ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Stopem do Amsterdamu

Autor: Paweł Błaszkowski
Data dodania do serwisu: 2003-03-27
Relacja obejmuje następujące kraje: Holandia
Średnia ocena: 6.19
Ilość ocen: 174

Oceń relację

Paweł Błaszkowski
blacha79@poczta.onet.pl

Wielkie było nasze zdziwienie i rozczarowanie, gdy zobaczyliśmy na dworcu, że pociąg, na który szykowaliśmy się, odjechał prawie godzinę wcześniej. Następny był dopiero po trzeciej w nocy. Gówniane rozkłady jazdy! Wróciliśmy do Agaty, gdzie przekimaliśmy dwie godzinki. Potem znów na dworzec. Jest pociąg!

Kilkugodzinna podróż upłynęła w sennej i uwaga-na-złodziei atmosferze. Ewa, dziewczyna z naszego przedziału, usłyszawszy o celu naszej podróży, poradziła nam, żeby granicę przekroczyć pieszo w Świnoujściu, bo przed kontrolą celną za Szczecinem ludzie niechętnie zabierają autostopowiczów. No dobra. Poza tym opowiadała trochę o Amsterdamie (gdzie spać, co zobaczyć, czego spróbować, a czego lepiej nie). Przy okazji - dzięki!

Około południa, lżejsi o kolejne kilka (9) złotych stanęliśmy nad Świną. Potem już tylko kawałek promem, autobusem, no i jesteśmy w Reichu. Z pewną taką nieśmiałością nasze kciuki powędrowały w górę...

Pierwszym naszym "szoferem" był młody chłopak w ogromnym nissanie. Po drodze, spięci, zdawkowo i łamaną niemczyzną gadaliśmy z nim o wszystkim i o niczym. Jednak większość czasu jedynymi dźwiękami wokół nas były: szum kół i Depeche Mode z magnetu.

W Greifswaldzie podziękowawszy mu grzecznie i rozochoceni śmignęliśmy dalej. Później trasa wyglądała tak: Greifswald - Rostock - Wittstock - Hamburg - Bremen - Osnabr(ck - Amsterdam.

Do Hamburga "posłużyliśmy" się pięcioma następnymi samochodami, m.in. BMW-combi (większym chyba od mojego pokoju) z sympatycznym, anglojęzycznym (uff!) budowlańcem, który cały czas pokazywał mi system GPS na swoim pokładowym komputerze.

Generalnie niemieckie drogi przypominają bardziej auto-salon niż poziome asfaltowe powierzchnie do przemieszczania się. Bardzo poczciwym odstępstwem od reguły okazał się stary Citroen 2CV, prowadzony po wariacku przez młodą, wesołą Niemkę. Szkoda, że mogła nas podrzucić tyko kawałek.

Spory odcinek pokonaliśmy z fizykiem, szefem elektrowni na baterie słoneczne. Opowiadał nam o swoich podróżach autostopem, o przemianach w byłym DDR, pytał o sytuację w Polsce itp., itd. Wysadził nas na koło Wittstock. Aby przejść na drugą stronę autostrady, musieliśmy pokonać cztery kilometry przez jakąś wioskę. Na stacji było już pusto i robiło się powoli ciemno, tak więc obawialiśmy się, że nie złapiemy już nikogo do Hamburga. Ledwie jednak zdążyłem kupić sobie jakiś batonik (konsumpcyjno-kapitalistyczna atmosfera miejsca nie skłaniała mnie jakoś do wyciągnięcia kiełbachy; później takie opory znikły samoistnie), otwiera się okno w beżowym volvo: "Steig ein".

Prawie 200 kilometrów zrobiliśmy w godzinę, wliczając przerwę na papierosa. Facet pędził 210 km/h (w deszczu zwalniając do 180). Kierownicę trzymał jedną ręką, a drugą zajadał żelki lukrecjowe. Oboje z Agatą, nerwowo wczepieni w skórzane siedzenia, nie mieliśmy jakoś ochoty na luźną gadkę. On sam też nie przejawiał chęci do rozmowy. Tak więc było to długie i stresujące 60 minut. Dziwnie było sobie uświadomić, że niektóre samochody z przeciwka mijamy z prędkością prawie 500 km/h...

Przyznam się, że z ulgą wysiadłem koło lasku, w którym mieliśmy przenocować. W pobliskim gospodarstwie zapytałem, czy nie mieliby nic przeciwko małemu namiocikowi koło podwórka. Luzik.

Rano obudził nas deszcz. Beznadzieja. Niebo całe zasnute, nie chce się wstawać. Czekaliśmy aż 40 minut na okazję do Hamburga. Pani jednak okazała się tak miła, że nadłożyła drogi tylko po to, aby zawieść nas na stację na autostradzie. Na miejscu zmontowaliśmy kartkę: Bremen. Po chwili czekania zobaczyliśmy starego trzydrzwiowego golfa. Nie pamiętam, czy zdążyłem pomyśleć, że to chyba najgorszy samochód, jaki dziś widziałem, bo jego kierowca, kiedy nas zobaczył, natychmiast zblokował koła. Ze złowróżbnym piskiem opon samochód zatrzymał się. Z okna wychyliła się ogorzała głowa młodego Turka, który wrzasnął przekrzykując Tarkana produkującego się z taśmy:
- Bremen?!!
- No...znaczy...tego...Bremen!!!


Plecaki ledwie zmieściły się do bagażnika wypchanego radiami samochodowymi. Ciekawe skąd i po co im tyle? Oczywiście nie spytałem. Po drodze kierowca i jego kolega pytali nas jak najłatwiej przedostać się do Polski bez papierów. Niby skąd mielibyśmy to wiedzieć? Z zaciekawieniem obserwowałem jak nasz "szofer" w pewnej chwili puszcza kierownicę, wyciąga flakonik z perfumami i poprawia swój zapach. W tym czasie prowadził jego kolega. Chciałem im powiedzieć, że nie są w Anglii.

Turcy okazali się tak uprzejmi, że zaproponowali nam obiad w McDonaldzie; my okazaliśmy się tak uprzejmi, że grzecznie podziękowaliśmy. Zawieźli nas za to daleko za Bremen, do którego jechali. Niestety, wysadzili nas na małym parkingu, gdzie zatrzymywały się tylko rodzinne samochody na małe co nieco. Wszyscy wypchani po brzegi. Niedobrze.

Przeklinałem mój stary atlas samochodowy bez wyszczególnionych stacji benzynowych. Wszystko wskazywało na to, że utkniemy tam na dłużej. Wreszcie jednak uprosiłem jakąś polską rodzinkę z Belgii, żeby podrzucili nas do następnej stacji. Sami jechali do Amsterdamu! Szkoda tylko, że tak załadowani.

Na stacji, po dłuuuugim oczekiwaniu w deszczu zabraliśmy się z jakimś młodym łebkiem w okolice Osnabruck do międzynarodowej stacji. Wielkim błędem było to, że nie pytaliśmy tam dłużej kierowców, czy nie mogliby... no i w tej sytuacji... czy być może itp., itd. Zrezygnowani, przez dwadzieścia minut w ulewnym deszczu brnęliśmy do wjazdu na autostradę. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę na małej stacji Shella. O stacjo! Jakże nam miła byłaś w tej ciężkiej niedoli.

Wzbudziliśmy tam dyskretne zainteresowanie. Wcale się nie dziwię - przemoczeni, źli, objuczeni ciężkimi plecakami wpadamy na stację, na przedmieściach całkiem ciekawego miasta i prosimy po angielsku o kawę Pan pokazał nam mały pokoik ze stolikiem. Dobrze. Za chwilę sam przyszedł z filiżanką. Zaczęliśmy gadkę. Opowiedziałem mu pokrótce, o co chodzi i spytałem, czy nie wybiera się w najbliższym czasie do Amsterdamu. Oczywiście, nie wybierał się. Powiedział jednak, że około 21.00 zatrzymują się tu czasem tiry jadące do Holandii. Jeśli jednak nie udałoby nam się kogoś złapać, to możemy zanocować koło stacji w lasku. Dał nam nawet zezwolenie na piśmie! To tak w razie najścia polizei.

W międzyczasie poznaliśmy też fajnego chłopaka z obsługi. Bośniaka, który dorabiał sobie od jakiegoś czasu w Niemczech. Okazało się, że ma dziewczynę w Gdańsku. Sami swoi.

Jako że przez stację nie przewijało się specjalnie dużo samochodów, podeszliśmy kawałek do wjazdu na autostradę. Niestety, w tym miejscu nikt nie jechał w naszym kierunku. Wszyscy, którzy jechali do Holandii, na naszej autostradzie znaleźli się już dużo wcześniej. Zatkaliśmy się w tak głupim miejscu! Zostaliśmy zmuszeni do noclegu przy stacji, do której tym razem nie zawinął żaden tir.

Rano próbowaliśmy dalej. Jednak bezskutecznie. Oczywiście mogliśmy coś wykombinować: przenieść się dalej, albo trochę się cofnąć - cokolwiek. Problem w tym, że byliśmy już nieźle spóźnieni. Przy kawce i batoniku szef stacji poradził nam, żebyśmy pojechali pociągiem. Zadzwonił na dworzec, dowiedział się wszystkiego, wytłumaczył, jak dostać się do centrum i dał buzi na pożegnanie (no, prawie). Dość powiedzieć, że za "jedyne" 43,30 DM zafundowaliśmy sobie podróż Deutsche Bahnem do Amsterdamu.

AMSTERDAM

Na dworcu natychmiast wypatrzył nas chłopak - typ cwaniaczka, podszedł do nas i od razu po polsku zaczął tłumaczyć, jak kupuje się bilety, jakie jeżdżą tramwaje, gdzie są kempingi itp. Skończywszy spytał, czy nie mamy jakichś drobnych. Hmm... jakieś tam mieliśmy. Później już udawaliśmy, że wiemy wszystko.

Pierwszą noc spędziliśmy na kempingu w dzielnicy Noord. Bardzo czyste i zadbane miejsce. Jednak nie przypadło nam specjalnie do gustu, ze względu na mało sympatyczną obsługę i zbyt ostry regulamin. Po spotkaniu z Marysią i Andrzejem postanowiliśmy, że przeniesiemy się na "ich" kemping. Nie chcąc jechać tam z powrotem z nami oświadczyli, że przy swoim namiocie zostawią znak rozpoznawczy - kartkę i pustą puszkę po paprykarzu szczecińskim (na pewno jedyną w swoim rodzaju na całym kempingu). Puszkę znaleźliśmy bez trudu, a w niej ...kilka guldenów. No cóż, napisu na kartce nikt nie zrozumiał, a my mieliśmy na piwo. Atmosfera miejsca spodobała nam się od razu.

Pierwsza rzecz, która zwróciła moją uwagę w mieście, to różnorodność i bogactwo stylów, ubiorów, manier i sposobu bycia. Ogromna tolerancja i chyba już zobojętnienie Holendrów na przejawy skrajnej indywidualności są wręcz przysłowiowe. Przez dłuższy czas nie mogłem się nacieszyć tą masą RÓŻNIE poubieranych ludzi. Czułem się, jakbym przeniósł się nagle z naszych "uniformistycznych" ulic na bal przebierańców. Inną sprawą jest zachowanie ludzi. Tam człowiek nie czuje się osaczony w środkach lokomocji, może bez strachu spojrzeć sąsiadowi w twarz i spotka się z uśmiechem, a nie z wyrokiem śmierci. Oczywiście, przesadzam i idealizuję, wiem, że ludzie są wszędzie tacy sami, ale jednak można jakoś tak milej na co dzień... Tam człowiek człowiekowi Holendrem.

Druga rzecz to zapach. Wszędzie. Na ulicy, w parku, na kempingu czy na dworcu. U nas nielegalny. Ten aspekt wolności jest dyskusyjny i nie chcę zajmować żadnego sztywnego stanowiska, ale uważam, że już trochę przeginają. Miliony koszulek, czapeczek, flag, talerzy i Bóg wie jeszcze czego z wizerunkiem tej najświętszej "marii" panny rzucają się na człowieka na każdym kroku. Przepraszam za porównanie, ale chwilami czułem się jak na jakiejś makabrycznej grotesce odpustu w Częstochowie. Zdecydowanie zbyt nachalnie i natarczywie. Ale cóż, widząc te hordy młodych "wyluzowanych" Amerykanów, podnieconych jak przy pierwszym piwie na biwaku w ósmej klasie, wcale nie dziwię się sklepikarzom. Nawet bilety tramwajowe idealnie pasują na filtry do skrętów...

Oczywiście oprócz ludzi uwagę zwraca samo miasto. Muzeum van Gogha, Rijksmuseum, Oude Kerk, Nieuwe Kerk, Beurs, Sint Nicolaskerk oraz kilka innych atrakcji. Hanzeatyckie kamieniczki pochylone i powykrzywiane nad kanałami, wypukłe mostki jak z rysunków małych dzieci, stare i znieruchomiałe barki mieszkalne, brukowane ulice, pchle targi, przegubowe tramwaje, rowery, sklepy, które nie są sklepami i wcale nie kupuje się w nich kawy, smaczne piwo, uśmiechnięte grube Murzynki w dzielnicy czerwonych latarni i tulipany. Jednym słowem - nastrój!

Któregoś dnia, słysząc swojską mowę, zaczepił nas Polak. Namówił nas na piwko w knajpce nieopodal. Miejsc trochę inne niż te, bliżej centrum, bardziej "miejscowe" niż turystyczne, prowadziła para podstarzałych hippisów. Bardzo ładna pani, chyba - Zelda, i długowłosy, milczący "John Lennon", który niczym duch minionej epoki powoli i w skupieniu obsługiwał za barem, jakby nie chciał się zdradzić, że jeszcze żyje. Również sami goście prezentowali się niemniej ciekawie. Otóż, podchmielony miłośnik literatury polskiej, który jak dotąd przeczytał "Transatlantyk", następnie sympatyczny cwaniaczek, podobno jedyny Szymon w Amsterdamie - mistrz w robieniu skrętów, dalej - młody, dowcipny Irlandczyk, fan polskich papierosów marki takiego jednego króla, świetny kompan do kielicha i gadki (nie król tylko Irlandczyk, chociaż król to pewnie też chętnie wypił), no i nasz Polak, Zbyszek, który chyba często tam przesiadywał. Pomiędzy kolejnymi zamówieniami pytał, co słychać w kraju i opowiadał o sobie. A rzeczywiście trochę przeżył i zobaczył. Pracował m.in. w Portugalii, przy budowie kanału, zahaczył się przy sławnym ludzie Szerpów w Tybecie, gdzie pomagał w polskich ekspedycjach himalaistycznych, pobył kilka lat w Australii. Typowy włóczykij.

Spędziliśmy tam z nimi dobre kilka godzin gadając, sącząc piwko, naśmiewając się z głupich Amerykanów z sąsiedniego stolika - "I really love Central Park!" - i wczuwając się w atmosferę leniwego wieczoru.

Gdzieś tak w połowie pobytu dla podreperowania zdrowia wypożyczyliśmy na naszym kempingu rowery i zrobiliśmy wycieczkę po okolicznych wioskach (Broek in Waterland). Ponad 40 km trasy po polderach dało nam niezły wycisk, ale było fajowo. Okolica bardzo płaska i mało urozmaicona, ale działająca uspokajająco i relaksująco. Odwiedziliśmy miejsce o największej depresji (- 4,1 m), pojeździliśmy po wałach przeciwpowodziowych, ogólnie - Żuławy oraz raj dla meliorantów.

Jest takie miejsce przy wlocie na autostradę... Mała zatoczka, opatrzona sympatycznym znakiem drogowym - na niebieskim tle dłoń z kciukiem w górze. Tam zaczęliśmy powrót do domu. Rzeczywiście, poszło jak z płatka. Zanim zdążyliśmy podejść do zatoczki, już zatrzymał się w niej samochód z miłym kierowcą i malutkim dzieckiem w krzesełku.

Do Zielonej Góry dotarliśmy po 23.00 tego samego dnia. Tam jeszcze tylko pani w kasie kolejowej dała nam do zrozumienia, że jesteśmy w Polsce, a potem już naszym pięknym krajowym pociągiem do domu.