy się naprzód. Taka pogoda ma jednak też swoje plusy. Pozwala odetchnąć i nie męczy tak szybko jak upał. Gdyby nie ten deszcz. Po drodze napotykamy pomnik poświęcony dawno wymarłym, gigantycznym ptakom Moa. A kilkadziesiąt kilometrów dalej natykamy się na farmę strusi – ich dalekich krewnych. W ogóle na Nowej Zelandii bardzo często można spotkać różne hodowle. Generalnie dominują owce i krowy. Często jednak trafiają się też farmy jeleni Wapiti, a widzieliśmy również farmę lam, no i teraz strusi. Zanim jednak zjechaliśmy na równiny Canterbury, przejechaliśmy przez porośnięte lasami okolice Mt. Hutt i wspięliśmy się na ostatni ostry podjazd – za wąwozem rzeki Rakaia. I wreszcie po ostatnich ponad 120 km jazdy znak oznaczający wjazd do Christchurch. Z jednej strony radość z zakończonych trudów, a z drugiej chwila refleksji nad wszystkim, co zobaczyliśmy oraz nad drogą, którą przejechaliśmy. No i myśl, że niedługo znów wrócimy do codzienności. Trudno. Trzeba będzie poczekać na kolejną podróż. Gdzie i kiedy – to się jeszcze okaże. Mamy teraz kilka dni na odpoczynek i dojście do siebie.

12-15 stycznia 2003 – Zakończenie
Wyprawa zakończona, a my korzystamy z gościnności młodego Polaka pochodzącego ze Śląska, a od kilku lat mieszkającego w Nowej Zelandii. Skontaktował się z nami poprzez internet, po tym jak przeczytał, że zamierzamy objechać Wyspę Południową i zaprosił nas do siebie. Z zaproszenia skorzystaliśmy tym chętniej, iż po powrocie do Christchurch nieustannie padał deszcz i zrobiło się dosyć chłodno.

Mamy solidny namiot, więc nie przeciekał, jednak wszechobecna wilgoć nie była najprzyjemniejsza. W Auckland pogoda po przylocie też nie okazała się być idealna, jednak było o wiele cieplej, a od dwóch dni jest prawdziwe lato – słońce i upał. No i śpimy w łóżkach (po raz pierwszy od prawie 3 tygodni), a i z prysznicem nie ma problemu. Czasem wygody cywilizacji są całkiem przyjemne. Sylwester (bo tak nazywa się nasz gospodarz) mieszka w Auckland wraz z żoną – Angielką i trójką kotów w malowniczo położonym domku. Spędziliśmy u niego ponad dwa dni, co pozwoliło nam przyjrzeć się nieco Auckland – ponad milionowej metropolii. Mogliśmy porównać ją z największym miastem na Wyspie Południowej – Christchurch, które zwiedzaliśmy w deszczu. Byliśmy tam m.in. w Centrum Antarktycznym i przyjrzeliśmy się znanej z wielu nowozelandzkich pocztówek katedrze oraz stojącemu obok pomnikowi, nazywanemu przez miejscowych cukiernicą. Z kolei Auckland to światowa metropolia w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Mnóstwo ludzi, potężny ruch uliczny, drapacze chmur, luksusowe samochody i jachty. Ale też ma swój niezaprzeczalny urok. Pełno tu zieleni. Są plaże, ocean, port. Trochę popływaliśmy promami, łączącymi City z dzielnicami położonymi po drugiej stronie zatoki oraz pobliskimi wyspami. Wielka frajda. A widok o zachodzie słońca z Mt. Victoria na Downtown i Harbour Bridge jest wręcz urzekający. Dziś wieczorem odlatujemy, jednak nasz gospodarz zaproponował nam jeszcze przejażdżkę na pokrytą czarnym piaskiem plażę w Piha. A później powrót do mroźnej rzeczywistości.


Czarne plaże w Piha na zachód od Auckland

Podsumowanie
Teraz jeszcze kilka ogólnych wrażeń i spostrzeżeń, jakie poczyniliśmy podczas naszej podróży po Nowej Zelandii. Po pierwsze, szalona różnorodność przyrody. Jest tutaj prawie wszystko: dzikie, piaszczyste plaże; las deszczowy, do którego nie sposób wejść ze względu na gęstwinę, jaka tam panuje; pokryte śnieżnymi czapami potężne szczyty górskie; wzgórza porośnięte suchą, żółtą trawą; soczysto-zielone pastwiska i łąki, na których pasą się tysiące owiec, krów, koni, jeleni, lam i strusi; kamieniste koryta wyschniętych potoków i wąwozy, których dnem płyną rwące rzeki; wreszcie jeziora, których woda mieni się różnymi kolorami i w których odbijają się wierzchołki wszechobecnych tu gór, pagórków i wzgórz. Po drugie, nietypowy ruch uliczny. Jeździ się tutaj lewą stroną (tak jak np. w Anglii), ale co ciekawe, przy ruchu lewostronnym skręcający w lewo musi ustąpić pierwszeństwa skręcającemu w prawo (czego nie ma nawet w Anglii). Drogi są tu raczej wąskie, jednopasmowe, a większość mostów, i to nawet na głównych drogach, ma tylko jeden pas ruchu i trzeba bardzo uważać, czy ktoś nie wjechał już na most z przeciwka. Były nawet takie mosty, gdzie środkiem pojedynczego pasa ruchu biegły również szyny kolejowe. Ruch na drogach jest jednak niewielki. Stan dróg jest dobry, choć bardzo chropowaty asfalt nie sprzyja rowerzystom. Podobnie jak bardzo szybko jeżdżące tutaj ciężarówki, które wyprzedzają kolarzy w odległości kilkudziesięciu centymetrów. Ale ten problem na szczęście odpada na bocznych drogach. Praktycznie co kilka kilometrów, a czasami nawet częściej można spotkać rozjechane zwierzęta. Z początku jest to dosyć makabryczny widok, ale człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego.

Dominują oposy, ale trafiają się również jeże, dzikie króliki i najprzeróżniejsze ptaki. I wreszcie po trzecie – rzecz, która cechuje Nowozelandczyków, czyli ich uprzejmość i życzliwość. Podróżując na rowerze byliśmy nagminnie pozdrawiani przez kierowców oraz napotykanych przy drodze ludzi. W sklepach, barach, na stacjach benzynowych itd. zawsze jest się witanym uśmiechem, a ludzie, których prosiliśmy o pomoc praktycznie zawsze próbowali nam jej udzielić.

Statystyka
1 dzień – przylot do Christchurch, zakupy, pierwsza relacja i znalezienie miejsca na nocleg poza miastem – na rowerze przejechaliśmy 25 km ze średnią prędkością 18,5 km/h
2 dzień – I etap z Belfast do Kaikoura – 202 km przy średniej 18,7 km/h
3 dzień – II etap z Kaikoura do Wairau Valley – 181 km przy średniej 18,3 km/h
4 dzień – III etap z Wairau Valley do przydrożnej skarpy w wąwozie rzeki Buller przed Lyell – 163 km przy średniej 17,0 km/h
5 dzień – IV etap z noclegu przed Lyell do plaży w Hokitika – 179 km przy średniej 18,9 km/h
6 dzień – V etap z Hokitika nad Lake Matheson – 173 km przy średniej 17,9 km/h
7 dzień – VI etap z nad Lake Matheson do Douglas Bluff przed podjazdem na przełęcz Haast – 175 km przy średniej 19,5 km/h
8 dzień – VII etap z Douglas Bluff do Arrowtown – 163 km przy średniej 17,4 km/h
9 dzień – VIII etap z Arowtown do Wreys Bush – 169 km przy średniej 18,3 km/h
10 dzień – IX etap z Wreys Bush do plaży w Tautuku Bay – 184 km przy średniej 20,3 km/h
11 dzień – X etap z Tautuku Bay do Dunedin – 152 km przy średniej 17,2 km/h
12 dzień – XI etap z Dunedin do Duntroon – 156 km przy średniej 15,8 km/h
13 dzień – XII etap z Duntroon nad kanał łączący Lake Pukaki z Lake Tekapo – 155 km przy średniej 18,8 km/h
14 dzień – XIII etap z nad kanału Pukaki-Tekapo do Mt. Somers – 160 km przy średniej 21,1 km/h
15 dzień – XIV etap z Mt. Somers do Christchurch – 132 km przy średniej 21,2 km/h
16 dzień – zwiedzanie Christchurch
17 dzień – przelot do Auckland
18 i 19 dzień – zwiedzanie Auckland i wylot do Polski

Ogółem podczas naszego pobytu na Nowej Zelandii przejechaliśmy na rowerze 2375 km, złamaliśmy 4 szprychy (trzy w rowerze Adama i jedna w moim), raz centrowaliśmy koło w warsztacie, wykonaliśmy prawie 600 zdjęć aparatem cyfrowym i ponad 200 zdjęć aparatem analogowym, nakręciliśmy 90 minut ujęć filmowych i zobaczyliśmy tak wiele ciekawych miejsc i rzeczy, że opowieściami o naszej wyprawie będziemy zanudzać wszystkich naszych znajomych jeszcze przez wiele lat. Żegnaj Nowa Zelandio. A może raczej do widzenia...

Andrzej Macha

amacha@pub.pl
www.awm-cyklo.pub.pl
www.ekspedycja.prv.pl