ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wyprawa do Wschodniej Turcji (po drodze do Gruzji i Armenii)

Autor: Michał Lubina
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Turcja
Średnia ocena: 5.77
Ilość ocen: 236

Oceń relację

Michał Lubina



michaelc1@wp.pl

Uczestnicy:
Jarek(organizator), Ania(zwana Zuzią), Mirka, Błażej, Tomek, Ania, Piotrek, Tomek(zwany Baszą), dwie Gosie, Leon, Marta, Andrzej, Kazimierz, Bogdan(kierowca) oraz ja.

Czas trwania: 01. Lipca – 01. Sierpnia(całość).

Koszt- około 1000-1300 $

Trasa(miejsca noclegów) : Katowice, Kraków- Stambuł- Goreme- Kayseri- Kahta- Wan- Trabzon- Batumi- Tbilisi- Erewan- Gori- Trabzon- Stambuł- Kraków, Katowice.


Nasza dość silna ekipa reprezentująca Śląsk, Małopolskę i Wielkopolskę wyruszyła na tę wyprawę wieczorem 1 lipca. Mieliśmy wynajętego vana marki „Iveco”, którym kierował Bogdan- później nie raz okazało się, jak wiele mu zawdzięczamy. Ale po kolei. Najpierw przez Słowację, Węgry, Rumunię i Bułgarię dotarliśmy do Stambułu. Ponieważ większość z nas i tak już kiedyś tam była, a priorytety wyprawy były inne, zostaliśmy tam tylko na jeden dzień. Potem ruszyliśmy do Kapadocji. Zobaczyliśmy właściwie wszystko, co warte ujrzenia- dolinę Goreme, Urtahishar, skalane „grzyby” koło Nevshehir, podziemne miasto Kaymakli. Warty wzmianki był pobyt w Cezarei Kapadockiej (Kayseri), gdzie spaliśmy. Obecnie jest to bardzo konserwatywne miasto(czytaj: brak alkoholu). My jednak, jak na prawdziwych Polaków przystało, nie załamaliśmy się początkowymi niepowodzeniami i po z górą dwu godzinnej tułaczce i przejściu prawie całego miasta odnaleźliśmy supermarket z Efesem... Następnego dnia ruszyliśmy podziwiać przecudne widoki gór Taurus, idąc na Nemrud Dag- na jego szczycie znajdują się posągi bożków starożytnego królestwa Arsamei. Wieczorem przez kręte drogi wróciliśmy na nocleg do Kahty. Tam okropny pech spotkał Piotrka- schodząc ze schodów poślizgnął się i nadział stopą na balustradę. Efekt- osiem szwów. Obawialiśmy się, że zepsuje mu to całkiem wyjazd, ale okazał się twardym zawodnikiem i nic sobie z tej drobnej przypadłości nie robił.
Następnego dnia ruszyliśmy do bardzo ciekawej krainy- Kurdystanu. Wbrew obiegowym opiniom nie jest tam aż tak niebezpiecznie. Byliśmy co prawda przygotowani na najgorsze, bo Jarek z Błażejem zdążyli wytworzyć atmosferę strachu, ale koniec końców okazało się, że nie taki diabeł straszny. Co prawda kontrole na drogach są średnio co 15 minut, ale nas i tak zawsze puszczali. Byli nawiasem mówiąc mocno zaskoczeni, że ktoś biały tutaj zawitał. W ogóle, to w większości wypadków tureccy żołnierze byli ludźmi mocno przestraszonymi z konieczności służenia ojczyźnie w takim miejscu. Po przeprawieniu się przez Eufrat ruszyliśmy do stolicy Kurdystanu- Di’Arbaakir (po angielsku to się pisze Diyarbakir). Jest to jedno z najcieplejszych, jeśli nie najcieplejsze miejsce w Turcji. Miasto to położone jest w dolinie i otoczone wyżynami (coś jak Florencja), skutkiem czego jest tam okropnie duszno. Gdy wysiedliśmy z auta od razu znaleźli się przewodnicy, gotowi nas oprowadzić po mieście. Skorzystaliśmy, lecz tak na dobrą sprawę nie jest to nic ciekawego. Poznawczo tylko prezentują się policyjne patrole- chodzą trójkami, a każdy z nich ma kałasza. Wpierw zabrano nas na mury, skąd ponoć można było widać rzekę Tygrys. Rzeczywiście był widoczny, ale tak strasznie daleko, że niewiele widzieliśmy. Potem wzięto nas do wczesnochrześcijańskiego kościółka(w miarę ciekawy),by na koniec zgotować nam nie lada gratkę: dzielnicę nędzy. Ten przewodnik z wiódł nas przez nią z dobre 30 minut, choć pewnie dało by się ją przejść w 10 minut(ale nikt z nas nie miał ochoty spróbować...). Trochę się napatrzyliśmy na biedę tych ludzi; parę takich wycieczek i z człowieka może się socjalista stać...Ostatecznie mieliśmy trochę wolnego czasu. Ekipa poszła z naszym przewodnikiem do jakiejś knajpki zgłębiać problemy regionu, ja zaś wybrałem się na drobne zakupy. Chciałem sobie sprawić papierosy, co nie było trudne. Zachciało mi się tylko targować(nie miałem zamiaru zapłacić miliona lirów...- to jakieś 2.5 zł.) ze sprzedawcą, skutkiem czego natychmiast zbiegło się mrowie ludzi by pooglądać te ciekawą scenę. Jeden z nich zaczął mi tłumaczyć, że to jest „poor country” i pro publico bono powinienem kupić te papierosy za 750 tyś.(na tyle zjechałem). Na podparcie swoich racji bawił się na moich oczach nożem sprężynowym....Oczywiście kupiłem te papierosy(okazały się być irańskimi- wstrętne!)...Na koniec powróciłem do naszych i zdążyłem usłyszeć, że tym mieście na ileś tam milionów ludzi 90% to Kurdowie, reszta zaś to Turcy; tylko, że z tej reszty 100% to policja i wojsko....
Po opuszczeniu Di’Arbaakir udaliśmy się do miasta Wan. Tutaj trzeba dodać parę słów komentarza. Pomimo tego, że Wan, podobnie jak cała Wyżyna Armeńska, należą obecnie do Turcji, to jednak są to ziemie rdzennie ormiańskie. Od zawsze należały do Armenii- na jeziorami Wan i Sewan powstała kolebka cywilizacji ormiańskiej, zaś Ararat(na którym ukryta jest ponoć Arka Noego) stał się świętą górą. Chociaż Armenia po okresie potęgi we wczesnym średniowieczu straciła niepodległość na wiele wieków(jej ziemie zajmowali m.in. Arabowie, Persowie, Mongołowie), to jednak nie zatraciła swej odrębności kulturowej. Zresztą Ormianie dość wyraźnie odróżniali się od sąsiadów wiarą. Byli mianowicie chrześcijanami(kościół autokefaliczny), a co ciekawe Armenia była pierwszym krajem w świecie, który przyjął chrześcijaństwo jako religię państwową. Poza tym był to lud przede wszystkim kupiecki- byli przez to bardzo mobilni i dotarli do wielu rejonów świata. Do Rzeczpospolitej także; jako ciekawostkę mogę podać, że ponoć dziadek Juliusza Słowackiego był Ormianinem. Jako naród kupców nie byli jednak lubiani(oględnie mówiąc)- szczególnie przez Turków. Ponieważ w pierwszych latach I Wojny Światowej Imperium Osmańskie ponosiło klęski(co się zresztą nie zmieniło do końca wojny...), należało znaleźć winnych. I znaleziono- Ormian(tym bardziej, że pomagali Rosjanom), którym już parę lat wcześniej urządzono kilka pogromów. Było to o tyle proste, że dla Turka Ormianin był symbolem wszelkiego zła- tak jak dla niektórych Polaków diabłem wcielonym jest Żyd. Turcy postanowili unicestwić cały naród i ochoczo zabrali się do pracy- zabijali, gwałcili, niszczyli, słowem: szerzyli turecką kulturę na tych ziemiach. Ostatecznie wymordowali prawie 1,5 miliona Ormian(1/3 całej populacji) i był to pierwszy w świecie holocaust. Na szczęście nie unicestwili całego narodu, choć byli blisko. Obecnie ziemie, które Turcy zagrabili wciąż należą do nich i zapewne tak już zostanie na długo, bo ludność tam mieszkająca jest już rdzennie turecka. Sporo też tam Kurdów. Z jednym takim nawet dość długo gadałem w Wanie. Był on studentem anglistyki, mieszkającym w Di’Arbaakir; do Wanu zaś przyjeżdżającym na weekendy, gdyż w stolicy jego „kraju” jest „za ciepło”. Po obgadaniu wszystkich spraw tubylczych przeszliśmy do tego, co każdy prawdziwy południowiec(Polak też...) lubi najbardziej- piłki nożnej. Trochę mnie sprowokował, stwierdzeniem, że Legia jest najlepszą polską drużyną- musiałem mu wyperswadować tę oczywistą herezję. Ogólnie rzecz biorąc dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy, m.in. tego, że Sabri Bekdasz jest Kurdem...
Miasto Wan, a właściwie Nowy Wan, wrażenie robi raczej przygnębiające. Mam na myśli widok pustej ziemi, na której tylko od czasu do czasu pojawia się jakiś meczet. Turcy oszczędzili tylko swoje świątynie - reszta miasta została zrównana z ziemią, a obecna jej część leży trochę z boku. Obrazki te można podziwiać z Cytadeli- jedynej naprawdę wartościowej rzeczy w tym mieście. Można na nią bez problemów wejść, a wstęp jest tani(mnie się i tak płacić nie chciało: wszedłem „na dziko”- odradzam...). Ze szczytu rozciąga się także wspaniały widok na jezioro Wan- warte jest to zobaczenia, szczególnie podczas zachodu Słońca. Właściwie to najciekawsza w rejonie Wanu jest natura- w okolicach miasta położone są intrygujące wulkany. Ponoć wciąż są aktywne. My jadąc tam większą uwagę poświęciliśmy jednak czemuś, co nas wyjątkowo zdziwiło- żółwiom. Jest tam sporo, a na dodatek są bardzo okazałe. W życiu nie spodziewałbym się spotkać żółwia łażącego po wulkanie....
Jak już wspomniałem wcześniej w tym regionie żyje obecnie sporo Kurdów. My poznaliśmy ich kulturę trochę bliżej. Blisko miejsca gdzie spaliśmy odbywało się akurat wesele kurdyjskie. Muzyka była głośna, nam się nudziło...Na pomysł odwiedzin wpadł Piotrek- ja podchwyciłem tą ideę i namówiwszy Anię oraz Martę ruszyliśmy w kierunku miejsca imprezy. Zostawiwszy dziewczyny poszliśmy się zorientować w sytuacji. Idąc(tzn. ja szedłem- Piotrek kuśtykał, bo miał na nodze opatrunek)na górę napotykaliśmy wzrok gości- patrzeli na nas jak na kosmitów. Wreszcie weszliśmy na górę. Tu przy wejściu stał gościu wyglądem przypominający Richarda Kiela(taki aktor- grał w jednym Bondzie takiego wielkiego faceta z ogromnymi zębami), który zobaczywszy nas natychmiast zaprosił nas do środka. Zawołaliśmy dziewczyny i weszliśmy. Oczywiście od razu wzbudziliśmy sensację. Niestety nie udało nam się z nimi porozumieć- ani ja z moim angielskim, ani Piotrek ze swoim rosyjskim nic nie wskóraliśmy. Nie było to jednak ważne- dano nam papierosy, i zaproszono do tańca, który polega na tym, że powtarza się pięć kroków w tył i przód, tylko, że coraz szybciej. Tańczą wszyscy w kółku, łapiąc się za małe palce. Trochę trwało zanim załapaliśmy o co chodzi, a na dodatek Piotrek wyglądał wprost rozbrajająco z tą swoją nogą owinięta w bandaże. Rytm tańca oczywiście szybko się zwiększa, więc po pół godzinie nie wiedzieliśmy jak się nazywamy....Ale fajnie było! –szkoda tylko, że na weselach kurdyjskich nie podają alkoholu(dziwny zwyczaj...). Za to nowożeńcy stanowili widok niezapomniany- panna młoda(że się tak wyrażę) miała pewnie z 40 lat, choć wyglądała na 50; zaś nie dużo starszy pan młody miał tak okropnie smutną minę, że aż mi go było przykro...Stanowił idealne potwierdzenie tezy Vonneguta, że panu młodemu nie należy nigdy życzyć wszystkiego najlepszego, bo on już wszystko najlepsze w życiu miał....Negatywnym skutkiem naszej wizyty był stan nogi Piotrka- następnego dnia zmuszony został do pójścia do lekarza, który zobaczywszy jego ranę orzekł diagnozę: „big infection”. Przemył mu to jednak, zmienił opatrunek i ruszyliśmy dalej.
Następnego dnia podróż odbywała się wzdłuż brzegów Wanu, który jest bardzo dużym jeziorem. Wreszcie zatrzymaliśmy się, by popłynąć promem na wysepkę Akdamar, gdzie położony jest prześliczny ormiański kościółek z X wieku. Wysepka jest bardzo mała, a kościół jest jedyną na niej budowlą. Jest on pięknie ozdobiony rzeźbami, ponadto jego usytuowanie powoduje o jego wielkiej atrakcyjności. Polecam!
Po powrocie na stały ląd ruszyliśmy na północ. Droga wiodła przez górskie drogi(w okolicach mnóstwo jest starych, gruzińskich kościołów), a na dodatek rozpętała się burza. Atmosfera w aucie nie była najlepsza, więc Jarek by nas uspokoić(i zaspokoić intelektualnie) puścił nam film z Schwarzennegerem. Widok Arniego po raz kolejny ratującego świat tak nas zainteresował, że nawet nie zauważyliśmy, gdy wreszcie w nocy wylądowaliśmy w przepięknie położonym górskim miasteczku Yosoufeli(czy jakoś tak- nazwy nie pamiętam). Mieścina ta leży u podnóża gór Anty- Taurus i przez to widoki stamtąd są nie do zapomnienia. Następnego dnia rano wybraliśmy się drogą w górę, gdzie w położonych właściwie na skarpach wioskach wciąż mieszkają ludzie uprawiający ryż. U podnóża gór wije się strumyk, który stanowi wspaniałe miejsce dla kajakarzy- mieliśmy dwóch w naszej grupie i gdyby nie fakt, że nam się do Gruzji spieszyło, to pewnie dalibyśmy się im namówić na mały spływ(tania jest tam taka usługa, a daję głowę, że wrażenia są jednorazowe). Yousufeli to bajkowe miejsce do którego musze kiedyś powrócić!
Koło południa ruszyliśmy do Trabzonu, by wbić sobie wizy gruzińskie. Droga do tego miasta była wspaniała- jechaliśmy drogą, z której jeden zły skręt spowodowałby spadek jakieś 400-500 metrów niżej. Widoki były jednak cudowne. Wreszcie wieczorem dotarliśmy do Trabzonu.
Zatrzymaliśmy się 10 min od centrum, a Jarek z Zuzią poszli szukać taniego hotelu. Znaleźli, i to przy głównym placu. Hotel był tani, a przy tym bardzo elegancki- tak dobrze to ja nie spałem przez cały wyjazd. Wszystko było by normalne, gdyby to był zwykły hotel.... Tymczasem to był... burdel! Szybko się zorientowaliśmy, bo wchodząc przez akwarium było widać „personel” jedzący kolację. Potem gdy często wchodząc i wychodząc mogliśmy podziwiać funkcjonowanie tego „hotelu”. Żeby jednak nie było wątpliwości- absolutnie nam to nie przeszkadzało- w pokojach było cicho i spokojnie, a burdel- mama była dla nas tak miła i sympatyczne, że można by ją „do rany przyłożyć”... tylko wkurzali nas ochroniarze, przy których nasi bramkarze dyskotekowi to prawdziwi intelektualiści. Część grupy miała przygodę z jednym ochroniarzem, a to dlatego, że chcieli „porozmawiać” z mieszkającymi tam dziewczynami. Dziewczyny wpuściły ich do pokoju i zaczęły się śmiać(podobno- relacja Tomka)- to spowodowało, że za chwilę w drzwiach pojawił się gigantyczny ochroniarz nazwany przez naszych „wielorybem”. Spojrzał na nich srogo i wskazując palcem drzwi, ryknął: „Na komnatu!”.... Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że w drodze powrotnej z wyprawy ponownie zatrzymaliśmy się w Trabzonie. Jednogłośnie ustaliliśmy, że znów chcemy do tego burdelu; niestety tym razem zaśpiewali cenę za wysoką(a gdzie rabat dla stałych klientów?!). Musieliśmy pójść gdzie indziej, dzięki czemu zorientowaliśmy się, że wszystkie hotele w centrum hotelami nie są.... Reasumując: trochę pomieszkaliśmy jak Toulouse- Lautrec i tylko jedna rzecz mnie w tym wszystkim dziwi- dlaczego portrety Ataturka wiszą nawet w takich instytucjach, i czy w pokojach „usługowych” też są? Bo na miejscu Turków trochę by mi było nieswojo, z świadomością, że „Wielki Keman Patrzy” nawet w takich miejscu....
Następnego dnia rano z wielka chęcią ruszyliśmy do Ani. Była to stolica średniowiecznego państwa ormiańskich Bagratydów. Leżące nad rzeką Arpa- czaj miasto nazywane było kiedyś miejscem „tysiąca i jednego kościoła”. Niestety liczne trzęsienia ziemi spowodowały, że ostało się ich tylko 13. Ani leży przy samej granicy z Armenią(będąc zabytkiem rdzennie ormiańskim- kolejny przykład zaborczości Turcji), więc by tam pojechać trzeba uzyskać odpowiednią zgodę (czytaj: łapówka)w urzędzie. To nam się udało załatwić. Dojechaliśmy do punktu sprzedaży biletów(ok. ½ h. od Ani), gdzie także udało się uzyskać wejściówki(nawet ISIC respektowali!!!). Tu jednak nasze szczęście się skończyło, bo po dojechaniu pod mury miasta zatrzymał nas jakiś żołnierz i stwierdził, ze akurat trwają manewry i nie możemy się tam dostać. Zawróciliśmy więc i poszliśmy się wykłócać o zwrot pieniędzy w kasie. Wtedy sprzedawca się wkurzył, wykonał parę telefonów i stwierdził, że tym razem nas puszczą. Nie bardzo chcieliśmy mu wierzyć, ale stwierdziliśmy, że damy mu ostatnia szansę. Okazało się, że jego wpływy były silne- manewry oczywiście odwołano, a nas wpuszczono...Morał z tego taki, że Turcja jest coraz bardziej zachodnia- skoro pieniądz ma wpływu większe nawet od armii. W Ani jednak nie mogliśmy się poruszać swobodnie. Jako potencjalni szpiedzy ormiańscy dostaliśmy absolutny zakaz fotografowania, a za naszą grupą ciągle chodziły dwójki żołnierzy, zaś kolejny stał na najwyższym punkcie w okolicy(wieża jednego z kościołów) i obserwował nas przez lornetkę. Istna paranoja! W końcu nam jednak odpuścili(przy ostatnim kościele!), wiec nasi od razu rzucili się do robienia zdjęć. Robili je leżąc w trawie, albo kryjąc się za krzakami- w tym momencie naprawdę wyglądali jak agenci. Pobyt w Ani wspominamy jednak bardzo miło- myślę, że niektórzy żołnierze też, a wszystko z powodu Mirki, która ma cudowny dar zjednywania sobie ludzi- dzięki niej mogliśmy sobie porobić mnóstwo fajnych zdjęć z tymi sołdatami(oczywiście przed bramami miasta), co im także się podobało, bo pewnie nie są przyzwyczajeni do takiego zainteresowania. Tak więc wycieczka do Ani pomimo małych trudności była udana.
P powrocie do Trabzonu i wbiciu wiz gruzińskich ruszyliśmy ku granicy(...). Mam okropną przypadłość przydługiego pisania, więc opisy Gruzji i Armenii załączam w osobnych tekstach. Na podsumowanie wschodniej Turcji powiem, że jest miejsce naprawdę ciekawe- oryginalne zabytki, klimatyczne miejsca, ludzkie ceny(tu jeszcze turyści nie docierają masowo)i do tego świadomość, że się jest w miejscu, po usłyszeniu nazwy którego niejedna babcia dostaje zawału(Kurdystan)...