ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Z tych Kapadocjan musieli być nieźli łojanci – dziennik podróży do Turcji.

Autor: Cyprian Tomasik
Data dodania do serwisu: 2003-03-10
Relacja obejmuje następujące kraje: Turcja
Średnia ocena: 6.94
Ilość ocen: 311

Oceń relację

Z tych Kapadocjan musieli być nieźli łojanci – dziennik podróży do Turcji.

Uczestnicy: Bartek, Kuba, Cyprian
Svilena to żona naszego przyjaciela ze szkoły.
Całkowity koszt: 260 USD/osobę.

Dzień 2, 04.08.2000, piątek.
Koszyce – ładne miasto: kościół, fontanny, dziwne rzeźby, deptak. Nie wiem, dlaczego ludzie w pociągu tak dziwnie patrzą się na naszą zapaloną maszynkę – po prostu chcemy napić się herbaty... Po drodze w Żilinie widać fabrykę zniszczoną jak po filmie akcji.
Dojeżdżamy do Slovenske Nove. Spotykamy czterech Polaków, którzy byli w Bieszczadach, ale z powodu kiepskiej pogody jadą do Rumunii w Fogarasze, z tym że nie mają żadnej mapy i zadają proste pytanie: „W którą stronę do Rumunii?”. Musimy się przespacerować 4 km w stronę Koszyc na przejście graniczne (w mieście puszczają tylko miejscowych). Przechodzimy bez problemu i pieczątek, tylko mała wymiana zdań z celnikiem:
Dokąd idziecie?
Do Sofii.
Na piechotę...?!
Na granicy wymieniamy pieniądze i stopem podjeżdżamy parę kilometrów do Satoraljaujhely. Idę na dworzec dowiedzieć się o pociągi. Po drodze podpity Węgier woła na mnie z ławki i pyta o godzinę, z tym że nie rozumie mojego „węgierskiego”, więc podchodzę i pokazuję mu zegarek. Na migi pokazuje, że nie widzi cyferek, więc w końcu pokazuję mu godzinę na palcach. I na takim mniej więcej „pokazywaniu” będzie opierała się duża część naszych dyskusji z tubylcami podczas całego wyjazdu.... Na dworcu stwierdziłem, że KOMPLETNIE NIE MOŻNA DOGADAĆ SIĘ Z MADZIARAMI. Kupujemy w końcu bilety zniżkowe (Kubuś musiał użyć uroku osobistego, bo jak wcześniej tu byłem, powiedzieli, że ISIC nie obowiązuje).
Przez Nyiregyhazy, Debreczyn i Pouspokladany dojeżdżamy o 22:05 do Biharkeresztes. Maszerujemy cztery kilometry do granicy i nocujemy po węgierskiej stronie przy przebudowywanej trasie pod gołym niebem.

Dzień 3, 05.08.2000, sobota.
Pobudka o 4:40. Podjechali żandarmi sprawdzić paszporty. Jacy kulturalni, poczekali aż się sami obudzimy i zjechali z górki dopiero, jak Bartek zaczął załatwiać „potrzebę fizjologiczną”. Nieźle się uśmiali z tego, że ma w paszporcie wizę amerykańską, a nocuje w kukurydzy na Węgrzech… Na śniadanko makaron z sosem z jednej miski, potem mycie „w łyżce wody” przy wschodzącym słońcu. Przed 7:00 przeszliśmy granicę i podjechaliśmy stopem do Oradei. Mamy trochę kiepskie połączenia (tak to jest, jak się czeka na najtańsze pociągi). Jedziemy trasą: Oradea - Arad – Craiova - Calafat. Po rumuńsku tren personel to osobowy, a tren accelerat – pospieszny. Przy kasie trzeba znać numer pociągu. Bilety można kupić na dwie godziny przed odjazdem (od razu na całą trasę, ale nie studenckie).
Strasznie długo się tu siedzi, odbija głupawa. Kubuś zrobił sobie air-shoes z butelek (patrzyli jak na wariata).
Do Aradu dojechaliśmy o 17:15. Po drodze niezłe pustkowie: ziemia wypalona słońcem, a miejscami ogniem, drogi tylko polne, w oddali jakaś ulica – sznur samochodów jadących na południe (ciężarówki, osobowe, zachodnie), obrazki typu: puste kontenery przez kilkaset metrów na środku pola, wieś – domki w rzędach, zamiast stacji – jedna ściana, wysypiska śmieci koło domów i przy torach, opuszczone zakłady i pola naftowe (?). Wielkie łany kukurydzy, czasem rżysko i słoneczniki; wypoczynek tubylców nad rzeką. Jechaliśmy w wagonie ze „słowacką kolonią”.
Teraz będziemy kiblować 4 h na stacji w Aradzie, a potem do Craiovej.
O, Słowacy się ruszają – zostało tylko dwoje. Heh, ci Słowacy to Czesi – Jana i Tomasz – jadą do Bułgarii-Turcji-Syrii-Izraela-Jordanii-Egiptu i powrót samolotem. Dalej jedziemy razem (przynajmniej do Sofii). Studiują na IV roku chemii w Pradze, mieszkają w Liberec. Kupujemy razem miejscówki do Craiovej. W przedziale jedzie jeszcze z nami cichy facet i herszt-baba. Za oknem nadal równiny. Nie będzie dziś kolacji...O właśnie na wschodzie wyłoniła się jakaś góra. Pewnie początek Karpat, na zachodzie też się już zbliżają.

Dzień 4, 06.08.2000, niedziela.
Dość ciężka noc – hałas, upał, ale dało się wytrzymać....
W Craiovej rano (5:00) śniadanko na peronie: makaron z jednej michy i do poczekalni. Spotykamy Polaka z dwoma Czechami – Czesi do Syrii, Polak do Bułgarii i Macedonii. Kilka razy był w Rumunii. Mówi, że w Calafat są dwa promy przez Dunaj do Vidina, ale biorą tylko na pasażerski (z powrotem na oba).
Polak (głupia sprawa, nawet nie wiem, jak miał na imię, ale był z Katowic) mówi, że to dość spokojna granica. Przetrzepali go na węgierskiej w Komarom – jechał trasą przez Budapeszt: pociąg z Szeged do Aradu jeden na dobę. Z Aradu trzeba osobowym przez Timisoarę do Craiovej.

Naokoło step, kukurydza i słoneczniki. Chłopaki śpią, przysiadło się do mnie dwóch Cyganów – starszy wygląda jak Indianin, młodszy – jak zawodowy morderca. Jadą do cerkwi (jest niedziela). „Dyskutujemy” o turystyce, pieniądzach, trudnej sytuacji Rumunii. Pośpiewali w duecie piosenki.
W pociągu odbywa się sprzedaż ryb (dużych) i indyków (żywych).

Celnik drogą losowania wybiera plecak, w którym mamy bombę. Bartek moczy sobie nogi w Dunaju (żandarmi jednak nie strzelali). Przy promie stoi kilka samochodów z Polakami jadącymi do Grecji, na promie konwój Polskiej Akcji Humanitarnej do Kosowa – jedzie z nimi wesoła dziewczyna w naszym wieku, która cztery dni wcześniej wróciła ze Stambułu.
„Gorący spacer” do Vidina. Byliśmy chyba jedynymi osobami na ulicach miasta – patrzyli jak na idiotów, że chce nam się w taką spiekotę chodzić po mieście z plecakami. Kubuś stwierdził, że jeśli trawka rośnie tu na trawnikach, a piwo kosztuje 0,8 zł to on zostaje w tym kraju...
Mamy kłopoty ze znalezieniem kantoru (w niedzielę jednak warto skorzystać z kantoru na granicy). Ratuje nam życie kolega z Polski, który z poprzedniego pobytu ma jeszcze dwie lewy i kupuje butelkę zmrożonej wody!!! W końcu udaje nam się wymienić walutę na bazarze. Jana wymienia u policjantów na dworcu.

Bilet do Sofii (bez zniżki) na pośpiech kosztuje 7,1 BGL. Inne ceny: napój – 0,5 BGL, kebab – 0,5 BGL, karta tel. – 5 BGL.

Przechodzę krótki kurs bułgarskiego u kolegi Polaka: (fonetycznie) ke de se namira – gdzie jest, kołko struwa – ile kosztuje, błagodaria/mersi – dziękuję.

Dość przyjemna podróż do Sofii – ładne widoczki, góry. W Sofii jesteśmy o 22:00. Powitał nas ojciec Svileny. Ciekawe, że od razu nas poznał – musieliśmy wyróżniać się z tłumu. Pożegnanie z Czechami, dojazd do Negowan, powitanie z rodzicami, kolacja: kiełbaski, papryka, pomidory, do tego rakija i piwo.

Dzień 5, 07.08.2000, poniedziałek.
Jedziemy ze Svileną i Stefciem zwiedzać Sofię: cerkwie, Rotunda, Aleksander Newski, Min. Edukacji, Uniwersytet, Muzeum Archeologiczne, Pałac Prezydencki, dużo remontów.

Kubuś pomaga przy kolacji, był:
- „tarator” – chłodnik z jogurtem, ogórkiem, czosnkiem itp.;
- „sałatka szopska” - pomidory, papryka, ogórki, cebula itp.;
(Szopi – mieszkają wokół Sofii, uparci, imprezujący, nie interesują się polityką, ojciec Svileny).
- „boza” – otręby pszenne, cukier, drożdże, woda i ma przefermentować – bardzo dobre, tylko nie można przedawkować, co podobno zrobił kiedyś Miki. Jeśli postoi przez noc, robi się lekko kwaskowate;
- rybki – różnego rodzaju i dużo;
rakija, piwo i cola - jak zwykle.
Dyskusja do 3 rano z rodzicami Svileny o turystyce, myślistwie, polityce itd. Nawet Bartek i Kuba nauczyli się już dialektu bułgarsko-rosyjskiego).
Mama Svileny zrobiła nam potrawy, o których mówił nasz przewodnik po Bułgarii (rok wydania coś koło 1970).

Dzień 6, 8.08.2000, wtorek.
Wyjazd do Witoszy, weszliśmy na Wysoki Wierch – niezłe skałki. Obiad w karczmie w górach – miłe miejsce. Kolacja pożegnalna i spać o północy.

Dzień 7, 9.08.2000, środa.
Pobudka o 5:00 i wyjazd do Veliko Tyrnowo. Jesteśmy w starej stolicy Bułgarii o 11:00.
Zwiedzanie miasta – kręte uliczki jak w San Marino. Jest gorąco, jemy suchy chleb i pomidory, popijamy rozpuszczoną czekoladą. Twierdza Carycyn – kiedyś musiała być spora, kościoły. Na wyspie oglądamy pomnik powstania z 1195 (?), Muzeum Sztuki (późno – już nieczynne), w knajpie przy muzeum – grupka Polaków.

Dzień 8, 10.08.2000, czwartek.
Jesteśmy o 6 rano w Warnie. Obejrzeliśmy sobie bazylikę (druga w Bułgarii pod względem wielkości) i na plażę. Poleżeliśmy do 12:30, cieplutko, ładne widoki. Zwiedziliśmy z Bartkiem plażę nudystów, jak nam przewiało pranie przez parkan...
Potem próbujemy dotrzeć na stopa do Burgas (nad portem przechodzi się straaasznie długim mostem). Niestety, nikt nie miał w planie podróżować do Burgas z trzema typami z Polski. Wróciliśmy do Warny, obiad i do miasta. Trafiliśmy na uliczny festiwal tańców ludowych – Egipt, Grecja, Tatarstan, Bułgaria i chyba Rosja.
Ciekawe...3/4 dziewczyn wygląda tu (tzn. w Bułgarii) jak modelki...
Potem kąpiel we wzburzonym morzu, Kubuś rozcina sobie nogę.
Idziemy na dworzec – bilet do Svilengradu przez Starą Zagorę (to stąd pochodzi piwo Zagorka!) i Dimitrovgrad. Jedna „szmulka” pomachała do Kuby i był cały szczęśliwy – „lasery z Polski”, nie umyci, nie ogoleni, bez pieniędzy. W ogóle 90% ludzi się za nami oglądało, jak chodziliśmy z plecakami. Tereny ładne na bierny wypoczynek.

Dzień 9, 11.08.2000, piątek.
Ze Svilengradu taksówką do granicy (polecam!). Przejście przez granicę spokojne, chociaż długie (już widać meczet i z głośników leci turecka muzyka), wiza turecka za 10 USD koło ostatnich budek.
Na granicy wymiana walut: 1USD za 640.000 TRL (bank państwowy – dobry kurs, w Stambule trzeba było takiego szukać). Zostaliśmy milionerami.
Jesteśmy w Turcji!!!

Z granicy podjechaliśmy dolmusem do centrum Edirne, tam poszukaliśmy osłoniętego miejsca i zmieniliśmy spodnie. W Turcji nieliczne jednostki chodzą w krótkich, najczęściej chłopcy w wieku do 6 lat. Kubuś się wkurzył, że gorąco. Zresztą zwiedzaliśmy meczety i nie chcieliśmy urazić Turków.
Najpierw do Eski Camii – akurat w remoncie, ale ładny; potem Selimiye Camii (Sinana) – pora modłów (12:00), więc trochę przed nim posiedzieliśmy i zjedliśmy śniadanko; potem do muzeum historycznego za meczetem– na ISIC za darmo. Poszliśmy też do Uc Serefeli Camii (czy Muradiye Camii?) – wygodne dywany; obejrzeliśmy łaźnie (kąpiel – 3 USD) i do „bedesten” – kryty bazar. Kubie bardzo spodobało się targowanie, pogadaliśmy z małym Turkiem – roznosicielem herbaty (dopiero przy czwartym pytaniu zorientowaliśmy się, że ”Yes” to jedyne angielskie słowo, jakie zna).

Zakupy: karta tel. 1.300.000 TL, Cola 700.000 TRL/1,5 l, brzoskwinie (wyśmienite) 250.000TRL/kg

Zrobiliśmy sobie zdjęcie z Ataturkiem i Kubuś z Turkami, którzy nas obstąpili przy pomniku. Jednak plecaki zyskują przychylność i pomimo Sobieskiego Turcy nie mają uprzedzeń do kraju o nazwie Polonya. Później dolmusem w stronę Stambułu do campingu FIFI – 9 km od miasta, luksusowe warunki (prysznice, basen, restauracja).

Dzień 10, 12.08.2000 sobota
W nocy koło 23:30 przyszła mocna burza – ulewa, grzmoty, jak na poligonie i taki wiatr, że namiot kładł się prawie poziomo. Padało do rana. Bartka namiot przemókł, na podłodze stała woda. Zostaliśmy na campingu i suszyliśmy rzeczy, przynajmniej się wyspaliśmy....
Co ciekawe, w Turcji w sierpniu pada statystycznie dwa razy, a nas deszcz spotkał już pierwszego dnia....
Koło południa wyszło słońce – rzeczy wyschły w niecałą godzinę – koło 15:00 będziemy łapać stopa do Stambułu. Jak się nie uda, to pewnie pójdziemy na dworzec i jutro o 8:00 rano pociągiem...

Złapaliśmy stopa (po ok. pół godzinie) – mercedes (inne samochody też się zatrzymywały, jak widzieli nas z plecakami, żeby spytać skąd jesteśmy i dokąd jedziemy albo przynajmniej kiwali do nas). Do Stambułu zajechaliśmy w 2 h (250 km). Podwieźli nas do centrum (pierwsze spotkanie ze stambulskimi ulicami o zmiennym kierunku ruchu).
Spacerek w kierunku Aya Sofia. Po drodze zaszliśmy do jakiegoś meczetu z XIX w., potem do Laleli Camii. Tam zaczepił mnie muzułmanin o ciemnej karnacji, który był w Toruniu (jego dziewczyna mieszkała „dwie ulice od tramwaju”) i chciał nam opowiedzieć o islamie. Okazało się, że był z Libii, handlował częściami samochodowymi. Po modłach posiedzieliśmy z nim dwie godziny na tarasie przed meczetem i porozmawialiśmy o islamie, rasizmie itp.
Na chwilę przysiadło się dwóch turystów, pielgrzymów z Uzbekistanu: białe suknie i czapki, długie, białe brody, z reklamówką jako całym bagażem. Pogadałem sobie z nimi po rosyjsku, poleciłem im hotel (informacja od kolegi z Libii).
Niezły klimat...
Zaczepił nas chłopak z ofertą noclegu w Paris Hostel – pokój 6 os. z łazienką dla nas trzech + ładny taras na dachu.

Dzień 11, 13.08.2000, niedziela.
Mieszkamy w Paris Hostel przy Disdaniye Medresi Sokak.
Najpierw zwiedziliśmy Błękitny Meczet – robi wrażenie. Dobrze, że turyści chodzą tylko po wyznaczonym fragmencie, to można sobie pooglądać.
Przed meczetem podszedł facet i poprosił o ogień. Przypaliłem mu papierosa i zaczął czyścić mi buty (a właściwie sandały). Wyczyścił do połysku (od nowego tak nie wyglądały), a potem zaśpiewał 2 mln lirów! Dałem mu 100.000 i powiedziałem, że więcej nie mam (co zresztą było zgodne z prawdą, bo właśnie szliśmy do kantoru). Chłopacy potargowali się w tym czasie o flety z handlarzami.
Potem poszliśmy pod Muzeum Mozaik, do Małej Hagia Sophia, na Hipodrom. Kubuś koniecznie chciał zdjęcie z freskiem z podręczników prawa (chyba Justynian). Zwiedziliśmy Yerebatan Sarayi – bizantyjska cysterna na wodę pod placem na starówce: kolumny, oświetlenie, nastrojowa muzyczka, jest kawiarnia z podestem dla orkiestry.
Hagia Sophia – drogi wstęp, robią remont kopuły od 1993 r. Skomplikowane te zabiegi sądząc z opisu, galerie, nawy. Ma swój nastrój, chociaż strasznie dużo turystów – „szum ciągły”. Chłopacy spotkali dziewczynę ze stacji w VelikoTyrnovo (od chłopaka, który zjadł nam pomidora). Śpią na dachu za 2 USD, zmienili plany – już nie jadą do Syrii tylko do Gruzji...
Z Aya Sofia przeszliśmy się Parkiem Gulhane (popularny deptak koło Topkapi, mini zoo) do Sirkeci Railway Station i dowiedzieliśmy się o pociągi do Ankary (facet w informacji dopiero przy trzecim podejściu zrozumiał, o co chodzi i podał pociągi tanie i jadące w nocy – oczywiście pytaliśmy o ceny za „ikinci mevki, talebe”, czyli druga klasa, studencki). Potem mostem Galata do Nowego Stambułu, do Wieży Galata, (tej dzielnicy podobno nie powinno się zwiedzać wieczorem) i z powrotem mostem Ataturka (średnio przyjemna dzielnica) do akweduktu Valensa i Ratusza, następnie przy Sehzade Camii i Beyazit Camii w stronę hotelu.
Bartek usilnie poszukiwał mleka. Okazało się, że dwie przecznice od naszego hotelu są normalne sklepy spożywcze (tzn. dla miejscowych). Zakupy: dżem za 600.000 TRL, ekmeki (bułki pszenne) w piekarni po 100.000 TRL, brzoskwinie 250.000 TRL/kg, woda 250.000 i pocztówki po 50.000 TRL.
Zjedliśmy posiłek na tarasie hotelowym z widokiem na Bosfor i Morze Marmara, w hotelu dają świetną herbatkę jabłkową.

Dzień 12, 14.08.2000, poniedziałek.
Pobudka, śniadanko na tarasie, wychodzimy przed 10:00 do Topkapi – oddzielna opłata za wstęp i zwiedzanie haremu, ale warto. Zwiedzanie do 14:45, spory i bardzo ładny teren, w sezonie jest wystawa portretów sułtanów, spora część pałacu jest remontowana.
Potem przechodzimy przez dzielnicę handlową nad Złotym Rogiem na pocztę. Każdy płaci inną cenę za znaczki (zależy od okienka?). Mam nadzieję, że moje kartki dojdą, skoro zapłaciłem najwięcej.
Stamtąd do Suleymaniye Camii – obejrzeliśmy meczet (największy w Stambule) i grobowiec sułtański. W toalecie turystów kierują do pierwszej kabiny, bo tylko tam jest sedes.
Potem na Uniwersytet Stambulski – 3-piętrowy budynek z wielką klatką schodową, wejście przez park jak na Polibudę w Gdańsku i oczywiście pomnik Ataturka (tym razem z młodzieżą) przed wejściem. Stamtąd koło wieży pożarniczej do Gołębiego Meczetu Beyazita II (znowu trafiamy w nim na modły), powrót do hotelu z poszukiwaniem sklepu, w którym wczoraj robiliśmy zakupy (znowu dżem i ekmeki). Kolacyjka na tarasie, teraz jeszcze kąpiel, „pre-packing” i spać, a jutro na Wielki Bazar.
Dzisiaj zapadła decyzja, że w powrotnej drodze zajeżdżamy do Sofii.
Od jutra znowu w drodze.

Dzień 13, 15.08.2000, wtorek.
Pakowanie, bagaż na portierni, pranie na dachu i idziemy na Kryty Bazar (Kapali Carsi). Umawiamy się przy wejściu o 14:30 i w teren. Trochę tu nudno – towar co 100 kroków ten sam i język staje kołkiem od ciągłego „no, thank you”. Podoba mi się, jak zgadują, skąd jesteśmy. Rozdzielamy się, Kubuś szuka fajki, Bartek chce posiedzieć, a ja na Egipski Bazar. Tu mi się podoba – wory z przyprawami, słodyczy można pojeść za darmo (rachatłukum). Ceny: fajki wodne średnie 10-15 mln TRL, przyprawy 2-4 mln TRL, kindżały (tępe) 7-8 mln TRL.
Wracając na Kryty, spotykam Kubę. Kupił fajkę, idziemy kupić tytoń na Egipskim. Kupiliśmy truskawkowy (1.750.000 TRL), ale okazało się, że jest do nargila (mokry – trochę dziwnie się na nas patrzyli, jak paliliśmy go na płycie chodnikowej przed bazarem). Potem znajdujemy zwykły (2.000.000 TRL). Kuba przez kilkanaście minut przekonuje małego Turka, że jego butów nie czyści się szczotką drucianą i jakąś podejrzaną mazią, której chce użyć.

Prom z Karakoy do Hadarpasa płynie jakieś 20 min.
Jesteśmy w Azji!!!
Na peronie spotkaliśmy ludzi z plecakami. Oczywiście Polacy, do tego z Torunia i znajomi znajomych Kuby. Jadą do Kapadocji.
W pociągu chłopacy spróbowali wsiąść do przedziału z kobietami, wygoniły ich...
Siedzimy w przedziale z Turkiem, jego małym synem i dwoma młodymi Turkami. Jeden mówi po angielsku i jest studentem marketingu na Uniwersytecie Bosforskim. Pogadaliśmy z nim o kulturze, religii, szkole, równouprawnieniu kobiet itp. Pograliśmy trochę w karty – nowa gra o nieparlamentarnej nazwie... I poszliśmy(?) spać.

Dzień 14, 16.08.2000, środa.
O 6:00 byliśmy w Ankarze, śniadanko na dworcu i do Muzeum Cywilizacji Anatolijskiej (wstęp 2,5 mln, studenci 1,5 mln). Na zwiedzenie potrzeba przynajmniej trzech godzin: paleolit, neolit, Hetyci, Frygijczycy, Grecy, Rzymianie itd. Pełno grup turystycznych (gł. francuski i hiszpański). W 1997 r. było to Europejskie Muzeum Roku, bardzo ciekawe zbiory i dobrze opisane. Po zwiedzaniu „kąpiel” w toalecie muzeum. Spotkaliśmy chłopaka ze Słowenii, który na rowerze podróżuje dookoła świata. Mieszka u ludzi, pracował na statku, teraz chce w Australii i Kanadzie. Obiecał nam kartkę z Boliwii. W domu chce być za 3-7 lat.
Wyjeżdżamy z miasta dolmusem, potem łapiemy stopa do Aksaray.
Zatrzymał się facet busem. Strasznie dużo znajomych ma na drodze do Aksaray (200 km). Po drodze mijamy słone jezioro. Kierowca zatrzymuje się i kupuje worek melonów, a sprzedawca (z wozu przy drodze) pokroił nam na miejscu dwa do zjedzenia. Pycha!
Koło Aksaray zatrzymała się nam wywrotka z piaskiem. Plecaki do piachu, a my do kabiny i do Nevsehir (ok. 100 km) z mistrzuniem, który prowadził niespecjalnie przejmując się pozostałymi użytkownikami dróg (byli mniejsi), a do tego jechał na długich światłach, bo krótkie wysiadły. No i kabina nie była projektowana na cztery osoby, więc musieliśmy się ścisnąć. Ogólnie ciekawe przeżycie.
Wychodzimy z Nevsehir (strasznie długie) i kładziemy się na jakimś polu.

Dzień 15, 17.08.2000, czwartek.
Wstaliśmy o 6:30. Nikt nas nie uprzedzał, że taka tu rosa. Wszystko spływa wodą. Śniadanko, sprzęt suszy się na słoneczku i w drogę do Goreme (kilkanaście kilometrów). Doszliśmy prawie do Uchisar (po drodze rosną pyszne morele) i zabrali nas na tył pick-up’a – wspaniałe widoki (naprawdę trudno to opisać) i ciepły wiaterek, ale drogi mają tu kręte.
Koło 9:30 byliśmy w Goreme. Spotkaliśmy tu parę razy znajomych Polaków (z dworca w Stambule), wzięliśmy z agencji turystycznych mapy (no, raczej planiki, bo map tu nie mają), uzupełniliśmy wodę (tak przy okazji: woda z ulicznych kranów w Turcji nadaje się do picia !!!) i do Open Air Museum w Goreme. Tam w końcu kupiłem mapę Turcji (za 2,5 mln TRL), ale map Kapadocji oczywiście nie było. Bardzo ciekawe muzeum, tylko do Ciemnego Kościoła nie weszliśmy (dodatkowa opłata), fajne skały, skalne stoły, dużo grobów, kościoły z freskami (podrapanymi przez ikonoklastów) itp.
Zeszliśmy trochę w bok z trasy zwiedzania i wspiąłem się na ścianę zamykającą kotliny. Bardzo sprytnie wykuwali tu uchwyty w skałach. Z tych Kapadocjan musieli być nieźli łojanci.
Przy wyjściu weszliśmy jeszcze do jednego kościoła na uboczu, omijanego przez ludzi (za restauracją). Ze stołu podciągnęliśmy się na wyższy poziom – wylot skalnego komina, kominem do góry i... byliśmy po drugiej stronie ogrodzenia muzeum, przy parkingu. A więc jest darmowe wejście.

Potem wyruszyliśmy w stronę Zelve. Przy campingu skręciliśmy w prawo do jakiegoś kościoła. Od kasjera dostaliśmy latarkę i ostrzeżenie, że jest poziomo, pionowo, poziomo i dlatego mamy iść „piano”. Oprócz nas było jeszcze dwóch Niemców. Faktycznie po kilku komnatach trafiliśmy na komin prowadzący na dolne piętro. Ze 4 metry, ale ciasno, ciemno i... Niemcy się nie odważyli. Zeszliśmy na dół.
Potem Niemcy podwieźli nas jeepem do campingu (nie był planowany na 5 osób i 3 plecaki – Kubuś odgniótł sobie plecy). Camping jest ładnie położony, ale drogi.
Za campingiem są trzy drogi (skrzyżowanie w kształcie trójzębu). Trzeba, naszym zdaniem, iść środkową, po drodze można narwać winogron, potem schodzi się trochę po skałach i w drogę przez Rose Valley (piękne kolory skał). Jest tylko jedna ścieżka przez dolinę – trzeba iść po śladach osłów (po drodze można pojeść moreli i jabłek).
W tej dolinie mieszka paru ludzi w grotach, piękne tunele, widoki, kościółki, nie ma w ogóle turystów (pewnie dlatego, że mapki nie wzbudzają zaufania). Jest wspaniale. W całej dolinie spotkaliśmy tylko dwoje Turków pracujących na poletku i osiołka.
Pod koniec doliny skręciliśmy w prawo do kościoła Gulludere – ok. 20 minut pod górę w słońcu ( z plecakiem to daje w kość). W kościele jest „guardian” – fajny facet. Pierwsze pytanie, jak zobaczył nas, wyłaniających się z dołu z plecakami: „Polonia?” Wcześniej spotkaliśmy wracającą stamtąd wycieczkę „obładowaną” aparatami fotograficznymi, która podjechała do stóp góry dorożką.
„Guardian” mieszka tam przez 9 miesięcy w roku od 9 lat (od grudnia do lutego mieszka na dole, bo wyżej leży śnieg). W zimie rzeźbi w onyksie – kupiłem słonika. Ma doprowadzoną wodę, sklepik z napojami, sprzedaje figurki i oprowadza po kościółku. Żyje w jednej grocie. Mówi, że mu się nie nudzi, bo bardzo dużo ludzi tam przychodzi, czasami przyjaciele tam nocują (proponuje nam rozłożenie namiotów, ale jest jeszcze za wcześnie). Na ścianie faktycznie ma sporo zdjęć z turystami i pocztówki z różnych stron świata, no i chyba najdokładniejszą – własnoręcznie zrobioną – mapę ścieżek w Kapadocji, jaką spotkałem. Zwiedzamy kościółek, a właściwie dwa. Były w nich kiedyś gołębniki, są napisy na freskach po grecku, podobno z błędami – tak mówi guardian.
Pokazuje nam dalszą drogę (na skróty) do Zelve. Taką, żeby nie było za trudno z plecakami. Idziemy, po paru minutach „gubimy” ścieżkę, ale dogania nas guardian i pokazuje, że jednak dobrze idziemy. Po prostu „ścieżka” to określenie na wyrost. Okazuje się, że mamy przejść tam, gdzie według Bartka była przepaść. Udało się.
Dochodzimy do Cavusin. Tutaj używają jeszcze części grot jako mieszkań. Spotykamy dwie Polki – studentki kulturoznawstwa z Wrocławia.
Po 0,5 h rozbijamy namioty na wzgórzu nad punktem widokowym dla wycieczek. Około 18:00 oglądamy zachód słońca, chłopaki dzwonią do domu, robimy sobie zdjęcia nad urwiskiem, kolacja i spać koło 21:30. Piękne miejsce...

Dzień 16, 18.08.2000, piątek.
Wstajemy o 8:00, śniadanie – zabrakło wody. W międzyczasie zobaczyłem, że pod naszymi namiotami we wzgórzu jest wyryta komnata „kolumnowa” – jakieś 200-300 m2. Dobra, wychodzimy w teren.

Pół godziny zejścia w dół. Po drodze słynne grzyby skalne, wielbłąd do zdjęć i sklepiki z pamiątkami. Potem w prawo i kilometr szosą do Zelve Open Air Museum – bilet wstępu 2,5 mln lirów, my dostajemy zniżkowe za 1,5 mln. Bardzo fajne górki, meczet skalny, pełno gołębników i tuneli w skałach. Dobrze, że wzięliśmy latarki, ale i tak walnąłem głową ze trzy razy w jakieś wystające skały. Zwiedzamy ze 3 h (można by cały dzień), ludzie trochę się dziwią naszej wspinaczce w kominach w grotach.
Po wyjściu na parkingu „kąpiel” w dwóch butelkach wody. Zjedliśmy „gozleme” – tutejsza odmiana pizzy(?) za 500.000 TRL. Kubuś gada z młodymi Turczynkami, a raczej jedną małolatą, która mówi trochę po angielsku i ma siostrę trochę młodszą od nas. Rozmawiamy „po polsku” z żołnierzami („dzień dobry, jak się masz, bardzo dobrze, dziękuję, do widzenia” wyrzucane przez jednego z nich jednym tchem) i uczymy ich prawić komplementy turystkom po polsku. Nabieramy zapas wody i jedziemy dolmusem do Goreme, a stamtąd piechotą do Nevsehir. Po drodze zabiera nas facet ciągnikiem z prasą do Uchisar – znowu autostop z dostępem świeżego powietrza. Dochodzimy do Nevsehir (po drodze nasze znajome morele), tam zakupy i na drogę do Kaymakli i Derinkuyu (podziemne miasta).
Na wylotówce zatrzymuje się samochód z dwoma facetami – amatorami piwa, głośnej muzyki i szybkiej jazdy. Przed Derinkuyu zatrzymują się na stacji benzynowej z restauracją (na horyzoncie widać górę wulkaniczną) i każą wysiadać. Chłopacy z bagażami zostają w samochodzie, a ja – siedziałem z brzegu – wysiadam. Łapie mnie pod ramię jakiś facet i sprowadza do piwnicy....do kasyna. Częstują mnie lampką likieru i wracam po chłopaków. Wieczorem będą tu występy turkish dance, mówią. Dzisiaj Derinkuyu już jest zamknięte i możemy tu w ogrodzie rozbić za darmo namioty – nasz kierowca jest tu szefem.
Hassan, bo tak się nazywa, pokazuje mi swoje zdjęcia z wojska (dwa lata temu na granicy z Iranem – ma 22 lata, a wygląda na 30). Trochę ciężko jest się dogadać, bo on mówi tylko po turecku, a jeden z jego pracowników trochę po niemiecku, za to my w żadnym z tych języków.
Później Hassan zawozi nas do wsi Derinkuyu (jego rodzinna miejscowość) – biedne domy z kamienia chociaż strasznie dużo pól nawadniają tu zraszaczami, kobiety akurat idą z chlebem do wypieku do pieca w środku wsi.
Potem Hassan idzie z nami rozkładać namioty. Bardzo mu się spodobało igloo (trochę się zdziwił, że w dwie minuty postawiliśmy dwa namioty) i epi-gaz (chce sobie kupić taki w Niemczech – jeździ tam do pracy). Stwierdza, że ich wojskowe wyposażenie się do tego nie umywa. Częstujemy go herbatą, pracownicy przynoszą nam kolację – bardzo ostre spaghetti. Bartek po pierwszym kęsie zieje ogniem przez dwie minuty. „Prawa ręka” Hassana mówi, że o 2:00, po zamknięciu knajpy palą haszysz i jesteśmy zaproszeni. Nie są chyba zbyt dobrymi muzułmanami. Jest piątek, a u nich taniec brzucha i haszysz. Kuba rozmawia z Hassanem przy pomocy rozmówek o pogodzie, wojsku itp.
Oni idą do pracy, a my spać. Bartek chyba słusznie stwierdza, że prowadzą tu niezbyt czysty interes.

Dzień 17, 19.08.2000, sobota.
Wstajemy o 7:30, mycie w toalecie przy stacji (jak zwykle „nogi słonia” zamiast sedesu), śniadanie – makaron wymieszany z kuskusem. Wszyscy nasi znajomi chyba jeszcze śpią. Koło 9:00 wychodzimy do Derinkuyu (około 5 km). Typ w kasie sprzedaje nam całe bilety, mimo że oznaczenia mają takie, jak w Edirne, gdzie wpuścili nas za darmo. Mówi, że pracuje tu 10 lat i wie lepiej.
Derinkuyu – w opisie wyglądało bardziej obiecująco – dość małe, ok. 1 godzina, dużo tuneli zamurowali.
Pod ziemią spotkaliśmy polską wycieczkę. Bartek doradza turyście, jak przemycić do Polski mały antyk. Pilotka zgodziła się podwieźć nas z powrotem do Nevsehir. Ta jazda autokarem przez Turcję to jak lizanie lodów przez szybę...

Zatrzymuje nam się facet, który jedzie do Antalyi – ładna muzyczka, jest w porządku.
Jak wysiedliśmy przy dworcu autobusowym w Konyi (ok. 300km), kierowca zaśpiewał 15 mln lirów za nas trzech. Dostał 5 mln, a i tak zapłaciło mu to za całe paliwo. Pierwszy raz płaciliśmy za autostop!
Potem tramwajem dojechaliśmy z dworca autobusowego do centrum (jakieś 8-10 km!). W tramwaju widać, że nie ma tu wielu turystów (Konya to taka turecka Częstochowa). Matki do dzieci mówiły chyba: „Patrz, dziecko. Tak wygląda alien”. A jakie przerażenie w oczach miało maleństwo, które wpadło na mnie, jak tramwaj przyhamował. Choć trzeba przyznać, że nie goliłem się od miesiąca i byliśmy trochę przykurzeni po Kapadocji.
Zwiedziliśmy muzeum Mevlany (założyciel zakonu tańczących derwiszy). Nawet ciekawe, ale mało do oglądania – mauzoleum i małe muzeum. Fajne pamiątki po derwiszach i stare Korany. Przy wejściu Kubuś dostał spódniczkę (był w krótkich spodniach).
Potem na dworzec kolejowy. Pociąg do Afyonu mamy o 4 rano. Jest trochę czasu od popołudnia – zakupy w supermarkcie. Jak byłem na zakupach chłopaków wywalili z poczekalni za smażenie jajecznicy – nie lubią zapachu smażonych jajek?

Teraz siedzimy na dworcu z grupą żandarmów. Kubuś dyskutuje z nimi na różne tematy. Ma dobry akcent w migowym (tylko jeden z nich mówi trochę po angielsku). Chyba nabrali do nas zaufania, bo jak wychodzili na papierosa, to zostawiali broń bez opieki.
Fajnie, że pod wieczór zwinął się dziadek klozetowy i mieliśmy toaletę za darmo.
Po odjeździe pociągu o 21:15 chcieliśmy kupić bilety, ale zamknęli już kasę i powiedzieli, że będzie otwarta o 8 rano. Ups! Stwierdziliśmy, że na tej trasie nie ma szans na stopa, więc trzeba będzie kupić bilet u konduktora.
Położyliśmy maty na podłodze w poczekalni i spać (wkurzający był tylko szelest z karaluszej autostrady pod kaloryferem, przy którym leżałem). Żołnierze wzięli z nas przykład i przynajmniej policjant się nas nie czepiał, tylko spokojnie zamknął nas w poczekalni (od czasu jajecznicy non stop coś do nas miał).
Obudziliśmy się o 3:40 i czekamy na pociąg. Kuba jeszcze raz próbował dostać bilety, ale powiedzieli, że pociąg o 4:00, a kasa na tą trasę (w Turcji na dworcach w każdym okienku sprzedają bilety na inną trasę) będzie otwarta już o 5:00, więc przecież już za godzinę możemy je kupić, w czym problem?!
Potem zawiadowca powiedział mi, że pociąg będzie też o 5:00, ale w końcu anglojęzyczny żołnierz załatwił, że sprzedali Kubie bilety w okienku obok. Był to szok dla policjanta. Pewnie nie zdarzyło mu się coś takiego od czasów Ataturka.
A pociąg przyjechał o 4:30...
Trochę się zdziwiliśmy, że bardzo przestronnie i fotele lotnicze ustawione jak w autokarze, ale niespecjalnie się wypytywaliśmy czy to na pewno 2. Klasa. Nikt nas nie wywalił.

Dzień 18, 20.08.2000, niedziela.
O 9 rano przyjechaliśmy do Afyonu. Trochę się wyspałem w pociągu. Po drodze ładne widoki – zaczynają się góry. W pociągu pierwsze prawdziwe spotkanie z „krainą kraciastych toreb” – na każdego podróżnego przypada średnio 1,5 wielkiej kraciastej torby plecionej z plastiku.
Mówią, że pociąg do Denizli mamy o 2 rano. Wcześniejsze są zawieszone – świetnie!!!
Elastyczne dostosowanie planu i idziemy na stopa. Ładny tu mają park i w ogóle zadbane miasto. Po drodze jemy śniadanie na stoliku przed sklepem spożywczym, potem jeszcze częstują nas herbatą. Bardzo miły chłopak nas obsługuje – prawdziwy przyjaciel, kiedy dogadujemy się, że jesteśmy z Polski, czyli tak jak Kosecki z Galatasaray (użyteczna dla nas informacja – można nawiązywać kontakty, bo Turcy są zapalonymi kibicami).

Wychodzimy z miasta i czekamy.
Chcemy do Pamukkale. Nikt się nie zatrzymuje (z 1,5 h), więc kolejna elastyczna adaptacja i zmieniamy kartkę na Izmir (300km). Po około 0,5 h (12:30) zatrzymuje się cysterna, do której wsiadamy razem z Turkiem, który przyplątał się chwilę wcześniej. Turek jedzie do pracy do Antalyi, a kierowca z Konyi do Izmiru, po drodze cola, herbata i ciastka w knajpie. Gadam trochę z kierowcą po rosyjsku – pracował jako kierowca na Syberii.
Tereny z Nevsehir do Konyi to pustkowie, do Afyonu – jeziora i góry, do Izmiru – na zmianę góry i pustkowie, a bliżej wybrzeża – plac budowy. Chyba jest dość gorąco – z przeciwka jedzie płonąca ciężarówka...
W Izmirze kierowca stwierdził, że chce pieniądze. Coś nam się wydawało, że to spisek kierowcy i tego drugiego, bo on nie płacił, tylko popierał kierowcę.
Idziemy koło portu do dworca kolejowego. Turek nie chce się zgubić, choć dajemy mu wyraźnie do zrozumienia, że nikt nie ma ochoty gadać ze zdrajcą. Przy dworcu spotykam anglojęzycznego Izmirczyka – studenta awiacji w Kayseri, który oferuje się nam pomóc wyjechać z miasta do Seferhisar (najbliższa nadmorska miejscowość na południe) i odczepiamy się od naszego „yes, no, no problem”. Wyjeżdżamy autobusem, potem dolmusem i po 19:00 jesteśmy w Seferhisar. Tu zakupy: arbuz i zupa w proszku (miałem już dość ryżu z wyimaginowanym sosem napoli).
Wychodzimy z miasteczka w stronę wody – ciekawe wybrzeże. 100 metrów od morza tereny są nawodnione, a poza tym spalone słońcem wzgórza, wybrzeże usiane domami. Dochodzimy na plażę i obmywamy się w Morzu Egejskim. Za kemping chcą 5 mln, więc idziemy na wzgórze i rozkładamy namioty (wieje i nie można wbić gwoździ od namiotu – za twardo).
Na plaży wdepnąłem boso w moje ukochane (po Kapadocji pełno tych igieł miałem w palcach przez 3 tygodnie) kolczaste roślinki i po moim okrzyku zostały ochrzczone „morda jeża”.

Dzień 19, 21.08.2000, poniedziałek..
Pobudka o 8:00, śniadanie na resztkach wody, chłopaki nawożą teren wokół jedynego drzewka w promieniu kilkuset metrów i idziemy na plażę.
Wykąpaliśmy się w Morzu Egejskim. Moim zdaniem woda jest strasznie zimna, ale to pewnie dlatego, że ma 20-25 stopni a powietrze 40. Po południu jedziemy do Miletu.
Wyszliśmy na stopa – straszny upał i smród od śmietnika w rowie. Podjechaliśmy jakieś 20 km i próbujemy łapać dalej, ale samochody jeżdżą w stosunku 1:1 z dolmusami, więc w końcu łapiemy dolmusa do Selcuku. Dojeżdżamy po 17:00 i szukamy hotelu. Jimmy oferuje Jimmy’s place – 3 mln/noc, średnio ładny pokój z łazienką i dobra infrastruktura (bar, patio, internet), ale dla nas za drogo.
Nocujemy w pensjonacie Cakiroglu Pansiyon za 2mln/noc – ładny pokój (4-osob.), średnia infrastruktura. Mieszkają tu też Polacy z Warszawy, którzy są w Turcji od 3 tygodni.
Na mieście spotykamy naszych znajomych Torunian ze Stambułu i Goreme. Jadą na riwierę bułgarską (trochę za naszą radą).
Parka z Warszawy zachęciła nas do Pamukkale i planujemy powrót do domu tamtędy (czyli Milet odpada – przykro nam Talesie).
Selcuk – bardzo ładne miasteczko, pełno kafejek, sklepów ze słodyczami i pamiątkami, przyjemnie się spaceruje – jak na Riwierze Adriatyckiej.
Ceny: cola 600.000TRL, lody 300.000 TRL, ciastko 150.000, ekmek 100.000, karta tel. 700.000.
Wieczorem pierwsza prawdziwa kąpiel od Stambułu, pranie i spać – Kubuś przez sen mówi po polsku i angielsku.

Dzień 20, 22.08.2000, wtorek.
Pobudka o 8:30, śniadanie: ja - ekmeka, chłopaki znowu ryż z wyimaginowanym sosem napoli.
Wychodzimy o 11:00 i do Efezu – drogi wstęp (ok. 6mln), a nam kończą się fundusze, więc przeskakujemy przez płot (za budką strażników trzeba iść prosto i przeskoczyć drugą spotkaną bramkę kawałek przed parkingiem), potem sposobem partyzanckim przez zarośla (co widać po nogach chłopaków, mimo że zużyli całą butelkę wody do zmycia krwi).
Najpierw oglądamy Efez z lotu ptaka, znad teatru (inni turyści nie mają tej możliwości...) i pojawiamy się w łaźniach Scholastyki ku zdumieniu wycieczki, w którą się wtopiliśmy. Za chwilę spotykamy naszych sąsiadów, którzy weszli odpłatnie. Bardzo ładnie tu wygląda, ciekawy pomysł z muzeum dla niewidomych za biblioteką Celsusa (niewidoma przewodniczka, odlewy posągów i napisy Braill’em).
Wykorzystuję moją legitymację pilota do wyjścia z terenu muzeum, nabrania wody pitnej i powrotu, chłopaki czekają w tym czasie koło... kranu z wodą – niech żyje spostrzegawczość.
Idziemy obejrzeć jeden z 7 cudów świata starożytnego – Artemizjon (została 1 kolumna), potem do meczetu Isa Bey Camii (koło starych łaźni) i do ruin Bazyliki św. Jana (tu znowu chcą 1,5 mln). Zakup pamiątek (figurka Artemidy, ceny kilimów mnie przerastają – jeden ładny kosztuje tyle, co cała nasza wyprawa na osobę).

Siedzimy na chodniku i słuchamy kapeli ludowej (bęben, piszczałki itp.), nawet elementy tańców – to wszystko na parkingu autobusowym w centrum. Dopiero późnym wieczorem, gdy impreza nadal jest w toku i zebrał się prawie cały Selcuk, dowiadujemy się, że oni tak hucznie żegnają poborowych (wnoszą ich na rękach do autobusu, ale to chyba nie skutek alkoholu).
Idziemy do restauracji – Bartek zamawia Spicy Meat Balls, Kubuś Lamb Shish Kebap (1.800.000 TRL), a ja Mini Shish Kebap (1.200.000). Kelner zmienia Kuby zamówienie i przynosi mu to samo, co ja mam. Tłumaczy, że Lamb (jagnięcina) w nazwie jest tylko dla turystów, a jedyna różnica między tymi potrawami to cena. Mówi, że lubi Polaków i ogląda Polsat...
Posiedziałem z pół godziny u starego Turka na straganie z kilimami, poczęstował mnie herbatą (oczywiście Turkish Apple Tea), miał fajną kamizelkę zrobioną z 80-letniego kilimu.
A teraz pora spać, bo jutro wyjazd.

Dzień 21, 23.08.2000, sroda.
Tereny do Denizli wyglądają dość bogato i zielono. W pociągu pełno ludzi. Ja siedzę przy wejściu i przez 4 godziny śpiewam sobie piosenki. Ludzie łażą w tę i z powrotem po kilka razy (chyba z nudów). Trochę to już wkurzające. Po drodze nieplanowany postój – mała naprawa pociągu. Jakieś druty zaplątały się w koła. Wspólnymi siłami konduktora i pasażerów zostają usunięte (nie potrafię stwierdzić, czy to jakaś część konstrukcyjna wagonu, ale mam nadzieję, że nie!).
W Denizli facet na dworcu proponuje nam nocleg w Allgan Pension i wsadza nas w dolmus do Pamukkale, gdzie odbiera nas ktoś od niego (razem z nami rodzinę Amerykanów – też z plecakami, ale z naklejkami lotniczymi). Camping kosztuje 1,5 mln (to dla nas), pokój - 2,5 mln (to dla Jankesów), infrastruktura średnia.
W całej miejscowości (u nas też) są baseny przy hotelach z wodą wapienną doprowadzaną kanałem ze skał – woda mętna, ale podobno lecznicza (na dnie basenu leży spora warstwa minerałów).
Po południu wychodzimy na skały. Wstęp kosztuje 3.250.000 TRL, my jednak omijamy budkę z lewej, grzbietem do góry i znajdujemy swój prywatny taras z naturalnymi basenami, który nazywamy „plażą nudystów”. Trzeba tylko trzymać głowę nisko, bo fragmenty tego tarasu widać z Hierapolis, a tam chodzą strażnicy. Po kąpieli wchodzimy do Hierapolis i zwiedzamy teren, głównie teatr. Podobno to jedna z lepiej zachowanych scen w teatrze rzymskim. Spotykamy tu trzy rosyjskie wycieczki (jakiś czarter z Moskwy?). Na freskach wypatruję cykl obrazów z Artemis Efeską.
Potem trasą turystyczną (od góry można na nią wejść za darmo) schodzimy na dół. Tutaj tereny są już mniej ciekawe, wapień wytarty stopami turystów, ale są głębsze baseny. Oczywiście jest zakaz wejścia do nich: nad brzegiem stoi strażnik i gwiżdże, ale ludzie też gwiżdżą... na niego. Kąpiemy się tu z dwójką dzieci tureckich...
Po drodze rozbijam sobie kolano (trochę ślisko) i kupuję gliniany gwizdek – kogutka za 1 USD od handlarza, który już skończył pracę i też schodzi na dół.

Dzień 22, 24.08.2000 czwartek.
Kuba źle się czuje: ból brzucha, biegunka. Razem z Bartkiem pili wodę z kranu z posmakiem wapnia, ja oranżadę – chociaż barwnik został na butelce, to jednak nie zaszkodziła. Kubuś zaczyna przyjmować węgiel w tabletkach, Bartek wkrótce też...
Kąpiel w basenie, suchy kuskus na śniadanie i idziemy z Bartkiem do miasteczka. Nie znajdujemy działającego internetu, ale spotykamy chłopaka z Veliko Tyrnowo „od pomidorów”. Nie ma z nim blondynki, ale jest chłopak ze sporym tatuażem na plecach.
Potem prysznic, pakowanie i ok. 14:00 do Denizli. Pociąg do Stambułu jest o 17:00, dojeżdża o 8:30.
W pociągu czytanie książek, podziwianie widoków, gra w karty. Dosiadła się francuskojęzyczna Turczynka, która przez pewien czas broniła pozostałych wolnych miejsc.

Dzień 23, 25.08.2000, piątek.
Planowo o 8:40 jesteśmy w Stambule. Prom do Sirkeci, pociąg do Edirne (i Kapikule) dopiero o 15:50, kosztuje 2 mln TRL, jedzie 5,5 h.
Idziemy na zakupy, prezenty na egipskim bazarze: dwa oka proroka, herbata, rachatłukum, koszulka – razem 10,5 mln lirów. Potem jeszcze jedzenie i pół godziny na internecie, choć nic nie udało nam się wysłać. Na peronie w cieniu jest przez cały dzień równa temeratura – 39 stopni.
Dzwonię jeszcze do domu i wsiadamy do pociągu. A tutaj...nasi znajomi z Veliko Tyrnovo, Stambułu i Pamukkale. Mały jest ten świat, siedzimy razem częściowo w przejściu, częściowo w przedziale, choć nie tym, który kolega próbował otworzyć za pomocą Swiss tool’a.
Agnieszka z Gdańska, studentka psychologii i socjologii – jej tata myśli, że jest w Bieszczadach – w Nemrut Dag wystąpiła w filmie razem z osiołkami...
Bartek, 29 lat, student archeologii w Warszawie, opowiada o misji archeologicznej w Sudanie, zapalony podróżnik.
W Kapikule przechodzimy granicę (blisko, podprowadza nas miejscowa kobieta), wymiana waluty (liry na marki). Bułgarzy nie mogą się zdecydować, który ma nam zrobić odprawę paszportową i dopiero po 23:30 jesteśmy w Bułgarii.
Żeby zaoszczędzić na taksówce, idziemy na piechotę do Svilengradu na dworzec. Wiemy, że pociąg jest dopiero rano, spacerujemy z pieskami, które przyłączyły się do nas jeszcze w Turcji. Trochę to niebezpieczne, bo wychodzą na ulicę i straszą kierowców. Tworzymy kolumnę z białym z przodu i czerwonym światłem z tyłu.
W Svilengradzie jesteśmy o 2:20, jemy w barze ciepłą kanapkę, a potem idziemy na stację. Idziemy, idziemy i idziemy. Po drodze trafiamy do terminalu kontenerowego i kontroluje nas milicja. Dochodzimy na stację dopiero o 4:30. W sumie to było chyba ze 30, a nie 20 km.

Dzień 24, 26.08.2000, sobota.
Pociągiem przez Plovdiv do Sofii. W Sofii wsiedliśmy w dobry tramwaj, ale w przeciwną stronę i dopiero koło 17:30 jesteśmy u Svileny.

Dzień 25, 27.08.2000, niedziela.
Trochę opowiadamy, zjadamy miskę blinów z dżemem, o 12:00 znowu sjesta – muzyka, książki i spanie. Zostajemy tu do następnego dnia.
Kubuś nadal ma biegunkę, Bartkowi pomógł węgiel (obaj nadal przed każdym posiłkiem łykają tabletkę), ale on za to czuje się przeziębiony.

Dzień 26, 28.08.2000, poniedziałek.
Wykopaliśmy i posortowaliśmy kartofle, pogadałem trochę z dziewczynami, potem zrobiliśmy posiłek – frytki („kartoszki prażone”) i mięso z kominka („prażynki”). Zostałem głównym kucharzem, bo Stefan nie miał czasu. Dostaliśmy po dwa wina i po pół litra rakiji gruszkowej do domu.
Na dworzec, bilety do Ruse (albo Pyce – jak mówili chłopacy) po 8,5 lewa, potem jeszcze 5,5 lewa na jedzonko (słodycze, bo mięso i piwo dostaliśmy od naszych gospodarzy).
Wyjazd do Ruse o 19:50, koło 1:00 przyszła konduktorka ze swoim szefem i naliczyli nam po 5 BGL od plecaka opłaty za bagaż, „bo zajmują za dużo miejsca”. Oczywiście nie mieliśmy zamiaru tego płacić, więc zacząłem z nimi dyskutować, a Kuba się wkurzył i poupychał plecaki tak, że zajmowały miejsce tylko nad trzema fotelami i sobie poszli.

Dzień 27, 29.08.2000, wtorek.
O 3:10 dojechaliśmy do Ruse. Pociąg do Bukaresztu kosztuje 11 BGL – nie tak źle, ale przecież można taniej. Idziemy od 3:20 do 5:00 rano jakieś 10 km do granicy i tam nam mówią, że pieszo (przez most na Dunaju) nie można przejść. Posiedzieliśmy trochę na chodniku i w końcu o 5:30 zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę za 20 DM i wjeżdżamy na granicę. Bułgarskim celnikom zachciało się szukać narkotyków, jak dowiedzieli się, że wracamy z Turcji i kazali rozpakować plecaki. Na szczęście wystarczyło, że rozpakowałem tylko główną komorę. Jakoś stracili zapał do oglądania naszych rzeczy po zademonstrowaniu im przez Kubusia jego szortów w Kaczory Donaldy.
Potem już piechotą przeszliśmy spokojnie granicę rumuńską („Pistolety, narkotyki jest?” „Niet.” „To paszli.”). O 6:30 byliśmy w Rumunii.
Przespacerowaliśmy się na dworzec kolejowy do Giurgiu, okrężną drogą, bo po pasie przygranicznym nas nie puścili. Kontrast pomiędzy nowoczesnym wyposażeniem na granicy a wyglądem wsi – furmanki, bieda itd.
Pociąg do Bukaresztu mamy dopiero o 12:38 za 15.800 lei, a potem dalej do Suczawy za 111.000. Nie jest źle, dzięki naszym kombinacjom przygranicznym znowu zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy.
Bartek śpi (nawrót choroby), a Kuba siedzi na zewnątrz z kolegą z Tokio. Chłopak wraca ze Słowacji, ze zlotu młodzieży, do domu przez Stambuł (stamtąd ma samolot). Naciągnęli go bardzo, bo chciał jechać z Bukaresztu autokarem za 15 USD do Stambułu, ale jakiś uprzejmy Rumun wsadził go w taksówkę, która za 50 USD przywiozła go do Giurgiu, gdzie przejeżdżają ze dwa dalekobieżne pociągi na dobę. Chłopak się trochę załamał, ale go pocieszyliśmy. Swoją drogą to ciekawe, jak dojechał aż tu, bo mówi po japońsku i nie najlepiej po angielsku. Nie może zrozumieć, jak my się dogadujemy z Rumunami. Wrócił z nami pociągiem do Bukaresztu. Musieliśmy ciekawie wyglądać – czterech typów z plecakami, z czego jeden Azjata w obdartych spodniach, jeden zarośnięty jak Dziad Mróz (to ja) i dwóch w tureckich myckach (Bartek i Kuba).
Przyjechaliśmy na Bukareszt Progresul (14:16), potem tramwajem nr 12 (za 3,5 tys. lei) do pętli (Bucaresti Beseraba) i kawałek piechotą na dworzec Nord. Za wejście na dworzec wołają 2000 lei. My o tym wiedzieliśmy, więc chłopacy powiedzieli mundurowym, że mają bilet i poszli dalej, a ja od razu ominąłem mundurowych dużym łukiem, nie zwracając uwagi, że coś mówią.
Siedzieliśmy do wieczora na dworcu, w pociągu mieliśmy miejscówki, o 4:10 byliśmy w Suczawie.

Dzień 28, 30.08.2000, środa.
Siedzimy godzinę na dworcu i spotykamy dwóch Polaków – Jacka i „Szifa”, wracających z Fogaraszy. Mają plan miasta, jedziemy razem na dworzec autobusowy. Kupujemy bilety do Czerniowiec (Ukraina) za 80.000 lei, wyjazd o 7:00, 9:30 i 12:00. Mówią, że jadą te, na które zbierze się komplet chętnych (jedyny autobus do Przemyśla wyjeżdża o 4:00 i kosztuje 350.000 lei). O 7:15 zebrało się 20 osób na autobus o 7:00 (głównie handlarze). Powiedzieli, że autobus będzie podstawiony za 5 min, bo kierowca już wyjechał z domu.
Autobus poczekał na komplet pasażerów i wyjechał dopiero o 9:30. W międzyczasie Jacek wykupił cały zapas piwa w pobliskim kiosku. Skończył kupować, jak dali mu piwo bezalkoholowe, bo to z procentami się skończyło.
W autobusie jest kierowca i „pilot” , który służy do obsługi patroli milicji. Podaje im „przyjazną” dłoń...
Na granicę dojechaliśmy o 11:30. Na granicy w Porubne trzeba wykupić ubezpieczenie na Ukrainę za 6 DEM. Zabawa z bagażami. Z kontenerów, stojących przy granicy przeładowują pakunki do autobusu, a potem z powrotem, bo całkiem zawalili przejście. Swoją drogą to ciekawe – przemycają polskie produkty (puszki drobiowe i inne) z Rumunii na Ukrainę. Celnicy nie trzepali naszych bagaży.
Pociąg z Czerniowiec do Lwowa o 20:40. Sprzedali bilety z miejscówkami, ale mamy na przykład bilet na 42 miejsce, a numeracja w przedziałach (4 kuszetki w jednym) kończy się na 36. Z chłopakami z Lądka i Bartkiem, śpimy na podłodze w przedsionku kończącym pociąg. Ładny widok i świeże powietrze – w oknie nie ma szyby.
W pociągu do późnych godzin nocnych trwa nawiązywanie międzynarodowych znajomości, a że jak wiadomo słowiańskie narody najlepiej bratają się przy kieliszku... Chłopaki z Wrocławia nie wyglądali najlepiej następnego dnia...
Ciekawe, że pociąg miał do przejechania jakieś 270 km a jechał 11 godzin. U konduktora można się było zaopatrzyć w „przyrządy” do nawiązywania kontaktów internacjonalnych.

Dzień 29, 31.08.2000, czwartek.
Pobudka koło 8:00, śniadanie: wafelki i herbata. Ci „spoza przedsionka” trochę nam zazdrościli tej herbatki, oni nie mieli epi-gazu.
O 8:47 wysiadamy we Lwowie i gnamy na „elektriczkę” do Mościsk. Wesoły ten pociąg. Od przedziału do przedziału chodzi grajek z harmoszką i pani z obnośnym straganem. Chłopacy trochę ozdrowieli i znowu zaczęła krążyć „szklanka pokoju”. Kiedy jeszcze przygodny Ukrainiec dostawił się do imprezy (oczywiście butelka bez akcyzy), to musieli zacząć oszczędzać wyciągniętą ode mnie na zapitkę Bonaquę.
W Mościskach poszliśmy wszyscy (prawie) do przydworcowego baru na obiad, a w trakcie zgłosiło się dwóch chętnych ludzi do zawiezienia nas na granicę. Wyskoczyłem zobaczyć, jak Jacek radzi sobie z pilnowaniem bagaży. Akurat namawiał przechodnia, żeby napił się z nim ginu...
Bierzemy bus na granicę za 2 UAH. W Szegini chłopaki z Lądka tracą aparat na rzecz żandarmów (jednak należy przyjąć zasadę niefotografowania obiektów granicznych). Dopiero po opowieściach, że są ekipą filmową z przeglądu filmów górskich, pokazaniu plakatów, naklejek itp. odzyskują sprzęt.
Bierzemy bus do Przemyśla. Oczywiście wszystkie 7 osób wracających z Turcji stwierdziło, że nie wypada wsiadać do busa nie targując się wcześniej.
W pociągu do Krakowa dalsza część imprezy (chłopacy nie dowieźli całego alkoholu z Bułgarii do domu), dosiadły się trzy dziewczyny ze studium rękodzieła z Bieszczad. Jedna to sąsiadka Bartka z osiedla (Agnieszka). Jacek kupił od nich koraliki – pamiątkę „z Rumunii” dla siostry. Siedział z nami też jeden student – geodeta (kujonek), który jechał na praktyki do Lądka. Poznałem go z chłopakami, ale miał przerażenie w oczach, gdy ślicznie go powitali „Masz geodeta, pij...”
W Krakowie z dziewczynami na rynek, po drodze Bartek częstował piwem wszystkich, którzy zaczepiali nas o pieniądze. Tam Agnieszka spotkała znajomych, artystów od spektakli „ogniowych”. Podobno kiedyś z nimi występowała.
O 21:20 wyjazd do Krakowa (już tylko we czwórkę – my i Agnieszka).

Dzień 30, 1.09.2000, piątek.
Przyjazd do Torunia o 4:50, po dość miłej nocy spędzonej w większości na dyskusjach.
Z dworca odebrali nas tata Kuby i mój. Stwierdzili, że wyglądamy jakbyśmy wracali z Nepalu. Może kiedyś...

Cyprian Tomasik