ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Z Dachu Europy - Mont Blanc

Autor: Wiktor Rozmus
Data dodania do serwisu: 2010-09-09
Relacja obejmuje następujące kraje: Francja
Średnia ocena: 6.35
Ilość ocen: 26

Oceń relację

Mont Blanc – nazwa pochodząca z włoskiego – Monte Bianco, co w tłumaczeniu znaczy
po prostu Biała Góra. Najwyższy szczyt Alp i zjednoczonej Europy. Przygotowania do
wyjazdu tak praktycznie pochłonęły kilka miesięcy zbierania informacji i czytania podobnych
relacji z przejść. Na zdobywanie szczytu wyruszyło nas w jednym zespole sześć osób. Ja,
dwie Kaśki, Krzysztof, Rafał i Grzegorz. Wszyscy uczestnicy mieli bardzo dobre
przygotowanie górskie i niemal wszyscy dobrą praktykę wspinaczkową oraz obeznanie ze
sprzętem. Kilka osób było też wyżej w górach niż Mont Blanc, nie można, więc powiedzieć,
że byliśmy amatorami. Wyjazd wyobrażałem sobie, jako dobrze zorganizowaną wyprawę
i znakomicie się to udało. Nasza wspólna historia tutaj spisana, rozpoczyna się 12 lipca
2010r. W pewien słoneczny poniedziałek.

 
Dzień 1 – Les Houches, 972m n.p.m.

Naszymi polskimi liniami LOT, za 471,06zł w obie strony lądujemy w Genewie. Na lotnisku
oczekuje już na nas kierowca z AlpyBus. Dostępność komunikacyjna Chamonix
(czyt. „Szamoni”), czyli największego kurortu w masywie Mont Blanc jest bardzo dobra,
a samo Les Houches (czyt. „Le Zucz”), dokąd się udajemy, to mała, skromna gmina
z niespełna 3000 ludności. Jest na tyle blisko położona od Chamonix, że można dostać
mapę z tymi dwoma miejscowościami na jednym planie. Najtańszym, ale też najbardziej
czasochłonnym połączeniem jest pociąg. Niestety nie ma bezpośredniego transferu i trzeba
się przesiadać gdzieś po drodze (chyba nawet dwa razy), więc zrezygnowaliśmy z tej opcji
już na wstępie. Pozostają autobusy i naprawdę szeroki wybór wszelkich busów. Koszt
dojazdu to 23,5€ przy czym rezerwowaliśmy miejsca dwa tygodnie wcześniej.
Po 70 minutach drogi wysiadamy w Les Houches pod centrum turystycznym. Dzwonię do
Rafała i Marcina, którzy do Genewy przyjechali autokarem dwa dni temu i z Genewy dostali
się tutaj na rowerach. Chwilę później zjawiają się i razem już jedziemy na pole namiotowe.
Wieczór spędzamy przy dobrym, bo tanim francuskim winie, oglądając naprawdę wysokie
szczyty dookoła. Ich wysokość mnie przytłacza, gdy pomyślę, że trzeba będzie tam wejść
z całym tym ciężkim plecakiem. Dróg na szczyt jest kilka i wszystkie swój początek mają
w miejscowościach otaczających masyw. Bardzo popularną, ale mniej uczęszczaną drogą
jest Ref du Midi prowadząca ze szczytu Aiguille du Midi (igła południa), schronisko
Cosmiques, ewentualnym trawersem przez Mont Blanc du Tacul i Mont Maudit. Na igłe
można dodatkowo wjechać kolejką lub wejść okrążając cały masyw Aiguilles du Chamonix
drogą przez schronisko d’Envers des Aiguilles oraz Refuge du Requin. Początkowo chciałem
wchodzić tą trasą, ale ostatecznie zmieniłem plan na prostszą i szybszą drogę
Aiguille Du Gouter, prowadzącą przez schronisko Tete Rousse, Gouter, granią Bosses na
sam szczyt. Te dwie trasy to w zasadzie jedyne drogi wejścia na szczyt, przy czym w
zależności od programu i czasu wejścia, spotykane są różne kombinacje początkowych
odcinków i skrótów występujące pod różnymi nazwami dróg. Nawet włoska droga zwana
papieską, prowadząca przez schronisko Miage, wchodzi na Dome du Gouter i dalej łączy
się ze ścieżką, którą my weszliśmy. Nasza droga nazywa się Aiguille Du Gouter i prowadzi
przez schroniska Tete Rousse oraz Gouter. Jest to jedna z najpopularniejszych dróg.
 

 
Dzień 2 – Le Nid D`Aigle, 2401m n.p.m.

Orle gniazdo, tak brzmi tłumaczenie miejsca naszego kolejny biwaku, jakim jest
Nid d'Aigle na wysokości 2372m n.p.m. To prawie jak nasze polskie Rysy. Rano
zbieramy cały biwak i w końcu na 9 rano wychodzimy w drogę. Dziś chcemy dotrzeć
do Nid D’Aigle – orlego gniazda. Jest to końcowa stacja Tramway du Mont Blanc,
miniaturowego pociągu startującego z St-Gervais-les-Bains. Jeśli ktoś rozważa
wjechanie do tej stacji to dużo bardziej opłaca się podjechać z Chamonix albo
Les Houches na tą stację i stamtąd wyruszyć. Cena biletu (17€), jest tylko o 2€
różna z samego dołu, niż ze stacji pośrednich. My jednak decydujemy się wejść
od samego dołu na nogach. Tylko Rafał narzeka trochę na kolano, więc zabiera
najcięższe rzeczy i wjeżdża kolejką gondolową za 13€ na płaskowyż Bellevue.
 

Nam nie zostaje nic innego jak droga w górę słabo oznaczoną ścieżką i krzaczastym podejściem. Szlak początkowo prowadzi asfaltem, potem polną drogą, ale jeszcze przejezdną i stopniowo przeradza się w pojedynczą leśną ścieżkę, chwilami dość stromą. W Alpach nie ma oznaczonych kolorowych szlaków, którymi możemy chodzić, nie jest to też teren żadnego parku. Jeśli szukalibyśmy w miasteczku jakiegoś kolorowego znaku to go nie znajdziemy. Jedyne, na co możemy się natknąć, to czasami tabliczka z oznaczeniem kierunku, w jaki mamy się udać żeby dojść do Bellevue. Wprawdzie na mapie są zaznaczone kolorowe nitki, ale też nie na wszystkich. W praktyce, gdy już idzie się jakąś alpejską łąką to na próżno szukać oznaczeń na drzewach, jak w naszym Zakopanem.
 

Cztery godziny później docieramy do Rafała. Na końcu kolejki znajdziemy restaurację i bar, ceny nie są jeszcze wygórowane, choć wody nikt nie kupuje. Wszyscy zapasy uzupełniają w toalecie dostępnej z zewnątrz. Robimy dwugodzinną przerwę, na ławeczce powyżej baru rozkładamy butle i gotujemy wodę na obiad. Potem godzinna przerwa, mamy jeszcze dużo czasu do zmroku a miejsce naszego biwaku już niemal widać. Po ponownym zebraniu się, odprowadzamy Rafała na pociąg. Sami nie wiemy za bardzo gdzie iść, ruszamy, więc jedyną dobrze oznaczoną drogą i bardzo stromą ścieżką na szczyt Mont Lachat. Następnie stromy teren przeszedł z dżungli w płaską alpejską łąkę – siodło Col du Mont Lachat. Widoki wynagrodziły nam trud tej wspinaczki, ale następnym razem proponuję iść jednak wzdłuż torów pociągu. Budowę tej linii rozpoczęto przeszło 100 lat temu (1909r.) i początkowym zamierzeniem, miała prowadzić, na sam szczyt Mont Blanc. Tamtejsi inżynierowie nie znaleźli jednak sposobu, na poprowadzenie torów przez nieustannie poruszający się lodowiec. Budowa została, więc zatrzymana na Orlim gnieździe, niedaleko lodowca Bionnassay, do którego prowadzą liczne ścieżki. Nam, dotarcie do tej ostatniej, letniej stacji, zajęło jeszcze dodatkowe dwie godziny piechotą. W sumie podejście tego dnia można zsumować na osiem godzin chodzenia z wliczeniem małych przerw, bez dwugodzinnej przerwy obiadowej. Jest 19:00 gdy jesteśmy już wszyscy na miejscu.
 

Bardzo blisko końcowej stacji kolejki znajdziemy kolejną restaurację a nie dalej niż 100m niżej kawałek płaskiego terenu idealnego pod namioty. Czytałem, że mimo nie jest to teren parku to nie wolno się ponoć rozbijać na dziko. Jednak przez cały wieczór i poranek dnia następnego nikt nie przyszedł z żadnymi pretensjami, więc niemal dementuję tą pogłoskę. Robi się coraz ciemniej, wraz z zapadnięciem zmroku fantastycznie widać Les Houches i Chamonix w dole oświetlone nocnym światłem latarni i ulic. Na zewnątrz jest tak ciepło, że tego dnia nie zasuwam w ogóle wejścia do namiotu a zaciągam jedynie siatkę na komary, (choć ich tutaj nie ma). Noc jest bardzo spokojna i bez niespodzianek.

 

 

Dzień 3 – Tete Rousse, 3180m n.p.m.

Rano obudził mnie nisko przelatujący śmigłowiec, przez co tuż przed przebudzeniem miałem sny o jakimś desancie. Nie spiesząc się szczególnie, zbieramy cały biwak. Mamy niedużo do przejścia, toteż możemy wyspać się do oporu. Najdłuższa i najcięższa trasa już za nami. Korzystając z tego samego strumienia, w którym się wczoraj myłem, napełniamy butelki z wodą i powoli, bardzo leniwie zbieramy cały biwak. W końcu na 11 jesteśmy wszyscy gotowi do drogi i ruszamy. Droga prowadzi przez coraz bardziej stromą, kamienną pustynie Pierre Ronde, aż do wysokości 2650m. gdzie zaczyna się już pierwszy śladowy śnieg stopniowo znikający latem i bardzo mała połać lodowca de la Griaz. Po półtorej godziny lekkiej drogi, około 12:30 dochodzimy do małego domku a w zasadzie mijamy go tylko po lewej stronie. Jest to barak Forestierre, choć przyznam taką jego nazwę znam jedynie z Internetu. Nad wejściem możemy jedynie przeczytać: „Commune LES HOUCHES REFUGE DES ROGNES”. Zgodnie z tablica znajduje się na wysokości 2768m n.p.m. choć ja namierzyłem 2789,6m. Zbudowany został w 1890r. „Construit en 1890”, po czym całkiem niedawno jego drewniane elementy spłonęły w pożarze. Odbudowany został w 2003r. i ta data widnieje również na tablicy: „Renove en 2003”.

 

Pogoda dopisuje nam znakomicie, przy wyjściu mamy 22ᴼC i wieje lekki, zmienny wiatr z prędkością 4km/h. Wystarczy jednak wyjść trochę powyżej Forestierre a odczuwa się już znaczną zmianę temperatury. Na postoju przed ostatnią stroną granią prowadzącą do schroniska ubieramy już wszyscy polary i czapki. Temperatura spadła prawie o połowę w stosunku do poranku i tych kilkuset metrów różnicy. Pozostałe 2,5 godziny przejścia spędzamy na stromym, kamiennym podejściu do szerokiego śnieżnego pola, na końcu, którego stoi schronisko Refuge de Tete Rousse. Na miejscu powyżej schroniska, wyznaczonych jest szereg małych pól pomiędzy kamieniami gdzie możemy obozować. Spodziewałem się tylko większego tłoku i nawet kłopotu ze znalezieniem miejsca, ale po przybyciu na miejsce naliczyłem tylko dwa małe namioty. Rozbijamy obozowisko, po czym idziemy zwiedzić schronisko Tete Rousse od środka. Miejsc noclegowych w środku jest 74 z wymaganą wcześniejszą rezerwacją. Telefon do schroniska +33(0)4 50 58 24 97. Według tablicy jest ono na wysokości 3167m n.p.m. z daleka robi fajne wrażenie, w środku już jest mniej przyjemne. Wnętrze przypomina bardziej jakąś lepszą lodge z Nepalu niż nasze klimatyczne schroniska w górach.

 

Zaczął się problem z pozyskaniem wody do picia. Ta ze schroniska jest za droga – koszt ponad 20zł za litrową butelkę to dla Polaka po prostu rozbój w biały dzień. Początkowo stopiliśmy trochę śniegu, którego dostatek, dookoła, ale potem stwierdziliśmy, że przecież tutaj dookoła gdzieś musi coś płynąć. Nie dalej niż kilkaset metrów wyżej kończy się pole lodowe i zaczyna kamienista dość stroma grań Arete Payot, prowadząca aż do Gouter. Śnieg i rozgrzane od słońca kamienie muszą być przyczyną powstawania jakichś małych strumyków. Ubieramy raki, zabieramy mały plecak z czterema pustymi butelkami i wybieramy się na małą wycieczkę aklimatyzacyjną w górę. Obserwując strome śnieżne pole śniegu i lodu ubieram membranowe, nieprzemakalne spodnie z zamiarem późniejszego zjechania w dół. Nie dalej niż 100 metrów od obozowiska znajdujemy miejsce gdzie spod śniegu widać parę dużych kamieni i mały strumień czystej wody, zdatnej do picia, choć czasem trzeba zbić cienki lód, żeby się do niej dostać.

 

Po powrocie na naszym dzisiejszym obozowisku poza naszymi trzema namiotami, tego wieczoru przybyły jeszcze dwa i jeden hardkor, który spał bez namiotu – respekt, bo warunki zmieniły się diametralnie. Niewielka w sumie zmiana wysokości 779m n.p.m. dała znaczną różnicę w temperaturze. Jeszcze wczoraj wieczorem mieliśmy 17ᴼC a na noc nawet nie zasuwałem tropiku w namiocie. Tutaj przy kolacji siedzimy w kurtkach i czapkach. Przy pomiarze o 20:36 otrzymałem 9,2ᴼC. W miarę upływu czasu temperatura spadła w nocy do czterech stopni. Mimo to nastroje mamy na razie dobre. Wieczorem przy kolacji toczymy naprawdę interesujące dyskusję. Cieszę się, że udało się zebrać tak dużą i zróżnicowaną grupę.

 

 

Dzień 4 – Aig Du Gouter, 3845m n.p.m.

Tego dnia pobiliśmy rekord zbierania obozu i długiego spania. Byliśmy gotowi na pierwszą popołudniu. Dobrze wykorzystaliśmy poranne słońce do wysuszenia wszystkich rzeczy, gdy tylko wyszło cała zawartość namiotów i plecaków suszyła się już na kamieniach po zimnej i wilgotnej nocy. Droga, jaką mamy dziś przejść nie jest długa i schronisko Gouter dobrze już widać powyżej skalnego rumowiska na śnieżnej grani. Wolę jednak uważać na zasady aklimatyzacji i nie zdobywać znacznej wysokości w jeden dzień, choć szybkie wejście na 3800m. jeszcze nikogo nie zabiło. Jeśli mowa już o zasadach to i tak nie ma siły żebyśmy przestrzegali, choć jedną z nich, ale Plan mamy też na tyle zbalansowany, że w rozłożeniu na kilka dni, zdążymy się nawet minimalnie zaklimatyzować. Zgodnie z medyczną teorią, pierwsze nowe erytrocyty we krwi pojawiają się dopiero trzeciego dnia przebywania na wysokości, powyżej 2500m. Pierwsze wsparcie wypada nam na atak szczytowy. Droga prowadzi dość wyraźną ścieżką w śniegu aż do kamiennego stoku Arete Payot. Tym razem uprzęże ubieramy już rano, na całe ubranie z zamiarem ich użycia. Raki też, choć przydadzą się nam średnio i tylko na początkowym odcinku śnieżnej połaci. Wyruszamy, najpierw śniegiem, potem ścieżką wśród kamieni, powoli podchodzimy pod osławiony Grand Culuoir. Gdy pierwszy raz stanąłem nad brzegiem źlebu to się trochę rozczarowałem. Nie był ani tak stromy jak go sobie wyobrażałem i widziałem na zdjęciach, ani tak niebezpieczny, za jakiego go brałem. W poprzek prowadzi dość wyraźna ścieżka w ubitym śniegu, na środku mała wysepka ze skał i to, co się akurat stacza jest wielkości orzechów włoskich – całkiem niegroźnych. W rezultacie zupełnie wykpiliśmy powagę godną tego miejsca, w którym wielu już zginęło, przechodząc zupełnie na luzie. Po pierwszym przejściu, nie tylko moją obserwacją był wniosek, że wpinający się tracą tylko czas, ale o tym jak bardzo się myliłem z tym pochopnym wnioskiem dowiem się dopiero za trzy dni.

 

Kamienna droga powyżej jest miejscami bardzo stroma i poręczowana. Jeśli więc mamy lonże możemy się wpiąć na dodatkowe ubezpieczenie. Droga na całej długości jest dość wyraźna, i po przejściu źlebu prowadzi niemal cały czas pionowo w górę. Chwilami można ją zgubić, bo jest ich kilka, ale w końcu wrócimy na właściwą. Przekroczyliśmy już 3700m n.p.m. to dość znaczna wysokość i czuć w powietrzu wyraźnie mniejszą zawartość tlenu. Właściwie i dla ścisłości to tlenu w powietrzu jest nadal tyle samo, co na poziomie morza, ale powietrza jest po prostu mniej. Gdy wylatywaliśmy z Warszawy było 1014hPa, teraz jest 648hPa, czyli prawie 40% mniejsze ciśnienie = mniej powietrza. W końcu po czterech godzinach drogi od wyruszenia z Tete, docieramy do celu. Spać w schronisku można w cenie 37€ za noc. Chyba, że ktoś ma ubezpieczenie Alpenverein to nocleg wykupuje ze zniżką 50%. Wymagana oczywiście wcześniejsza rezerwacja pod numerem +33(0)4 50 54 40 93. My decydujemy się jedynie coś zjeść.

 

Następnie wędrujemy na grań wyżej schroniska gdzie można rozkładać namioty. Jest tutaj dość stromo i w silnej ekspozycji, przez co chwilami wieją silne wiatry. Tutaj też się zawiodłem, jeśli chodzi o ilość namiotów, mimo, iż mamy środek sezonu zdobywców, namiotów jest jedynie kilka. Jest dużo pustych miejsc, więc rozbijamy się w gotowych wykopanych przez inne ekipy dołach. Zawczasu obudowanych białym murem na wysokość około pół metra. Fartuchy na skraju namiotu przysypuje dla pewności śniegiem, żeby go nie podwiało i uzupełniam przerwy w murze. Zaczyna coraz silniej wiać, widoczność też zupełnie siada, w takich warunkach jemy kolację. Jeszcze nigdy tania mielonka z aluminiowej puszki przegryzana twardymi sucharkami beskidzkimi mi tak nie smakowała. Staramy się natopić trochę wody na gazie w osłonie namiotu, ale co innego jest robić to w dodatniej temperaturze, co innego tutaj w bliskiej zeru. Strasznie dużo czasu na to schodzi, więc ostatecznie odżałowuję, zabieram te 5€ i idę kupić wodę w schronisku. Wieczorem, podczas oczekiwania na sen, wiatr wzmaga się jeszcze bardziej. Jakby tego było mało to pada jeszcze śnieg a raczej takie pozbijane kulki wielkości porzeczek. Trudno je nazwać śniegiem, na grad też trochę za lekkie. Jeszcze dodatnia przed nocą temperatura sprawia, że cześć z nich topnieje, przez co po zamarznięciu znakomicie oblepiają cały sprzęt, który nie zmieścił się pod namiotem. Zmierzyłem wiatr, który w porywach osiągał do 86km/h.

Dzień 5 – Atak szczytowy Mont Blanc, 4810m n.p.m.

Drzemałem dość lekkim snem, toteż szmer w sąsiednim namiocie i chrzęst butów o śnieg obudził mnie, może minutę przed pierwszą. Dzwoniący budzik w telefonie i jednocześnie w zegarku, utwierdził mnie w przekonaniu, że już nadszedł czas. Na zewnątrz jest gęsta mgła, niemal bezwietrznie, widoczność na kilka metrów. Śnieg jest sypki, miękki i trudno będzie w nim chodzić z żalem odkładamy decyzję na atak. Będziemy czuwać, jeśli jakaś ekipa uderzy na przód, pójdziemy za nimi. Lekko odleciałem prawie drzemiąc, gdy Krzysztof znowu wyszedł przed namiot i znowu pyta czy idziemy. Była trzecia rano. Nie chciało mi się wychodzić, zapytałem o warunki. Dostałem odpowiedź, że lekko się przejaśniło i widać Chamonix w dole, nim zdążyłem odpowiedzieć, Kaśka mnie ubiegła, że czekamy do rana. Zgodziłem się, bo nie słyszałem jeszcze żeby jakaś ekipa ruszyła na atak. Tym razem już nie śpię, jestem zły. Na domiar złego jest zimno, mokro i znowu zerwał się lekki wiatr. Akurat przez ostatnie dni pogoda była idealna a gdy już tu jesteśmy musiało się tak popsuć. Pomiędzy podmuchami coraz silniejszego wiatru wydaje mi się, że jakaś ekipa idzie na górę, ale to może tylko złudzenie, słyszę tylko to, co chcę słyszeć. Nie dalej niż 15 minut później widzę już wyraźnie światło czołówki omiatające namiot i słyszę głosy, ktoś jednak ruszył, szaleńcy? Czy może jest nadzieja? Jedna jaskółka wiosny nie czyni, waham się, wstawać czy nie, w końcu czekam dalej. Chwilę później następna ekipa, mówią po francusku. Teraz jestem już pewien, nie jesteśmy sami! Tych ekip będzie więcej.

 

Przed piątą rano byliśmy już w drodze. Po szybkim szkoleniu żeby pilnować liny, nie brać zwojów do ręki, nie deptać i obserwować partnera przed sobą stworzyliśmy dwa zespoły. Zaczęliśmy wolno z przerwami piąć się granią na wierzchołek Dome du Gouter (4304m n.p.m.), nieopodal swój początek mają największe lodowce masywu, po prawej Bionnassay, po lewej Taconnaz. Mijamy pierwsze duże szczeliny w śniegu, niektóre niebezpiecznie blisko ścieżki i głębokie na tyle, że świecąc czołówką nie widzę dna. Dwa razy wspinamy się też na dość duże stopnie lodowe, wysokie, ale niestanowiące większej przeszkody, gdy idzie się w rakach. Po godzinie śnieżnej drogi skręcamy tuż przed szczytem Gouter i wchodzimy na szerokie, lekko pochyłe siodło Col du Dome. Mijają nas dwie francuskie ekipy powoli schodzące na dół, sądząc po minie i bardzo wolnym tempie zawróciły. Jeden Francuz, co chwilę się potyka, widać nie czuje się najlepiej. Obydwie ekipy idą z przewodnikami i z tego, co zauważyłem jest takich ekip tutaj bardzo dużo. Najczęściej są to francuskie ekipy, ale nie brak też Amerykanów. Idziemy dalej, obniżamy się coraz bardziej siodłem, widoczność się znacznie poprawia, wychodzi słońce i w oddali widać już awaryjny schron Refuge-Bivouac Vallot z fragmentem stromego podejścia do niego. Jest siódma rano, powinniśmy o tej porze już być na szczycie, ale nikt chyba nie przewidział takiej poprawy warunków. Szczyt przesłania mała chmura a wiejący wiatr tworzy na czubku grani fantastyczny i długi pióropusz rozwianego śniegu. W przejaśnieniach widać drogę prawie na samą górę.

 

Schron Vallot położony jest w połowie drogi (w pionie) na szczyt z Goutera i ma bardzo dobre położenie. Sądzę, że gdyby go nie było to Mont Blanc pochłonąłby dużo więcej ofiar. Jedno tylko jest zastanawiające, musieli go w ostatnich latach bardzo odremontować lub postawić zupełnie nowy. z relacji i zdjęć z poprzednich lat pamiętam tylko jedną, bardzo brudną szopę a to, co zastaliśmy na miejscu jest jak nowe. Cały schron jest z solidnej blachy, w środku, na ścianie jest radio alarmowe i nawet komora dekompresyjna zasilaną baterią słoneczną i akumulatorami. Spędzamy w schronie może pół godziny odpoczywając nieco i jedząc śniadanie złożone głównie ze słodkich rzeczy. Jesteśmy na 4373m n.p.m. i czuć bardzo tą wysokość.

 

 

W dalszej drodze, nie dalej niż 100 metrów nad Vallotem Grzesiek się zatrzymuje i woła, że nie czuje rąk z odmrożenia, musi wracać. Szczerze podziwiam go za tak racjonalną decyzję, nie forsował się na siłę. Przy tym poziomie tlenu o odmrożenia jest dużo łatwiej. Grzesiek się odpina, zabiera jedną linę i schodzi na dół. W piątkę bezpieczniej będzie w jednym zespole, więc dwie osoby wpinają się między nas. Wspinamy się stromą granią Bosses, chwilami w dość dużej ekspozycji. Jesteśmy już dobre 200m. nad Vallotem w połowie drogi na szczyt, gdy przywiana wiatrem nadeszła dość duża chmura. Widoczność, która jeszcze przed chwilą była dość dobra, teraz tak się popsuła, że ledwo widzę we mgle Krzysztofa, 40 metrów na przedzie. Do tego zaczęło tak intensywnie wiać i huczeć, że nawet Rafał się odwrócił w pewnym momencie, podczas krótkiej przerwy i zapytał, czy też mam wrażenie, że nad nami lata helikopter? Aerometr przypięty na zewnątrz do kurtki wskazał w porywach do 80km/h, co przy -1ᴼC dało temperaturę odczuwalną na poziomie -12 stopni. Przerwy robimy dość krótkie i tylko na uregulowanie oddechu, stanie dłużej w takich warunkach bardzo wychładza. Zegarka tego dnia jak na złość nie skalibrowałem, bo zapomniałem, błędnie, więc obliczał wysokość. Gdy według niego mieliśmy jeszcze 180m do wierzchołka, minęliśmy pierwszą ekipę (3 osoby), która zdobyła szczyt tego dnia. Zapytani ile jeszcze odpowiedzieli, że dziesięć minut. Czas dłużył się, teren powoli przechodził ze stromego w bardziej płaski, jednak wysokość cały czas rosła. Starłem się nie myśleć ile jeszcze przed nami, ale skupiać na kolejnych krokach i bardzo ważnym, głębokim oddechu. Czułem duże niedotlenienie, choć na szczęście nie wpływało to szczególnie na kondycję. Druga schodząca ekipa (2 osoby), jeszcze z uśmiechem na ustach, że im się udało, odpowiedziała, że do szczytu zostało tylko dwie minuty. To niemal już a na wysokościomierzu miałem jeszcze 70m., Jako ostatni w zespole, cały czas starałem się obserwować Krzysztofa idącego z przodu i dopóki był nade mną, wiedziałem, że to jeszcze nie koniec. W pewnym momencie niemal wyrównaliśmy poziom i zobaczyłem, że idąc dalej zaczął się trochę obniżać w stosunku do mnie. Niemal równocześnie z Rafałem krzyknąłem stójcie, to już! Nie dalej niż parę metrów zobaczyłem kawałek kija wbitego w śnieg, co chyba zostało oznaczone, jako szczyt góry, nareszcie!

 Krzysztof ze szczęścia dostał ataku śmiechu, położył się na śniegu i dobrą chwilę nie wstawał. Nawet wiatr się na chwilę uspokoił i zwolnił do 30km/h, Rafał starał się to wszystko filmować kamerą. Dziewczyny były bardziej zdziwione niż szczęśliwe, że to jest koniec i dalej nie idziemy, a ja też nie odczułem nawet jakiejś szczególnej euforii czy zadowolenia ze zdobycia długo oczekiwanej góry. Pamiętałem tylko żeby jak najszybciej zrobić wszystkie pomiary. Zrzucić ekran z GPSu ze współrzędnymi na dowód, jeśli baterie na zimnie wytrzymają. Zmierzyć ciśnienie, wiatr, temperaturę, zapisać wszystko, zrobić parę zdjęć całej ekipy i ze względu na warunki jak najszybciej schodzić na dół. Długopis zamarzł, ale jakoś udało mi się odcisnąć na papierze 571hPa odnotowanego ciśnienia. GPS na pierwszą triangulację znalazł sygnał z ośmiu satelit, wysoko na widnokręgu, więc wysokość obliczył mało dokładnie na 4827,4m n.p.m. Warunki nie były sprzyjające, więc nie chciało mi się czekać na lepszy sygnał, ważne, że pozycja była dobra. Aparat rzuciłem na plecak, na śniegu i ustawiłam na samowyzwalacz. 17 lipca 2010r. o godzinie 10:48 rano, jako jedna z trzech ekip tego dnia, zdobyliśmy dach Europy. Jako wyczyn to bardzo dużo, tylko widoczność nam niestety nie dopisała.

 

Totalna euforia dopadła mnie później, podczas monotonii schodzenia. Trwałem w niej jeszcze, gdy dotarliśmy do Vallota. Usiadłem tylko opierając głowę na rękach. Nawet mi się nie chciało z nikim gadać, nawet się nie uśmiechałem, ale czułem się w środku totalnie spełniony i szczęśliwy. Tyle miesięcy czytania, planowania, przygotowań, zakupów i nareszcie. Wątpiłem czy uda nam się tego dokonać. Szczególnie, gdy wiatr się nasilał i widoczność też się totalnie załamała. Weszła nas piątka, w sumie jakby nie było z dziewięciu początkowo chętnych osób i z sześciu w naszym zespole. Ogólnie przyjęło się, że Mont Blanc jest prostą górą do zdobycia. Już po przejściu całej tej drogi przyznam, że faktycznie jest to prosta góra, ale jednocześnie może być niebezpieczna i jednak potrafi zmęczyć. Czas podejścia na ten szczyt mnie zaskoczył. Nie sądziłem, że droga na górę zajmie nam (w prawdzie z przerwami) aż prawie siedem godzin. Nie wątpliwy minus to na pewno mgła, choć w drodze na dół, może 100 metrów poniżej szczytu na chwile rozwiało chmury i przez minutę widzieliśmy fragmenty naprawdę ładnego krajobrazu dookoła. Wystarczyło, żeby na dodatkowy dowód sfotografować grań szczytu, którą jeszcze przed chwilą wchodziliśmy. Plusem natomiast jest to, że na szczycie byliśmy sami. Podejście w ciężkich warunkach, niewątpliwie kosztowało, ale mieć dach Europy tylko dla siebie – bezcenne J.

 

Dziś przy dobrych warunkach, na szczyt dziennie uderzają dziesiątki osób. Dodatkowo brak jakiegokolwiek parku narodowego i uzyskiwania trudnych pozwoleń na wejście, sprawia, że jest ona dostępna niemal dla każdego śmiertelnika. Te atuty powodują, że rok rocznie, hordy turystów ciągną na szczyt. Jednak poza ludźmi jak my, dobrze przygotowanymi, wyposażonymi i planującymi wyjazd dużo wcześniej, idą tutaj też kompletni amatorzy. Ludzie zupełnie bez przygotowania i sprzętu. Według statystyk przeprowadzonych raz przez PGHM (odpowiednik naszego GOPR), tylko połowa tych turystów ma jakiekolwiek pojęcie o górach i sprzęcie, co zresztą dobrze widać po ilości komercyjnych wycieczek z przewodnikiem. Tak jak w polskich Tatrach ciągle nie brakuje turystów w klapkach, tak tutaj nie brakuje ludzi samych pchających się na górę z takim poziomem wiedzy, że nawet mi ich nie szkoda, gdy giną. Pierwszego dnia, gdy byliśmy na kempingu, Rafał z Grześkiem poznali Słowaków. Gdy opuszczali pole przyszli się pytać chłopaków, czy może wiedzą którędy najlepiej wejść na Blanca i czy potrzebne są tam raki? Trudno mi wyrazić słowami, co czułem, gdy usłyszałem, o co pytają. Taką konsternację? Zmieszanie? To ja tu kroję wyprawę tyle czasu, myśląc o niej, planując i czytając, co mi tylko wpadnie w ręce, a Ci przyjechali na hura i „ej …potrzebne raki?”. Choć na dobrą sprawę z pośród wszystkich wcześniejszych relacji, jakie przeczytałem, była też jedna ekipa bez nich. Oczywiście da się to zrobić, ale jak przypomnę sobie te chwilami strome podejścia, to jak lubię ekstremalne doznania, tak nie odważyłbym się wchodzić na tą górę w zwykłych butach. To już bardziej podchodzi pod kategorię głupoty.

 

Człowiek do gór, szczególnie tych wysokich, powinien mieć pewien szacunek, niektórym brak go nawet dla samego siebie. Jeszcze niedawno, w kurortach otaczających masyw, można było dostać ulotkę ostrzegającą potencjalnych turystów, że góra jest niebezpieczna bez odpowiedniego przygotowania i sprzętu. Nie powstrzymuje to jednak kolejnych fal zdobywców, chcących podbić dach Europy, podczas szybkiej weekendowej wycieczki. Cóż niektórym się to udaje, ale nie wszystkim. Znalazłem informacje, że średnio w sezonie giną tutaj dwie osoby na tydzień, a całkowitą liczbę ofiar szacuje się już na 7-8 tysięcy! Na zdrowy rozsądek, trudno się zgodzić z prawdziwością tak wielkich liczb, nie wiem też czy ktoś monitoruje od początku liczbę ofiar. Jednak dane PGHMu to potwierdzają. Na swojej stronie internetowej publikują statystyki i w samym tylko 2003r. ofiar śmiertelnych w całym masywie było 75 a wszystkich interwencji do wypadków 1421. Jeśli podzielimy to przez 51 tygodni w roku i przyjmiemy nieliniową skalę dla sezonu turystycznego, to te informacje się zgodzą – dwie osoby na tydzień. Łatwo też policzyć, że samych wypadków i interwencji mamy prawie 4 dziennie. Masyw pod tym względem jest bez wątpienia najwyżej w rankingu i paradoksalnie, pomimo swojej prostoty, Mont Blanc jest szczytem, na którym zginęło najwięcej ludzi w historii alpinizmu.

 

Nam szczęśliwie udało się dokonać wejścia i co najważniejsze zejścia, najtrudniejsze już za nami. Chyba dobre pół godziny spędzamy w schronie, zjadając, kto co jeszcze ma i szczególnie się nie spiesząc. Wracamy też już, jako jeden zespół.

 

Zakończenie

Bardziej szczegółowe informacje, numery telefonów, adresy, koordynaty GPS, mapy i opisy dróg oraz wiele innych, można znaleźć w pełnej wersji relacji pod adresem: http: http://www.wiktor.boo.pl/files/Alpy_MB.zip