ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wyprawa rowerowa nad Adriatyk

Autor: Piotr Augustyn, Piotr Jeglicki
Data dodania do serwisu: 2006-02-16
Relacja obejmuje następujące kraje: Słowacja, Węgry, Austria, Chorwacja
Średnia ocena: 6.09
Ilość ocen: 744

Oceń relację

Tegorocznych wakacji nie wyobrażaliśmy sobie spędzić inaczej niż w podróży. Już w drodze powrotnej z Pragi zaczęliśmy się zastanawiać - gdzie zataszczymy nasze wymęczone rowery. Różne kretyńskie pomysły rodziły się w naszych głowach (Egipt, Mandżuria?!!), stanęło jednak na tym, że chcemy dotrzeć nad Adriatyk, nie bardzo wiedzieliśmy jeszcze którędy, byle nad wybrzeże. Czasu na przygotowania mieliśmy sporo i tym razem postanowiliśmy dobrze go wykorzystać. Stworzyliśmy tą o to stronkę, by móc nawiązać kontakt ze sponsorami i chwalić boga, takowych znaleźliśmy. Poszliśmy też do pracy (to akurat przykre jest :P). Tyraliśmy jak woły, lecz całą wypłatę zamiast, jak rozsądny student przepić, wsadziliśmy w rowery, trochę tylko zostawiając na drogę. Jako cel wyprawy obraliśmy Dubrovnik, sprawdzoną metodą nie wyznaczaliśmy jednak konkretnej trasy (zresztą nie mieliśmy kompletu map).

Po zebraniu niezbędnego sprzętu (w części pożyczonego), przeglądzie rowerów, zerwaliśmy stosunek pracy i zapakowaliśmy się w pociąg do Zwardonia (granica ze Słowacją). Był piękny lipcowy wieczór i tak to się zaczęło...

Dalszy ciąg relacji znajdziesz klikając link na końcu tej strony.

Jeśli chcesz zapoznać się z wersją relacji ze zdjęciami wykonanymi przez autorów pobierz pliki pdf. Zachęcamy gorąco:)

Pobierz część pierwszą relacji

Pobierz część drugą relacji

Pobierz część trzecią relacji

Pobierz część czwartą relacji



Informacji o autorach szukaj na stronie:
http://podrodze.hopto.org

CIĄG DALSZY RELACJI:

Wyprawa rowerowa nad Adriatyk



28 Lipiec dzień 0 (słownie: zero)

Plan na najbliższą dobę był taki: do granicy dojedziemy nocnym pociągiem, w którym to zaznamy najmniej 8 godzin snu i rano, wypoczęci ruszymy w trasę. Jak to z większością naszych planów bywa i ten diabli wzięli. Kiedy podróż zaczęła nas nużyć (a zaczęła prędko) i powoli przychodził czas na sen, do przedziału subtelnie wtargnęli SOKiści. Z radością obwieścili nam, że ich jest tylko dwóch i po całym pociągu za złodziejami ganiać nie będą, więc radzić mamy sobie sami. Tutaj sen szlak trafił.



W Zwardoniu byliśmy koło godziny 11 rano i jedyne co chcieliśmy to położyć się na peronie i zasnąć. Jednak ambicja na to nie pozwoliła – równo w południe gotowi do drogi stanęliśmy na granicy.

29 Lipiec dzień 1, 80km Miksov

Na dobry początek ruszyliśmy oczywiście pod górę, a 38 stopniowy upał w cale nie pomagał. Jechało się strasznie ciężko, przerwy robiliśmy co 30 min., piliśmy hektolitry wody, a każde wzniesienie zdobywaliśmy jak niepodległość (co jeszcze nieraz miało się powtórzyć). W tym oszołamiającym tempie, pokonaliśmy całe 80 km, nocując nad jeziorem w miejscowości Miksov. Nachylenie namiotu sprawiało, że spaliśmy prawie na stojąco, a komary wielkości wróbli nie dawały nam spokojnie zasnąć.

30 Lipiec dzień 2, 137km Horna Streda

Na śniadanie zjedliśmy zimną zupę z kolacji (pychota). Ruszyliśmy koło 11, upał znowu dawał się we znaki mocno ograniczając tempo jazdy. Z miejscowego folkloru bardzo zdziwiły nas napotykane w wioskach megafony. Rozwieszone na latarniach, ni stąd ni zowąd zaczynały grać coś na kształt ludowych pieśni, podawać informacje, ogłoszenia i czort wie co jeszcze. Gdzieś w pobliżu odbywał się zlot motocykli bo dwukrotnie minęła nas kawalkada motocyklistów – tak na oko 250-300 maszyn. Szał! Wszyscy machali i trąbili zazdrośnie zerkając na nasze rowery. Mijali nas dobre 15 minut i przez cały ten czas machaliśmy, aż rozbolały nas od tego łapska, a zaraz potem i nogi, bo nie mieliśmy jak zmienić przerzutek pod górkę.
Słowacja okazała się być bardzo gościnnym krajem. Ludzie mili, posługiwali się podobnym językiem, a zapytani o wodę potrafili poczęstować setką wódki. Pięknie.
Po drodze spotkaliśmy Piotra i Adama - dwóch młodych kolarzy – na oko mogli mieć dzieci w naszym wieku. Jechali z Polski do Bratysławy i wielce radzi z naszego spotkania chcieli umówić się na piwo. Jak na złość w okolicy nie było żadnej knajpy ani sklepu. Uścisnęliśmy wiec sobie dłonie i pojechaliśmy w swoje strony.
Gdy zaczęło zmierzchać postanowiliśmy przetestować nowe czołówki – przez półtorej godziny w totalnych ciemnościach szukaliśmy jeziora które według mapy miało w ogóle nie istnieć. O godzinie 22 znaleźliśmy sobie przytulne miejsce na kamienistej plaży i czym prędzej udaliśmy się na spoczynek.


Dzień 3, 31 Lipiec, 121 km Edellstale

Ruszyć planowaliśmy nieco wcześniej, więc wstaliśmy o 9, jednak los jak zwykle chciał inaczej – trochę czasu musieliśmy poświęcić na skontrowanie przedniego koła, a i kąpieli w jeziorze odmówić sobie nie zdołaliśmy (nigdy nie wiadomo kiedy będzie następna okazja by się wykąpać). Ostatecznie ruszyliśmy trochę przed południem. Jechało się lepiej niż dzień wcześniej, upał już nie dawał się tak we znaki. Przeszkadzał tylko wiatr, jak zwykle wiejący w twarz.
O godzinie 18 dotarliśmy do Bratysławy. Mieścina nie większa od Gdańska, trochę tylko bardziej zadbana. Oszołamiającego wrażenia na nas nie zrobiła i chyba jedyną atrakcją był zamek nad brzegiem Dunaju. Oczywiście jest to tylko nasza, bardzo subiektywna ocena bo zbliżała się noc i nie zdążyliśmy zwiedzić miasta, które zapewne kryje wiele pięknych i ciekawych miejsc. Z zamkowego szczytu widać było już ziemię Austriacką (bo trzeba Wam wiedzieć, że Bratysława leży prawie na samej granicy) i tam też postanowiliśmy spędzić noc. Stolice Słowacji opuściliśmy około 20, niestety tu kończyła nam się mapa i dalej jechaliśmy trochę na ślepo. Kompas pokazywał „Due south” i to musiało wystarczyć.
Już po raz kolejny szukaliśmy noclegu po ciemku – tym razem trafiliśmy na wzgórze otoczone winnicami. Wszystko pięknie, tylko komary znowu szturmują namiot całymi batalionami.


Dzień 4, 1 sierpień, 114 km Kole.

Austria sprzyja kolarzom, tutejsze drogi są idealnie proste a asfalt gładki jak lustro. Na prostych odcinkach bez większego wysiłku jechaliśmy 35-40 km/h, cud, miód i maliny. Trasa, którą przejeżdżaliśmy pełna była winnic i elektrowni wiatrowych – przyjemna odmiana dla nas. Zresztą wszystko tu jakieś takie inne – trawa bardziej zielona, niebo bardziej niebieskie, domy bardziej czyste, zadbane, a w powietrzu czuć unijne normy. Tylko kobiety brzydkie mają. Niestety też drogo jak diabli, z musu zaopatrywaliśmy się tylko w wodę (6 zł za 1.5 l!!!) i coś chlebo-podobnego.
Bez map, na samej busoli ciężko się było poruszać. Nie dość że trudno się dogadać, bo bardzo mały procent miejscowych włada językiem Szekspira a i nasza znajomość mowy Goethego nie jest wystarczająca, to nawet przezwyciężając ten błahy problem – nie mieliśmy bladego pojęcia o co napotkanych pytać. Na szczęście przy okolicznym sklepie odpisaliśmy z mapy całą drogę na Węgry (dostaliśmy też mapę Słowenii gratis).
Co by urozmaicić sobie podróż tymi nudnymi, idealnymi drogami, Ciaho wyłożył się na prostym jak strzała odcinku(złamane lusterko, sprute sakwy, podarta koszulka i rana na prawym boku), a Szpile udziabała osa w usta (przepiękny murzyński uśmiech). Ale co to dla nas, poranieni i opuchnięci gnaliśmy dalej.
Po 16 docieramy na Węgry. Kolejny raz odpisujemy miejscowości z map napotkanych turystów. Podobnie jak w Austrii, wzdłuż dróg położone są ścieżki rowerowe, oczywiście jakości „trochę” gorszej. W najbliższej miejscowości udało nam się zdobyć w informacji turystycznej mapę Wągier. Tam też rozmieniliśmy Euro na Forinty, za które udało się zrobić drobne zakupy w cudem otwartym sklepie (nie wiedzieć czemu w powszedni dzień sklepy zamyka się tu koło g.17!).
Noclegu szukaliśmy już po zmroku, ale powoli zaczynaliśmy do tego przyzwyczajać. Nie udało się znaleźć żadnego ujęcia wody, dlatego rozbiliśmy się przy lesie, na świeżo zaoranym polu.


Dzień 5, 2 sierpnia, 107 km

Noc była niesamowicie zimna, przez co wstaliśmy zziębnięci i niewyspani. Dzień zaczęliśmy od gorącej i słodkiej kawy (pierwszy ciepły trunek od naszego wyjazdu). Asfalt na drodze był strasznie szorstki i w zatrważającym tempie zdzierał bieżniki z opon. Nie mieliśmy zapasowych, więc było to dla nas nie lada zmartwieniem. Jeszcze tego dnia chcieliśmy przekroczyć granicę ze Słowenią, dlatego pedałowaliśmy dosyć dziarsko. Po południu trafiliśmy na pierwsze - od trzech dni - porządne jezioro. Cieszyliśmy się jak dzieci i nawet pływający po powierzchni wody wąż nie odstraszał. Zrobiliśmy pranie i z powiewającą bielizną przytwierdzoną do sakw ruszyliśmy dalej. Bezchmurna i bezwietrzna pogoda nie przeszkadzała w połykaniu kilometrów, widocznie przywykliśmy już do upałów. Tuż przed granicą zatrzymał nas widok rosnących jeżyn – gigantów. Ta chwila słabości zemściła się kilka minut później. O 19:05 dojechaliśmy do granicy ze Słowenią i...okazało się że przejście zostało zamknięte o 19 (gdyby nie nasze łakomstwo...;). Prosiliśmy, tłumaczyliśmy. Niemal nam się udało, niestety po Słoweńskiej stronie już nie było celników i musieliśmy jechać 20 km do następnego przejścia. Ostatecznie granicę przekroczyliśmy przed 20. Słowenia okazała się bardzo pięknym krajem. Przyroda wspaniała (prawie jak u nas), ludzie mówiący zrozumiałym językiem (w przeciwieństwie do Węgrów), drogi dobre, czad po prostu. Rozbiliśmy się nieopodal jeziorka (z nad brzegu przegoniły nas łabędzie). Kolacje zjedliśmy w przydrożnej altance. Siedząc przy stole jak cywilizowani ludzie, popijając piwko toczyliśmy dysputy do późnej nocy o życiu, przemijaniu, globalizacji, motocyklach, a przede wszystkim o kobietach;). Zachmurzone niebo nie wróżyło niczego dobrego.


Dzień 6, 3 sierpnia, 106,4 km, 80 km do Zagrzebia, Tuźno

Pada. Po śniadaniu ruszamy w drogę. Chcieliśmy uciec chmurom, więc jechaliśmy tym energiczniej im bardziej padało. Trzeba było się jakoś rozgrzać, a jazda to najlepszy sposób. Do granicy dotarliśmy około 16. Mieliśmy przy sobie jakieś 180 Euro na dwóch, a z takim majątkiem celnicy nie chcieli nas wpuścić do kraju. Wyciągnęliśmy więc karty bankomatowe, i przekonując o ich zasobności wjechaliśmy do Chorwacji. To, że nasze konta świeciły pustakami nie miało żadnego znaczenia:).
Przywitały nas dziurawe drogi, chłód i deszcz (chmury na które trafiliśmy w Słowenii okazały się być frontem, a przed tym trudno uciec). Z mapy zrobiła się mokra szmata, więc stawaliśmy w każdej wiosce i pytaliśmy o drogę. Ludzie bardzo mili, służyli pomocą. Nasze zdrowie, (psychiczne też) uratowała szklanka wina, gorąca kawa i ciepła atmosfera, jaką ofiarowała nam jedna z chorwackich rodzin. Pomogli nam również w wytyczeniu dalszej trasy. Z zapałem ruszyliśmy dalej, który powoli studził padający deszcz. Miejsce na nocleg znaleźliśmy w ogrodzie wuja Stefana (tak ochrzciliśmy naszego dobrodzieja). Poratował nas jeszcze butelką domowego, białego winna (wyśmienite i mocne), które rozgrzało nas na większą część nocy. Mokrej nocy. A i humor po winku poprawił się.

dzień 7, 4 sierpnia, 114 km

Obudził nas straszny dźwięk kropli deszczu uderzających o ściany i tak już przemoczonego namiotu. Dopiero po dwóch godzinach -korzystając z chwilowej przerwy w opadach - spakowaliśmy się i ruszyliśmy. Ciuchy trochę na nas przeschły tylko po to, aby po chwili znów namoknąć. Po szesnastej dojechaliśmy do Zagrzebia. Zaopatrzyliśmy się w klocki hamulcowe i dodatkowy smar (jako że wilgoć rowerom nie sprzyja), a gratis dostaliśmy łożyska. Było zimno i mokro, więc po bardzo szybkim zwiedzaniu, w pośpiechu wyjechaliśmy z miasta. Przed 21 znaleźliśmy nocleg u kolejnego miłego gospodarza. Uraczył On nas naleśnikami z dżemem i pyszną zupą. Tego nam było trzeba. Zrobiliśmy szybką przepierkę, bo od ubrań już zalatywało stęchlizną. Zupełnie niespodziewanie w nocy znów rozszalała się ulewa i wszystkie ciuchy dalej były mokre. Gdzie te wabiące turystów upały opisywane we wszystkich przewodnikach?

Dzień 8, 5 sierpnia, 50 km, Karloviec

Rano pogoda nas nie zaskoczyła. Padało. Korzystając z uprzejmości pana Zvanko przenieśliśmy się do szopy i tam przesmarowaliśmy rowery. Rozwiesiliśmy też namiot aby trochę przesechł. Po 16 przestało padać, więc czym prędzej się spakowaliśmy. Dostaliśmy ciasto na drogę, rewanżując się Polską flagą i podziękowaniami. Ruszyliśmy po 18. Zaraz po starcie zatrzymali nas jadący samochodem Polacy. Okazało się, że mieszkają w Zagrzebiu i zapraszają nas do siebie. Super, przynajmniej będziemy mieli gdzie zatrzymać się w drodze powrotnej. Dojechaliśmy do Karlovca, gdzie podczas ostatniej wojny przebiegała linia frontu. Zwiedziliśmy mały skansen, oglądając pozostałości po tejże wojnie. Rozbiliśmy się tuż za miastem.


Dzień 9, 6 sierpnia, 127km, Udbina

Po deszczowym dniu, noc jak zwykle była wilgotna i chłodna. Musimy przyznać że warunki pogodowe w Chorwacji troszkę nas zaskoczyły. We wszystkich przewodnikach trąbią, że w sierpniu panują straszliwe upały i nieprzyzwyczajeni do nich turyści powinni w dzień chronić się przed słońcem, stosować olejki z filtrem i unikać przegrzania. Tośmy przegrzania unikali bardzo skutecznie. Szczególnie, że po takich informacjach wzięliśmy tylko po jednej bluzie, przekonani, że to i tak za dużo. Piąty dzień jadąc w tych samych ciuchach (wszystkich na raz), zbutwiałych butach, telepiąc się z zimna, i śmierdząc zgnilizną poczuliśmy się troszkę oszukani. Gdzie jest słońce do diaska?

Zaczęliśmy dostrzegać istotne zmiany krajobrazu. Coraz częściej trafialiśmy na długie podjazdy, nie wysokich lecz bardzo stromych gór, oddzielonych od siebie kilometrami wyludnionych stepów.
Mijamy Park Narodowy Jezior Plitwickich. Szesnaście jezior połączonych ze sobą dziesiątkami wodospadów, z błękitną wodą płynącą malowniczym kanionem. Ten niesamowity widok kosztował 7 Euro, toteż obejrzeliśmy tyle ile się dało, przeciskając przez chaszcze i czołgając pod barierkami.
Poza ceną wstępu, kolejnym minusem Plitwic jest fakt, że niemal cały dzień jechaliśmy pod górę. Kondycyjna masakra – ale i tak zrobiliśmy 127km.
Na nocleg wybraliśmy miejscowość Udbinę, z której mieliśmy cudny widok na otaczający nas zewsząd step. W zeszłym roku opanowaliśmy do perfekcji mycie się w litrze wody. Teraz poszliśmy o krok dalej - ta sama ilość wody nie dość, że starczyła na kąpiel to w zupełności stykneła na pranie w menażce (spodenki cerwiły tak, że brzydziliśmy się ich dotknąć ).
Na horyzoncie znowu zbierały się chmury – czyżby czekał nas jutro kolejny deszczyk?

Dzień 10, 7 sierpień, 150km autobusem, 50km rowerem, Split

Pada! Niesamowity chłód zmusił nas do wdziania się w prawie wszystkie ciuchy, jakie mieliśmy. Dosyć śmiesznie wyglądaliśmy, ale wesoło nam nie było. Przy zjazdach drętwiały z zimna palce, powodując wrażenie niedowładu rąk. A to dla kierującego pojazdem mechanicznym niezdrowe uczucie;). Ciahowi zaczęła szwankować przednia piasta, więc postanowiliśmy wymienić łożyska. Mało ciekawa, ale dosyć śmieszna historia (z perspektywy czasu oczywiście). Pierwszy nasz błąd polegał na tym, że zabraliśmy się za naprawę pośrodku pustkowia (150km od miasta) w niedzielne popołudnie. Kolejny błąd – kulki ze zużytego łożyska wyrzuciliśmy na żwirowe pobocze. Dopiero wówczas okazało się, że wianuszek, który otrzymaliśmy w Zagrzebiu nijak nie pasował. Na czworakach przerzucaliśmy kamyczek po kamyczku, poszukując dopiero co wyrzuconych kulek. Przetrząsnęliśmy całe pobocze znajdując ich najwyżej połowę. Czeski Film! Przejeżdżający kierowcy pukali się w głowy, a my miast się łamać – śmialiśmy się do rozpuku z własnej głupoty. A i oczywiście zaczęło padać.
Dojechaliśmy 30 km do najbliższej wioski – z piasty pozostały same wióry i koło toczyło się już na samej ośce – a i ta już była niemal całkiem przetarta. Masakra. Rower nie nadawał się już do dalszej jazdy.
Ciągle pada.
Właściciel miejscowego sklepu podrzucił nas dostawczym samochodem do najbliższego przystanku. Do autobusu mieliśmy niemal godzinę i w tym czasie strasznie zmarzliśmy, przemoknięci do suchej nitki. Bilety kosztowały 170 kun (około 3 dni naszego wyżywienia), ale przynajmniej w suchym i ciepłym autokarze dojechaliśmy nad same wybrzeże(około 150km).Nie zgadniecie - w Splicie też padło! Było nieco cieplej, choć dalej bez rewelacji. Siedzieliśmy chwilę w dworcowej poczekalni, pełnej młodych ludzi, chyba z każdego zakątka Europy. Jednak wizja nocnego zwiedzania wyciągnęła nas na stare miasto. Niewątpliwie największą atrakcją Splitu (stolica Dalmacji) są pozostałości pałacu cesarza rzymskiego, Dioklecjana. Jego dawne korytarze i komnaty tworzą dziś niezwykle urodziwe, wąskie uliczki, przecinające dziesiątki małych placyków. Niesamowite wrażenie. Wszystkie budowle, oczywiście z jasnego kamienia, nadają ten jedyny, niepowtarzalny śródziemnomorski klimat.
Zziębnięci, zmęczeni i mokrzy zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Z braku innej alternatywy zmuszeni byliśmy nocować na parkowej ławce. Nocować to wcale nie znaczy spać. Czuwaliśmy więc do samego rana, modląc się o słońce i patrząc z zazdrością na tętnicy życiem Split. O godzinie 4 nad ranem wychłodzeni, staraliśmy się rozgrzać mieszanką herbaty i kawy (w połowie parzenia skończyła się kawa, wiec uzupełniliśmy jej braki herbatą). O świcie Szpila zabrał się za szycie sakw (poszedł zamek). Tą czynność miał powtarzać dzień w dzień, do końca wyprawy.

Dzień 11, 8 sierpień, 100 km

O godzinie 6 ubraliśmy nasze zbutwiałe buty i ruszyliśmy w kierunku plaży, zobaczyć nasz wyśniony Adriatyk. Nie zawiedliśmy się. Przywitał nas wschód słońca i szafirowa woda. Notabene, kolejna nieścisłość w przewodnikach – woda wcale nie była ciepła, ale że zaprawione z nas morsy, wzięliśmy kąpiel o wschodzie słońca. Telepaliśmy się z zimna przez najbliższą godzinę. Ale było warto. Zmyliśmy z siebie niesamowity bród i smród, nagromadzony przez ostatnich kilka dni. Czyści i pachnący wygrzewaliśmy się w promieniach słońca. Przy samej plaży spotkaliśmy sympatyczną parkę z Poznania, która również nocowała na ławce, oddalonej niecałe 500 metrów od naszej. Swój swego pozna. Po wymienieniu doświadczeń i wspólnej fotce, ruszyliśmy na dzienne zwiedzanie miasta. Przed południem znaleźliśmy sklep rowerowy, w którym kupiliśmy nowe koło. Kosztowało nas to kolejne 150 kun, co poważnie uszczupliło budżet. No nic, na jedzenie najwyżej będziemy polować. Od Splitu przez kilkanaście kilometrów ciągnął się potworny korek. Droga biegnąca nad Adriatykiem jest wąska, kręta i bardzo zatłoczona, ale tylko ona mogła nas doprowadzić do Dubrownika. Pobocze często kończyło się urwiskiem, dostarczając nie lada emocji. Dziesiątki podjazdów i zjazdów nie pozwalały utrzymać stałego tempa. Widoki jednak wszystko wynagradzają. Z jednej strony piętrzą się strome, skaliste góry, z drugiej natomiast lazurowe morze otacza liczne wysepki. Mijaliśmy liczne nadmorskie miasteczka, praktycznie całe zbudowane z jasnego kamienia. Noc spędziliśmy pod rozgwieżdżonym niebem, w zacisznej zatoczce. I ten zapach lawendy…raj po prostu. Chłonęliśmy każda chwilę i każdy obraz. Po poprzedniej nieprzespanej nocy, zasypiamy natychmiast.

Dzień 12, 9 sierpień, 112km

Dzień zaczęliśmy od kąpieli w Adriatyku. Słonko grzało, woda była idealnie czysta a piękne kobiety opalały się topless. Cudnie. Kamieniste plaże powodowały, że śmiesznie kuśtykamy wchodząc do wody, a po dnie poruszaliśmy się niczym po polu minowym, uważając by nie wdepnąć na jeżowca (kauczukowe butki do chodzenia po kamykach były zdecydowanie za drogie).
Ciągle jechaliśmy „autostradą słońca„ wylewając litry potu w tym nadmorskim a zarazem górzystym terenie. Po południu przejechaliśmy przez 20km tranzytowy odcinek Bośni i Hercegowiny. Straż graniczna nawet nie udała, że jest zainteresowana naszymi paszportami. Zrobiliśmy tu zakupy, zaopatrując się w makaron na najbliższy tydzień (ceny były znacznie niższe niż w Chorwacji). Po 112km znaleźliśmy nocleg w niewielkiej zatoczce z przystanią dla jachtów. Zjedliśmy kolację obserwując morze i bezchmurne niebo. Kładliśmy się spać ze świadomością, że już jutro będziemy u celu naszej wyprawy.


Dzień 13, 10 sierpień, 68 km, w pobliżu Dubrovnika


Do Dubrovnika dojechaliśmy koło południa. Zwiedzanie Starego Grodu to nie problem, ponieważ niemal wszystkie zabytki znajdują się w obrębach murów potężnej średniowiecznej twierdzy. Długa i bogata historia miasta powoduje, że jest ono pełne zabytków unikalnych na światową skalę (Dubrovnik jest wpisany jako dziedzictwo światowej kultury UNESCO) W porównaniu ze Splitem, w znacznie większym stopniu zachował swój oryginalny charakter. Po starych uliczkach miasta przewija się tysiące turystów w tym wielu Polaków. Byli w śród nich tacy, którzy mijali nas na drodze ze Splitu i dopiero teraz mięliśmy okazję zamienić z nimi kilka słów. Zwiedzanie zajęło nam cztery godziny, wyjechaliśmy pod silnym wrażeniem tego wspaniałego miasta. Określenie „Perła Adriatyku” jak najbardziej ma swoje uzasadnienie.

Wracać zamierzaliśmy przez Bośnię i Hercegowinę (nieporównywalnie taniej niż nad wybrzeżem). Dzieliło nas pasmo gór, pod które trzeba było się wspiąć. Na szczycie spotkaliśmy pasterza. Starszy, bezzębny człowiek zaskoczył nas świetna znajomością angielskiego. Dowiedzieliśmy się, że do granicy z Bośnia prowadzi żwirowa droga, a najbliższe przejście mieliśmy daleko za plecami. Pomysł podróży przez ten kraj spalił na panewce. W ramach atrakcji Szpila złapał gumę i korzystając z okazji zamienił opony (tylny bieżnik już dawno przestał istnieć). Musieliśmy wrócić do głównej drogi krętą serpentyną na której rozwijaliśmy niesamowite prędkości 70 km/h. Darliśmy się jak nienormalni z przypływu adrenaliny. Klocki hamulcowe zdarliśmy prawie do zera.
Noc spędziliśmy nad morzem, wśród krzaków, cierni i innych ostów, które były przyczyną przebicia kolejnej dętki. Namiot sforsował ogromny tarantulo podobny pająk, z wyłupiastymi ślepiami. Nie daliśmy się i zatłukliśmy drania menażką.


Dzień 14, 11 sierpień, 112 km,

Mieliśmy już dość tuńczyka na śniadanie. Niestety, w znakomitej większości sklepów, właśnie tuńczyk był jedyną konserwą. Po drodze spotkaliśmy Piotra i Łukasza, też grzmiących do Dubrovnika. Machnęliśmy wspólną fotkę i ruszyliśmy dalej.
Jechało się przednio. W Chorwacji spotkaliśmy się z bardzo miłym, acz zaskakującym zwyczajem. Kiedy tak mieliliśmy, ni stąd ni zowąd za plecami usłyszeliśmy dźwięk klaksonu.. Doświadczyliśmy już podobnych zjawisk w naszym kraju (wiadomo, cykliści nie są mile widziani na drogach). Odwróciliśmy się więc z marsowymi minami i już mieliśmy zakomunikować owemu kierowcy, gdzie sobie może ten klakson wcisnąć gdy…na jego twarzy miast wściekłości, zauważyliśmy szczery uśmiech. Pozdrowił nas, zamrugał jeszcze światłami i pojechał dalej. Powtarzało się to kilkanaście razy dziennie. Jedynym nieprzyjemnym uczuciem, jakiego doświadczaliśmy na drodze, to brawura kierowców autokarów. Mijali nas dosłownie na lakier, raz nawet byliśmy zmuszeni uciekać do rowu. Naszą frustrację zdążyliśmy jeszcze wyrazić międzynarodowym znakiem przyjaźni (wiadomo - środkowy palec prawej ręki).
Po południu zatrzymaliśmy się nad jeziorem. Nareszcie słodka woda! Cieszyliśmy się jak dzieci, bo słonego Adriatyku mieliśmy już trochę przesyt. Po dokładnej kąpieli i praniu, zjedliśmy obiad (chleb z dżemem), zagryzając zerwanymi figami i kiściami winogron. O dziwo, rewolucji żołądkowych nie było. Na nocleg rozbiliśmy się nad samiuśkim morzem, w opuszczonym gaju oliwnym. Pięknie.


Dzień 15, 12 sierpień, 116km

Pogoda rano nie sprzyjała kąpielom, więc o godzinę szybciej ruszyliśmy w drogę. Ostatnie spojrzenie na Adriatyk i definitywnie odbijamy od wybrzeża, kierując się na Zagrzeb. Mocno górzysty teren dał nam niezły wycisk, ale widoki wszystko wynagradzały. Przed nami rozpościerały się bezludne przestrzenie. Tylko pozrywane dachy opuszczonych wiosek sugerowały, że ktoś tu żył przed wojną. Na obiad zjedliśmy kilogram musli z mlekiem i tak się obżarliśmy, że ledwie wsiedliśmy na rowery. Za zgodą gospodarza rozbiliśmy namiot na polu, w wiosce której nazwy niestety już sobie nie przypomnimy.


Dzień 16, 13 sierpień, 125km, Udbina

W wiosce z rana nic ciekawego do roboty nie było, to też ruszyliśmy jeszcze przed dziesiątą. Tyle, że teren wcale nie miał zamiaru się prostować – łykaliśmy siedmiokilometrowe podjazdy dochodząc do wniosku, że w tym kraju chyba w ogóle nie ma równych odcinków. Kondycyjnie była to najcięższa część trasy. Kręgosłupy mocno dokuczały, po raz kolejny mścił się na nas pomysł taszczenia plecaków (ciągle nie mamy przednich sakw – tu uśmiech do sponsorów). Na szczęście zebrało się trochę chmur i słońce nam tak nie dokuczało.
Na nocleg trafiliśmy w okolice tej samej miejscowości, w której spaliśmy tydzień wcześniej. Tym razem znaleźliśmy schronienie przed domem starszych gospodarzy. Pomogliśmy im nieco w budowie szopy w zamian na noc zostaliśmy poczęstowani Rakiją (chorwacką wódką z winogron), która ułatwiła nam zaśnięcie. Kury wydziobywały nam makaron z sakw, ale nic nam to nie robiło bo i tak zjedliśmy 4 porcje rosołu na obiado - kolację.


Dzień17, 14sierpień, 206km, Zagrzeb

Piejący kogut wyrwał nas ze snu już o 7 rano – wiejski sadysta! Trochę krzątaliśmy się z gospodarzami. W zamian za gorącą kawę pomogliśmy im naznosić drewno i trochę je poprzycinaliśmy do dalszej budowy. W międzyczasie suszyliśmy na słońcu namiot i śpiwory, które w ciągu nocy strasznie naciągnęły wilgoć z powietrza. Śniadanie wchłonęliśmy przy pobliskim sklepie i ruszyliśmy dopiero przed 11. Nareszcie droga zrobiła się nieco prostsza – w rezultacie do godziny 19 nastukaliśmy 155km. Jak się okazało nie był to jeszcze koniec tego dnia. Wiedzieliśmy, że rano będziemy w Zagrzebiu, więc poinformowaliśmy esem naszego dobrodzieja, iż jutro go odwiedzimy z zamiarem skorzystania z propozycji jaką nam 10 dni wcześniej złożył. Rozłożyliśmy namiot, zjedliśmy kolację i wczołgaliśmy się do śpiworów, kiedy o 21:30 dostaliśmy esa z odpowiedzią „ dlaczego nie wpadniecie jeszcze dziś”. No właśnie dlaczego nie? Przecież to tylko około 30km przebijania się w środku nocy przez wioski i pola. No tośmy bez zastanowienia wsiedli na rowerki i w drogę. Tak durnej rzeczy nie zdarzyło nam się zrobić już dawno. Czołówki niemal nie dawały światła więc jechaliśmy prawie po omacku. Kierowcy mijali nas z zatrważającą prędkością trąbiąc i przeklinając. Do tego samochody z naprzeciwka oślepiały tak kompletnie, że momentami nie wiedzieliśmy czy jesteśmy na właściwym pasie i czy w ogóle jeszcze jedziemy po drodze. Tym sposobem siwi i spoceni ze strachu dotarliśmy do Zagrzebia – z trzydziestu kilometrów zrobiło się pięćdziesiąt i oczywiście zaczęło padać. Dobrze po północy trafiliśmy pod wskazany adres. W całkiem sporym domu czekali na nas świetni ludzie, gorący prysznic (pierwszy od wyjazdu), syta kolacja i suche łóżka. Nasze szczęście było tym większe, że na dworze rozszalała się straszna burza. Warto było się trochę pomęczyć dla tych chwil.
Po długiej rozmowie z domownikami ostatecznie zasnęliśmy o trzeciej nad ranem. Zmęczeni byliśmy okrutnie. W końcu zrobiliśmy tego dnia 206km.

Dzień 18, 15 sierpień, Zagrzeb

Cóż za niesamowite uczucie, obudziliśmy się w miękkim i suchym łóżeczku, ogoliliśmy i umyliśmy w ciepłej wodzie (po raz pierwszy od dwóch tygodni Ciaha włosy dały się rozczesać!). Śniadanie było przepyszne. Od nowa odkrywaliśmy zalety masła, sera, miodu, wędliny – ech co tu dużo pisać – ogołociliśmy w kwadrans całą lodówkę.
Przed południem udaliśmy się na zwiedzanie Zagrzebia. W ciągu ostatnich 10 dni nic się tu nie zmieniło – ciągle padało. Mając jednak przed sobą wizję suchego noclegu – nic sobie z tego nie robiliśmy. Wypadało właśnie Wniebowzięcie NMP więc ulice były całkowicie opustoszałe – jak najbardziej nam ten stan rzeczy odpowiadał. Miasto wydało się bardzo ładne i dziwnie spokojne jak na stolicę państwa.
Po południu wjechaliśmy na Madvedgrad – górę która wznosi się nad miastem. Sam wjazd to 11km nonstop pod górę, rowerami zapewne odpuścilibyśmy sobie tą atrakcję, ale że przywieziono nas tu samochodem, to z radością obejrzeliśmy ruiny zamku znajdujące się na szczycie. Po powrocie czekało na nas gorące spaghetti. Popijając piwo rozmawialiśmy do późnej nocy.

Dzień 19, 16 sierpień, 136 km, Kiżevci

Wstaliśmy skoro świt. Po wyśmienitym śniadaniu, pożegnaliśmy nowych przyjaciół i ruszyliśmy do domu. Wyjazd z miasta zajął nam półtorej godziny. Pogoda była typowo jesienna, na szczęście jeszcze nie padało. Mimo prawie prostej drogi, wiejący w twarz wiatr powodował, że jechało się jak po błocie. Do granicy ze Słowenią dotarliśmy około godziny 18. Od razu dostrzegliśmy różnicę w jakości asfaltu (na korzyść Słowenii). Ciahowi złamał się wspornik od bagażnika, ale poradziliśmy sobie z tym problemem systemem dzwigni, zapadni i taśmy izolacyjnej. Nie było wyjścia, bagażnik musiał wytrzymać do Polski. Nocowaliśmy w miejscowości Kiżevci. Znów nadchodził deszcz – paranoja!


Dzień 20, 17 sierpień, 83 km gdzieś w Austrii

Lało od trzeciej w nocy. Powoli zalewała nas woda…i krew. Rano przenieśliśmy się do szopy, bo nie szło już wysiedzieć w wannie, jaką stał się nasz namiot. Zaczynała nam wyrastać błona pławna między palcami. Największą ulewę przeczekaliśmy pod zadaszeniem, gdzie udało się trochę podsuszyć namiot. Ruszyliśmy koło południa. W 15 minut znów przesiąkliśmy wodą, lecz póki pedałowaliśmy było w miarę ciepło. Po trzynastej przekroczyliśmy granicę z Austrią, niestety nadal nie zaopatrzyliśmy się w mapę tego kraju. Starym, indiańskim sposobem pytaliśmy napotkanych ludzi o miejscowości, na które mamy się kierować. A ludzie mili, do tego stopnia, że postawili nam po drinku w przydrożnym pubie. Mimo rewelacyjnych, Austriackich dróg ciężko jechało się z wiatrem w twarz. Jak nie deszcz, to wiatr, jak nie wiatr to pod górę, a czasami wszystko naraz. Nocowaliśmy na przydomowym trawniku, korzystając z uprzejmości gospodarzy. Kiedy drzwi otworzył nam Curt Cobain i przemówił dźwięcznym, kobiecym głosem, stwierdziliśmy po raz wtóry, że kobietom w tym kraju sporo brakuje do słowiańskiej urody.


Dzień 21, 18 sierpień, 152km, blisko austriacko-słowackiej granicy

Ha słońce! Słoneczko kochane. Jak miło.
Ponownie suszyliśmy wszystkie ciuchy.
Wjechaliśmy w nieco bardziej pagórkowatą część Austrii, wiatr ciągle wiał w twarz, ale już do tego przywykliśmy. Trafiliśmy też chyba na jakąś główniejszą drogę, bo zwiększyło nam się tempo jazdy i nie pytaliśmy już nikogo o kierunek jazdy. Dlatego też nastukaliśmy dziś 152km, nocując w sadzie niedaleko Słowackiej granicy. Miła Pani, którą poprosiliśmy o wodę, obdarowała nas opakowaniem batoników energetycznych. A właściciel sadu, z rana, podrzucił świeżo narwanych jabłek. Ludzka dobroć nie zna granic.


Dzień 22, 19 sierpnia, 165km , Horna Streda

Wstaliśmy o 7:30 bo towarzyszyła nam świadomość, że im wcześniej ruszymy tym szybciej będziemy w domu. Spakowaliśmy jabłka i hop na trasę. Cały ranek strasznie wiało, ale jak już dojechaliśmy do Bratysławy jechało się znacznie lepiej. Przy samej granicy Ciaho znalazł 5 euro – więc dwudniowy pobyt w Austrii wyszedł nam całkowicie za darmo. Mieliliśmy zawzięcie aż do wieczora i wylądowaliśmy znów nad jeziorem w Horna Streda – czyli tym samym miejscu co drugiego dnia wyprawy. Licznik pokazywał 165km.

Dzień 23, 19 sierpień, POLSKA!!!

Ruszyliśmy o 9 z myślą , że już następnego dnia będziemy w Polsce. Wybieraliśmy nieco główniejsze drogi, oszczędzając trochę czasu i kilometrów. Sunęliśmy całkiem niezłym tempem i koło 18 godziny doszliśmy do wniosku, że na upartego jeszcze tego samego dnia będziemy w kraju. Ta myśl dodała nam skrzydeł. Końcówkę kręciliśmy jak szaleni, mimo długich i męczących podjazdów zrobiliśmy 177km. O 20 stanęliśmy na granicy w Zwardoniu – radość była niesamowita. Rozmieniliśmy wszystkie zgromadzone przez drogę waluty i wyszło trochę ponad 100zl (oprócz tego, co odłożyliśmy na bilety). Zapas ten dobrze wykorzystaliśmy na najbliższej stacji benzynowej – kupując tak upragnioną kiełbasę i piwko. Pociąg do Gdańska mieliśmy dopiero o 2:20 w nocy – wykorzystaliśmy ten czas na ugotowanie zupy w dworcowej poczekalni. Kucharzenie urozmaicał nam głośny konkurs karaoke, który odbywał się w pobliżu. Nie była to dokładnie muzyka za jaką tęskniliśmy przez ostatnie 3 tygodnie, ale mieliśmy tak wyśmienity humor, że wszystko nam odpowiadało. W pociągu jedliśmy, piliśmy piwko uradowani po raz wtóry. W tym samym wagonie jechało z nami jeszcze 6 innych rowerzystów, więc klimat był bardzo swojski. O 14:30 dojechaliśmy do Gdańska. Udało się!

Kilka słów podsumowania.

Przez 23 dni przejechaliśmy rowerami około 2800km (nasze liczniki są dziwnie niezgrane), blisko1300 koleją i 150 busem, za niewiele ponad 100 Euro na głowę. W Tym czasie zrobiliśmy ponad 300 zdjęć, odwiedziliśmy 6 państw, 13 razy przekraczając granicę, 3 razy zmienialiśmy dętki, wymieniliśmy jedno koło, 2 razy się ogoliliśmy, i co najmniej 30 razy powtarzaliśmy sobie, że jutro już na pewno nie będzie padało (zazwyczaj nie mieliśmy racji). Poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi, którym chcemy serdecznie podziękować za okazaną nam życzliwość i dobroć, która ułatwiła osiągnięcie upragnionego celu. Pozostało nam w pamięci wiele niesamowitych wspomnień i obrazów, które muszą zaspokoić głód podróżowania przez najbliższe kilka miesięcy. W ciągu tej wyprawy utwierdziliśmy się w przekonaniu, że póki mamy dość siły by móc trzeźwo myśleć i trochę powietrza w płucach – jesteśmy w stanie zrealizować każdy pomysł jaki zaświta nam w głowie. Świadomość ta wiele w życiu ułatwia i daje niesamowitą pewność siebie, to chyba największy plus tego wyjazdu.

Pozdrawiamy.
Ciaho & Szpila
podrodze.hopto.org