ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Sześć dni w Armenii

Autor: Michał Lubina
Data dodania do serwisu: 2003-03-22
Relacja obejmuje następujące kraje: Armenia
Średnia ocena: 6.11
Ilość ocen: 588

Oceń relację

Michał Lubina
michaelc1@wp.pl

Czas: Połowa lipca 2002
Osoby: Jarek, Zuzia, Tomek, Mirka, Błażej, Ania, Piotrek, Bogdan, Basza, ja i in.

Do Armenii udaliśmy się przez Turcję i Gruzję(granica turecko- ormiańska jest zamknięta z przyczyn politycznych, czyli nienawiści między tymi krajami).

Przejazd z Tbilisi do granicy ormiańskiej na długo zapadnie mi w pamięć. Nie dość, że stan drogi był taki, że nasze „Iveco” jechało 40 km/h(w porywach) i tylko dzięki kunsztowi Bogdana ani razu nie wpadło do żadnej półmetrowej dziury, to jeszcze wjechaliśmy na jakąś samotną górską drogę, a zmierzch się zbliżał...Wszystko dlatego, że wzięliśmy dziwnego autostopowicza, który miał nami kierować. Zaczęliśmy się obawiać, czy nie wiezie on nas do Azerbejdżanu. Najbardziej zatroskany był Basza, który pozbawiony swoich śliwek w czekoladzie(zostały mu odebrane przez grupowych dywersantów) całkiem stracił rezon i ducha. Ten przyjemny nastrój potęgował jeszcze „The Wall” Floydów(cudem udało mi się go kupić w Tbilisi i teraz mam piękną pamiątkę), którym razem z Jarkiem i Bogdanem torturowaliśmy grupę... Ostatecznie po 4 godzinach drogi dotarliśmy do granicy, która wygląda tak, że od razu każdy z nas chciał ja sfotografować(odważył się tylko Piotrek): był to jeden szlaban na drodze. Strzegło go paru mocno przestraszonych sołdatów. Ogólnie rzecz biorąc granicę udało się przekroczyć w miarę szybko, jednak było już dość ciemno. Postanowiliśmy więc dojechać najdalej jak się da, a potem szukać noclegu. Na początku wymieniliśmy pieniądze. W Armenii mają pieniądz o nazwie „dram”, który niestety jest fatalny do przeliczenia- 1$- ok. 540 dram. Po dokonaniu tej operacji ruszyliśmy w dalszą drogę. Było już całkiem ciemno, a my nie jechaliśmy za szybko(drogi...), kiedy zatrzymała nas drogówka. Byliśmy pełni obaw, pamiętając Gruzję(tam policjanci zarabiają tylko z haraczy). Obawy się wzmogły, gdy podszedł do nas całkiem zalany gliniarz i zażądał prezentu...Wtedy właśnie Jarek dał przykład swego charakterystycznego poczucia humoru i z największą czcią wręczył temu policjantowi...długopis(sic!)! Facet się strasznie ucieszył i puścił nas wolno...Wreszcie po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na jakimś zajeździe. Dobrze wyspawszy się chcieliśmy coś zjeść, ale okazało się, że w barze jedzenia nie ma, jest za to bilard. Skoro nie było chleba, zadowoliliśmy się igrzyskami i ruszyliśmy dalej. Do Erewania.
Wjechaliśmy do tego miasta w południe i oczywiście popędziliśmy na poszukiwanie czegoś do jedzenia. Ja idąc z Mirką, Błażejem i Tomkiem miałem szczęście, bo mi problem językowy odpadał. A było to ważne, bo gdy weszliśmy po prawie 500 metrach szukania do pierwszej restauracji, to okazało się, że kelner na pytanie „czy jest menu?” odparł: „ja jestem menu”. A mówił tylko po rosyjsku. Jak zresztą wszyscy tam. Oni w ogóle pałają dziwna miłością do Rosjan(w przeciwieństwie do nacjonalistycznych Gruzinów)i mało powielają wzorców zachodnich. Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej źle, bo na przykład nie mają w ogóle czegoś takiego jak świadomość turystyczna. Chcą, by turyści przyjeżdżali do ich kraju(bo jest piękny- to fakt), ale albo maja hotele za 50 dolarów, albo nie mają ich wcale. Mogliby choć w jednym wziąć przykład z Turków. Jak to jest, że w Stambule znaleźć znośny hotel za 4$ problemem nie jest, a w Erewaniu jak się uda zamieszkać za 10$ w jakiejś noże, to człowiek jest szczęśliwy?!
My mieliśmy szczęście, bo mieszkaliśmy w mieszkaniu prywatnym znajomego Jarka- Artura. Było to małe M2, gdzie musieliśmy się zmieścić w szesnaście osób, co niektórym wyraźnie się nie podobało. Poszli nawet szukać innego miejsca do spania, wrócili jednak z pustymi rękami... Kolejnym problemem była woda- tylko 2 godziny na dobę. Konflikty były więc częste, ale jak człowiek ma do tego dystans, to się może nieźle pośmiać z paru istot, które pojechały na Wschód i są oburzone, że żyją w „niegodnych warunkach”...Artur zaś rozweselił mnie stwierdzeniem, że jego osiedle(przy nim polskie to po prostu perełki) to „z jedna z najlepszych dzielnic Erewania”. Mnie się jednak to miejsce podobało-było blisko do stacji metra, które działa bardzo sprawnie. Często więc jeździliśmy do centrum przykładowo po zakup płyt. A jest to dość ciekawe, bo tam w normalnych sklepach sprzedają podróbki. Niebywale do tego tanie. Czasem jednak trzeba za towar zapłacić inaczej- towarzysko. Najlepiej przekonał się o tym Tomek, który nakupował mnóstwo płyt, sprzedawca więc w ramach wdzięczności poczęstował go kieliszeczkiem. Na jednym się nie skończyło i pewnie Tomek miałby problem z powrotem, ale dopisało mu szczęście, bo do sklepu wszedł Błażej i sprzedawca przerzucił swe uczucia na niego... Sam także doświadczyłem tej „agresywnej gościnności”(hasło wzięte z przewodnika)- tylko, że już przy wyjeździe. Wydaliśmy prawie wszystkie pieniądze, zostało nam tylko kilka drobnych dram- akurat na arbuza. Niestety wzięliśmy za dużego i w ramach rekompensaty musiałem trzy kolejki z facetami wychylić.. Na popitkę dostałem oranżadę- równie złą, albo nawet gorszą od tej wódki. Ale nie narzekam- przynajmniej podróż do granicy gruzińskiej mi miło upłynęła...
Wracając jednak do Erewania: musze napisać parę słów o tym mieście, które zrobiło na mnie spore wrażenie. Erewan ma jedną rzecz naprawdę wartą grzechu. Jest nią widok na Ararat. Góra ta jest tam pięknie widoczna gdy wyłania się zza chmur- niestety najlepiej to widać rano albo wieczorem- w trakcie dnia jest przeważnie zasłonięta przez chmury. Choć górę widać właściwie z każdej części miasta, najlepiej podziwiać ją z parku „Zwycięstwa” położonego nad Erewaniem. W samym parku znajduję się kilka socrealistycznych rzeźb przedstawiających zwycięstwo jedynego słusznego ustroju oraz monumentalny pomnik „Matki Armenii”(taka przemiła pani z wielkim mieczem u boku), widziany także z każdej części miasta. Do centrum można zejść przez Kaskadę- schodzi się z niej 20 minut i podobno na każdym z czterech półpięter były kiedyś fontanny, ale dziś już nic nie ma. Za to nad Kaskadą jest wielki socrealistyczny pomnik przedstawiający płomień(to zapewne symbolizuje pokój socjalistyczny i pewnie dlatego ten pomnik jest taki zniszczony...). Pod tym kompleksem mieszczą się różne kawiarenki. W jednej jadłem takie dziwne danie: kurczak razem z baraniną oblany serem. Pycha! Gdy skończyłem jeść, dosiadło się do mnie paru Ormian i dzięki temu nawiązałem fajne znajomości. Jako ciekawostkę podam, że gdy zapytali mnie co piję, a ja odparłszy „tea”, dostałem...Ice Tea! Mój szok był ogromny, bo nie piłem tego od wyjazdu z Kapadocji i szczerze mówiąc nie przypuszczałem, że oni to znają. Jednak wpływy Zachodu sięgają daleko...Po zejściu z Kaskady można zrobić dwie rzeczy- albo dalej iść w dół i wtedy dojdzie się do opery(monumentalna, ale nawet ładna), albo skręcić w lewo, ku ulicy Misztoca. Jest to jedna z głównych alei miejskich. Idąc nią w górę dojdziemy do Matenadaranu- słynnego na cały świat muzeum manuskryptów. Niestety nie dostaliśmy się do środka- był remont(w sezonie letnim!!!), a strażnicy nie chcieli nas wpuścić- nie reagowali nawet na łapówki(sic!), co jest godne podkreślenia. Świadczy to jakby nie było o randze Matenadaranu. Sam budynek nie jest brzydki, my jednak szybko zwinęliśmy się stamtąd, tym bardziej, że Artur pokazał nam sklep ze znanymi na cały świat koniakami ormiańskimi. Obok sklepu znajduję się tez sławny ponoć Teatr Marionetek. Jednak sama aleja Misztoca także jest bardzo ciekawa- warto się nią przespacerować. Mnóstwo tu zabytkowych kamienic, dziwnych rzeźb- przykładowo „pomnik rzeźbiarza”(facet przypomina raczej żebraka- patrz zdjęcie) oraz fontann. Można też trochę skręcić w prawo i dojść do parku położonego pod operą- tu jest fajny staw z mnóstwem klimatycznych kawiarenek tworzących świetny nastrój. Koniec końców i tak trzeba dojść do głównego placu miasta- Placu Republiki(dawniej Lenina). Szczególnie ciekawie wygląda on wieczorem, gdy podświetlone są fontanny znajdujące się trochę z tyłu placu. Widowisko jest przednie. Plac jest wart odwiedzenia także w dzień- tu znajduje się Rada Ministrów, Muzeum Narodowe i hotel „Armenia”- najdroższy w kraju. Budynki są całkiem estetyczne, zaś hotel ma barwę „zgaszonego fioletu”(zostałem fachowo objaśniony), która przypomina mi Tuluzę. Ja jeszcze zrobiłem sobie wycieczkę w dół miasta. Tu już nie było monumentalnie, ale za to nie mniej ciekawie. Niestety nie pamiętam nazwy tej ulicy(było to przedłużenie alei Misztoca), w każdym razie znajdowała się na niej większość kantorów. Co ciekawe tylko niektóre z nich miały wypisane Euro- reszta wciąż miała marki, franki, guldeny... Wreszcie zszedłem ku najnowszej cerkwi, która jest otoczona wspaniałymi widokami: z prawej jest teren budowy nowego osiedla, na wprost znajduje się hala sportowa z lat 50-tych, na lewo zaś usytuowany jest budynek przypominający hotel „Iveria” w Tbilisi lub Superjednostkę w Katowicach(tyle, że brzydszy). Aha, jest tam jeszcze mała wesołe miasteczko- takie w czeskim stylu. Jednym słowem otoczenie jest zachęcające. Ale sama cerkiew nie jest brzydka. Chciałem nawet zostać na jakimś nabożeństwie, ale po 45 minutach oczekiwania moja wiara osłabła... Na koniec jeszcze słowo o Stadionie Republikańskim(chyba- nie pamiętam czy to się tak nazywało)- tam, gdzie nasi zremisowali ponad rok temu 1:1. Stadion jest...bardzo ładny- taki mniejszy Śląski, tylko z zewnątrz ładniejszy. Cóż z tego, skoro jego pobliże nawet w dzień wygląda groźnie- stadion otoczony jest przez rozwalające się blokowiska.
W Armenii nasz plan wyglądał mniej więcej tak, że rano gdzieś jeździliśmy, a po południu każdy zwiedzał Erewan. Pierwszą wycieczkę zrobiliśmy do Eczmiadzynu. Droga była malownicza, bowiem Armenia jest krajem bardzo bogatym w zieleń- krajobrazy tamtejsze są „wyjątkowo irlandzkie”(jak to stwierdził Błażej)- tak więc podróż upływa w przyjemnym otoczeniu .W samym Eczmiadzynie też jest mnóstwo ogrodów(w starej części- nowa mnie nie interesowała), co sprawia, że spacery są tam bardzo przyjemne, bo nie odczuwa się tak ogromnego żaru lejącego się z nieba. Stolica religijna Armenii może się poszczycić okazałą Katedrą oraz paroma innymi wczesnochrześcijańskimi kościółkami. Katedrę zaczęto budować w IV wieku, skończono w...XVII(sic!), a na dodatek dodano na koniec wieżę, która architektonicznie niezbyt pasuje do reszty. Ale jest to nic w porównaniu do tego, co zrobiono z wnętrzem. Przez dwa wieki cała generacja najlepszych ormiańskich malarzy ozdabiała ściany Katedry, a w XVIII wieku całe jej wnętrze zostało...zamalowane wapnem!!! Niestety nie wiem dlaczego tak się stało(mój przewodnik PRL-owski nie podaje, ten z Loney Planet też nie). Trochę narzekam, ale jednakże musze przyznać, że Katedra brzydka nie jest, a przez swe usytuowanie może się podobać. Mnie jednak bardziej podobały się mniejsze kościółki, jak świątynia św. Ripsime. Z tym miejsce wiąże się romantyczna legenda. Patronka kościoła była ponoć prześliczną dziewczyną, której uroda była powszechnie znana. Usłyszał o niej sam cesarz Dioklecjan i postanowił sprawdzić, czy Ripsime posiada także inne zalety. Ta jednak, jako wierząca chrześcijanka, odmówiła mu(godna podziwu odwaga), skutkiem czego musiała uciekać. Wybrała Armenię i... „wpadła z deszczu pod rynnę”- król tego kraju Tirydates III miał w stosunku do niej podobne zamiary. Stamtąd już uciec się nie dało, więc Ripsime wybrała śmierć niż bliskie towarzystwo króla. Wiadomość o tym czynie zrobiła takie wrażenie na Tirydatesie, że...przyjął chrześcijaństwo!!!(a razem z nim cały kraj) Podobnych anegdot jest o świątyniach Eczmiadzyniu więcej, ale pora przejść już do dalszej części opisu wyprawy.
Następnego dnia wybraliśmy się w góry, by podziwiać tamtejsze widoki oraz słynne monastyry wykute w skałach. Ostatecznie obejrzeliśmy tylko jeden z nich- „Świętej włóczni” w Gehardzie, jednak zrobił on na nas spore wrażenie. Monastyr ten usytuowany jest właściwie u podnóża skał, obok wijącego się strumyka. Architektura jest typowo wczesnochrześcijańska, z sporą ilością płaskorzeźb, które były specjalnością Ormian. W ogóle kamień zawsze odgrywał ważną rolę w życiu tego narodu- wykształciło się tam wielo znakomitych artystów znanych niestety tylko we własnych obszarach. W monastyrze tym widzieliśmy też prześmiesznego pszczelarza(stary facet z włosami i brodą a la Marks), który łapał swe pszczoły bez żadnych zabezpieczeń. U podnóża drogi prowadzącej do monastyru tamtejsza ludność sprzedaje wyśmienity chleb własnej produkcji-smakuje to jak dobre, soczyste ciasto i jest bardzo zapychające. W pobliżu Geharty znajduje się bardzo znane obserwatorium astronomiczne. Niestety z braku czasu musieliśmy z tego zrezygnować.
W drodze do Gehardy zatrzymaliśmy się w dwóch miejscach. Pierwszym z nich było Garni, gdzie zachowała się świątynia hellenistyczna. Wygląda wręcz rewelacyjnie- tak dobrze zachowane świątynie można podziwiać jedynie w książkach. Nie dajmy się jednak zwieść- to nie jest oryginał. Widzieliśmy jedynie rekonstrukcję, stworzoną parędziesiąt lat temu. Nie zmienia to jednak faktu, że świątynia prezentuje się naprawdę okazale.
Nie da się tego powiedzieć o ruinach katedry w Zwarthnoc. Zostały tylko kolumny. Ale jest to autentyczne. Mieliśmy mała dyskusje w grupie co jest bardziej wartościowe- oglądanie zabytków oryginalnych, ale mało efektownych, czy zrekonstruowanych. Ja osobiście skłaniam się raczej ku drugiej z tych możliwości.
Będąc w Garni zobaczyliśmy coś, co nas mocno zaskoczyło(chyba wypatrzył to Tomek, ale już nie pamiętam)- żywego kraba! Skąd u licha wziął się krab w górach?! Pojęcia nie mam! To chyba po prostu czysty surrealizm...
Ostatniego dnia przed powrotem do Gruzji wybraliśmy się nad jezioro Sewan. Jest to najważniejsze miejsce wypoczynkowe w Armenii, to też jest jedyny zlewisko dające wodę całemu krajowi. Tam przyjeżdżają Ormianie na wakacje. To znaczy przyjeżdżali, bo jak stwierdził Artur, teraz ceny są tak drogie, że nikogo na to nie stać i bardziej opłaca się jechać za granicę. Widać więc tu analogię do Bałtyku i cen na naszym wybrzeżu...
Przyjechaliśmy nad te jezioro, by wypocząć. Mało kto z nas się jednak kąpał, bo woda okazała się za zimna, a my już przyzwyczailiśmy się do 40 stopniowych upałów. Siedliśmy sobie więc większością grupy przy jednym stoliku i racząc się przyniesionym przez Jarka piwem zaczęliśmy rozmawiać. Była 12.00. To piwo, które piliśmy nazywało się jakoś na „k” i było bardzo dobre- miało smak podobny do naszego Lecha. W ogóle to tam mają dwa rodzaje piwa- te na „k”, które jest bardzo gorzkie i przez to dobre oraz jakieś inne, przy którym Browar Górnośląski jest prawdziwą rozkoszą. Rozmawialiśmy, popijaliśmy, niektórzy jedli raki albo ryby(tamtejszy specjał), gdy nagle ktoś poruszył temat żydowski. No i się zaczęło! Wszystkiemu winny był Błażej, który(nie wiedzieć czemu)zaczął opowiadać się bardzo mocno za narodem wybranym. To wyjątkowo nie spodobało się Leonowi i Piotrkowi, którzy zajęli pozycją skrajnie przeciwną. Trochę bardziej stonowany był Jarek, ale i on chciał mu wybić tę herezję z głowy. Ja starałem się bronić Błażeja, choć w pewnym momencie też mnie już zaczął drażnić. Koniec końców wyglądało to tak, że my wszyscy(oprócz nas było jeszcze kilka osób mniej „aktywnych” oraz paru nie biorących udziału w dyskusji) „atakowaliśmy” Błażeja, który siadł sobie naprzeciw nas i w pojedynkę odpierał ataki. Szło mu bardzo dobrze, tym bardziej, że miał świetne zaplecze- skończył w końcu historię. Najgorsze jest jednak to, że wyszedł on z tej dyskusji zwycięsko(to znaczy nie udało się nam go przekonać, on zaś wlał w nasze pro-arabskie serca odrobinę wątpliwości)! Była 15.30... Dyskusja ta była wyjątkowo „polska”- gwałtownie gestykulowaliśmy, krzyczeliśmy, skakaliśmy sobie do gardeł, waliliśmy pięściami w stół- słowem poziom decybeli gwałtownie wzrósł. Inni plażowicze patrzyli na nas z kompletnym zaskoczeniem, graniczącym z przerażeniem. Trudno im się dziwić- oni tu spokojnie wypoczywają po trudach pracy, a tu nagle przyjeżdża jakaś banda, której członkowie kłócą się, wrzeszczą w jakimś dziwnym języku i wyglądają, jakby się mieli zaraz pobić... Jeden z tych Ormian zapytał mnie potem, czy nie jesteśmy czasem Włochami.... Najlepszy jednak komentarz dał Artur, który przez cały czas trwania dyskusji z niewzruszonym spokojem jadł rybę. Wreszcie ktoś go zapytał, czy mu nie przeszkadza nasze zachowanie. „Nie”- odparł i zjadł kawałek ryby- „Jak Ormianie sobie popiją, to gadają o kobietach; Polacy z kolei- zawsze o polityce”.... Wreszcie i my zmądrzeliśmy i poszliśmy...grać w piłkę. Udaliśmy się na boisko, będące jednocześnie parkingiem. Było nas kilku- tzn. ja, Piotrek(z tą swoją ranna nogą!), Jarek, Basza, Tomek, Bogdan oraz mały Ormianin, którego zaprosiliśmy do gry. Graliśmy moją piłką „Asya mode” kupioną w Kurdystanie. Było super- rewelacyjne zakończenie pobytu w Armenii.
Następnego dnia wyjechaliśmy do Gruzji, gdzie po odwiedzenia Tbilisi, Gori i Borjomi udaliśmy się z powrotem do Turcji. Nim dojechaliśmy do Stambułu, natknęliśmy się na jedne poprawiny, w których wzięliśmy aktywny udział- byłoby niegrzecznie odmówić wypicia za zdrowie państwa młodych....Wreszcie po zakupach w Stambule ruszyliśmy do domu