ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

W kolebce ludzkości

Autor: Jacek Żoch
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Etiopia
Średnia ocena: 6.06
Ilość ocen: 373

Oceń relację

Jacek Żoch
zoch@poczta.onet.pl
jzoch.prv.pl

Afryka - te słowo powoduje chyba u każdego, kogo interesują podróże, mocniejsze bicie serca. Podobnie i ja od dłuższego czasu chciałem tam pojechać. Ale konkretyzacja marzeń nastąpiła nie w wyniku jakiegoś planu, ale właściwie była dziełem przypadku. Na liście dyskusyjnej travelbitu zobaczyłem ogłoszenie Janka, w którym szukał on chętnych do wyjazdu do Etiopii. Odpisałem, zaczęliśmy korespondencję, coraz bardziej przekonywałem się do tego wyjazdu. Gdy zaczęliśmy poszukiwać taniego biletu lotniczego, okazało się, że chyba najlepszą ofertę ma KLM. A w cenę wliczony był stop-over w Nairobi. Postanowiliśmy wykorzystać tą okazję i zobaczyć Kenię. Bilet zakupiliśmy w miłym i kompetentnym biurze 5MS. Przelot Etiopia - Kenia miał być tylko wariantem awaryjnym, chcieliśmy przejechać tą trasę lądem. Wyszło niestety inaczej.
Załatwialiśmy wizę etiopską. Janek próbował otrzymać ją w ambasadzie w Berlinie. Jednakże okazało się, że Polska podlega pod ambasadę w Moskwie i tylko z Berlina i tak wyślą wszystkie papiery do Moskwy. Zaczęliśmy więc dzwonić tamże. Okazało się, że personel jest bardzo miły ( oddzwaniali nawet do mnie na komórkę ) i wystawi nam promesę, na podstawie której dostaniemy wizę bez problemu na lotnisku w Addis Abebie. Życie okazało się mniej przyjemne - można przeczytać o tym w mojej relacji. Promesa przydała się w każdym razie na lotniskach ( na lotnisku w Nairobi urzędniczka powiedziała nawet, że ma nadzieję, że jest ona prawdziwa i spytała, czy wiemy co nas czeka w przeciwnym przypadku ). Czytałem, że obecnie wizę można dostać na lotnisku bez promesy.
Wizę kenijską dostaje się szybko i bez problemów na lotnisku w Nairobi, chociaż pani w ambasadzie Kenii w Addis Abebie twierdziła co innego.

Etiopia


Z Okęcia wylecieliśmy rano 22.10.2001. Ponieważ było stosunkowo niedługo po zamachach w USA byłem na lotnisku już 2 godziny przed odlotem samolotu ( 6:40 ). Jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. Zaostrzone kontrole zwiększyły kolejki, ale nie aż tak .... Pan z linii lotniczych ( KLM ) chciał zobaczyć nasze wizy. Na szczęście wystarczyła mu promesa. Po przesiadce w Amsterdamie wylecieliśmy do Nairobi. Lot przebiegł spokojnie i już wieczorem byliśmy na miejscu. Lot do Addis mamy rano. Możemy wyjść do miasta ( i zapłacić za wizę tranzytową ) lub przeczekać noc na lotnisku. Wybieramy to drugie rozwiązanie. Jednak plecaki można odebrać dopiero po przejściu przez kontrolę paszportową ... Na szczęście miły pan z biura transferowego KLM przynosi je nam. W "transit longue" spędzamy całą noc. Jesteśmy jedynymi białymi. Warunki byłyby całkiem znośnie, gdyby tylko na międzynarodowym lotnisku nie zabrakło wody ( ubikacja w związku z tym została zamknięta, a jedyna czynna była w dość opłakanym stanie ). Na szczęście rano jest woda !!!. Można się nawet wykąpać. Po porannej toalecie ruszamy z plecakami do stosownego wyjścia. Czekając na wylot mamy okazję zaobserwować bardzo ciekawych ludzi. Do samolotu idziemy schodami na płytę lotniska i tam dopiero oddajemy nasze bagaże. Dwugodzinny lot ( w towarzystwie min. misjonarzy Kościoła Dnia Ostatniego ) przebiega bardzo spokojnie - mamy okazję obejrzeć Etiopię z góry.
Na lotnisku w Addis Abebie okazuje się, że obiecane wizy nie czekają na nas i dostaniemy je dopiero następnego dnia w Immigration Office ( nikt nie wie za ile - raz mówią 20$, a inna osoba 65$ ). Oddajemy paszporty - w zamian dostajemy kartoniki z nazwiskami. Wymieniamy pieniądze ( kurs 1$=8,53 Birra, prowizja 1 Birr ). Dowiadujemy się, że poniżej 500$ w gotówce nie potrzeba deklaracji walutowych. Przed dworcem lotniczym bierzemy ( po krótkich negocjacjach ) taksówkę do centrum za 20 Birr. Jedziemy do hotelu Tropical ( znalezionego w przewodniku Lonely Planet ), ale uznajemy jego ceny za wygórowane w stosunku do niskiego standardu ( 50 Birr pokój z łazienką, 25 bez ). Szukamy innego hotelu - oczywiście znajduje się mnóstwo "pomocników" Gdy idziemy na Piazza i na chwilę przystaję na chodniku koło budynku wojskowego - strażnik przepędza mnie...
Ostatecznie przy pomocy kilku chłopców znajdujemy Park Hotel, gdzie wynajmujemy dwójkę ze wspólną łazienką z zimną wodą ( 45 Birr za pokój, pokój z ciepła wodą i łazienką - 45 Birrów od osoby ). Oczywiście nasi pomocnicy ( ciemni , jak noc, pochodzą znad granicy z Sudanem ) za swoją pomoc chcą pieniędzy. A wcześniej zapewniali nas o swojej bezinteresowności - spławiamy ich. Wieczorem wychodzimy na miasto. W jednej z tanich jadłodajni przy stadionie jemy Indżerę ( bardzo kwaśny placek o konsystencji gąbki od materaca ) z mięsem. Cały posiłek kosztuje nas 7 Birrów + 2 Birry za coca-colę. Poznajemy nocne życie stolicy Etiopii - miasto nie sprawia najlepszego wrażenia, mnóstwo hotelików-domów publicznych i prostytutek. Po kąpieli w zimnej wodzi idziemy spać.
Następny dzień zaczynamy od wizyty w Immigration. Nie jest to takie proste - u strażnika przy wejściu trzeba pokazać plecaki zostawić aparaty fotograficzne. W zamian dostaje się niewielką tekturkę. Okazuje się, że nasze paszporty jeszcze nie dotarły z lotniska - mamy przyjść po południu. Idziemy coś zjeść - pizza kosztuje 14 Birrów. Rozmowa do Polski ( minimum 3 minuty ) to wydatek 72 Birrów, list 1,90, a kartka 2 Birra. Rezerwujemy bilet lotniczy Aksum - Lalibella. W budynku telekomunikacji jest jedno stanowisko z dostępem do Internetu za jedyne 0,75 Birra / minutę ( działa może nie za szybko, ale da się wytrzymać ). Wracamy do naszych ulubionych urzędników w Immigration. Po odwiedzeniu kilku pokoi, wytłumaczeniu dlaczego nie mamy wizy i wniesieniu opłaty ( poniżej 20 $ ) możemy już jutro po południu odebrać wizę. Jeszcze jeden dzień siedzenia w Addis... Kolację jemy w taniej knajpce przy dworcu autobusowym ( befsztyk za 10 Birrów ). Postanawiamy wieczór spędzić w restauracji Al-Mendi ( wg. LP Mendi ), gdzie można żuć czat ( popularną i legalną tutaj roślinę o działaniu lekko narkotycznym ). Po pewnych poszukiwaniach odnajdujemy ją. Porcja czatu kosztuje 30 Birrów, można nabyć też 1/2 i 1/3 porcji. W oddzielnym pokoiku, urządzonym na sposób arabski, z dywanami na podłodze jest już goście - piosenkarz z Dżibutti ( Jimmy ) i Senegalczyk pracujący w Arabii Saudyjskiej ( to właśnie Arabowie sa tu głównymi gośćmi ). Zaczynamy żuć - liście rośliny trzyma się w buzi i połyka sok. Działanie jest dość łagodne i dopiero po dłuższym czasie pojawiają się pewne objawy. Stajemy się coraz bardziej rozmowni - prowadzimy dyskusje o wszystkim - od sytuacji w Senegalu do biurokracji w Etiopii. W pewnym momencie przychodzą do nas dziewczyny - Etiopka, Erytrejka i Somalijka. Są przepiękne, choć zdajemy sobie sprawę, jaki jest ich zawód. Co pewien czas któraś z dziewczyn na jakiś czas znika, bo pojawił się klient. Około północy po kilku godzinach żucia czas na następny etap naszej rozrywkowej eskapady. Płacimy ( około 60 Birrów od osoby za czat, pokój i picie ) i idziemy do pubu na (tanie) piwo i tańce. Bawimy się świetnie, aż do momentu, gdy panienki zaczynają wspominać o pojechaniu do hotelu itd... Gdy odmawiamy w ich pięknych ustach pojawia się magiczne słowo "money". Dajemy im w końcu po 50 Birów - w sumie dużo forsy, jak na miejscowe zwyczaje, ale i zabawa była przednia. Senagalczyk z jedną z dziewczyn jedzie do swojego hotelu. My też wracamy nad ranem do "Park Hotel". Śpimy krótko. Gdy kończy się działanie piwa nie czujemy już senności - działa czat. Jedziemy do ambasady Kenii ( taksówka w jedną stronę 18 Birów ). Tu mamy kolejny pokaz afrykańskiej biurokracji - najpierw kontrola bagaży ( zostawiamy je u strażnika, ze względu na aparaty fotograficzne ), potem oglądanie wystawy produktów kenijskich ( w tym grabie, maczety i zamki do drzwi ) w oczekiwaniu na panienkę zajmującą się wizami. Okazuje się, że na wizę czeka się 2 dni i zostawia w ambasadzie paszport. To zła wiadomość - jeżeli chcemy jechać drogą lądową stracimy kolejne 2 dni w Addis. Wracamy, idziemy na dworzec autobusowy i kupujemy za 52 Birry ( cena wzrosła w stosunku do informacji z przewodnika ) bilet na jutro do Bahar-Daru. Wracamy przez Mercado - podobno największy bazar Afryki( i raj dla kieszonkowców ) do hotelu. Przeczekujemy tam niesamowitą ulewę ( jakby miał się zacząć potop ), wykupujemy bilety lotnicze ( płacimy kartami kredytowymi - 65$, pani nas obsługująca jest niesamowitej urody ), wymieniamy pieniądze ( gdy Janek szuka pieniędzy pod bankiem przybiega do nas zaniepokojona ochrona ). Duże wrażenie sprawa na nas kolejka do Teatru Narodowego, porządku której pilnują ochroniarze z drewnianymi pałami. Szczęśliwie udaje się skorzystać z Internetu i odebrać paszporty z wizami ( choć paszport kolegi znalazł się w przegródce dla obywateli USA i były trudności z jego znalezieniem ). Po obiado-kolacji w Ibex Lallibella znowu wędrujemy do Al-Mendi. Tym razem jesteśmy tam dość krótko ( ze względu na jutrzejszy wczesny wyjazd ), ale jesteśmy świadkami niesamowitej dyskusji ( po arabsku, ale rozumiemy sporo z gestykulacji ) na temat możliwości seksualnych jednego z gości ...Musimy odmówić propozycji wspólnego obiadu z "naszymi" dziewczynami. Wracając kupujemy wodę na jutro ( 10 Birów ), mijamy wspaniale oświetlony Africa Hall i ... slumsy u jego stóp. Umawiamy się z taksówkarzem na zabranie nas rano na dworzec autobusowy.
26.10.2001 Wstajemy rano - mamy autobus do Bahar Dar o 6:00 rano. Oczywiście nasz taksówkarz nie zjawia się ( później przyzwyczaję się do tego w Etiopii ). Bierzemy innego za 25 Birrów. W ostatniej chwili zjawia się ten umówiony poprzedniego dnia, ale ignorujemy go.
Jesteśmy na dworcu dużo wcześniej przed odjazdem. Widok tonącego w ciemnościach miejsca, z paroma lampami, z ludźmi ładującymi swoje bagaże na dachy autobusów jest naprawdę niesamowity. Wreszcie przychodzi i nasza kolej. Wszystko przebiega dość sprawnie i wkrótce wyruszamy. Na granicy miasta czeka nas mała kontrola. Wkrótce kończy się asfalt i zaczyna wyboista droga. W pewnym momencie , na postoju wchodzi do autobusu kapłan, daje wszystkim do pocałowania krzyż i zbiera pieniądze. Około południa zatrzymujemy się na lunch w miejscowości składającej się chyba wyłącznie z hotelików i restauracji. Jedzenie ( pasta, czyli makaron ) jest tanie, smaczne i bardzo ostre. Wieczorem, gdy już zmierzcha docieramy do miejscowości Motta. Tu będziemy nocować. Z trudnością znajdujemy jakieś wolne miejsca w bardzo prymitywnym hoteliku ( 7 Birrów od osoby ). Budzimy bardzo duże zainteresowanie mieszkańców, zwłaszcza dzieci. W pewnym momencie podchodzi do nas człowiek, przedstawia się, jako policjant i każe odejść spod banku, gdyż tak duży tłum nie powinien tam stać. Robimy zdjęcia, rozdajemy adresy i odpowiadamy na mnóstwo pytań. Na kolację jemy indżerę z jajecznicą ( 5 Birrów ) i pijemy miejscowe piwo o ciekawej nazwie "Meta" ( 3,5 Birra ). Podłoga w restauracji wysypana jest jakimiś roślinami, a prąd jest tylko przez 4 godziny wieczorem. Po wiosce oprowadza nas miejscowy nauczyciel, który ciągle nam mówi, jak dobrze jest w Etiopii. Wcześniejsze rozmowy z mieszkańcami były mniej optymistyczne, np. po zmroku nie można chodzić po ulicach Motty bez ważnego powodu. Noc jest raczej ciężka, bo łóżko ciasne i niewygodne. Wstajemy około 5 rano, aby około 6 ruszyć w dalszą drogę. Żegna nas chyba pół wioski. Na jednym z postojów po drodze na autobus ładują związane kury. Po około 4 godzinach docieramy do celu. Zakwaterowujemy się tutaj w całkiem miłym i tanim hotelu Tana Pastry ( w przeciwieństwie doi drogiego Tana ), mieszkamy w pojedynczych pokojach ze wspólna łazienką z ciepłą wodą ( 20 Birrów od osoby ). Oddaję rzeczy do prania ( 12 Birrów za sporą kupkę brudów ), odpoczywamy, jemy coś w hotelowej restauracji ( pasta 7-8 Birrów, cola 2,5, piwo 4 Birry ). Potem chcemy kupić bilety do Gonderu, ale okazuje się, ze najwcześniej można dzień przed wyjazdem. Chcemy zobaczyć źródło Nilu -podjeżdżamy na most, idziemy przez jakieś złomowisko wojskowe, ale niedaleko celu zostajemy zatrzymani przez strażnika z powodu tamy. Wracamy do mostu. Nie chce się już nam iść do pałacu Haille Selassie. Wracamy do miasta i idziemy na targ. Potem dogadujemy się w sprawie jutrzejszej wycieczki nad jezioro ( 100 Birrów ). Płacimy w hotelu Ghion. Tam też korzystam z Internetu ( 1 Birr / minutę ). Wieczorem chodzimy trochę po barach. Jednak spotykamy głownie żebraków ma ulicach ( np. małą dziewczynkę usiłującą sprzedać nam kukurydzę - dajemy jej 1 Birra ) i prostytutki.
Następnego ranka idziemy do hotelu Ghion, a stamtąd wyruszamy na wycieczkę po jeziorze. Najpierw płyniemy do źródeł Nilu ( czyli miejsca na jeziorze gdzie widać prąd wodny, zmieniający się potem w rzekę będącą początkiem Nilu Błękitnego ), potem oglądamy rybaków i hipopotamy ( z oddali wyglądają, jak kłody ). Odwiedzamy trzy monastyry ( wstęp do każdego 15 Birrów ) - Beta Maryan, Kebran Gabriel ( wstęp tylko dla mężczyzn ) i dość młody monastyr żeński. W pierwszym z nich widzimy różne przedmioty, które należały do króła Yohannesa IV - ubranie, krzyż i klucze. Mnisi oprowadzają nas po monastyrach i pokazują skarby z muzeów - starożytne krzyże, korony i Biblie spisane jeszcze w języku Gez ( staro etiopskim ). W drodze powrotnej rozmawiamy z naszym towarzyszem podróży - okazuje się być Etiopczykiem, byłym ambasadorem przy UE, zaangażowanym w sprawę odzyskania przed kilku laty słynnego krzyża z Lalibeli ( skradzionego i wywiezionego z kraju ). Po powrocie i odpoczynku chcemy znowu dojść do pałacu Haille Selassie i znowu nam się nie udaje. Spotykamy po drodze kilku młodych Etiopczyków, zaczynamy z nimi rozmawiać. Pokazują nam nabożeństwo w kościele ( śpiewy, nauka ), a potem zabierają do najlepszego w mieście tej baru ( czyt. tadź ), gdzie wyrabia się i pije tadź - tradycyjny napój alkoholowy na miodzie. Wnętrze jest bardzo prymitywne, to właściwie mieszkanie kobiety wyrabiającej ten napój. Jednak sam alkohol jest całkiem dobry, łagodny i słodki, podawany w pojemnikach o kształcie menzurki. Kupujemy trochę czatu ( same liście - 10 Birrów za torebkę ). Wieczorem idziemy do podobno najlepszego lokalu w mieście John Pub. Są tam jednak prawie same prostytutki. W innych miejscach ( o nazwach w stylu Shooting Star ) jest tylko gorzej. Mijamy kilka domów publicznych - pod jednym faceci stoją w kolejce, pod innym parkuje samochód z literkami UN.

29.10.2001 jedziemy do Tis Isat ( co oznacza "grzmiącą wodę " )
- miejsca wodospadów na Nilu. Na poranny autobus rzuca się straszny tłum. Za 3,60 Birra jedziemy przez godzinę do wioski. Tam w informacji od miłej pani z małpką dostajemy broszurkę ( jedyny taki mój przypadek w Etiopii ), płacimy 15 Birrów za wstęp. Idziemy przez kanał odwadniający do wejścia. Strażnicy sprawdzający bilety są dość natrętni, ale potem widoki są niesamowite. Przechodzimy przez most z XVII zbudowany przez portugalskiego inżyniera ( spoiwem były jajka ) i dochodzimy do wodospadów - najpierw małego a potem tego właściwego. Słońce padające na krople wody tworzy niesamowitą tęczę. Przechodzimy w bród przez strumień, by wreszcie podejść blisko wodospadu i wykapać się w naturalnym "prysznicu" z kropel wody. Od stale towarzyszących nam dzieciaków kupujemy "calabashe", czyli wysuszone tykwy przeznaczone do przechowywania sfermentowanego mleka z krwią ( miejscowego napoju ) za 5-7 Birrów. Jeszcze szybki przemarsz równiną , przepłynięcie łódką ( 10 Birrów, chcieli więcej, ale znałem cenę od pani z informacji ) i jesteśmy w wiosce. Dla naszego samozwańczego i małoletniego przewodnika 5 Birrów to za mało ( chce 10 Birrów ), więc dochodzi do małej scysji. Ogólnie wioska nie sprawia zbyt miłego wrażenia. Wracamy autobusem, który na końcu się psuje ... Kupujemy bilety na autobus do Gonderu po 20 Birrów. Jemy w restauracji Hot Canape ( mięso wołowe w kanapeczkach ) i dobrą, nie kwaśną indżerę. Wczoraj zaprosili nas do siebie nasi "znajomi". Nie chce się nam korzystać z ich zaproszenia, ale przychodzą do hotelu i w końcu idziemy do domu jednego z nich na ceremonię parzenia kawy. Siostra naszego "znajomego" praży specjalne ziarna kawy, uciera je w moździerzu, a inne ziarna ( pochodzące z okolic Gonderu ) pali. Napój jest świetny i wcale nie taki mocny, jak się obawialiśmy. Pijemy 3 filiżanki - zgodnie z tradycją. Mieszkanie jest bardzo ubogie, to właściwie jedna, prosta izba. Mieszkają sami ( matka nie żyje, ojciec jest niezdolny do pracy ), on zarabia na budowie 0,5$ dziennie, ona prowadzi dom, za wynajem płacą 50 Birrów dziennie. Kupujemy im trochę jedzenia, bardzo im współczujemy. Jednak maja w stosunku do nas różne oczekiwania, których nie możemy spełnić ( np. ożenić się z dziewczyną , podarować im aparat fotograficzny ). Jest mi głupio, gdy porównam kwoty wydane na rozrywkę w Addis z sytuacja tutaj.
To jeszcze nie koniec niemiłych niespodzianek. Janek wreszcie dodzwania się do domu ( z hotelu Ghion - 33 Birry, ale minimalny czas rozmowy, to 1 minuta, a nie 3 , jak na poczcie ). Okazuje się, że z powodu sytuacji rodzinnej musi pilnie wracać do domu. Idę spać w dość nieciekawym nastroju. Rano żegnamy się. Idę na stację autobusową. Autobus rusza do Gonderu o 6:30. Zaczyna się moja samotna podróż.

Wśród pasażerów autobusu jest kilkoro białych, w tym dziwaczny Norweg zachowujący się, jak archetyp białasa w Afryce ( np. rozrzuca dzieciom cukierki ). Mamy mały postój po drodze i po pięciu godzinach dojeżdżamy do Gonderu. Wpierw biorę taksówkę do polecanego w przewodniku Fasil Hotel ( dworzec autobusowy jest na drugim końcu miasta, a uliczki są strome ), ale jest droższy, niż w książce i bez ciepłej wody. Idę więc do do Ethiopia Hotel. Jest on bardzo prosty, z myszami, puściutki, ale pokój z zimną wodą ( na zewnątrz ) kosztuje tylko 15 Birrów. Pranie - 2 Birry T-shirt, 1 Birr - majtki. Biorę taksówkę do słynnego kościoła Debre Berhan Selassie ( 40 Birrów - zupełnie bez sensu, bo i tak czekam ze względu na przerwę obiadową ).Wstęp kosztuje 15 Birrów, kościół ma wspaniały sufit i malowidła ścienne. Po powrocie rezerwuję bilet w Ethiopian Airlines na trasę Lalibela - Addis Abeba. Potem idę oglądać największą atrakcje tego miasta - zamki ( wstęp 50 Birrów ). Największy i ( najlepiej zachowany ) Fasiladasa jest zamknięty do renowacji, ale i tak miejsce jest niesamowite i dziwne ( bardziej przypomina Europę, niż Afrykę ). Po zwiedzaniu wymieniam czek w banku przy Quara Hotel ( bank prywatny, więc i operacja szybka i bezbolesna - nie ma kontroli przy wejściu ) i wykupuje bilet ( 814 Birrów ). Jadę jeszcze do łaźni Fasiladasa ( wstep wliczony w cenę biletu do zamków, przejazd minibusem 1 Birr w jedną stronę ). Obok jest śmieszny stadion z pasącymi się kozami i propagandowymi planszami z czasów komunizmu. Wieczorem jem stek w Fogera Hotel ( 12 Birrów, zupa 6 Birrów ) - miejsce dość dziwne, bo niby luksusowe, a brakuje wody w kranach. Za bardzo wolny Internet płacę prawie 50 Birrów. Chodzę trochę po mieście, zaraz mam 2 młodocianych przewodników - daję im 5 Birrów, bo oprowadzają mnie po ciekawych miejscach. Umawiam jeszcze taksówkę na jutro - ciekawe, czy przyjedzie.

Rano wyruszam do Aksum. Oczywiście taksówka nie przyjechała. Jednak łapię minibusa i za 5 Birrów dojeżdżam do dworca autobusowego. Wpuszczają najpierw mnie i dwójkę Japończyków. Ładują nasze bagaże na dach, a nas do środka pojazdu i chcą za to oczywiście ekstra pieniędzy. Gdy nie chcemy im dać jest lekka awantura. W końcu jednak odjeżdżamy. Pierwszy przystanek to Debark ( stąd wyruszają trekingi do gór Siemen ). Ogólnie jest to straszna dziura, a stacja Shella wygląda dziwnie. Po wyjeździe z miasta wjeżdżamy w góry - kręta, górska droga, zbudowana przez Włochów ( jest nawet monument ku czci tych, którzy zginęli przy budowie ) wiedzie przez wspaniałe góry. Po drodze stajemy w pewnej wiosce - spotykamy tam wielbłąda i małpki. Przepiękna perspektywa najwyższych szczytów gór. Po opuszczeniu gór wyjeżdżamy na równinę, by wieczorem dotrzeć do Shirez. Jest już ciemno, mam kłopoty ze znalezieniem hotelu - pomaga mi jakiś chłopak ( 2 Birry za fatygę ) - okazuje się, że jest całkiem miły blisko dworca autobusowego ( 15 Birrów za pokój ). Jem coś w miejscowej restauracyjce ( 7 Birrów za indżerę ). Gdy rozpakowuję plecak, okazuje się, że rozlał mi się płyn do kąpieli i sporo czasu zajmuje mi doprowadzenie wszystkiego do porządku. Później okazało się, że to miasteczko było dla mnie pechowe ...
Rano następnego dnia idę na stację ( bilet do Aksum kupiłem już poprzedniego dnia po przyjeździe ). Po otwarciu bram wszyscy biegną do autobusów. I w tym zamieszaniu "znika" mój portfel. Jestem jakieś 60$ do tyłu, wściekły. Dobrze, że chociaż bilet miałem w ręku i mi został ... Po jakiś 2 godzinach dojeżdżamy do celu. Znajduję pokój w hoteli Africa ( normalna cena - 50 Birrów, wytargowałem 40 Birrów za pokój z łazienką i ciepła wodą ). Jem śniadanie w Axum Touring Hotel ( stek, taki sobie - 12 Birrów ). Dość szybko przykleja się do mnie jakiś dzieciak - przewodnik. Idę na bazar - robię trochę zdjęć. Potem idę do Muzemu Narodowego i stell ( bilet łączny 50 Birrów, przewodnik ostrzega mnie przed dzieciakiem - przewodnikiem ). Zbiory muzeum są raczej skromne,. ale stelle wspaniałe. - od największej leżącej do mniejszych stojących. Jest też dół po jednej ze stelli wywiezionej w czasie włoskiej okupacji do Włoch, podziemny grobowiec ( obrabowany ), z "fałszywymi drzwiami". Potem idę do pałacu króla Kaleba, a raczej do jego ruin. O ile sam pałac jest nie jest zbyt atrakcyjny ( kilka podziemnych krypt ) to droga do niego ciekawa ( wzdłuż pól traw z których nasion robi się mąkę do wypieku indżery, po drodze mija się starożytną stellę z napisami w trzech językach - arabskim, greckim , gez - umieszczoną w domeczku, bo kto ją ruszy, wg legendy umrze ). Z góry są niesamowite widoki na góry Siemen. Spotykam tam też wycieczkę z Irlandii - jedyny raz w Etiopii. W drodze powrotnej kupuje pamiątki - małą skórzaną Biblię i zwój za 50 Birrów. Potem zachodzę na taras widokowy ze wspaniałymi widokami na stelle i kościół Maryi z Syjonu. Pod wpływem błagań jednego dzieciaka kupuje od niego dwa małe krzyżyki za 13 Birrów. Uradowany prowadzi mnie do "pijalni" tadżu ( alkoholowego napoju z miodu, podobno najlepszego właśnie w Axum ) Kolację jem w hotelu ( 10 Birrów za stek i 3,5 za piwo Dashen ).

Następnego dnia 02.11.2001 śpię dość długo, i po smacznym śniadaniu ( jajka za 4 Birry ) idę w towarzystwie mojego "przewodnika" idę do kościoła Maryi z Syjonu ( St. Mary of Sion ). Wstęp to znowu wydatek 60 Birrów. Oglądam z zewnątrz nowy kościół, budynek, gdzie podobno przechowywana jest Arka Przymierza ( strażnik Arki pokazuje mi skarby świątyni ), wchodzę do starej świątyni. Wszystko to pokazuje mi strażnik, potem chce oczywiście jakieś pieniądze - wykręcam się 2 Birrami ( przy takim koszcie wstępu przewodnik powinien być w cenie biletu ). Potem wymieniam pieniądze ( o dziwo nie ma kontroli przy wejściu do banku ) i potwierdzam mój lot w liniach lotniczych ( opłata lotniskowa to 10 Birrów, a nie 10$, jak twierdzi przewodnik LP ). Żegnam mojego "przewodnika" - nic mu nie daję, jest zawiedziony, ale cóż mówiłem mu od początku. Wymieniamy się adresami ( tak robią tutaj wszyscy, ciekawe, czy ktoś napisze )
Po południu robię sobie wycieczkę do pałacu królowej Saaby ( wstęp na podstawie biletu z muzeum ). Pałac to właściwie ruiny, po przeciwnej stronie drogi są małe, dość ciekawe stelle. Jednak sama przechadzka jest bardzo ciekawa - wspaniałe krajobrazy, wielbłądy, transporty wojskowe jadące w stronę granicy z Erytetreą ( towarzyszą im rosyjskojęzyczni żołnierze UN, mieszkający w moim hotelu ). Kupuję jeszcze trochę pamiątki - kamienne krzyżyki z wygrawerowanymi imionami ( 3 sztuki za 20 Birrów ), miotełki do odpędzania much i przepiękne malowidło na skórze ( 105 Birrów ).
Wieczorem po kolacji, wychodzę na miasto. Jednak życie nocne tutaj praktycznie nie istnieje ( spotykam tylko żołnierzy UN w barze ). W moim hotelu spotykam dziwną wycieczkę - czarne kobiety z RPA.

03.11.2001 opuszczam hotel i jadę na lotnisko ( gratis - dla gościa hotelowego ). Przed wjazdem policja sprawdza mój paszport i bilet. Przechodzę ręczną kontrolę bagaży - dla mnie pobieżną, dla miejscowych bardzo szczegółową. Lot jest bardzo spokojny, podają nawet ciasteczka. Po 40 minutach lądujemy na miejscu - jestem jedynym pasażerem wysiadającym w Lalibeli.

Z lotniska wsiadam do jednego z dwóch oczekujących minibusów, dzięki konkurencji udaje mi się zbić cenę do 20 Birrów. Po sprawdzeniu dwóch hoteli zostaję w Lal ( znacznie tańszy niż twierdzi przewodnik LP, 50 Birrów za pokój z zimna wodą, utargowane z 60 ). Po wyjściu na miasto zostaje otoczony przez grupę dzieci, które chcą mi pokazać miasto. Moim przewodnikiem zostaje "umbrella". Wpierw idziemy na targ. Oglądam stoiska z przyprawami, nasionami, sprzedaż bydła i osłów, a także miodu i liści jakiejś rośliny ( nie czatu ). Bilet wstępu do wszystkich kościołów kosztuje 100 Birrów. Najpierw zwiedzam kościoły jednej grupy - zaczynamy od Bet Medhane Alem ( ogromny, otoczony przez kolumny, tutaj spoczywa słynny krzyż z Lalibeli - skradziony i odzyskany, niestety niedostępny do obejrzenia ), potem przechodzimy tunelem do Bet Maryam i Bet Meskel, a przede wszystkim najsłynniejszy, zbudowany na planie krzyża Bet Giyorgis. Po drodze oglądam też grób Chrystusa oraz pustelnika żyjącego w jaskini. W prawie każdym kościele kapłani pokazują swoje sakrby - głównie krzyże. W jednym mam okazje obejrzeć tabot ( replikę Arki ) - zwykle przechowywany w najświętszym miejscu światyni ( ten jest zabytkiem, już nieużywanym ). Po wyjściu z kościołów idę do Ethiopian Airlines ( chcę przełożyć datę wylotu na wcześniejszą, jestem na liście oczekujących ). Jem obiad w restauracji Blue Nile ( dość prymitywny wygląd, ale smaczne jedzenie - stek 10 Birrów, zimny napój 3 Birry , piwo 4 Birry ). Po powrocie i kąpieli umawiam się na 21:30 z moim "przewodnikiem" na oglądanie w jednym z kościołów uroczystości religijnych i śpiewów. Okazuje się, że uroczystości są z okazji święta - ucieczki Matki Boskiej z Jezusem do Egiptu. Cała uroczystość jest przepiękna - bicie w bębny, tańce diakonów, śpiewy kapłanów ( a szczególnie jednego bardzo uzdolnionego wokalnie księdza ), potem procesja z kadzidłami. Z żalem wracam do hotelu - uroczystości będą się ciągnąć godzinami, dzieci ( w tym mój przewodnik ) zostaną i spędzą noc w świątyni. Umawiam się z
"umbrellą" ( takie ma przezwisko, bo jego imię po amharsku znaczy właśnie parasol ) na jutro na 6:30 na wędrówkę do monastyru na górze. Mimo początkowych kłopotów ( jakoś nie możemy się spotkać ) wyruszam do góry wraz z moim przewodnikiem - wpierw drogą, a potem ścieżkami. Mnóstwo dzieciaków sprzedaje kamienie ( 1-2 Birry ) i śmieszne czapki (15 Birrów po targach ). Nie chce mi się wspinać aż do monastyru, więc oglądam tylko wspaniałe widoki na okoliczne wzgórza. Po powrocie i obiedzie w hotelu ( niestety aż 27 Birrów ) idę zwiedzać drugą grupę kościołów. Oglądam Bet Amanuel, Bet Merkorios, Bet Abba Libanos ( połączony długim, 20 metrowym tunelem z kaplicą ) i Bet Gabriel-Rufael.. Część kościołów jest chroniona przez ohydne dachy z blachy falistej. Płacę mojemu przewodnikowi - 100 Birrów to mnóstwo pieniędzy, ale oprowadzał mnie bardzo profesjonalnie. Po powrocie sprawdzam jeszcze sytuację w liniach lotniczych ( będą wiedzieć dopiero po 17:00 ). Gdy siedzę w kawiarence pijąc miejscową wodę Ambo ( całkiem dobra w szklanych butelkach - 3 Birry ) przechodzi uroczysty pogrzeb ( podobno miejscowego nauczyciela - wiem od "umbrelli " ). Włóczę się jeszcze po mieście. Po powrocie dzwonię do Ethiopian Airlines - okazuje się, że nie ma biletów na wcześniejszy termin i jeszcze jeden dzień spędzę w Lalibeli. Wieczorem jem kolację w międzynarodowym towarzystwie.

Następny dzień ( 05.11.2001 ) spędzam na poznawaniu uroków miasta na własną rękę. Idę w kierunku szkoły podstawowej i szpitala. Oglądam niesamowite widoki. Ciągle chodzą jednak za mną jakieś dzieciaki, co jest trochę denerwujące. Potem jem obiad w Blue Nile" ( spaghetti 16 Birrów, 2 Birry pepsi ) i zwiedzam trochę kościoły "na spokojnie". Spotykam nawet jakąś grupę z Polski. Trochę oglądam różne pamiątki, ale w końcu nic nie kupuję. Spotykam miejscową dziewczynę, która chce mnie zaprosić na kawę ...

06.11.2001 wstaję przed 6:00 i idę zobaczyć nabożeństwo, na którym ma być podobno wystawiony słynny krzyż z Lalibeli. I rzeczywiście jest - duży, złoty, o typowym kształcie, bez wyszukanych ozdób. Msza jest sprawowana w zamkniętym pomieszczeniu, dostępnym tylko dla duchownych. W innych częściach świątyni trwają tańce, śpiewy gra na bębnach. Nabożeństwo trwa bardzo długo - godzinami. Wiele modlących się osób ma specjalne kije, na których się opiera ( i czasami przysypia ). Na zewnątrz trwa kazanie, po około 1,5 godzinie wychodzę, choć msza wcale nie zbliża się do końca. Z hotelu jadę na lotnisko ( z przesiadką bo autobus z lotniska się spóźniał ). Po bardzo szczątkowej kontroli lecimy - z międzylądowaniami w Gonder ( bardzo ciekawa architektura lotniska, w kształcie zamku ) i Bahar Dar. Posiłek to ciasto z truskawkami i napój.

Po przylocie do Addis jadę taksówką - znowu do Park Hotel ( 20 Birrów ), a potem załatwiam różne sprawy. Kupuję bilet do Dire Dawa ( 52 Birry, do Hararu biletów już nie ma ), korzystam z Internetu, robię zakupy. Wieczór spędzam znów w Al-Mendi. Tym razem baluję ( z tą samą ekipą co poprzednio - przychodzą tu codziennie przez cały swój pobyt w Etiopii ) całą noc - żuje czat, piję piwo w barze, a potem tańczę w modnej, drogiej dyskotece ( piwo 10 Birrów ). Poznaję całkiem fajne dziewczyny, które oczywiście chcą koniecznie pojechać ze mną do hotelu ... Taksówka do hotelu kosztuje mnie 20 Birrów, jednak praktycznie nie śpię w pokoju. Już po godzinie ta sama taksówka za kolejne 20 Birrów zawozi mnie na dworzec autobusowy. Panuje tam, jak zwykle ogromny bałagan. Wymuszają na mnie 10 Birrów za bagaż ( miejscowi też płacą, a bez tej opłaty nie ma mowy o załadowaniu plecaka na dach ). Aby wejść do autobusy ( otwarte tylko tylnie drzwi ) trzeba odstać w jakiejś idiotycznej kolejce. Zaraz po rozpoczęciu podróży przysypiam, gdy się budzę jedziemy przez bardzo monotonny, półpustynny krajobraz. Nie czuję zbyt dobrze, to chyba efekt wczorajszej balangi ... Po przejechaniu rzeki zatrzymujemy się około 13 na postój i lunch w jakiejś mieścinie. Wypijam colę i sprite w jakiejś restauracji i to znacznie poprawia moje samopoczucie. Gdy płacę, kobieta oprócz 4 Birrów za napoje prosi mnie o jakiś datek, bo jest biedna. Na ulicach wszędzie sprzedają czat. Potem jedziemy przez góry - wszędzie zieleń, pola uprawne, wioski, kolorowo ubrane kobiety. Nawierzchnia drogi jest fatalna. Trwają prace nad jej asfaltowaniem, ale sposób ich wykonywania ( kawałek drogi z asfaltem, kawałek bez ) tylko spowalnia jazdę. Można kupić kawałki trzciny cukrowej i je żuć. Po krótkim postoju na stacji benzynowej dojeżdżamy wreszcie późnym wieczorem do celu. Nie chcą mi oddać bagażu ( mam odebrać rano ), dopiero po ostrej kłótni go zabieram. Ktoś pokazuje mi drogę do hotelu - potem chce za to 10 Birrów. Po ostrej kłótni daję mu w końcu na odczepnego 2 Birry. Pokój kosztuje mnie 25 Birrów ( z łazienką ), pasta na kolację 4 Birry.

Następnego dnia ( 08.11.2001 ) z ulgą opuszczam Dira Dawa i jadę minibusem do Harar ( 1,5 godziny, 9 Birrów ). Po dotarciu na miejsce łapie mnie jakiś miejscowy przewodnik ( jak się później okazuje - absolwent weterynarii na Kubie ) . Umawiam się z nim na 40 Birrów. Potem żałuję tego - przewodnik był zupełnie zbędny, wszystko można zobaczyć samemu, ale jakoś tak się rozbestwiłem po Lalibeli. Zamieszkuję w hotelu Tewodros ( 35 Birrów za pokój z łazienką ), jem śniadanie ( 5 Birrów za jajecznicę ) oraz wykupuję bilet na prywatny autobus do Addis ( 90 Birrów, znacznie drożej niż autobus państwowy, ale wyrusza o trzeciej w nocy i ma być już po 12 godzinach na miejscu ). Przewodnik pokazuje mi miasto - bramy, wąskie uliczki, małe meczety, groby islamskich świętych. Mijamy dom w którym urodził się cesarz Haile Selassie ( a właściwie pałac jego ojca Ras Makonena, sam cesarz przed koronacją nosił nazwisko Ras Tafari ) Odwiedzamy jeden z miejscowych domów. Oczywiście jest tam sprzedaż pamiątek, ale poza tym całkiem ciekawy, tradycyjny wystrój, z rodzajem podestu wyłożonego dywanami, gdzie każdy zajmuje miejsce zależne od jego ważności. Nic nie kupuję - za drogo. Oglądam jeszcze rynki - muzułmański i chrześcijański poza murami miasta. Odpoczywam na tarasie hotelu ( woda Ambo 2,5 Birra ), a potem jeszcze samodzielnie zwiedzam miasto. Po południu miasto wyludnia się - wszyscy mężczyźni żują czat, nawet właściciel knajpki. Za 10 Birrów jem dobry stek w hotelu Ras, a za 3 Birry piję wspaniały sok w Canal Cafe. Idę na drugi kraniec miasta - tam widzę kobiety z ludu Oromo niosące ciężary na głowie. Dzieciaki oprowadzają mnie trochę - pokazują 2 bramy, grób świętego. Idę też do karmiącego hieny, opisanego w przewodniku LP ( Yusuf Ahmed ) - rolnika, żonatego, z pięciorgiem dzieci. Za karmienie hien chce wpierw 50 Birrów, a potem nawet 40. Jednak mój przewodnik już umówił mnie z innym karmiącym hieny ( za 40 Birrów ). Kupuję trochę prezentów ( razem za 50 Birrów, min. przepiękny talerz i pudełeczko ). Jestem niezadowolony z przewodnika - mówię mu to w hotelu, on przekonuje mnie min. pokazując zdjęcia i przedstawiając zadowolonego klienta ( Holendra ). Po zmierzchu idziemy zobaczyć karmienie hien. Idziemy drogą na skróty, wyraźnie unikając policji, ( podobno dla mojego bezpieczeństwa ! ), chyba dlatego, że nasz karmiciel hien ( wyglądający, jak jakiś rastafarianin ) jest niezbyt legalny. Samo przedstawienie jest niesamowite - hieny dostają mięso prosto z ust. Gdy wracamy do hotelu i płacę mojemu przewodnikowi ten usiłuje jeszcze wysępić jakiś długopis, albo podkoszulkę ( czym mnie bardzo denerwuje - nic ekstra mu nie daję ). Ponieważ brak jest wody miejskiej ( co podobno w tym mieście jest normalne ) myję się woda z kubła. W nocy źle śpię - mam gorączkę, a po północy zaczyna się walka psów z hienami - szczekanie i wycie.
Około 3 nad ranem przyjeżdża pod mój hotel autobus i wyruszam w drogę do Addis. Wydaje mi się, że jedziemy szybciej niż w ta stronę, mamy tylko półgodzinną przerwę na obiad. Jednak tuż za miastem Awash jest kontrola celna - urzędnicy ( wcale na takich nie wyglądający ) rekwirują telewizor, jakieś paczki, koce wiezione przez kierowcę - przemyt z Somalii. Negocjacje ( jak myślę o wysokość łapówki za odzyskanie towaru ) trwają jakieś 1 1/2 godziny. Gdy wreszcie ruszamy okazuje się, że dopędził nas rejsowy państwowy autobus. Szybko przejeżdżamy przez przepiękny park narodowy Awash, tankujemy też w dość ekspresowym tempie. W miejscowości Nazaret niezadowoleni pasażerowie z mniejszą ilością bagażu wymuszają przesiadkę do minibusu ( 10 Birrów płaci obsługa autobusu ), który szybciej zawiezie nas do celu. W Addis przesiadam się na Meskel Square i znowu jestem w Park Hotel ( tym razem trochę luksusu - pokój za 45 Birrów z łazienką ). Podróż do Hararu kosztowała mnie więcej niż powinna.

Kolejny pobyt w stolicy spędzam głownie na załatwianiu różnych spraw - potwierdzenie biletu ( biuro Kenya Airways przeniosło się do Hiltona ), wymiana pieniędzy ( chciałem wymienić 10$ ze 100$ banknotu, co było niemożliwe w banku, ale możliwe w jakimś sklepiku, jakiś "życzliwy" miejscowy za wskazanie tego sklepiku chciał pieniędzy, ale musiał obejść się smakiem ), skorzystanie z Internetu ( naprzeciwko Ibex Lalibela, szybki, tylko 0,75 Birra/minutę ), zakup filmu ( Kodak 36 22,5 Birra ). Za to nie mogę oddać nigdzie rzeczy do prania - wszędzie pralnie chemiczne z kilkudniowym czasem oczekiwania. Wieczór tradycyjnie już spędzam w Al-Mendi. Po drodze, przy Mesle Square ( ogromny plac zbudowany w czasach reżimu komunistycznego na potrzeby defilad ) mijam koncert z muzyką afrykańską ( porządku pilnują panowie z drewnianymi pałami ). W "czatowni" nie ma stałych bywalców ( gdzieś wychodzą ), za to odbywam ciekawą rozmowę z trójką Etiopczyków ( jedna z nich pracowała w Bahrajnie i dlatego bywa w takim arabskim lokalu ). Potem odwiedzam jeszcze bar ( gdzie "przylepia" się do mnie całkiem ładna prostytutka i proponuje mi swoje usługi za 100 Birów ) oraz dyskotekę Ramazzoni ( piwo 12 Birrów ) gdzie wraz z Jimmim tańczymy w miłym towarzystwie do samego rana. To moja ostatnia rozrywkowa noc w Etiopii.

11.01.2001 po krótkiej drzemce pakuję się i idę na stację autobusów krótkodystansowych. Za 20 Birrów ( i 5 za bagaż ) kupuję bilet do Langano ( cena ta sama co do Shashemene ). Podczas podróży ucinam sobie miłą pogawędkę ze starszym panem ze wsi koło Shashemene, którego syn mieszka w Europie - wymieniamy się adresami ( prosi mnie o mój e-mail ! ). Krotki postój w Ziway spędzam na posiłku ( dobry makaron za 6 Birrów ). Tylko dzięki pomocy mojego współtowarzysza podróży wysiadam w Lanngano, czyli w szczerym polu przy polnej drodze wiodącej do ośrodka wypoczynkowego Bekele Mola Hotel nad jeziorem Langano. Po godzinnym marszu w upale i kurzy ( 3 km ) docieram na miejsce. Za dwuosobowy bungalow płacę 60 Birrów. Mają tutaj prąd z generatora, a ponieważ jest koniec weekendu liczne samochody właśnie opuszczają ośrodek. Mój domek trochę cuchnie stęchlizną, ale jak na etiopskie warunki miejsce jest dość eleganckie ( są jeszcze droższe, większe domki ). Po rozpakowaniu wracam kawałek drogą, aby coś zjeść w tak polecanym przez przewodnik LP barze Jungle Bar, ale tam nic nie mają do konsumpcji, poza ciepłą colą. Chcę zrobić zdjęcia wielbłądów, ale ich poganiacz bardzo ostro protestuje, wręcz mi grozi ( wykonując gest podrzynania gardła ), chce jakieś ogromne pieniądze. W końcu robię zdjęcie, trochę mu na złość, ale ładne ujęcie przepadło. Wracam do hotelu i jem w miejscowym barze ( najtańsza zupa fasolowa kosztuje 12 Birrów, cola 5 Birrów, inne dania 25 Birrów ). Podziwiam jeszcze zmierzch chodząc po plaży ( mają tu nawet rowery wodne i kapoki ). Myję się - jest nawet ciepła woda. Kładę się spać z lekkim niepokojem, jak jutro mi się uda powrócić do cywilizacji. Następnego dnia wstaję około 6, aby wyruszyć jeszcze w chłodzie poranka. Strażnik prosi mnie o jakieś pieniądze, ale mu tłumaczę, że jestem biedny - przecież przyszedłem tu piechotą. Dochodzę dość szybko do głównej drogi, przechodzę przez asfaltową szosę i docieram do bramy parku narodowego Abiato-Shala. W budyneczku w którym mieszkają strażnicy zostawiam mój plecak, dostaję butelkę wody ( i tak jej nie będę pił ) i z małym plecakiem ruszam wraz ze strażnikiem ( który ma stary karabin ). Mijamy stado strusi i przechodzimy przez bramę do części parku otwartej dla miejscowych ( do zamieszkania, wypasu bydła itd ). Widzimy gazele Thompsona. Mijamy wioskę i szkołę ( w parku narodowym ! ), widzę ul dzikich pszczół. Dochodzimy do punktu widokowego ( są nawet ławeczki ), skąd rozciąga się przepiękny widok na jeziora Abiato i Shala. Docieramy do gorących źródeł, w których ludzie kapią się i gotują kukurydzę ( także mój przewodnik rozbiera się i bierze kąpiel ). Wszędzie jest dużo ludzi i bydła. Potem idziemy wzdłuż brzegu jeziora ( kapiące się nago kobiety na mój widok uciekają w popłochu ) i po zatoczeniu koła wracamy z powrotem. Przy ogrodzeniu widzę znowu gazele i strusie. Napotykamy człowieka wyrąbującego drzewo ( w parku ! ), a mój przewodnik ( strażnik parkowy ) mu doradza. (!). Po powrocie płacę 50 Birrów za bilet wstępu do parku na 48 godzin i 50 Birrów dla mojego przewodnika. Łapię minibus, goni mnie jeden ze strażników, abym się wpisał do książki gości ( coś tam wpisuję na odczepnego ). Za 6 Birrów jadą najpierw do Bulbila, a tam przesiadam się do innego pojazdu do Ziway. Po długim krążeniu w oczekiwaniu na pasażerów ruszamy w drogę i docieramy szybko na miejsce.

Po dotarciu do Ziway w pierwszej kolejności idę do jakiejś knajpki i wypijam ( miejscowym zwyczajem ) colę z Ambą. Byłem spragniony, a woda mi się kończyła. Udaję się do Park Hotel ( zgodnie z przewodnikiem LP ), gdzie za 33 Birry dostaję prawdziwy apartament - duży pokój z ciepłą wodą ( jest nawet przycisk do wzywania obsługi hotelowej ). Tylko nigdzie nie ma pralni ( tylko pralnie chemiczne z długimi, kilkudniowymi terminami ), więc sam urządzam sobie przepierkę ( zostawię tutaj niestety mój sznurek ... ). Na obiad idę do knajpki, gdzie jadłem w drodze do Langano. Niestety zamówione mięso owcze jest twarde i łykowate - praktycznie niejadalne. Na szczęście miły kelner wymienia mi je na smaczny makaron, za który nawet nie muszę dopłacać ( mięso 10 Birrów, 3 Birry piwo, 2 Amba ). Resztę dnia spędzam odpoczywając. Dość wcześnie idę spać.

13.11.2001 budzi mnie dość głośna muzyka. Dopiero po moich protestach ściszają ją i mogę spać dalej. Gdy wychodzę na dwór świeci już mocno słoneczko. Siadam przy stoliku i zastanawiam się nad planem na najbliższy czas. Przychodzi pracownica hotelu i chce, żebym jej zrobił zdjęcie ( spławiam ją ), a potem jakaś dziewczyna proponuje mi wycieczkę po jeziorze ( godzę się, i tak to miałem w planach ). Jedziemy gari ( rodzajem bryczki konnej ) nad brzeg jeziora , a potem pływamy łódką po jeziorze. Widzimy ptaki, hipopotamy i ludzi wycinających trzcinę. Moja współtowarzyszka nie chce słyszeć, aby to ja zapłacił i sama płaci za przejażdżkę ( 10 Birrów, targowała się od 20 ). Wracamy do hotelu,, dziewczyna bierze kąpiel ( w mojej łazience :-) ). Potem idziemy ( a raczej jedziemy gari za 2 Birry ) do Tourist Hotel, gdzie funduję jedzenie - Kitfo ( rodzaj indżery z mięsem, za 18 Birrów ). Obok znajduje się inny hotel z samochodem wmurowanym w budynek. Przy dokładniejszym przyjrzeniu się okazuje się, że ten samochód to maluch ...Jest naprawdę bardzo miło - rozmawiamy. Dziewczyna jest studentką z Addis, teraz na wakacjach. Umawiamy się na godzinę 21 na dyskotekę. Gdyby nasza znajomość zakończyła się teraz miałbym bardzo miłe wspomnienia. Tymczasem idę nad jezioro, wstępując po drodze do supermarketu ( mydło tureckie 3 Birry, Protect - 6 ). Dochodzę do tzw. "lafeterii", czyli miejsca gdzie rybacy wyrzucają resztki z połowów, co zwabia tam mnóstwo ptaków. Oglądam wspaniały zachód słońca. Jest przepięknie. Wracam powoli , rozkoszując się tą niesamowitą chwilą przed zmierzchem. W hotelu już czeka na mnie moja dzisiejsza znajoma. Jest z koleżanką, także studentką z Addis. Piejmy piwo, dołącza się też szefowa hotelu. Idziemy w poszukiwaniu dyskoteki ( dołacza do nas jakis chłopak z hotelu - dla bezpieczeństwa ) - obchodzimy 2 bary i Tourist Hotel. Ale wszędzie smętnie. Chcą, abym fundował wszędzie colę dziewczynie i piwo chłopakowi. Na początku godzę się, ale gdy oczekują, że zapłacę 10 Birrów za ich jedzenie - odmawiam. Uważam to za pewną przesadę. Nieoczekiwanie dziewczyna obraża się i żąda zwrotu pieniędzy za pływanie łódką po jeziorze. To mnie naprawdę wkurza. Wybucha kłótnia. Po powrocie do hotelu dziewczyna nie chce mi oddać pożyczonej czapki i klapek ( zatrzyma to jako rodzaj rekompensaty ). Postanawiam jej dać nauczkę - wzywam strażnika hotelowego i grożę wezwaniem policji - dostaję moją własność z powrotem. A więc to wszystko, to była tylko gra. Najpierw zainwestować, aby później wyciągnąć pieniądze od naiwnego jelenia. Cieszę się, że się nie dałem naciągnąć, ale jest też mi bardzo smutno, że tak się to wszystko skończyło. Idę spać. Następnego dnia wstaję wcześnie rano ( 7:30 ), bo chcę jak najszybciej opuścić ten hotel. Na "dworcu autobusowym" ( właściwie parę autobusów przy bocznej uliczce ) kupuję bilet do Debre Zeyit ( stargowałem z 25 do 15 Birrów - tyle samo, co Addis ). Gdy przejeżdżamy przez tą miejscowość siedzący koło mnie dziadek zaczyna mnie przekonywać, że to nie jest to właściwe Debre Zeyit, bo jest kilka miejscowości o tej samej nazwie. Tak mnie skołował, że zanim się zorientowałem, że chciałem dobrze wysiąść, było już za późno. Zostało mi tylko jechać do Addis i tam ( z pomocą innego pasażera autobusu, bardzo miłego ) złapać minibus do Debre Zeyit ( 3,5 Birra ).

Dworzec autobusowy w Debre Zeyit znajduje się poza miastem. Za kilkadziesiąt centów dojeżdżam do centrum minibusem i wynajmuje pokój w Hoteela Tarminaalii. Biore pokój z prysznicem ( 10 Birrów, 2 Birry taniej bez prysznica ). Toaleta jest na zewnątrz i przedstawia stan opłakany ( sławojka kucana o niskiej czystości ). Za to na noc dostaję nocnik, aby nie musiał wychodzić ! Wyruszam na miasto - wpierw do hotelu Bishoftu. Jem tam dobry ( ale i drogi - 15 Birrów ) makaron oraz podziwiam ładną panoramę jeziora Bishoftu, położonego w kraterze wygasłego wulkanu. Niedaleko hotelu, obok biblioteki publicznej jest świetny widok na jezioro i można zrobić ciekawe zdjęcie. Postanawiam przejść się do innego jeziora Hora. Cały brzeg jeziora jest jednak zabudowany. Jakieś miłe kobiety usiłują mi pokazać drogę, ale tylko jedna z nich ( i to słabo ) mówi po angielsku. Ale zjawia się jakiś miły człowiek ( nauczyciel tenisa ziemnego w klubie biznesu ) i prowadzi mnie do miejsca, gdzie jest otwarty widok na jezioro. Rośnie tam święte drzewo będące obiektem kultu, a w październiku miejscem rytuałów dotyczących plonów. Na te uroczystości zjeżdżają ludzie nawet z innych krajów afrykańskich. Rozmawiamy o informatyce, okazuje się bowiem że mój przewodnik chce studiować zarządzanie systemami informatycznymi. Wracam do hotelu minibusem ( 2 Birry ). Przed snem wypijam jeszcze przepyszny sok za 2,30 Birra w jednej z kawiarenek ( na podłodze położone znowu jakieś łodygi roślin, ciekawe po co ? ). Po spokojnie spędzonej nocy, z samego ranka jadę do Addis ( oprócz 3,5 Birra chcieli dodatkowej opłaty za bagaż, ale nic nie dałem ).

To już ostatni mój pobyt w stolicy Etiopii. Znowu mieszkam w hotelu Park Hotel ( pokój z łazienką za 45 Birrów ). Dzwonię do ambasady Kenii, upewnić się, co do ceny wizy na lotnisku. Pani w ambasadzie mówi mi, żebym przyjechał do nich, bo tak będzie pewniej, a wizę dostanę już na wieczór. Postanawiam jednak ni tracić czasu i pieniędzy i zaryzykować otrzymanie wizy na lotnisku. Co później okazało się jak najbardziej słuszną decyzją. Ambasada chyba rozpaczliwie potrzebowała funduszy ...
Po zjedzeniu pizzy w Ibex Lalibela oraz skorzystaniu z Internetu w Intelcom. Co i rusz podchodzą do mnie różni ludzie zagadując i coś oferując. - np. ktoś przedstawiający się jako pracownik informacji turystycznej proponujący mi pokazanie tańców ludowych. Grzecznie odmawiam, bo niestety wiem, że chodzi o wyciagnięcie pieniędzy. Gdy chcę zrobić zdjęcie Africa Hall ( na tle slumsów ) jakaś grupka 7podrostków twierdzi, że to zabronione i chce pieniędzy. Kończy się przepychankami z nimi, prawie bójką. Pomaga mi jakiś Somalijczyk , ( chce mi pokazać miasto, delikatnie go zbywam ). Chciałem wejść do środka Africa Hall, ale to podobno niemożliwe. Robię zdjęcie tej budowli ze stadionu sportowego przy Meskel Square. Po południu idę w stronę Piazza, jakiś człowiek namawia mnie na wejście do sklepu z pamiątkami ( kupuję tam za 35 Birrów ładny, ale prosty krzyż metalowy ). Po dotarciu na Piazza idę do katedry San Gioyorgis ( św. Jerzego ). Tutaj za 10 Birrów biorę przewodnika, który mnie, 2 Angielki i 2 Niemców oprowadza po kościele i muzeum przykościelnym , opowiadając przy tym o wyglądzie kościoła ortodoksyjnego, przebiegu mszy, historii kościoła w Etiopii i historii tej katedry ( rozbudowana przez króla Menelika po zwycięstwie pod Adwą, wierzono bowiem, że właśnie wstawiennictwu św. Jerzego zawdzięczano tą wiktorię ). Przed kościołem trwa właśnie uroczysty pogrzeb. Po zwiedzeniu świątyni idę jeszcze na Mercado, a potem do dzielnicy islamskiej ( min. oglądam kwartał jemeński, niesamowicie kolorowy ). Wracając jem całkiem dobrego hamburgera w miłej knajpce ( 12 Birrów z napojami ), kupuje kawę w słynnym sklepie-kawiarni Tomoco ( 17 Birrów za 1/2 kilograma w torebce papierowej , była też tak sama kawa w lepszych opakowaniach za 30-40 Birrów ). Wracam do hotelu i pakuję się jeszcze przed pójściem spać.

16.11.2001 to ostatni mój dzień w Etiopii. Wstaje wcześnie rano, aby pójść do National Museum i dostać certyfikat na wywóz pamiątek. Oczywiście urzędnicy się spóźniają, a wszystko trwa długo. Pani ogląda moje przedmioty, kwestionuje malutką książkę kupioną w Aksum ( nie wolno wywozić żadnych książek pisanych na skórze - dużych, małych, starych i nowych ). Za całe sprawdzenie płacę 2 Birry w biurze muzeum, dostaję odpowiedni kwit, a moja paczka zostaje opieczętowana. Potem idę do katedry św. Trójcy. Trwa tam właśnie nabożeństwo, a zwiedzanie kosztuje 20 Birrów, więc rezygnuję z wchodzenia do środka. Z uwagi na bliskość budynków rządowych nie wolno robić zdjęć, ale dowiaduję się o tym dopiero po fakcie. Wracam na Piazza minibusem za 1 Birra , piję świetne soki ( avocado z cytryną i ananasowy - 7,5 Birra ). Wracam do hotelu, żegnam się z obsługą ( w końcu byłem tu ładnych parę razy ) i jadę taksówką za 20 Birrów na lotnisko. Książkę ze skóry chowam głęboko w plecaku. Przechodzę bez problemu przez kontrolę bagażu ( zainteresowanie wzbudza jedynie mój łańcuch ), reguluję opłatę lotniskową. Dość długo czekam na lotnisku. Lot jest spokojny, jedzenie całkiem dobre. Żegnaj Etiopio, szkoda że byłem tu tak krótko i nie zobaczyłem tylu wspaniałych miejsc - muszę tu wrócić !

Kenia


Po przylocie do Nairobi bez problemu dostałem wizę na lotnisku za opłatą 50 USD.Nie musiałem stać w kolejce do urzędnika stemplującego wizy, więc wszystko zajęło mi nawet mniej czasu niż gdybym miał wizę. Po odebraniu plecaka wypłacam pieniądze z bankomatu w Barclay`s Bank ( Mastercard nie zadziałał, ale Visa tak ). Pobrałem-20 000 szylingów kenijskich ( KSH ),
1 USD=77KSH. . Łapie mnie jakiś naganiacz - proponuje taksówkę do miasta ( negocjuję 750 KSH ) i nocleg w biurze podróży Planet ( email : planet@africaonline.co.ke ). Postanawiam zobaczyć co jest warta ich oferta. Po dojechaniu na miejsce i zapoznaniu się z ich ofertą, twardych negocjacjach kupuję safari na 6 dni za 55$/dzień. W zamian mam bezpłatne noclegi w ich biurze. Właściwie było to dość ryzykowne - powinienem sprawdzić oferty innych biur. Ale spieszyłem się i chyba dobrze trafiłem. W biurze są dwa pokoje z piętrowymi łóżkami, WC, łazienka z prysznicem, ciepła woda, kuchnia, pokój z telewizorem i taras. Spać można albo w pokojach, albo na tarasie w namiocie. Całą noc ktoś pilnuje biura, oprócz drzwi jest masywna krata. Biuro mieści się na ostatnim piętrze biurowca ze strażnikiem.
Po załatwieniu rozpakowaniu się wychodzę na miasto - jem coś w barze szybkiej obsługi za rogiem. ( 234 KSH zestaw z hamburgerem, frytkami i mała colą ), korzystam z Internetu ( 2 KSH/minutę, całkiem szybki ) oraz kupuje wodę w pobliskim supermarkecie Nakumatt ( 46 KSH ). W nocy źle śpię, jest duży hałas od ulicy, nawet żałuję, że nie zamieszkałem w jakimś hoteliku.

17.11.2001 wstaję dość późno i wyruszam na krótkie zwiedzanie Nairobi. W krótkim czasie spotykam paru naciągaczy. Najpierw "uchodźcę" z Zimbabwe, zaraz potem "policjanta" po cywilnemu, potem jeszcze "przyszłego studenta" w Polsce. Wszystko dokładnie tak, jak jest opisane w przewodniku LP... Chcę wyczyścić mój aparat fotograficzny w Expo Cameras, ale wszystkie środki są dość drogie. Jem śniadanie ( 100 KSH ), wyciągam pieniądze z bankomatu, płacę resztę za safari i wyruszam na dalsze zwiedzanie. Chcę zrobić zdjęcie mauzoleum Kenyaty, ale żołnierz go pilnujący mi nie daje. Oglądam jeszcze bibliotekę narodową ( budynek w stylu kolonialnym ) i tam łapie mnie naganiacz, z którym obchodzę sklepiki i wytwórnie suwenirów. Kupuję 2 wyroby z tzw. "soap stone" (560 KSH ). Mój naganiacz nie zadowala się prowizją od właścicieli sklepików, chce pieniędzy ode mnie, daję mu na odczepnego 50 KSH. Jem fajnego loda ( w tym samym barze szybkiej obsługi, co wczorajszą "kolację", 135 KSH ), kupuję napój Ice Smirnoff na wieczór ( 60 KSH + 17 KSH butelka, 5% alkoholu ) i 5 L wody na wyjazd ( 109 KSH ). Po powrocie do hotelu trochę jeszcze siedzę na tarasie, podziwiam "Nairobi by night". Śpię dość dobrze. Rano wypłacam jeszcze trochę pieniędzy ( bankomat jest tuż za rogiem, czynny 24 h ).

Około 9:30 wyruszamy na safari - najpierw do Masai Mara. Oprócz mnie jedzie tylko para Szwedów i kierowca ( oraz przewodnik ) Sammy. Nasz samochód to Land Cruiser. Po krótkiej wizycie w supermarkecie jedziemy przez ubogie, slumsowate przedmieścia Nairobi. Tankujemy paliwo ( benzyna normalna ma cenę poniżej 50 KSH/litr ). Pierwszy przystanek to punkt widokowy z niesamowitym widokiem na dolinę ryftową i natrętnymi sprzedawcami pamiątek ( np. kamienne zwierzątka po 250 KSH ). Zatrzymujemy się na lunch w Narok - stolicy Masajów. Kierowca zamawia dla nas ryż z mięsem. Napoje każdy zmawia sam, ja np. całkiem dobre piwo ( inne niż "osławiony " Tusker" ) za 80 KSH. W miasteczko trwa akurat targ i jest mnóstwo Masajów , w tradycyjnych strojach z ogolonymi głowami pomalowanymi na czerwono. Po wyjechaniu z miasteczka jedziemy przez ich kraj. Widzimy zarówno duże stada bydła, jak i dzikie zwierzęta - żyrafy, zebry, antylopy. Przy bramie wjazdowej do Masai Mara Naional Reserve wita nas łum kobiet sprzedających różne pamiątki. Po parku jeździmy głównie drogami polnymi. Czasami zjeżdżamy z nich, choć to nielegalne. Widzimy liczne zebry i antylopy, a także dwie lwice jedzące upolowaną wcześniej zebrę ( wydaje się, że najsmaczniejsze dla nich są oczy i uszy zwierzęcia ). Możemy tez obserwować parę lwów i słonie - wpierw kilka męskich osobników, a potem całe stado z małymi słonikami. Po dniu pełnym wrażeń jedziemy do obozu. Śpimy w namiotach. Są proste toalety i prysznic ( rano ma być nawet ciepła woda po rozpaleni ognia pod kotłem ). Kolacja jest całkiem dobra - makaron z mięsem, kartofle, chleb i arbuz na deser. Piwo kosztuje 100 KSH. Po jedzeniu rozmawiam sobie z innymi turystami. Są tutaj np. 2 dziewczyny 1 mężczyzna z organizacji "Lekarze bez granic", pracujący w południowym Sudanie. Dostajemy karteczkę z propozycja uczestnictwa w tańcach ludowych Masajów za 300 KSH. Nie jednak chętnych. Potem siedzimy jeszcze przy ognisku. Śpię całkiem dobrze. Pobudka jest o 6:10, a śniadanie o 6:30 ( tosty i kiełbaski - to chyba tutejszy stały element śniadania ). Wyruszamy w drogę - podglądamy kochające się lwy, tropimy geparda ( skutecznie ! ), oglądamy stada bawołów, antylop i zebr, ptaki sekretarze, sępy, trochę żyraf, kilka stad słoni. Dojeżdżamy do rzeki Mara. Strażnik parkowy prowadzi nas do miejsca, gdzie są hipopotamy i krokodyle ( dajemy mu za to 3x100 KSH ). Jedziemy przez teren bagnisty. Nasz kierowca i przewodnik zauważa z dużej odległości leoparda - podjeżdżamy do do drzewa, gdzie śpi ten kot. Przejeżdżamy mostem nad rzeką, tuż koło miejsca słynnych przepraw stad gnu podczas ich wędrówek. Ostatnia wędrówka była w październiku, więc na brzegach bieleją jeszcze kości zwierząt i pożywiają się ptaki - padlinożercy. Mijamy słup graniczny kenijsko -tanzański, a na wzgórzach jemy smaczny lunch ( kanapki, kurczak, sałatki, napój ). Wracając widzimy jeszcze guźce i przebiega nam drogę kolejny leopard. Wieczór w obozie upływa całkiem przyjemnie, ale pojawia się problem z mrówkami, ogromne ich stada wchodzą do namiotów
( akurat mój atakują w mniejszych ilościach ). Obsługa zwalcza je środkami chemicznymi.

Rankiem 20.11.2001 okazuje się, że zmieniamy kierowcę i samochód. Nasz nowy przewodnik to Nicholas. Na ranne safari jedziemy z inną grupą - jesteśmy ściśnięci w 8 osób w samochodzie. Widzimy różne zwierzęta, w tym hieny i wspaniałą grupę lwów z małymi orazi dużego, samotnego lwa. Po powrocie jest śniadanie, tym razem bez kiełbasek, z naleśnikami. Potem opuszczamy Masai Mara i jedziemy w stronę Nairobi. Tankujemy kilka razy, są jakieś kłopoty z zakupem paliwa ( oleju napędowego ). W Naivashy zostają Amerykanie, a dalej jedziemy w cztery osoby - ja, Szwedzi i Francuzka, lekarka z "Lekarzy bez granic".

Nocleg mamy w Nakuru, droga tam wiedzie pomiędzy jeziorami. Mieszkamy w małym, ale dość przyjemnym hoteliku za miastem, tuż przy głównej drodze. Za 300 KSH wypiorą moje rzeczy. Po całkiem dobrej kolacji idziemy do baru przy hoteliku i przy piwie rozmawiamy z naszym przewodnikiem (kierowcą ). Całkiem fajnie opowiada zwierzętach, życiu w Kenii, różnych przygodach na safari. Szwedzi mówią, że przed kolacja wyszli na mały spacer i przyczepił się do nich jakiś pijany człowiek i szedł do hotelu. Obsługa wezwała policję, która zjawiła się błyskawicznie, a potem pilnowała hotelu.

21.11.2001 wstajemy rano, jemy śniadanie ( obsługa stawia nam koszyczek na napiwki, ale nic im nie dajemy ) i jedziemy do Parku Narodowego Nakuru. Park jest ogrodzony, bilety to karty magnetyczne, a strażnicy mają ich czytniki - pełna cywilizacja. Przyroda w środku jest niesamowita. Brzegi jeziora Nakuru są różowe od flamingów, jest tam także mnóstwo innego ptactwa - pelikany , kaczki Na otaczających jezioro terenach widzimy bawoły, antylopy ( inne niż te w Masai Mara ), a przede wszystkim - białe nosorożce, przechadzające się majestatycznie. Przejazd przez park trwa jakieś 3 godziny, po drodze łapiemy gumę , a potem rozłącza się nam przewód od pompy paliwowej. Po wyjechaniu z parku odłącza się od nas Francuzka - kierowca wsadza ją do taksówki do Nairobi. Znowu zostajemy w trójkę - jedziemy do Samburu. Przecinamy równik ( jest stosowna tablica ), jedziemy przez najżyźniejsze obszary Kenii, z licznymi plantacjami kawy i herbaty. Całkiem dobra asfaltowa droga powoli wspina się na wzgórze, skąd rozciągają się przepiękne widoki - opuszczamy dolinę ryftową. Zatrzymujemy się na chwilę w Nyahururu, gdzie podziwiamy wodospad Thomsona ( mnóstwo sprzedawców pamiątek, 2 ludzi w strojach czarowników za opłatą pozuje do zdjęć za 150 KSH ). Stamtąd jedziemy skrótem ( bardzo wyboistym ) do Nanyuki, gdzie zatrzymujemy się na obiad ( możemy sobie wybrać dowolne danie, ja biorę całkiem dobry stek z frytkami ). Na stacji benzynowej kierowca naprawia opony przedziurawione w Nakuru, a potem robimy drobne zakupy w supermarkecie. Jedziemy do Isiolo. Zaraz za tym miastem jest posterunek policji ( nasz kierowca się tam rejestruje ), a za nim kończy się asfalt i zaczyna bardzo wyboista droga do Marsabitu. Po drodze widzimy ludzi w tradycyjnych strojach, a zwłaszcza kobiety z mnóstwem naszyjników albo dźwigające różne pakunki na głowie ( np. butelkę wody ). Przy drodze jest sprzedawany węgiel drzewny.

Docieramy do parku Samburu. Krajobraz jest tutaj inny , niż w Masai Mara, bardziej górzysty. Na początku wydaje się, że zwierzyny jest tutaj niedużo, ale wkrótce widzimy oryksy, gerenuki ( antylopy o długich szyjach, zwane tez antylopami - żyrafami ), słonie ( w tym bardzo małe słoniki oraz walkę słoni ), zebry Grevego ( podłużne paski, a nie poprzeczne, jak u "normalnych" zebr ), odmianę żyrafy o innych "cętkach". Znowu przebijamy oponę, ale dzięki temu możemy dość długo przyglądać się słoniom ( niektóre z nich chodzą w "obrożach" - naukowcy prowadzą badania ich zachowań ). Tutejsze słonie mają inny odcień skóry, to wynik "kąpieli" w miejscowym, czerwonym piasku. Nasz obóz mieści się tuż obok bazy strażników. Ma prysznice i dość ohydną toaletę. Dostaję duży namiot tylko dla siebie, a potem smaczną kolację ( makaron z mięsem ). Kupuję zimne piwo ( 100 KSH, przyniesione chyba z pobliskiej lodgy, gdzie jest prąd z generatora ). Dołącza do nas para Niemców. Opowiadają historię, która im się przydarzyła. Byli w tym samym hotelu w Nakuru, co my, kilka dni wcześniej. Około 2 w nocy wpadła tam grupa rabusiów ( przez okno, wyłamując kraty ), sterroryzowała obsługę i obrabowała wszystkich z pieniędzy i rzeczy wartościowych ( w ich grupie były jeszcze 2 inne pary turystów ). Zabrali czeki, aparaty fotograficzne, parze Chińczyków - gotówkę i drogą kamerę. Zgwałcili 2 kobiety z obsługi oraz chcieli zgwałcić turystkę, Chinkę ( ale w końcu odstąpili od tego zamiaru ). Chociaż jeden z kierowców dzwonił z komórki na policję , ta nie zjawiła się. Bandyci grasowali do 4 rano, przystawili Niemcowi pistolet do głowy. Jeden z samochodów miłą zepsute hamulce - zostawili go. Drugi ukradli, jednak ponieważ do Diesla dolali benzyny, nie chciał jechać i porzucili go w polu. Niemieccy turyści wrócili do Nairobi, a biuro podróży przed wcześniejszym powrotem do domu ofiarowało im 2 dni bezpłatnego safari. Straszne - bardzo ciężko mi było zasnąć po tym, co usłyszałem.

22.11.2001 wstajemy wcześnie, ale czekamy aż nasz kierowca Nicholas wróci z naprawioną oponą. Niemcy wyjeżdżają wcześniej. Przejażdżka jest całkiem udana - widzimy dwa odpoczywające dorosłe gepardy , słonie, żyrafy oryksy, gerenuki i maleńkie dik-diki ( najmniejsze antylopy, bardzo płochliwe i prze z to ciężkie do sfotografowania ). Jedziemy nad rzekę, ale widzimy tylko jednego, małego krokodyla, nie ma hipopotamów i niewiele zwierząt kąpie się w rzece ( gdy chcieliśmy podjechać bliżej do pluskających się słoni, te uciekły ) To efekt sporych opadów ostatnio - zwierzęta nie muszą przychodzić do rzeki. Wracamy na lunch ( kurczak z kartoflami i przepyszna sałatka owocowa ). Żegnamy Niemców ( jadą do Nairobi, od razu na lotnisko i tam będą czekać na samolot ). Zaczyna padać - na początku słabo, potem rozpętuje się prawdziwa ulewa. Przesypiam ją w namiocie. Około 3 po południu przejaśnia się i szybko robi się bardzo upalnie. Pijemy kawę, gramy w karty i czekamy na powrót naszego kierowcy. Jedziemy na popołudniowe safari. Najpierw trochę kropi, ale później się przejaśnia. Widzimy trzy młode gepardy z matką ( wokół jest mnóstwo samochodów z turystami ), leoparda ( nad rzeką, na ziemi, co jest dziwne dla tego zwierzęcia ) i eland ( największą antylopę ). Na koniec oglądamy stado słoni z malutkimi słonikami oraz małe przedstawienie : biegające w kółko i czochrające się w krzakach żyrafy i ryczącą zebrę. Około 18 wracamy do obozu ( przepisy w tym parku są bardzo rygorystyczne, po zmierzchu trzeba wracać ), jemy kolację i idziemy spać.

23.11.2001 to ostatni dzień wyjazdu. Pakujemy się , dajemy napiwki dla kucharzy ( ja 150 KSH ) i jedziemy na ostatnią przejażdżkę ( trochę "na odczepnego", bo nasz kierowca zbytnio się nie przykładał ).Widzimy różne antylopy i pawiany. Krajobraz jest niesamowity, "kwadratowa" góra w tle - przepiękna. Wyjeżdżamy z parku, to praktycznie koniec safari. Podwozimy dwójkę miejscowych. Jedziemy tą samą drogą, co w tą stronę, znowu mijamy miejscowych mieszkańców w przepięknych strojach, jemy lunch w tej samej restauracji. Potem przejeżdżamy koło Mt. Kenya ( ukrytej w chmurach ) i mkniemy dobrą drogą w stronę Nairobi. Wokół nas rozciągają się plantacje kawy, herbaty, mango ( duże drzewo o lancetowatych liściach )i papai ( małe drzewo o liściach zbliżonych kształtem do klonu ). Na krótki postój zatrzymujemy się w Thika, gdzie są dwa wodospady i malowniczo położony Blue Park Hotel ( kawa 55 KSH ). Droga zmienia się w dwupasmową - to znak, że jesteśmy blisko stolicy. Po dojechaniu pod biuro dajemy przewodnikowi napiwek ( po 750 KSH ). Nicholas był lepszym przewodnikiem, niż Sammy, więcej wiedział o zwierzętach i ich zwyczajach. W biurze wypełniam kwestionariusz na temat wyjazdu.

Po rozpakowaniu się w biurze Planet idę do KLM, gdzie potwierdzam moją rezerwację. Po powrocie rozmawiam jeszcze z "menadżerem" - Keneddym na temat jutrzejszego dnia ( co można robić w Nairobi ), potem idę na Internet i zakupy ( np. takie sobie piwo White Cap ), jem małą pizzę ( z colą ) za 220 KSH. Tym razem mieszkam w innym pokoju, bardziej odsuniętym od ulicy i śpi mi się całkiem dobrze ( trochę przeszkadzają komary ).

24.11.2001 wstaję około 9:00, ale czekam ponad godzinę, aż Keneddy przyjdzie do biura. Wtedy opłacam wycieczkę taksówką po okolicach stolicy ( 4500 KSH, ceny biletów wliczone ). Najpierw jedziemy do domu Karen Blixen znanej z książki "Pożegnanie z Afryką". Rezydencja plantatorki prezentuje się bardzo ładnie, w środku wyposażenie z czasów jej zamieszkiwania tam ( lata 20-te XX wieku ). Dom został zakupiony i podarowany przez rząd Danii rządowi Kenii z okazji uzyskania przez ten kraj niepodległości. Oglądam także stare maszyny rolnicze i urządzenia do produkcji kawy. Z tyłu rozciąga się wspaniała perspektywa wzgórz Ngong, tak ulubionych przez pisarkę. Cała posiadłość mieści się w dzielnicy Langata, ciągle zamieszkałej w większości przez potomków białych osadników. Wszędzie widać wspaniałe rezydencje i ... samochody agencji ochrony. Odwiedzam "Langata Giraffa Centre", którego głównym celem są badania i ochrona żyraf Rothschilda, prawie wymarłych. Główną atrakcją jest karmienie żyraf ( w momencie mojego pobytu ograniczone do 2 garści pokarmu, ze względu na dietę zwierząt ), można też oglądać guźce. Po przeciwnej stronie drogi znajduje się niewielki zachowany fragment naturalnego lasu, po którym można spacerować. W trakcie tego spaceru dogaduję się z moim kierowcą, że zawiezie mnie następnego dnia na lotnisko za 800 KSH. Jedziemy jeszcze do "Bomas of Kenya" - centrum kulturalnego, gdzie odbywają się pokazy tańców ludowych ( płatne ) i sprzedaż różnych pamiątek
( drogich ). Nic nie kupuję i wracamy do przez slumsy do Nairobi ( dziwnie się czuję siedząc jako pasażer po "złej" stronie - w Kenii obowiązuje ruch lewostronny ). Wpierw ze wzgórz robię zdjęcie panoramy miasta. Potem jedziemy do centrum Kenyatty i wjeżdżamy na górę, skąd robię bez problemu fotografuję min. parlament, mauzoleum Kenyatty, ratusz. Wymiguję się od napiwku dla obsługi, płacę tylko 100 KSH za wstęp. Mój kierowca namawia mnie do wizyty w słynnej restauracji Carnivore, gdzie serwowane jest tylko mięso ( za 1200 KSH zawiezie mnie i będzie tam czekał, jak długo zechcę ). Zgadzam się - kierowca ma zrobić rezerwację. Tymczasem wracamy do biura. Robię trochę zakupów pamiątek ( ach ten bankomat na rogu ), korzystam z Internetu, kąpię się i odpoczywam Wieczorem jedziemy do restauracji. Jest rzeczywiście niezwykła - na środku palenisko, gdzie pieką się różne mięsa, ucinane są z nich kawałki, które roznoszą kelnerzy. Do tego są sosy i sałatki ( był też jeden pieczony ziemniak ). Je się tyle ile chce... Oprócz mięs tradycyjnych można było skosztować zebrę ( bardzo dobre ), strusia i krokodyla ( taki sobie ). Płacę za to wszystko 1100 KSH + za napoje ( dość drogie zresztą ). Potem dyskoteka, która się nawet powili zaczyna rozkręcać. Jednak jutro mam ciężki dzień, więc po północy wracam, płacę kierowcy i idę spać.

25.11.2001 Jadę na lotnisko ( jest jeszcze jeden pasażer, który denerwuje się, że nie ma taksówki tylko dla siebie i płaci tylko połowę ceny ). Tam okazuje się, że opłata lotniskowa jest w cenie biletu, więc mogę wymienić trochę szylingów na dolary. Jeszcze drobne zakupy i do widzenia Kenio ....
Kontrola bezpieczeństwa przy wejściu była całkiem ostra, każdy musiał rozpoznać swój bagaż na płycie lotniska. Lot przebiegł spokojnie - siedziałem przy oknie, więc miałem przepiękne widoki Sahary, Alp, pokrytych śniegiem i chmur. Mamy małe opóźnienie, więc w Amsterdamie szybko robię zakupy i szukam samolotu do Warszawy. W czasie lotu do domu siedzę przy wyjściu awaryjnym ( pierwszy raz mi się to zdarzyło ), więc muszę się zapoznać z procedurami bezpieczeństwa. Na Okęciu jesteśmy o czasie. Koniec mojej przygody.

Ukraina. Krym. Informacje praktyczne.


DOJAZD NA KRYM:

I opcja:
Dojeżdżamy do Przemyśla, dalej busem (cena 2 zł) do przejścia granicznego w Medyce. Przekraczamy granicę pieszo i wsiadamy do busa do Lwowa. Cena wynosi 7,5 Hr. Z Lwowa pociągiem na sam Krym do Symferopola. Obecnie na tej trasie kursuje tylko jeden pociąg. Odjazd o godzinie 10.12, a przyjazd o 10.45 na drugi dzień. Bilet w klasie plackartnyj (łóżko bez zamykanego przedziału) kosztuje 47 hr. Bilety na pociąg zawsze jest trudno dostać. Kasjerki cały czas odsyłają turystów z kasy do kasy i mówią, że biletów nie ma. My dostaliśmy bilety w ten sam dzień, ale nasi znajomi spędzili we Lwowie trzy dni. Przy kupnie biletu należy okazać paszport. Możliwa jest też podróż z przesiadką przez Kijów lub Odessę. We wrześniu bilety na Krym uzyskamy bez problemów. Szczegółowej informacji na temat ukraińskich pociągów (a także całej Ukrainy) możemy zasięgnąć na stronie: http://www.suputnyk.site.pl/strony.php?poz1=porady&poz2=kolej

II opcja:
Pociągiem z Warszawy Wschodniej do Symferopolu. Odjazd o godzinie 7:05. Czas podróży 33 godziny. Jest to pociąg międzynarodowy, a to sprawia, że cena biletu nie jest niska (w roku 2002 wynosiła ponad 250 zł).

III opcja: Własnym samochodem.


PODRÓŻE PO PÓŁWYSPIE KRYMSKIM:
Po Krymie możemy poruszać się kilkoma środkami lokomocji. W miastach bardzo „modne” są trolejbusy, tramwaje oraz marszrutki, czyli busy. Bilety w tych środkach komunikacji są bardzo tanie (do 50 gr.). W każdym trolejbusie lub tramwaju jest tzw. "biletowy", który podchodzi do podróżnych i sprzedaje bilet. Niektórzy będą żądać od was dodatkowej opłaty za bagaż (ale rzadko to się zdarza).
Z Symferopola do Sewastopola przez Bakczysaraj najlepiej dotrzeć elektriczką – pociąg osobowy. Z Symferopola do Jałty przez Ałusztę, możemy dojechać trolejbusem. Ponadto z wszystkich większych miejscowości odjeżdżają kursowe busy oraz autobusy. Innym rozwiązaniem może być wynającie prywatnego busa (ZAWSZE TRZEBA SIĘ TARGOWAĆ !!!) lub podróż autostopem.
Bilet trolejbusem z Symferopolu do Ałuszty kosztuje 4 hr.
Bilet na elektriczkę Symferopol – Bakczysaraj kosztuje ok. 3 hr.
UWAGA!!! Wszystkie środki transportu są mocno zatłoczone.


ŻEGLUGA MORSKA:
Będąc na Krymie, warto skorzystać z wycieczki statkiem. Ja polecam wycieczkę po rezerwacie geologicznym Kara-Dag. Wypływamy z miejscowości Koktebel do miejscowości Kurortnoje, podziwiając piękne skaliste wybrzeże, a także „Złote Wrota” (patrz foto - Krym). W Kurortnoje kilkuminutowa przerwa na piwko i powrót do Koktebel. Rejs statkiem kosztuje 8 hr (bilet w obie strony) i trwa około 2 godzin. Będąc nad Morzem Azowskim, warto podjechać do portu w Kerczu i za 10 hr (w dwie strony) przepłynąć do Rosji i postawić nogę na lądzie AZJATYCKIM!!! Rejs promem trwa około 20 minut. Pamiętajcie, że aby wjechać do Rosji, należy posiadać wizę.


PRZEWODNIKI PO UKRAINIE:
Krym – Półwysep rozmaitości oraz Odessa., praca zbiorowa, pod red. Łukasza Galuska, Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2003.
Jurecki M.,Bukowina kraina łagodności. Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2001.
Strojny A.,Lwów miasto wschodu i zachodu, Wydawnictwo Bezdroża, Kraków 2003.
Dylewski A.,Ukraina, Wydawnictwo Pascal, 2003.
Dylewski A.,Krym, Wydawnictwo Pascal, 2003.

WYMIANA WALUTY:
W większości kantorów na Ukrainie wymieniane są tylko trzy waluty: dolary, euro i ruble rosyjskie. Na Krymie w okolicy dworca kolejowego w Symferopolu znajduje się kantor, w którym można wymienić złotówki. Z wymianą pieniędzy nie ma problemów, gdyż w pobliżu większości dworców znajdują się kantory. Należy zwracać uwagę na dolary, które zabieramy ze sobą z Polski. Najlepsze są wydane po 1992 roku w dobrym stanie. W przeciwnym razie możemy spotkać się z odmową wymiany.

Kurs Hrywni we wrześniu 2004 r.:
1 $ = 5,30 hr
Banknoty: 1, 2, 5, 10, 20, 50 i 100 hr.
Monety: 1, 2, 5, 10, 25 i 50 kopiejek.

NA GRANICY:
Bardzo dobra wiadomość dla wszystkich turystów!!! W wyniku interwencji polskiej ambasady zniesiono ubezpieczenie na granicy i bez stresowo można przekraczać granicę.

NOCLEGI NA KRYMIE:
Na Krymie brak jest pól namiotowych oraz schronisk młodzieżowych. W zamian za to jest wiele miejsc na dzikich plażach, gdzie można rozbić się za darmo. Najpopularniejszą formą noclegu są prywatne kwatery. Znajdziemy je bez problemów, gdyż dworce są wręcz zatłoczone od kobiet proponujących noclegi. Zanim zdecydujemy się na nocleg, lepiej wysłać jedną osobę, aby sprawdziła stan mieszkania, niektóre mogą być w stanie opłakanym. Jednak większość kwater jest na przyzwoitym poziomie. Ceny kwater wahają się w granicach 1-5 $ od osoby. Zawsze warto się potargować. Im więcej turystów na kwaterze tym taniej.
Inną formą noclegu może być noc pod gołym niebem na plaży, gdyż noce na Krymie są bardzo ciepłe.

TELEFONIA KOMÓRKOWA NA KRYMIE:
Na Krymie nie ma żadnych problemów z telefonią komórkową na terenie całego półwyspu. Do wyboru mamy cztery sieci: GOLDEN TELECOM, WellCOM, UMC oraz KYIVSTAR.

BILETY WSTĘPU:
Do wielu obiektów turyści zagraniczni muszą płacić droższe bilety. Nie należy się poddawać i po prostu podejść do kasy i powiedzieć adin Zapłacimy wtedy normalnie. Bilety wstępu kosztują średnio 4-6 hr (te dla Ukraińców!!!).

CENY NA KRYMIE WE WRZEŚNIU 2003 ROKU:
Chleb – 1,20-1,40 hr
Kg arbuza - 0,7-1 hr
Kg melona – 1 hr
Kg pomidorów – 0,6-1 hr
Kg cebuli – 0,5 hr
Kg papryki – 0,8-1 hr
Kg winogron – 2–3,5 hr
Wódka najtańsza 0,5 l – 5,5 hr
Wódka Nemiroff i Olimp 0,5 l – 10 hr
Bimber 0,5 l–3,5 hr (cena z lipca 2002 r.)
Piwo 0,5 l:
Krym – 1,5 hr,
Obolon – 2,3 hr
Slawutycz – 2,3 hr
Czernigiwskie – 2 hr
Lwiwskie – 2,5 hr
Piwo w barze 0,5 l – 3 - 4 hr
Placek „CZEBURIAK” – 1 hr
Zupka „CHIŃSKA” – 0,4-0,5 hr
Woda mineralna 1,5 l – 1,5–2,0 hr
Kukurydza na plaży – 1 hr
Czekoloda – 2–2,5 hr
Coca-Cola 2 l – 4 hr
Film Konica 200, 36 zdjęć – 12 hr
Sok w kartonie 1 l – 2 hr
Ryby w puszce Kilki – 1,5 hr
Sardynki – 3 hr
Pasztet Mazowiecki (POLSKI!!!) – 2,35 hr
Serek topiony – 1 hr
Ciastka na wagę 1 kg – 4 hr
Plaf (mięso z ryżem) – 5 hr
Łagman (zupa z mięsem i ziemniakami) – 6 hr
Szurpa (przypiekane ziemniaki z mięsem) – 4 hr
Litr paliwa - ok. 2 hr.
UWAGA !!! Ceny na Krymie z roku na rok rosną, ale i tak jest bardzo tanio…
Podziękowania dla Łukasza za spisanie cen…


ARTYKUŁY SPOŻYWCZE:
Chleb najlepiej kupować krojony, gdyż zwykły po prostu się rozsypuje. Pieczywo jest bardzo smaczne. Jeżeli chodzi o wodę mineralną należy się upewnić czy nie jest solona, ponieważ część wód jest słona. Bardzo smaczne i bardzo tanie są warzywa. Wędlin raczej nie polecam… Bardzo dobry jest ukraiński nabiał. Polecam również tzw. czeburiaki, czyli placuszki z mięsem i kapustą. Sklepy są dobrze zaopatrzone. Najlepsze z piw to Slawutycz, Lwowskie, Obolon oraz piwo Krym (niecałe 4 % alk. – wyśmienity napój orzeźwiający…) Warto zajrzeć do gospodarstw wiejskich i zakupić bimber, który jest tańszy i mocniejszy od wódki i wcale nie gorszy.

GÓRY KRYMSKIE:
Będąc na Krymie warto zobaczyć góry. Problem jest z mapami tych gór, gdyż nigdzie takowych nie spotkałem, a szlaki praktycznie nie istnieją. Łatwo się zgubić, więc lepiej dokładnie wypytywać miejscowych o drogę. Doskonałą bazą wypadową w najwyższe partie Gór Krymskich jest miasteczko Ałuszta. Wychodząc w góry, należy pamiętać o zapasach wody, gdyż Góry Krymskie nie oferują zbyt wielu źródeł. Polecam wyjście na Demerdżi Pd., Czatyrdach, a także skalne miasta w okolicach Bakczysaraju.

JĘZYK:
Na samym Krymie częściej od języka ukraińskiego używany jest język rosyjski, ale oczywiście można dogadać się i po polsku. Polecam również dla miłośników języka ukraińskiego:
Hołyńska T., Wasiak E., Wójcik A., Mini rozmówki ukraińskie. Wiedza Powszechna, 1998.

PRZEPISY DROGOWE:
Ograniczenie prędkości:
w terenie zabudowanym - do 60 km/godz.
poza terenem zabudowanym - 90 km/godz.
na autostradach - do 130 km/godz.
Alkohol we krwi kierowcy: 0,0 promila !!!

WAŻNE TELEFONY:
Policja - 02
Pogotowie ratunkowe - 03
Straż pożarna - 01
Pomoc drogowa - 272 112

POLSKIE PLACÓWKI DYPLOMATYCZNE I KONSULARNE NA UKRAINIE:

Ambasada RP w Kijowie
ul. Jarosławiw Wał 12
01034 Kijów-34
tel. (0-038044) 229-04-53 (całodobowo)
e-mail: ambasada@polska.com.ua

Konsulat Generalny RP w Kijowie
ul. Jarosławiw Wał 12
01034 Kijów-34
tel. czynny całą dobę 2290-453

Konsulat Generalny RP we Lwowie
ul. Iwana Franki 110
290000 Lwów
tel. (0-038 0322) 97-08-61

Konsulat Generalny RP w Charkowie
ul. Artioma 16,
310003 Charków
tel. (0-0380572) 14-05-70