ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

W krainie Inków

Autor: Jacek Żoch
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Peru, Chile, Boliwia
Średnia ocena: 6.04
Ilość ocen: 346

Oceń relację

Jacek Żoch
zoch@poczta.onet.pl
jzoch.prv.pl

O wyjeździe na drugą półkulę myślałem dość długo. W czasie poprzedniego wyjazdu spotkałem w Chinach Polaków, którzy przejechali od Argentyny do Peru. Ich opowieści były ostatecznym impulsem do wyboru takiego kierunku. Zacząłem rozpytywać w sieci. Tak spotkałem Sławka, z którym odbyłem tą podróż.
Na początku chciałem odwiedzić tylko Peru i Boliwię.
Ponieważ jednak dość długo zwlekałem, okazało się, że jedyne dostępne w sensownej cenie bilety są do Santiago de Chile. Bilet Lufthansy do Chile ( w obie strony ) kosztował nas po 930 $ ( razem ze wszystkimi opłatami lotniskowymi ).
Formalności wjazdowe do krajów, które odwiedziłem wyglądają następująco:
Peru - potrzebna jest wiza, wyrabiana w ambasadzie w Warszawie za jedyne 12$ ( przyklejają znaczki skarbowe za 12 soli, czyli .około 3$ ). Oprócz wypełnienia formularzy i dostarczenia zdjęć, trzeba okazać bilet powrotny. W naszym przypadku nie było żadnych problemów z biletem do Chile.
Chile - wiza nie jest potrzebna, przy wjeździe wbijają pieczątkę do paszportu.W przypadku podróży drogą lądową należy się spodziewać szczegółowej kontroli służby fitosanitarnej ( SAG ).
Boliwia - wiza także nie jest potrzebna, przy wjeździe również wbijają pieczątkę do paszportu. Granice z Peru i Chile przekracza się bardzo swobodnie.
Przy wjeździe do żadnego z tych krajów nie ma szczepień obowiązkowych. Warto jednak się zaszczepić przeciwko żółtej febrze ( kosztowało to mnie 22,70 zł ). Poza tym oczywiście standardowe - żółtaczka A i B, dur brzuszny, polio, ewentualnie przypomnienie tężca. Wszystkie te szczepienia wykonałem w Sanepidzie w Warszawie, przy ulicy Żelaznej.
W rejonach górskich praktycznie nie występuje zagrożenie malarią, jednak w dżungli Amazonii jest one znaczne. Dlatego warto stosować lekarstwa antymalaryczne.
Po załatwieniu wszelkich formalności 25.06.2000 zaczęła się wielka przygoda. Jej przebieg opisałem na następnych stronach.

Chile po raz pierwszy


Z Warszawy wylecieliśmy 25.06.2000 o godzinie 18:40. We Frankfurcie przesiedliśmy się z małego samolotu do dużego Boeinga 747-400. Po 12,5 godzinnej, dość męczącej podróży mamy międzylądowanie w Buenos Aires. Stamtąd już tylko 1h 20 minut lotu i jesteśmy u celu - w Santiago de Chile. Przelatujemy nad Andami, ale niestety Aconcagua jest po drugiej stronie. Na miejscu jesteśmy o godzinie 8:55 ( 6 godzin różnicy w stosunku do Polski ). Odprawa przebiega sprawnie, natomiast dla SAG musimy wypełnić specjalne deklaracje, że nie wwozimy roślin, zwierząt i wyrobów z nich. Przejazd taksówką z lotniska na dworzec autobusowy Borja kosztuje 8$ od osoby ( złupili nas ! ). Okazuje się, że przejazd do miejscowości Arica linią Pullman Bus kosztuje mniej niż twierdził przewodnik. Płacimy tylko 12 000 peso ( wcześniej wymieniamy pieniądze po kursie 1 $ = 510 peso ). Autobus jest bardzo wygodny, przystosowany do jazdy w nocy. Po drodze mamy jedną awarię ( zostaje naprawiona za pomocą kamienia ), za to dostajemy całkiem przyzwoite jedzenie. Krajobraz wokół nas jest monotonny - ciągle pustynia Atacama. Inni pasażerowie są bardzo mili i chętnie wdają się z nami w rozmowę. Po 17 godzinach jazdy docieramy do celu. Hotel Residencial Sur kosztuje nas 2 000 peso od osoby, telefon do domu to wydatek około 750 peso za minutę, kartka - 200 peso + 750 znaczek do Polski. Kolacja ( menu dnia i coca-cola ) kosztuje nas 1 300 peso. Samo miasteczko ma nawet dość przyjemne centrum i nieciekawe inne rejony. Następnego ranka jedziemy na granicę. Spotkany koło dworca autobusowego taksówkarz upakowuje 6 pasażerów do swojego dość wiekowego pojazdu za jedyne 2 000 peso od osoby. Przekroczenie granicy przebiega bardzo sprawnie i bez żadnych problemów i wkrótce wjeżdżamy do Peru.

Peru


28.06.2000 dotarliśmy do Tacny z Chile. Nasz taksówkarz za niewielkim napiwkiem ( 7 soli od osoby ) pomaga nam w zakupie biletów na autobus do Arequipy ( kosztuje 20 soli ). Wymieniamy dolary po kursie 1$ = 3,45 sola. Po drodze mamy kontrolę celną ( już za miastem ). Widzimy przepiękna pustynię i białe czapy wulkanów. Po 6 godzinach jazdy docieramy na miejsce. Od razu kupujemy bilety do Cabanaconde ( kanion Colca ) za 15 soli od osoby. W Arequipie śpimy w hotelu El Rayo ( 12 soli od osoby ). W mieście zwiedzamy klasztor Santa Catalina ( św. Katarzyny ), wzniesiony w XVI w. Było to kiedyś praktycznie samodzielne miasto za murami, w którym żyło 450 sióstr. Obecnie można za 12 soli obejrzeć większą jego część. Przepiękne korytarze i dziedzińce są naprawdę warte obejrzenia. Później idziemy na Plaza de Armas, centralny plac, nad którym góruje wspaniała katedra ( niszczona przez pożary i trzęsienia ziemi - niesamowita na zewnątrz i mało ciekawa w środku ). Nad katedrą widać ośnieżone wierzchołki wulkanów. W Museo Santuarios Andinos ( 15 soli i 5 soli dla przewodnika ) można obejrzeć mumie dziewczynek, składanych w czasach Inków na ofiarę dla bogów na szczytach wulkanów. wieczorem wymieniamy czeki podróżne po kursie 1$ = 3,44 sola w Interbanku. Kolacja kosztuje 8,5 sola ( hamburger z frytkami i mate de coca ), Internet 2,5 sola / h.. Następnego dnia wyruszamy do kanionu Colca o 4:00 rano. Po 4,5 godziny jazdy przez przepiękne i przeraźliwie zimne okolice docieramy na miejsce. W Hotel Fuerto płaci się 8 soli od osoby, w dość prostym, ale miłym wnętrzu. Dostajemy mapkę kanionu i wyruszamy w dół. Zejście zajmuje 2,5 h, mijamy miejscowych z osiołkami, widoki na kanion są niesamowite. Gdy słońce zaczyna operować, robi się niesamowicie gorąco. Na dole jest camping Oasis i most nad rwącą rzeką. Niestety marsz w ostrym słońcu z odkrytą głową zrobił swoje i dostaje udaru. Czuję się fatalnie i zostaje na noc na dole. Jest całkiem przyjemnie, nocleg ze śniadaniem kosztuje 20 soli. Z samego ranka wyruszam do góry. S ławek wychodzi do mnie z wioski, ale i tak ostatni odcinek muszę przejechać na mule. Bardzo żałuję, że nie mogłem iść wczoraj - Sławek widział kondory z bardzo bliska. W hotelu szybko dochodzę do siebie, jem pieczeń z alpaki za 5 soli. Oglądamy miejscową fiestę - tańce przy bardzo hałaśliwej muzyce. W nocy przeżywamy niewielkie trzęsienie ziemi. Z samego rana ( 4:30 ) jadę do Cruz de Condor. Jestem pierwszy( o 6:00 ) i w przeraźliwym zimnie czekam na pojawienie się ptaków. Dopiero po pól godzinie widzę pierwsze kondory, a później dalsze. Niektóre podlatują całkiem blisko, choć nie tak, jak w kanionie. O 8:30 łapię autobus do Chivay ( 3 sole ). Tam jemy obiad ( 8 soli za całkiem dobrą rybę ). Miasteczko jest ładne i czyste. Stamtąd wyruszamy o 12:30 i po 3 godzinach wracamy do Arequipy ( 12 soli ). Tam kupujemy bilety na nocny autobus do Nazca linią Cruz del Sur ( 25 soli ). W międzyczasie jedziemy do miasta ( taksówka z dworca do miasta 3 sole - jako taksówki jeżdżą głównie Daewoo Tico ) i jemy tanio w tzw. kurczakarni ( 5 soli za ćwiartkę kurczaka z frytkami i napojem ). Żeby wejść do autobusu trzeba opłacić specjalna opłatę dworcową ( 1 sol ) i okazać ja przy wejściu z dworca do autobusów ( później przekonam się jest to typowe w krajach tego rejonu świata ). Część pasażerów jedzie na stojąco tą 10 godzinną podróż.

Około 6:00 rano docieramy do Nazca. Tutaj łapie nas pewien naganiacz i sprzedaje przelot nad słynnymi liniami oraz zwiedzanie starożytnego cmentarza za jedyne 50$. Ponieważ chmury są nisko zaczynamy od przejazdu na cmentarz Chauchillo ( starym, ledwie poruszającym się samochodem amerykańskim ). Są tam liczne groby i mumie ludu Nazca. Ponieważ rabusie rozkopywali groby w poszukiwaniu złota, wszędzie porozrzucane są ludzkie kości. Jak w wielu kulturach przedandyjskich ludzi chowano w pozycji "płodowej", zawiniętych w płótno. po zwiedzeniu cmentarza wracamy do miasta i oglądamy pokaz wyrobu "starożytnej" ceramiki ( może coś kupimy ) i wydobycia złota ( "dobrowolny" datek 1 sola ). Wreszcie pogoda poprawia się i możemy zrealizować najważniejszy punkt programu. Lecimy małym samolotem - 5 osób i pilot. Samolotem trochę rzuca, ale widzę rzeczywiście większość tajemniczych linii. Czy ich twórcami był starożytny lud Nazca, czy kosmici :-). Cały lot trwa około 45 minut. Po wylądowaniu jedziemy do Ica ( 5 soli ), a potem do skrzyżowania drogi "panamericana" z odgałęzieniem do Pisco. Przejazd do miasta kosztuje nas 1 sola. Budzimy duże zainteresowanie u czarnoskórego "konduktora" ( w okolicy znajduje się wioska czarnoskórych ). Znajdujemy całkiem fajny hotel Comercial za 10 soli od osoby z prywatną łazienką, niedaleko od Plaza. Wykupujemy wycieczkę na Islas Ballestas i do Paracas ( 10$ z biurze Zarcillo ). Jem świetna kolację z owoców morza za 7 soli. Korzystam z Internetu w Bill Gates cafe ( :-) ), za 3,5 sola / h. Następnego dnia wyruszamy rankiem na wycieczkę. Niestety jest dość pochmurno, co utrudnia robienie zdjęć. Najpierw płyniemy szybka łódką ( dla nas zabrakło oczywiście kamizelek ratunkowych ) koło tajemniczego kandelabru ( nie wiadomo, czy jest dziełem ludu Nazca, czy XVI wiecznych piratów. Potem docieramy do wysp - rezerwatu przyrody. Widzimy lwy morskie ( żyją w stadach, każdy samiec ma swój harem samic, ich ryk jest niesamowity ), pingwiny Humbolta, różnego rodzaju kormorany, niesamowite kształty skał, pokłady guana. Po powrocie z wycieczki morskiej jedziemy do parku narodowego Paracas ( wstęp 5 soli ). W miejscowym muzeum ( 2 sole ) można obejrzeć między innym zdeformowane głowy ( ludy miejscowe nadawały swoim czaszkom przeróżne kształty za pomocą deszczułek ). Z bardzo daleka oglądamy flamingi, a potem jedziemy do tzw. "katedry" - skały fantazyjnie wyrzeźbionej przez morze. Daleko w morzu pluskają delfiny, nad skałami szybują ptaki. Oglądamy jeszcze mała lagunę i wracamy do miasta. Tam kupuję i wysyłam pocztówki do Polski ( znaczek 2,64 sola ) oraz odbieram pranie ( 17 soli ). Nabywamy bilet do Limy w biurze "San Martin" ( 10 soli ). Wyjeżdżamy następnego dnia rano i po 4 godzinach jesteśmy na miejscu.

Dzielnica, w której wylądowaliśmy jest niezbyt ciekawa. Taksówka za 6 doli zawozi nas do hotelu Wiracocha. Pokój dwuosobowy z łazienką kosztuje tu 35 soli, a sam hotel znajduje się tuż przy Plaza de Armas. Kupujemy pobliskim biurze Fertur Peru bilety lotnicze do Iquitos ( 59$ ). Na Plaza, przed pałacem prezydenckim, trwa właśnie kolejna demonstracja przeciwko prezydentowi Fujimori, w pobliskich zaułkach widać liczne oddziały prewencji, gotowe do interwencji. Główną budowlą jest katedra, niestety ( miejscowym zwyczajem ) zamknięta. Przechodzimy głównym deptakiem Jirion de la Union do Plaza San Martin. Jest on zatłoczony, po obu stronach mieszczą się banki, eleganckie sklepy, fastfoody ( w KFC zestaw kosztuje 10 soli, lód 1,5 sola ). Bierzemy taksówkę ( 15 soli ) i jedziemy do Mueum Złota. Mieści się ono w eleganckiej dzielnicy, wstęp kosztuje 20 soli. W środku wyroby ze złota, ceramika ( dużo wyrobów o tematyce seksualnej ), tkaniny, mumie. W tym samym budynku mieści się Muzeum Tkanin i Muzeum Broni, w którym zgromadzono eksponaty od zbroi japońskiego samuraja po karabiny Kałasznikowa, elementy munduru esesmana i mundury galowe generałów Franco i Pinocheta. Wszystko jest ciekawe, ale robi wrażenie ogromnego bałaganu. Przy muzeum znajdują się sklepiki z różnego rodzaju pamiątkami ( pocztówka 1 sol, mały posążek lamy - 3-7 soli, miedziane talerze 15 soli ). Wracamy na Plaza San Martin, a stamtąd na Plaza de Armas. Oglądamy pomnik Pizarra. Ktoś proponuje mi zakup trawki, więc szybko się oddalamy. Próbujemy dowiedzieć sie czegoś o możliwość przejazdu koleją Malinowskiego , ale niestety stacja kolejowa jest zamknięta, a cieć informuje nas, że taka podróż jest niemożliwa. Dość smaczna kolacja w knajpce "Machu Picchu" to wydatek 12 soli. Następnego dnia rano jedziemy taksówką na lotnisko ( 15 soli, oczywiście taksówka to Tico ). Lotnisko krajowe jest dość proste, choć czyste. Do samolotu na płycie idzie się na piechotę( wcześniej trzeba zapłacić opłatę lotniskową ). Hamburger i lody w barku kosztują 19 soli. Lecimy liniami AeroContinente samolotem Boeing 737. Podróż trwa 1,5 h, dostajemy niewielki poczęstunek, przelatujemy nad Andami i dżunglą.

05.07.2000 o godzinie 12:30 jesteśmy w Iquitos. Miasto wita nas tropikalna pogodą - jest gorąco i wilgotno. Jacyś naganiacze wiozą nas do hostelu Alfert ( 10 soli od osoby z łazienką ). Mieści się on tuż na skraju dzielnicy na palach Belen i roztacza się z niego przepiękny widok na Amazonkę. Zwiedzamy miasto - centralną Plaza z żelaznym domem ( dzieło Eiffela, tego od wieży, przywiezione z Francji w XIX w, czasach kauczukowej prosperity ). Prawie na każdym kroku ktoś namawia nas na pobyt w "lodgy". W końcu zdecydujemy się wykupić 2 dni za 70$. Kupujemy także bilet powrotny do Limy - linie Taca za 59$. Korzystamy z Internetu ( szybkie łącze za 3,5 sola / h ) oraz króciutko odwiedzamy dzielnicę Belen, przedzierając się przez błoto. Następnego ranka postanawiam iść do tej dzielnicy. Przez niektórych nazywana jest "Wenecją Amazonii", przez innych po prostu slumsami. Ktoś proponuje mi przejażdżkę łódką za 5 soli. Część domów, bliżej brzegu, jest na palach. Inne swobodnie pływają po rzece/ Doprowadzony jest prąd elektryczny, główne kanały są oświetlone. Wracam do hotelu, zabieramy plecaki ( zostawiamy je w agencji turystycznej ) i jedziemy na przystań. Tam spotykamy się z Davidem - naszym przewodnikiem. Płyniemy łodzią do "lodgy" około godziny. Razem z nami jedzie cała peruwiańska rodzina - od dzieci do babć. Są to drewniane domki, położone niedaleko brzegu, nad dopływem Amazonki. Na początku robimy mały spacer po okolicznej dżungli - nasz przewodnik opowiada nam o roślinności, oglądamy termity, próbujemy huśtać się na lianie. Wokół naszych domków chodzą różnokolorowe papugi i warczące "kurczaki dżungli". Jedzenie jest bardzo dobre. Po południu płyniemy łódką na drugi brzeg Amazonki do łowcy zwierząt - pokazuje nam złapane leniwce, boa, tarantulę, żółwia i ocelota. Można u niego kupić leczniczy wywar z drzew dżungli, skóry węży ( zależnie od wielkości 40 i 70 soli ), czaszkę małpy. Wracając obserwujemy z oddali pluskające różowe delfiny. Późnym wieczorem wyruszamy na łowienie kajmanów. Widać tylko kilka razy ich czerwone oczy. Za to nocne odgłosy dżungli ( w tym olbrzymich żab "byczych" ) są niezapomniane. Podziwiamy także gwiazdozbiory południowej półkuli - tukana i krzyż południa. Następnego dnia z rana płyniemy rzeką Yanayacu ( Rio Negro - Czarna Rzeka ).Nasza niewielka łódka zgrabnie przepływa przez tereny zalane, wśród mangowców, orchidei. Obok nas przelatują bajecznie kolorowe ptaki i motyle. To chyba najpiękniejszy element pobytu w dżungli. Docieramy do wioski Indian Yagua. Są oni dość cywilizowani, ale bardzo biedni. Robią dla nas pokazy tańców ludowych i strzelania zatrutymi strzałkami ( truciznę wyrabia się z trującej żaby, żyjącej w kwiatach orchidei ). Za parę soli można kupić u nich naszyjniki i inne wyroby. Po powrocie mieliśmy łowić piranie, ale okazuje się, że nie ma to sensu i były to tylko obiecanki dla zdobycia klientów. Na obiad jemy min. palmę ( wygląda, jak zielone spaghetti ), maniok i smażone banany. Przed powrotem mamy okazje obejrzeć jeszcze walkę "kurczaka dżungli" z jadowitym wężem. W drodze powrotnej widzimy Indian pracowicie wiosłujących do Iquitos. Przy nabrzeżu cumują statki handlowe wiozące ogromne bale drewna oraz okręty wojenne floty peruwiańskiej. Jedziemy na lotnisko, miły lot do Limy ( z poczęstunkiem ). Śpimy znowu w hotelu Wiracocha.

Rano jedziemy do Transporte Rodrigez. Stamtąd mamy autobus do Huaraz za 25 soli. Po 9 godzinach jazdy - najpierw nad morzem, potem górskimi serpentynami, docieramy na miejsce. Tutaj wyłapuje nas już jakiś naganiacz. Śpimy w hoteliku El Jacal - 10 soli od głowy ( potem okaże się, że musimy zapłacić 12,5 sola ). Wykupujemy u naszego "opiekuna" ( Jhon - Che ) całodzienną wycieczkę do Pastoruri ( 30 soli ). Dostępne są też wyjazdy do laguny Llanganuco ( widoki gór ) i starożytnego miasta Chavin w tej samej cenie. Kolacja ( kurczak z frytkami i colą ) kosztuje 7 soli, Internet 1 sol za 10 minut Następnego ranka jedziemy na wykupioną wycieczkę. Najpierw przez pomyłkę chcą nas zabrać w inne miejsce, ale w końcu trafiamy do właściwego minibusu. Opłata za wjazd do Parku Narodowego - 5 soli za dzień. Wpierw dojeżdżamy do źródełka gorącej wody mineralnej. Jest tam niesamowity widok na okoliczne szczyty. Potem oglądamy niesamowite jeziorko z wodą koloru turkusowego i roślinę z rodziny ananasowatych Puyas de Raimondi. Wyglądają niesamowicie, kwitną raz na 100 lat, potem umierają, a ich kwiat sięga 12 m. Stamtąd minibus wspina się do góry, aż dojeżdżamy do Nevado de Pastoruri. Z parkingu wspinamy się do lodowca. Droga jest łatwa, ale wysokość 5300 m n.p.m. robi swoje - oddycha mi się ciężko. Na górze możemy porzucać śnieżkami, niektórzy jeżdżą na nartach. Wejście i powrót zajmują jakieś 2 godziny. Wracając do Huaraz odwiedzamy jeszcze dwie dość nieciekawe jaskinie. Po powrocie kupujemy bilet do Limy w Ekspreso Turismo ( 15 soli - taniej niż w tą stronę ). Po zjedzeniu kolacji, odebraniu plecaków i posiedzeniu w parku na ławce w końcu wyruszamy o 22:00. Siedzenia w autobusie są jeszcze bardziej niewygodne niż zwykle. Rano jesteśmy na miejscu. Tam zmieniamy terminal i autobusem firmy Molina Union wyruszamy za 30 soli do Ayacucho. Najpierw jedziemy do Pisco. Tam mamy postój i obiad ( tortilla z groszkiem za 6 soli, duża, ale mało smaczna ). Potem wjeżdżamy w góry ( do 4 800 m n.p.m. ). Krajobraz najpierw jest suchy z małymi jeziorkami. Potem pojawia się więcej zieleni i drzew. Po 18:00 jesteśmy na miejscu Zamieszkujemy w hotelu Huamanga - 30 soli za 2-osobowy pokój z łazienką i ciepłą wodą. Jemy kolację w knajpce Los Alamos ( 9 soli za kanapkę, sok i colę ). Chcemy wykupić wycieczkę do pobliskich ruin z czasów Inków, ale są tylko bardzo drogie wycieczki wynajętym samochodem. Następnego dnia rano budzą nas śpiewy z pobliskiej szkoły ( hymn ? ). Wymieniam czeki w Banco Credito ( kurs 1$ = 3,42 sola ). O dziwo tym razem w Interbanku chcieli prowizję ( czyli każdy oddział ma własną politykę ). Kupujemy bilety na następny dzień do Cusco ( Ayacucho Turs - 45 soli ). Jemy świetne śniadanie na Plaza ( kanapka z miejscowym, ręcznie robionym serem - 2 sole, sałatka z lodami 3,50 sola, sok - 2,50 sola, wszystko wyśmienite ). Oglądamy siedzibę miejscowych władz, mieszczące się w starym, kolonialnym budynku z drzewem pośrodku dziedzińca. Oglądamy klika kościołów z XVI - XVII wieku. Później idziemy do bardziej odległych dzielnic Nad rzeką, zamienioną w ściek mieszczą się prawdziwe slumsy. Resztę dnia spędzamy na ławce w parku. Słoneczko przyjemnie przygrzewa, a my mamy okazję oglądać uczniów zbierających na biedne dzieci, pucybutów i pogrzeb z orkiestrą. Wieczorem rozpętuje się prawdziwa burza, pierwsza podczas naszego pobytu w Ameryce Płd. Na szczęście szybko przechodzi. Następnego ranka o 5:30 wyruszamy ( okazuje się, że nasz autobus jest firmy Wari Express ... ). Nasza trasa prowadzi przez niesamowite góry, mijamy stada pasących się lam, przejeżdżamy przez wioski z domami krytymi strzechą. Pod wieczór dojeżdżamy do Andahuaylas. Po krótkim odpoczynku i kolacji, przesiadamy się do nowego autobusu. Jest ciasno, okna nie domykają się, jest zimno, a wsiadający Indianie za każdym razem otwierają okna. W nocy pada deszcz i nasze plecaki, jadące na dachu, przemakają. Przejeżdżamy przez Abancay, jedziemy wzdłuż głębokiego wąwozu rzeki i nad ranem docieramy do Cuzco.

Po przyjeździe do dawnej stolicy Inków usiłujemy znaleźć jakiś tani hotel. Po drodze spotykamy dwie Polki. Udaje nam się w końcu zamieszkać w małym hoteliku koło Albergue Muncipal ( 10 soli za noc ). Potem idziemy zwiedzać. Miasto jest przepiękne, tylko te strome schody dają się nam we znaki. Wykupujemy trekking na Inca Trail ( 63$ łącznie z wycieczką do Świętej Doliny ) w biurze Top Vacations. Idziemy do inkaskich ruin Sacsayhuaman. Stroma droga ( 40 minut z Plaza ) jest dość męcząca, ale na końcu czeka nagroda - wspaniały widok majestatycznych ruin, gdzie rozegrała się jedna z najważniejszych bitew konkwisty. Wracamy, dzwonię do Polski ( 6 soli /minutę do Europy ) i idziemy obejrzeć piękny kościół Santo Domingo ( wstęp 3 sole ), zbudowany na ruinach Coricancha - najbogatszej świątyni imperium Inków. W środku oglądamy dobrze zachowane pozostałości kaplic słońca, księżyca, gwiazd, piorunów i tęczy. Na środku dziedzińca znajduje się studnia, gdzie każdego ranka słońce "żywiło się" złotem. Wszystkie te budowle były za czasów Inków pokryte złotymi blachami, zrabowanymi i przetopionym później przez ludzi Pizzarra. Tutaj były trzymane zmumifikowane ciała władców. Bloki skalne, z których wykonano budowle, są starannie dopasowane. Później przechodzimy ulicą Loreto, która z obu stron jest otoczona pozostałościami murów z czasów Inków. Wracamy na Plaza i idziemy zwiedzić katedrę. Wcześniej musimy kupić tzw. Boleto Turistico za 10$, uprawniający do wejścia do niektórych zabytków w Cusco i Świętej Dolinie. Katedra jest wspaniała, aczkolwiek mocno zaniedbana. W środku widzimy wspaniałą zakrystię z portretami wszystkich biskupów Cuzco, stary drewniany ołtarz i nowszy - srebrny. Ciekawy jest obraz ostatniej wieczerzy, na którym głównym daniem Chrystusa i Apostołów jest ... świnka morska. Wieczorem idziemy na zakupy - kupujemy tabletki do odkażania wody ( 12 soli za 25 tabletek na 25 litrów wody ) i pamiątki ( figurka erotyczna - 8 soli, typowe peruwiańskie organki - 6 soli, maska - 15 soli ).
Następnego ranka wstajemy o 5:30 i idziemy pod siedzibę naszego biura podróży. Stamtąd wyruszamy na Inca Trail. Najpierw dobrą drogą do Ollantaytambo, a później słabą do wioski Chilca ( z krótkim postojem na śniadanie ). Tam, przy stacji kolejowej ( 82 km z Cuzco ), dostajemy bilety wstępu na szlak ( w cenie trekkingu, kosztują 17$ ) i wyruszamy. Sami niesiemy własne bagaże, nasi tragarze dźwigają namioty i jedzenie. Pierwszy odcinek jest płaski, po około godzinie mamy obiad ( zupa, spaghetti i mata de coca ). Przechodzimy przez wiszący most, jedne ostre podejście i już widzimy ruiny Llactapata - "miasta na górze". Są one wyraźnie podzielone na 3 części - władcy, pospólstwo i terasy uprawne. W pewnej odległości znajduje się wieża dla celów religijnych. Po 1,5 godziny dalszego marszu docieramy do miejsca pierwszego noclegu. Kolacja jest bardzo smaczna ( na deser popcorn ! ). W pobliskiej chałupie słyszymy odgłosy hodowanych świnek morskich.
Drugi dzień jest bardzo ciężki. Droga na początku idzie lasem, ostro pnąc się do góry. Dochodzimy do otwartej przestrzeni, gdzie jemy lunch ( zupa + ryba z ryżem ). Teraz czeka naprawdę ostre podejście. Wspinamy się schodami wykutymi przez Inków. Nasi tragarze stosują taktykę szybkiego podbiegania ( niosąc duży ciężar ! ). Tak podobno wchodzono tutaj "od zawsze" i do tego dostosowana jest szerokość schodków. Ja jednak ledwo na coś takiego nie mam sił .... W końcu udaje się wejść na przełęcz Warmiwahusca ( Martwej Kobiety ) na wysokości 4198 m n.p.m. - najwyższy punkt Inca Trail. Rozciągają się stad wspaniałe widoki na zasnute mgłą góry. Po krótkim odpoczynku schodzimy męczącym schodami ( ale już wolę nimi schodzić, niż wchodzić ) nad rzekę ( 3600 m n.p.m. ), gdzie mieści się nasz kemping. Biorę zimny prysznic ( bo tylko taki jest ), co niestety powoduje później gorączkę. W nocy jest bardzo zimno.
Rankiem czeka nas ostre wejście schodami do ruin Runturacay, gdzie kiedyś mieściła się strażnica, strzegąca całego szlaku. Potem wejście na kolejną przełęcz ( 3999 m n.p.m. ) i długie, męczące zejście do Sayacmarca ( Dominujące Miasto ), skąd dostarczano żywność do innych fortec. Jest ono bardzo dobrze zachowane. Stamtąd schodzimy w dól do rzeki, a potem czeka nas długie, łagodne podejście przez lasy wyłapujące wilgoć z mgły ( oczywiście w gęstej mgle ... ). Lunch jemy na wysokości 3650 m n.p.m. niedaleko Phuyupatamarca ( Miasto Ponad Chmurami )., pieczołowicie odrestaurowanego, z dobrze zachowanymi łaźniami. Teraz już tylko długie zejście i docieramy do ostatniego miejsca noclegu, kempingu z ciepłą wodą ( 5 soli za 10 minut ) i restauracją. Muszę brać lekarstwa na moją gorączkę. Kolacja jest b. dobra - zupa i ryż z ziemniakami i nadziewanym chili. Długo toczymy rozmowy z innymi uczestnikami trekkingu.
Następnego dnia zrywamy się o 4:00 i idziemy do Machu Picchu. Wcześniej mamy kontrolę biletów i krótki przystanek na Intipunku ( Bramy Słońca ). Stąd roztacza się widok na Machu Picchu, ale teraz zakrywają je mgły. Docieram wreszcie do samego ukrytego miasta. Bagaż można zdać do przechowalni. Okazuje się, że są kłopoty z przewodnikiem - nasze biuro nie zarezerwowało go ! Dopiero po pewnym czasie znajdujemy kogoś. Opowiada nam o różnych teoriach dotyczących powstania miasta ( nie miasto kobiet, jak sądził jego odkrywca Bingham, ale miasto uczonych ), o odporności sejsmicznej. Zwiedzamy tarasy uprawne ( tu najprawdopodobniej próbowano wyhodować nowe odmiany roślin ), ceremonialne łaźnie, Świątynię Słońca, królewskie groby, Główna Świątynię, kamień Intihuatana do wyznaczania pór roku, Świątynię Kondora, gdzie przechowywano mumie zmarłych. Potem, już samodzielnie, idziemy do mostu Inków, skąd rozciąga się pocztówkowy widok na miasto. Sam, drewniany, most jest zerwany, ale idąca do niego, nad przepaścią, droga - przerażająca. Wracamy i oglądamy pozostałe zabudowania. Coraz większe tłumy nie pozwalają w spokoju kontemplować urody tego miejsca. Ponieważ autobus powrotny do Aguas Caliente kosztuje 5$ schodzimy na piechotę ścieżkami ( 1h 20 min ). Mijają nas zbiegające dzieci, które wyprzedzają autobusy i proszą o datki. Na miejscu jest targ pamiątek o dość wysokich cenach. Lokalny pociąg wyrusza do Cuzco o 18:00 ( 8 soli ) i jest na miejscu o 23:30, wlokąc się w iście żółwim tempie. My ( i prawie wszyscy pasażerowie ) wysiadamy w Ollantayambo i za 7 soli docieramy do Cuzco o 21:30. Odbieramy nasze bagaże. Pracownik hotelu chce napiwku, ale na szczęście nie rozumiem ( jeszcze wtedy ) słowa "propina" i nic nie dostaje...
Następnego dnia z samego rana kupuję panoramę Machu Picchu ( 15 soli ) i jedziemy na wycieczkę do Świętej Doliny. Zaczynamy oczywiście od małego targu, a potem udajemy się do Pisac. Tu jest kolejny targ dla turystów i tańce ludowe w maskach. Niedaleko znajdują się ruiny świątyń Słońca i Księżyca. Nastepnym etapem naszej podróży jest Ollantayambo - miejsce jedynej większej bitwy, przegranej przez Hiszpanów. Są tam ogromne tarasy z niedokończoną świątynią na szczycie, fundamenty inkaskiego miasta i głowa boga Wiracochy wykuta w skale. Nasz przewodnik usiłuje przekonać nas, że Inkowie budowali wszystko zgodnie z jakimś planem - pola w kształcie rzutu piramidy, miasto na planie kolby kukurydzy, Cuzco zbudowane na planie jaguara itd. Ostatnim etapem wycieczki jest Chinche, z przepięknym kościołem na starożytnych fundamentach i muzeum regionalnym. Jest zimno. Po powrocie czuję się źle, muszę brać lekarstwa. Kupujemy bilety do Puno, na następny dzień ( 25 soli ).
Rano pani z biura zabiera nas taksówką na dworzec. jedziemy autobusem linii Libertad ( niezbyt czystym ). Mijamy stada lam i przepiękne krajobrazy. przechodzimy 2 kontrole policyjne - najprawdopodobniej szukają liści koki ( nie można ich przewozić za dużo ). Przejeżdżamy przez miasto Juliaca ( nieciekawe ) i po 8 godzinach docieramy do celu.

W Puno naganiacz zabiera nas do hotelu Tumi II - dwójka z ciepłą woda - 25 soli. W biurze Edgar Adventures wykupujemy wycieczki ( ceny są wszędzie podobne ) na wyspy ( 20 soli ) i do wież Silustani ( 15 soli ). Stek na obiad kosztuje 10 soli, Internet 3 sole / h. Następnego dnia o 7:30 zawożą nas na przystań i wsiadamy na statek. Najpierw płyniemy przez płytką zatokę jeziora Titicaca, potem kanałem wśród trzcin. Dobijamy do jednej z wysp Uros. Są one wykonane z trzciny, z tego też materiału zbudowane są domy i łodzie. Podłoże ugina się pod stopami. Jedyny przejaw nowoczesności, to panele słoneczne. Obecni mieszkańcy nie są już czystej krwi ludem Uros i nie mówią tym językiem. Żyją z połowów ryb i turystyki. Na wyspach są nawet szkoły. Pozostałe wyspy można obejrzeć z platform. Jest też muzeum z wypchanymi ptakami i toaleta. Za 2 sole płyniemy tradycyjną łódką na inną wyspę. Można kupić pamiątki, m.in. modele łódek z trzciny ( 3-10 soli ). Po opuszczeniu wyspa płyniemy przez cieśninę i wypływamy na "duże" jezioro, a potem na wyspę Taquila. Z przystani trzeba się wspiąć do wioski, położonej na górze. Żyjący tam mężczyźni noszą czapeczki w różnym kolorze - kawalerowie czerwone z białym pomponem, żonaci czerwone z wzorkiem, starszyzna czarne. Kobiety noszą czarne chusty i zielone spódnice. Mężczyźni robią cały czas na drutach, a kobiety przędą wełnę.. Jemy obiad w restauracji ( cena jest na całej wyspie taka sama - 8 soli ) - miejscowego pstrąga, największego na świecie. Pijemy też herbatkę z miejscowych ziół. Oglądamy główny plac, na którym odbywają się zebrania, rozstrzygające o rozwiązywaniu różnych problemów. Przy placu jest kościół i wspólny sklep ( czapka - 25-30 soli ). Wracamy na przystań i płyniemy z powrotem . Po drodze widzimy liczne ptactwo.
Następnego dnia oglądamy miasto, kupuję film do aparatu ( Kodak 200, 36 klatek - 13 soli ). Z hotelu zabierają nas na wycieczkę do wież Silustani. Po drodze zatrzymujemy się na wzgórzu z wspaniałym widokiem jeziora Titicaca. Dojeżdżamy do wież, stojących na półwyspie. Są one różne, od pięknych wież Inków, przez gorsze ludu Colla, do schowanych pod ziemią prostych ludzi. Używano ich do spalania zwłok, jeszcze od czasów przed panowaniem Inków. Na pobliskiej wyspie jest rezerwat wikunii ( dziki krewniak lamy ), a na jeziorze liczne ptactwo. W pobliskim muzeum można obejrzeć ceramikę oraz mumie, znalezione pod wieżami 3 królewskie dwoje dorosłych i dziecko, wypchane ekskrementami zwierząt. Spotykamy dwoje Polaków z Chicago. Wieczorem idziemy do restauracji na miejscowy przysmak, czyli cuy ( świnkę morską ). Cała kosztuje 16 soli, połówka 8 soli. Piwo Cusquena kosztuje - duże 7 soli, małe 4 sole. Potrawa jest dość smaczna, ale ma gruba skórę, małe kostki i niewiele mięsa. Trzeba jeść rękami.

22.07.2000 wyjeżdżamy z Peru do Boliwii. Podróż do granicy trwa około 3 godzin i wiedzie wzdłuż jeziora Titicaca.

Boliwia


24.07.2000 wjechaliśmy do tego górskiego kraju. Granica z Peru sprawi wrażenie dużego bałaganu. Dostajemy pieczątkę, uprawniającą do 30-dniowego pobytu w kraju. Wymieniam pieniądze ( 4 sole = 6,20 boliwiano ). Szybko przejeżdżamy do Copacabana i zamieszkujemy w hotelu Aroma ( 10 boliwiano od osoby za noc ). W całym mieście ( położonym przecież nad jeziorem ) zimna woda jest tylko w godzinach 7-9. W naszym hoteliku mamy zimną i ciepłą wodę w godzinach 7-9 i 17 -20 ( zgromadzoną wcześniej ). W innych godzinach do dyspozycji jest woda w baczkach. Po głównej ulicy spływają do jeziora ścieki, wybijające z niesprawnej kanalizacji. Jemy obiad w Snack 6 de Agosto ( 10 boliwiano za dość kiepskie menu dnia ). Potem zwiedzamy miejscową katedrę z figurą Matki Boskiej - Pani Znad Jeziora, słynącą z cudów. Przychodzą tutaj liczne pielgrzymi z Peru i Boliwii. Wymieniamy pieniądze po kursie 1$=6 boliwiano. W mieście jest dostęp do Internetu ( 20 boliwiano za 15 minut ! ). Wieczorem spotykamy Polaków ( tych samych, co w Cuzco ). Jest bardzo zimno - strasznie wieje. Następnego dnia płyniemy na wycieczkę na Isla del Sol i Isla de la Luna. Wycieczka nie jest zbyt udana - na wszystko jest za mało czasu, zabytki mało ciekawe, opłaty za wstęp dość wysokie. Najpierw płyniemy na Isla del Sol ( Wyspa Słońca ) w ciągu 2 godzin oglądamy muzeum przedmiotów wydobytych z dna jeziora ( mało ciekawe ) oraz idziemy do świętej skały Inków ( 6 boliwiano). Krajobrazy są prześliczne, woda lazurowa. Gdyby nie temperatura można by pomyśleć, że jestem nad Morzem Śródziemnym. Po powrocie na statek płyniemy na drugą z wysp. Po opłaceniu następnych 6 boliwiano okazuje się, że nie było warto - zrekonstruowany klasztor inkaski nie jest zbyt ciekawy. Wracamy znowu na pierwszą wyspę, gdzie w lokalnym muzeum można za opłatę "co łaska" stroje i występy ludowe. Z barku czasu Świątynię Słońca oglądamy tylko z pokładu ...Po powrocie na ląd kupujemy bilety na autobus do La Paz na następny dzień ( 14 boliwiano ). Z okazji niedzieli mamy cały czas zimną wodę, a w budynku niedaleko naszego hotelu trwa dyskoteka.
Z samego ranka jedziemy do La Paz. Po godzinie jazdy docieramy nad przesmyk Tiquina. Nasze paszporty sprawdza żołnierz Marynarki Wojennej Boliwii, następnie za 1,5 boliwiano przewozi nas na drugą stronę ( autobus oddzielnie płynie promem ). Po drugiej stronie można podziwiać pomnik bohaterów wojny o saletrę z Chile. Nasz pojazd już na przedmieściach stolicy psuje się na tyle skutecznie, że dalej musimy jechać taksówką ( aż 25 boliwiano ). Zamieszkujemy w Alojamiento Universo ( 16 boliwiano od osoby ). Idziemy obejrzeć miasto. Rozciąga się ono na brzegach 400 metrowego wąwozu - centrum na dnie, miasto biedy El Alto ( dosłownie "miasto wysokie" ) wyżej. Jemy w Mc Donald`s ( 23 boliwiano za powiększony zestaw ) i wymieniamy czeki podróżne ( kurs 1 $ = 6,17 boliwiano ) i korzystamy z Internetu ( 8 boliwiano / h ). Chcemy coś kupić na słynnym targu rzemieślniczym, ale ceny są tam wysokie, wyższe niż w Peru. Na głównym Plaza ( parlament, katedra, pałac prezydencki ) oglądamy uroczyste ściągnięcie flagi z masztu ( żołnierzy w strojach historycznych ochraniają współcześni z bronią ! ). Po powrocie do hotelu oddaję rzeczy do prania ( 6 boliwiano / kg ).
Następnego dnia jedziemy do wycieczkę. Najpierw minibusem w okolice cmentarza ( 1,6 boliwiano ), a potem autobusem do Tihuanaco ( 6,5 boliwiano ). Ponieważ nie mamy drobnych, jacyś podróżni pożyczają nam 10 boliwiano. Wstęp do muzeum i ruin kosztuje 15 boliwiano. Dawna świątynia w kształcie piramidy, to obecnie sterta ziemi, ale ciekawa jest świątynia z wyrzeźbionymi głowami oraz słynne posągi i Brama Słońca. Tuż obok zabytków można kupić dość tanie pamiątki. Po powrocie do miasta schodzimy do centrum przez przedmieścia. Mieszkańcy, zwłaszcza "miejskie Indianki", są niesamowici. Po zjedzeniu okropnego obiadu w knajpce "La Fiesta" idziemy na targ czarownic. Można tam kupić magiczne proszki "na miłość" i "na interesy", amulety, suszone płody lam i pancerniki. W kawiarni internetowej jakiejś dziewczynie kradną torebkę. Znowu spotykamy Polaków i idziemy z nimi do fajnej kawiarni Eli`s.
Następnego dnia jedziemy do Villa Fatima ( taksówka 8 boliwiano ), a tam wsiadamy do autobusu do Coroico ( 15 boliwiano ).

Po drodze do Coroico mijamy kontrolę policyjną ( szukają koki, nie wolno jej przewozić w ilościach handlowych ). Kończy się asfalt i zaczyna "droga śmierci". Jedziemy górskimi serpentynami, przez przepiękne Pogórze Yungas. Mijamy resztki jakiejś ciężarówki, która spadła w przepaść. Robi się coraz cieplej. Po 4 godzinach jesteśmy na miejscu, gdzie panuje, przyjemny śródziemnomorski klimat. Zamieszkujemy w miłym hoteliku La Casa ( 25 boliwiano od osoby ). Jest tam Internet ( 20 boliwiano / h ). Obiad w fajnej knajpce kosztuje 25 boliwiano ( stek i coca-cola ). Następny dzień zaczynamy dość późno, około południa idziemy na wycieczkę do pobliskich wodospadów. Nie są one zbyt imponujące, ale sama przechadzka jest bardzo ciekawa. Oglądamy plantacje koki i kawy, typowe dla tego rejonu. Wieczorem telewizja transmituje mecz Pucharu Ameryki. Całe miasteczko zamiera. Policja wystawia na zewnątrz megafon, przez który można słuchać transmisji meczu. Zamknięte są restauracje. Również następny poranek spędzamy na przyjemnym leniuchowaniu. Jajecznica na śniadanie kosztuje 14 boliwiano. O 13:30 wsiadamy na ciężarówkę do Yongenia ( 2,5 boliwiano ), a tam przesiadamy się do opóźnionego autobusu do Rurrenbaque ( bilet kupiony dzień wcześniej - 60 boliwiano ). Droga jest w bardzo złej kondycji i autobusem mocno trzęsie. Zatrzymujemy się w jakimś miasteczku na posiłek ( kurczak z ryżem i frytkami 6 Boliwiano, coca-cola - 3,5 boliwiano ). Czeka nas jeszcze szczegółowa kontrola w poszukiwaniu liści koki. Choć droga schodzi na nizinę nadal mocno trzęsie.

Około 9:00, po 14 godzinach jazdy autobusem docieramy do Rurrenbaque. Znalezienie wolnego miejsca w hotelu nie jest proste, niestety dotarliśmy tutaj jako chyba ostatni turyści. W końcu zamieszkujemy w hotelu El Porteno ( 20 boliwiano od osoby ze wspólną łazienką, 40 z prywatną ). Jemy dobre śniadanie - jajecznicę ( 9 boliwiano ) i lody ( 4 boliwiano ) w Heladeria Bambi. Wykupujemy wycieczkę na pampę w polecanej przez Lonely Planet agencji Eco Tours ( 3 dni po 30$ dziennie, wycieczka do dżungli kosztuje 25$ dziennie, tyle samo do parku Alto Madidi ). Mamy mieć świetnego przewodnika. Resztę dnia spędzamy na włóczeniu się po mieście, wizycie nad rzeką. Oddaję rzeczy do prania ( 8 boliwiano / kg ). W parku odbywają się targi wyrobów artystów ludowych. Kupuję łuk.
Następnego ranka oddajemy rzeczy do przechowania w naszym hotelu i idziemy do Eco Tours. Tu czeka nas niemiła niespodzianka "mały, duży problem". Nie ma wystarczającej grupy na wycieczkę na pampę, proponują nam wyjazd do dżungli. Po naszym stanowczym proteście dołączają nas grupy z innej agencji. Czujemy się oszukani. Wraz z dwoma Szwedkami i parą z Belgii jedziemy pickupem wzdłuż rozlewisko przez 4 godziny, krótkim postojem w Reynes. Po drodze widzimy 2 aligatory i liczne ptaki. W wiosce Santa Rosa jemy obiad i podjeżdżamy na przystań. Tam po długim oczekiwaniu wreszcie wyruszamy. Razem z nami jedzie nasz przewodnik i kucharka. Po drodze do naszego obozu widzimy mnóstwo aligatorów , parę kajmanów, żółwie, liczne ptaki ( w tym rajskie ) oraz małpy, które karmimy bananami. Można popływać z delfinami ( podobno odstraszają kajmany i aligatory ). Po smacznej kolacji wyruszamy na nocne łowy. Oglądamy świecące się oczy, a nasz przewodnik łowi małego aligatora ( wypuszczamy go później ). Śpimy na materacach, pod moskitierami.
Po śniadaniu wyruszamy na poszukiwanie anakondy. Po krótki marszu przez wysokie trawy, docieramy do rozlewisk, gdzie podobno żyją te zwierzęta. Brodzimy po kolana w błocie. Widzimy mnóstwo ptaków i łeb jakiegoś węża. Po obiedzie i sjeście płyniemy na połów piranii. Łapiemy jedną piranię, klika małych rybek i 3 z kolcami. Zjemy je później usmażone na kolację. Chętni mogą pływać. Wieczorem płyniemy do zatoki, gdzie chodzi stadko kapibar ( największe gryzonie na świecie ), a potem oglądamy przepiękny zachód słońca. Wieczorem Roberto ( nasz przewodnik ) opowiadał nam o zwyczajach anakond, walce z nimi ( podobno należy je ugryźć - ludzka ślina jest dla nich trująca ), jak bardzo są płochliwe. Mówił też o parku Alto Madidi ( podobno niesamowite miejsce ).
Następny dzień zaczynamy o 5:30 - płyniemy, aby słuchać głosów ptaków i obejrzeć wschód słońca nad pampą. Po śniadaniu płyniemy w górę rzeki i oglądamy z bliska aligatory i kajmany ( ciemniejsze, o trochę innym kształcie ), niebieskawe ptaki i kapibary. Po obiedzie wracamy do cywilizacji. Po drodze spostrzegamy płynącego węża. Nasza łódź natychmiast zawraca. Nasz przewodnik, wraz z drugim ( z innej łódki ) wyciągają węża z krzaków ... Nasz wąż to kobra. Łódka psuje się nam kilkakrotnie, ale w końcu dopływamy do wioski i wracamy do Rurrenbaque. Chcemy kupić bilety do Trinidadu, ale wszystko jest już zamknięte. Na kolację średnia pizza ( 22 boliwiano ) i smaczne, miejscowe piwo ( 8 boliwiano ).

02.08.2000 wstajemy wcześnie, aby zdążyć na autobus, ale gdy docieramy na dworzec autobusowy, okazuje się, że bilet do Trinidadu jest jutro o 3:00 rano, a bilet kosztuje aż 140 boliwiano ( wczoraj mówiono nam, że 75 boliwiano ). Postanawiamy więc, że polecimy samolotem. Musimy czekać do otwarcia biura wojskowych linii TAM. Udaje się nam kupić ostatnie 2 bilety na 8:30 ( 320 boliwiano + 5 boliwiano za dojazd na lotnisko i 10 boliwiano za nadbagaż, ponad 15 kg ). Czekamy w parku miejskim. Po zjedzeniu wspaniałej melby ( 11 boliwiano ) jedziemy autobusem do Areopuerto Rurrenbaque. Wygląda ono dość dziwnie, jak na lotnisko. Pas startowy jest trawiasty, ochrona przeciwpożarowa, to jedna gaśnica, a bagaże wnoszone są ręcznie. Musimy jeszcze zapłacić 6 boliwiano opłaty lotniskowej i 1$ podatku lokalnego. Wreszcie przylatuje nasz opóźniony samolot. Po 50 minutach lotu ( trochę trzęsie ) jesteśmy na lotnisku w La Paz. Taksówka za 30 boliwiano zawozi nas na główny dworzec autobusowy. Kupujemy bilet na nocny autobus do Cochabamby ( 20 boliwiano ). oddajemy bagaże do przechowalni ( 2 boliwiano ) i ruszamy na miasto. Wypłacam pieniądze ( dolary ) z bankomatu. O 21:30 jedziemy. Droga jest dobra, a autobus wygodny.

O 5:30 jesteśmy w Cochabamba. Znajdujemy hotel w pobliżu dworca - Elisa ( 30 boliwiano za pokój z łazienką, 15 bez łazienki ). Po krótkim wypoczynku wychodzimy obejrzeć miasto ( trzecie co do wielkości w Boliwii ). Na ulicy Calle Ayacucho S-259 znajduje się sklep ze zdrową żywnością Coincoca, jak sama nazwa wskazuje, sprzedający głownie różnorakie wyroby z koki - liście ( 2 boliwiano za torebkę ), ekstrakt ( 10 boliwiano ), maść do nacierania ( 8 boliwiano ), pastę do zębów, wino, gumę do żucia i inne. W mieście nie ma zbyt wiele atrakcji, więc odwiedzamy kawiarnię internetową ( 6 boliwiano / h ) i restaurację. W czasie sjesty wszystko jest zamknięte i dopiero po południu ożywa. Kupujemy bilet do Sucre ( 15 boliwiano ). Za pokój liczą nam tylko po 25 boliwiano ( byliśmy tylko część doby ). Nasz autobus wyrusza o 19:30. Droga szybko przestaje być asfaltowa, wjeżdżamy w góry. Trzęsie tak, jakby ktoś specjalnie podkładał kamienie pod koła. Po drodze czeka nas kolejna kontrola policyjna. Nad ranem jesteśmy na miejscu. Decydujemy się jednak jechać dalej, do Potosi i przesiadamy się na autobus do tego miasta ( 15 boliwiano ). Przejeżdżamy przez centrum Sucre - konstytucyjnej stolicy Boliwii. Miasto wygląda bardzo ładnie. Nasz autobus jedzie dobrą, asfaltową drogą, wijącą się przez suche, puste góry.

Około 10:00 docieramy do Potosi. Jedziemy taksówką do hotelu Felcar ( pokój ze wspólną łazienką - 20 boliwiano od osoby ). W naszym hotelu mieści się także biuro podróży i tam wykupujemy wycieczkę do kopalni srebra i cyny na następny dzień ( cena nominalna 10$=62 boliwiano, stargowaliśmy do 40 boliwiano ). Jutro zaczyna się trzydniowe święto narodowe Boliwii, dlatego zwiedzać kopalnie można tylko rano. Po krótkim odpoczynku idziemy zwiedzić miasto. Chcę znaleźć bank - niestety przewodnik Pascala po raz kolejny okazuje się niezbyt dokładny, bank znajduje się w całkiem innym miejscu niż na mapce w książce. Odwiedzamy katedrę, dawną mennicę królewską Casa Real de la Moneda (wstęp do środka 10 boliwiano, fotografowanie 10 boliwiano, filmowanie 10 boliwiano, na szczęście na dziedziniec można wejść za darmo i na tym poprzestajemy ). Ładne są kolonialne kamieniczki. Odwiedzamy rynek artystów ludowych - można tu kupić swetry z alpaki ( 55 boliwiano ), ładne czapki ( 20 boliwiano ), wyroby ze srebra. Przyjemnie zaskakuje nas wieczorem pogoda. Choć jesteśmy na wysokości 4070 m n.p.m., to jednak jest cieplej niż nad jeziorem Titicaca.
Rankiem wyruszamy na wycieczkę do kopalni. Dostajemy stosowny ubiór - żółte kurtki, gumiaki kaski. Wpierw jedziemy rynek górniczy. Tutaj właśnie zaopatrują się pracownicy kopalń. My kupimy dla nich podarki - do wyboru są liście koki ( wraz ze specjalnym skamieniałym popiołem - 10 boliwiano za sporą torbę ), papierosy, 97 % spirytus, dynamit i amonit ( paczka za 10 boliwiano ). Potem jedziemy do kopalni. Spotykamy kobiety "palliri" ( wdowy po górnikach ), zajmujące się odzyskiwaniem srebra ze starych odpadów. Widzimy pokaz wysadzania skał dynamitem. Dostajemy lampy - karbidówki i schodzimy wraz z naszym przewodnikiem ( byłym górnikiem ) do wnętrza kopalni. Próbujemy, jak smakują liście koki. Żuje się je wraz z kawałkiem popiołu ( zawarte w popiele substancje wydobywają z liści substancje czynne ). Po chwili szczęka drętwieje ( jak podczas znieczulenia u dentysty ) i czuje się wyraźny dopływ energii. Posuwamy się wąskim chodnikami, zgięci w pół. z powodu święta nie ma zbyt wielu pracowników. Pracują oni ręcznie - wykuwają otwory pod dynamit, a potem wysadzają skały ( wybuchy są o 13:00, a głośne stukanie kilofami ostrzega przed wchodzeniem w rejon detonacji ). Przewodnik opowiada nam o kopalni - znajduje się w niej 40 żył srebra o długości do 5 km, grubości od 5 cm do 5 m i wysokości do 800 m. Po wydobyciu cały urobek jest wywożony taczkami. Kopalnia jest spółdzielcza, każdy ze współwłaścicieli sam w niej pracuje i zatrudnia pomocników, kupuje liście koki i dynamit. W ciągu 2 tygodni zarobek całej grupy to około 1 000 boliwiano. Spotykamy górników w różnym wieku - zarówno 65 latka, jaki pomagającego ojcu 10 latka. Obdarowujemy ich koką i papierosami ( a dzieciaka cukierkami ). Zwykle pracę zaczyna się w wieku 12 lat. Spotykamy także grupę pracującą w sposób bardziej nowoczesny - mają młoty pneumatyczne i elektryczne lampy. Na koniec schodzimy na sam dół do bożka "El Tio". Jest on połączeniem indiańskich bogów i chrześcijańskiego diabła, właścicielem kopalni i jej minerałów. Górnicy składają mu ofiary w postaci liści koki i papierosy ( gdy je wypala, to dobry znak ). Na korytarzach kopalni wiszą małe flagi - pozostałość po obchodach rytuału quaracu. W czasie karnawału, 23 maja i 1 sierpnia składane są ofiary dla starożytnej bogini ziemi Pachamamy oraz dla El Tio. Zabija się wtedy lamę, a jej krwią spryskuje na szczęście zabudowania kopalni i jej korytarze. Po oddaniu dla El Tio resztek naszych zapasów koki i papierosów wychodzimy na powierzchnię. Wracamy do miasta. Tu właśnie kończą się obchody święta narodowego. Idziemy obejrzeć przepiękną fasadę kościoła św. Wawrzyńca ( Iglesia de San Lorenzo ), oraz miejscowy targ.
Następnego dnia jedziemy autobusem do Uyuni. Chociaż wsiedliśmy do autobusu przed biurem firmy transportowej, to on i tak jedzie na miejscowy dworzec. Tylko po to, abyśmy zapłacili opłatę za korzystanie z dworca, na którym nawet nie byliśmy .... Po zatankowaniu ( dlaczego nigdy nie można zrobić tego przed wyruszeniem w trasę ? ) ruszamy dalej. Droga jest kiepska, ale krajobrazy przepiękne - różne kolory skał ( zielone i czerwone ), stada lam i alpak, przepiękne wąwozy quebrada. Zatrzymujemy się na krótki postój w biednej wiosce ( na środku, ogrodzona drutem kolczastym, antena satelitarna i panele słoneczne, dostarczające prąd ). W końcu docieramy do celu. Na środku kompletnego pustkowia, na równinie znajduje się Uyuni.

Do zimnego i wietrznego Uyuni wjeżdżamy około 18:00. Chcemy jechać taksówką do hotelu Tunupa, ale w końcu kierowca zawozi nas do Hotelu Avenida. Za pokój dwuosobowy ze wspólną łazienką musimy z góry zapłacić 20 boliwiano. Na szczęście od 7:00 do 20:00 jest prysznic z ciepłą wodą, co w tych warunkach daje jedyną możliwość kąpieli. W pobliskiej agencji Tunupa Tours wykupujemy wycieczkę do Salar de Uyuni i dalej do granicy z Chile ( 75$ + 5 $ za wstęp do Parku Narodowego, wycieczka z powrotem do Uyuni 70$ ). Gdy idziemy na kolację do pizerni ( pizza 20-25 boliwiano, herbata 2 boliwiano, piwo 9 boliwiano ) ciepło zapewniają piecyki gazowe. W nocy nie jest nawet tak zimno. Za to następnego ranka czeka nas niespodzianka - w łazience umywalkę pokrywa lód. Mimo wszystko biorę ciepły prysznic. Mamy mieć wyjazd o godzinie 11:00. Idziemy do biura emigracyjnego - tam za jedyne 15 boliwiano wbijają nam pieczątkę wyjazdową z Boliwii. Potem długo czekamy na wyjazd i ruszamy dopiero po 12:00. Z nami jest pięć Francuzek oraz drugi samochód Włochów. Jedzie z nami kierowca-przewodnik i kucharka - Indianka ciągle żująca liście koki. Pierwszym punktem wycieczki jest składowisko starych, parowych pociągów. Robi naprawdę duże wrażenie. Potem jedziemy przez rezerwat wikunii ( dzikie krewniaczki lam, bardzo płochliwe, podobne do saren ). Oglądamy kopalnię soli i wreszcie wyjeżdżamy na Salar de Uyuni, mijając przy wjeździe sklep z tandetnymi rzeźbami solnymi. Jedziemy przez niesamowitą białą pustynię, aż docieramy do hotelu w całości wykonanego z soli ( nocleg kosztuje 20$ za noc z wyżywieniem ). Obok znajduje się równie dziwny pałac z soli, jeszcze w budowie. Po dość skromnym posiłku jedziemy dalej. Docieramy do wyspy Pescado ( Wyspa Ryby ), nazywanej tak od jej kształtu. Żyją tam wiskacze, gryzonie, wyglądające jak skrzyżowanie królika z małym kangurem , a dokładniej, z kangurzym ogonem. Teren całej wyspy porastają ogromne kaktusy, o przedziwnych kształtach. Intensywnie niebieskie niebo, biały salar i brązowo-zielona wyspa tworzą wspaniały widok. Udajemy się pod wygasły wulkan Tunupa, do hotelu o tej samej nazwie, gdzie spędzimy noc. Przy brzegu gnieżdżą się stada flamingów. Przed kolacją idziemy obejrzeć mumię na wzgórzu i wracamy już po ciemku. Posiłek jest znowu raczej skromny, co nie nastraja nas zbyt przyjaźnie w stosunku do organizatora naszego wyjazdu. Wstajemy o 6:00 rano, żeby obejrzeć wschód słońca, ale to pokazuje się dopiero po 7:00. Jest zimno, zamarzają nawet słone sadzawki. Po, tradycyjnie już, niezbyt obfitym śniadaniu wyruszamy dalej. Po opuszczeniu solniska wjeżdżamy do bazy wojskowej. Musimy pokazać nasze paszporty. Zatrzymujemy się, aby obejrzeć z daleka czynny, dymiący wulkan i zniszczone przez erozję skały wulkaniczne. Mijamy kilka lagun z dużymi stadami ptaków. Przy jednej z nich zatrzymujemy się, aby z bliska podziwiać flamingi czarne i czerwone. Przy brzegu jest cuchnące błoto boraksowe. Po opuszczeniu laguny wjeżdżamy do parku Narodowego. Znowu spotykamy wiskacze. Mijamy płaty śniegu i docieramy do skały Salvadora Dali ( San Piedro ), wyrzeźbionej przez wiejący w tym miejscu z dużą siłą wiatr. Jeszcze trochę jazdy po wertepach i docieramy do Laguna Colorado. Opłacamy bilet do parku ( 30 boliwiano ), kwaterujemy się i już robi się za ciemno, aby zrobić zdjęcie w tym przepięknym miejscu. Szkoda. Czerwona woda jeziora jest przepiękna. Jest bardzo zimno, porywisty wiatr jeszcze pogarsza sprawę. Śpimy wszyscy w jednym pomieszczeniu, w "hotelu" pokrytym falistą blachą. Na kolację. po długim oczekiwaniu, dostajemy "spageti", czyli makaron z cebulą i kawałkami mięsa.

09.08.2000 wstajemy o 6:00 rano. Ubieramy się w ciemności i pakujemy. Na dworze jest bardzo zimno. Jedziemy do gejzerów ( a właściwie fumaroli ). Z ziemi wydobywają się kłęby gorącej pary, z jednego z otworów leci ona, jak z czajnika. W wielu bulgocze błocko. Grzeję ręce w kłębach pary. Dopiero po wschodzie Słońca robi się cieplej. Następnym etapem naszej wycieczki są ciepłe źródła, zasilające zatokę jeziora. Dzięki temu temperatura wody utrzymuje się tam na poziomie 30 st. C. Można moczyć nogi, oglądając liczne ptaki, gnieżdżące się w pobliżu. Po zjedzeniu śniadania ruszamy dalej. Mijamy ogród skalny, czyli ostańce rozrzucone na piasku. Przejeżdżamy obok Laguna Blanca i docieramy do Laguna Verde, położonej u podnóża wulkanu. Ma ona zielonkawy kolor, a o 11:00 ma nastąpić magiczna zmiana koloru ( wiatr zmienia ułożenie skał na dnie ). Niestety nie jest nam dane zobaczenie tego. Musimy jechać na granicę Chile. Jestem wściekły. Oczywiście potem okazuje się, że można było jednak poczekać. Posterunek graniczny to jeden budynek na środku pustkowia. Można tam podbić paszport. Kosztuje to mniej niż w Uyuni ( 5 boliwiano ). Po pewnym czasie podjeżdża minibus, zabierający turystów do San Pedro de Atacama. Na początku droga jest piaszczysta, w pewnym momencie pojawia się jednak asfalt. To znak, że przekroczyliśmy już granicę. Jak powiedział nasz kierowca "Witajcie w cywilizacji".

Chile po raz drugi


09.08.2000 około południa wjeżdżamy ponownie do Chile z Boliwii. Jadąc od granicy elegancką, asfaltową szosą widzimy po drodze Salar de Atacama. Przed wjazdem do wioski San Pedro de Atacama musimy poddać się kontroli. Szczegółowo sprawdza nasze plecaki SAG ( wcześniej znowu musieliśmy wypełnić deklaracje ). Szukają owoców i produktów zwierzęcych. Na szczęście jesteśmy już kolejną grupą i robią to dosyć pobieżnie ( miałem przecież liście koki z Boliwii i skórę węża z Peru ! ). Po dojechaniu do wioski szukamy jakiegoś miejsca do spania. Ceny są jednak wysokie ( nawet 15 $ - 42$ od osoby ) i dopiero po pewnym czasie znajdujemy hotel Florida za 6$ od osoby, na ulicy Tocopilla. Nie jest zbyt ładny, ale może być. Wymieniamy pieniądze ( 1$ = 525 peso przy wymianie gotówki i 1$ = 515 peso za czeki podróżne ). Jest sporo agencji turystycznych, oferujących wycieczki w podobnych cenach ( np. gejzery 5 000 peso, Cordillera Sal - 3 000 peso ). My decydujemy się na wyjazd do Cordillera Sal, czyli do Doliny Śmierci i Doliny Księżycowej. Kupujemy jeszcze bilety na autobus do Calama za 1 000 peso ( wyjazdy 8:00, 14:00 i 18:45 ). Nasza wycieczka zaczyna się o 15:00. Wpierw oglądamy Dolinę Śmierci. Położona w Kordylierze Solnej, zbudowana z piasku przemieszanego z solą, jest całkowicie pozbawiona życia - nie ma tu nawet owadów. Z jednego ze wzgórz roztacza się niesamowity widok na boliwijskie Altiplano i wulkan ( który wcześniej podziwialiśmy przy Laguna Verde ). Potem podziwiamy także wspaniały widok na Dolinę Księżycową. Wreszcie zjeżdżamy do samej doliny. Najpierw krótka wycieczka do do jaskini solnej, potem podziwiamy skały wyrzeźbione przez wiatr ( zwane trzema Mariami ). i dawną kopalnię soli ( raczej taką sobie ... ). Na sam koniec jedziemy do "Lustra", ogromnej wydmy. Wspinamy się na nią i przechodzimy na skałę, z której widać jak na dłoni całą dolinę. Czekamy na zachód Słońca. Padające światło barwi okoliczne góry na niesamowite kolory. Zejście po zboczu kilkunastometrowej "góry piachu", to także ciekawe przeżycie. Około 19:00 jesteśmy z powrotem. Idziemy na targ. Sprzedają tam różne wyroby rzemieślnicze, głownie sprowadzane z Peru i znacznie droższe niż tam. Jemy w restauracji menu dnia za 2 000 peso. W nocy dobija się do nas właścicielka hotelu, aby pobrać pieniądze za nocleg ...
Następnego dnia leniuchujemy, chodzimy trochę po mieście i wreszcie o 14:00 wsiadamy do autobusu do Calama. Jest on pusty, jest mnóstwo miejsca na nogi. Po ciasnych pojazdach z Peru I Boliwii jest to dla nas bardzo miłe uczucie. Droga wiedzie przez pustynię.

Po 1 godz. 20 min. jazdy autobusem docieramy do miasta Calama. Chcieliśmy kupić od razu bilety na autobus do Antofafagasty, ale okazało się to nie takie proste. Tanich biletów ( 1 800 peso ) już nie ma, a inne są drogie. Wreszcie udaje się nam znaleźć tanie bilety w linii Flota Barrios ( 2 000 peso ). Zamieszkujemy w hotelu Residencial Tono ( 8 $ za czysty pokój ze wspólną łazienką ). W pobliskiej kurczakarni posiłek kosztuje 1 600 peso ( 1/4 kurczaka + frytki ), zaś napój 450 peso.
Następny ranek zaczynamy od przenosin do hotelu Residencial Splendid. Wydawało się, że jest on ładniejszy od poprzedniego, ale szybko okazuje się to iluzją. Jest w każdym razie tańszy ( 6 $ od osoby ). Po przeprowadzce jedziemy do Chuquicamata, obejrzeć kopalnię miedzi. Łapiemy colectivo taxi i za 700 peso jedziemy piękną drogą w pożądanym kierunku. Dojeżdżamy do biura, gdzie organizuje się wycieczki po kopalni. Za wejście daje się "co łaska" na pomoc dla biednych dzieci. Przed rozpoczęciem zwiedzania ( o 10:00 ) mamy jeszcze czas na odwiedzenie miasta. W centrum stoi ogromna ciężarówka, taka, jaka przewozi rudę w kopalni. Przed wyjazdem oglądamy w biurze film o kopalni - jest to największa kopalnia odkrywkowa na świecie, a Chile posiada 20% światowych złóż rud miedzi. W 2 różnych procesach z 1 T rudy uzyskuje się 10 kg czystej miedzi. Wreszcie dostajemy kaski i wyruszamy. Najpierw oczywiście do "dziury" w ziemi o głębokości 400 m. Po tarasach wspinają się z trudem ciężarówki. Potem obwożą nas po reszcie kopalni, niestety bez wysiadania. Widzimy ogromne zbiorniki z kwasem. Dość komiczny jest widok "normalnej" ciężarówki przewożącej jedną oponę od "dużej" ciężarówki. Wizyta w kopalni trwa w sumie 1,5 h. Wracamy do Calama. Korzystam z pralni ( 1 000 peso/kg ) i Internetu ( 1 000 peso/h ). Wieczorem w mieście jest ciekawie - tłumy chodzą po głównym deptaku, odbywa się jakiś koncert. Do obiadu piję miejscowe piwo, całkiem przyzwoite ( 1/2 l za 700 peso ).
Następnego dnia wyjeżdżamy o 11:30. Jedziemy przez pustynię Atacama. Mijamy zwrotnik Koziorożca, transport części do ciężarówek z kopalni ( zajmuje całą jezdnię ) oraz liczne opuszczone miasteczka górnicze, gdzie wydobywano saletrę. W pewnym momencie następuje ostry zjazd w dół i dojeżdżamy do celu.

Pogoda w mieście Antofagasta jest inna niż na pustyni - jest mglisto i chłodno. Zamieszkujemy w hotelu Rawaye ( 3 000 peso od osoby za noc ), niezbyt wysokiej jakości. Od razu kupujemy bilety do Santiago za 12 000 peso ( drogo, porównując z ceną przejazdu Santiago - Arica ). Zwiedzamy miasto - oglądamy replikę Big Bena na pięknym, głównym placu ( w XIX w. była tu duża kolonia Anglików ), stare molo saletrzane i linię kolejową z Calama oraz ładny, XIX wieczny dworzec.
Robimy zakupy w supermarkecie ( np. puszka tuńczyka za 450 peso, banany 250 peso/kg, lód Magnum 600 peso ).
Następnego dnia przy głównej Plaza trwają uroczystości, akademia z udziałem dzieci. Po południu wsiadamy do autobusu do Santiago. Jest miło, wygodne siedzenia, magnetowid. Na jednym z postojów dochodzi do kłótni, gdy chcemy coś kupić w barze, a obsługa konsekwentnie mnie ignoruje.Po 19 godzinach jazdy przez pustynię, o godzinie 10:30 znowu jesteśmy w stolicy kraju.

14.08.2000 znowu jesteśmy w Santiago. Taksówka z terminalu San Borja do rejonu tanich hotelu kosztuje nas 2 500 peso. Tu znajdujemy hotel Olicar za 3 500 peso od osoby za noc. Jest to stara kamienica, przerobiona na hotel. W środku jest całkiem przyjemnie, choć okolica nie wygląda za dobrze. Niedaleko jest stacja metra Los Heroes, skąd za 220 peso dojeżdżamy do centrum. Idziemy główną ulicą Alameda, oglądamy pałac prezydencki La Moneda, gdzie w czasie zamachu Pinocheta, zginął prezydent Salvador Allende. Można przejść przez podwórzec pałacu. Niedaleko stamtąd znajduje się Plaza de Armas, z katedrą i pomnikiem Pedro de Valdivia ( konkwistadora, założyciela miasta ). Jemy w miejscowym Mc Donald`s ( 1 800 peso za zestaw ) i korzystamy z Internetu ( 1 600 peso / h ). W supermarkecie kupuję miejscowy alkohol pisco na prezent. Wieczorem w hotelu przychodzi policja z rytynową kontrolą.
Następnego dnia idziemy wzdłuż rzeki Mapucho, przechodzimy przez most ( rzeka nie jest zbyt imponująca ... ) i wchodzimy na wzgórze św. Krzysztofa ( San Cristobal ). Można tam także wjechać kolejką linową lub autobusem. Na górze jest sanktuarium Matki Boskiej i kościół. Rozciągają się wspaniałe widoki na pobliskie, ośnieżone góry i zasnute mgłą ze smogiem miasto. W drodze powrotnej mijamy stragany z rękodziełem ( dość drogo ). Zakupy robimy jednak na targi Santa Lucia, niedaleko wzgórza o tej samej nazwie ( miedziana płaskorzeżba - 2 500 peso, skórzany bukłaczek 2 000 peso ). Potem jeszce kawiarenka internetowa ( 1 000 peso / h ) i zakupy w supermarkecie ( jacyś pijaczkowie kupują wino marki wino, w takiej dzielnicy się zatrzymaliśmy ).

16.08.2000 to ostatni dzień naszej podróży. Jedziemy metrem do centrum. Tam łapiemy specjalny autobus na lotnisko ( jeżdżą co 10 minut, 750 peso w jedną stronę, 1 500 w obie, około 30 minut jazdy ). Po wydaniu ostatnich pieniędzy na śniadanie ( zestaw w hamburgerowni za 1690 peso ) wsiadamy do samolotu. Na szczęście nie musimy uiszczać opłaty lotniskowej - jest wliczona w cenę biletu. Po dość twardym międzylądowaniu w Buenos Aires, lecimy nad deltą La Plata. Wyraźnie widać wypalanie ogromnych połaci lasu w Brazylii.

17.08.2000 lądujemy we Frankfurcie. Gdy już udaje się nam odnaleźć właściwy terminal w tym molochu wsiadam do samolotu do Warszawy. Lądowanie około 12:30 na Okęciu kończy naszą wycieczkę.

Do zobaczenia Ameryko Południowa ...