ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Ślub i pogrzeb na Bali

Autor: Beata Mirecka-Jakubowska
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Indonezja
Średnia ocena: 4.93
Ilość ocen: 192

Oceń relację

Beata Mirecka-Jakubowska
bmj.mirexsj.com
beatamj@rad.net.id

Przyjechaliśmy na Bali w piątek, i od początku naszego pobytu właściwie codziennie lało! Robotę jakoś można było robić, ale wypoczywać nad basenem w strugach deszczu? We wtorek, 22 grudnia - rozpogodziło się na szczęście, bo już myślałam, że ślub mojej szefowej Penny (ze szkoły w Jakarcie) będzie mokry. Na szczęście tylko pod koniec ceremonii pokropiło co nieco, i dalej już nie padało, choć słońca nie było - i dobrze, bo byśmy się na dworze po prostu gotowali. W hotelu na skarpie (nota bene współwłaścicielami są nauczyciele z naszej szkoły, a można go obejrzeć pod adresem http://asiatravel.com/alamsari/index.html) wybudowali jej z liści palmowych i bambusa taki niby "ołtarz" na podwyższeniu, przy którym odbyła się cała ceremonia, z księdzem protestanckim i potem z jakimiś oficjelami i podpisami.
Nasz Budrys #2 czyli Tomek służył jako DORĘCZYCIEL OBRĄCZEK, więc był niesamowicie przejęty, parę nocy prawie nie spał, bojąc się że te obrączki zsuną się z poduszeczki. Tymczasem okazało się, że ciotka Penny przywiązała je do poduszki, więc nie było obawy, że spadną - tylko że to zrobiła tak mocno, że w czasie najważniejszego momentu Tomek nie mógł ich odwiązać!!!! Szarpał się z ta wstążką jedną ręką (bo drugą trzymał poduszeczkę) aż mu wreszcie świadek pomógł (bo było dwóch świadków on i "ona" - nasz szalenie sympatyczny kolega z naszej szkoły) Wreszcie Tomek podał te obrączki i ceremonia się dalej potoczyła.
Na "ołtarzu" stał telefon i trwała 30 minutowa rozmowa z Południową Afryka, na drugim końcu była mama Penny męża, który ma na imię CLINTON! he he he - szalenie sympatyczny człowiek. Podobno jego rodzice nie mogli przyjechać w związku z problemami wizowymi. Na zdjęciu widać jak wychodzą z "ołtarza" - popatrzcie na te dwie małe dziewczynki, one przez 40 minut stały nieruchomo ze złożonymi rączkami, aż mi ich było żal. Potem była cała impreza, która trwała do 23.00. Na zdjęciu możecie zobaczyć gości w koszulach batikowych - tutejszy zwyczaj nakazuje na oficjalne imprezy strój wizytowy - albo garnitur, albo koszula batikowa z długim rękawem. Więc na różnych ceremoniach można obejrzeć mężczyzn w kolorowych bluzkach! Śmiesznie to nieraz wygląda.
Na weselu bawiliśmy się nieźle, najpierw grała orkiestra GAMELAN, która składa się z całej masy instrumentów perkusyjnych, gongów, bambusowych piszczałek i ksylofonów wydobywających dźwięki poprzez uderzenie młoteczkiem. Piotrek i Tomek umieją na takim czymś grać, uczą się w szkole, ale ta umiejętność nic im nie daje, bo żeby grać to trzeba mieć i instrument (ok. 1000$ za najmniejszy) i 10 osób do grania! A muzykę z takiego gamelanu możecie usłyszeć jako tło Reportażu o Buźce (wejście ze strony Radio Podwórko).
Od następnego dnia, czyli 23-go grudnia, dalej do roboty, choć przenieśliśmy się z gór do naszego stałego hotelu nad morzem w miejscowości KUTA. Wprawdzie w Wigilię i pierwszy dzień Świąt nic konkretnego nie robiliśmy, to i tak nie wypoczęliśmy nad basenem, bo znów lalo jak z cebra - pora deszczowa dobrze dała nam się we znaki. No a od niedzieli, czyli 26-go znów było masę roboty i załatwiania spraw biznesowych. Odpoczynku więc było mało.
A jeden raz pojechaliśmy na POGRZEB jakiejś królowej szczepu - co to było za widowisko!!!!! Już trzy tygodnie wcześniej budowali ogromnego BYKA, w którym miało być spalone ciało, i ogromną WIEŻĘ ze 30 metrów wysoką, w której niesiono ciało na cmentarz. Na głównej ulicy odpięto wszystkie poprzeczne kable, całe miasteczko bez prądu, bo inaczej nie przenieśliby tych urządzeń. NIEŚLI je na ramionach - a każde ważyło z tonę lub dwie. 2500 facetów ubranych w czarne koszulki i w czarno-białych w kratkę "sarongach" (kawałkach materiału upiętych jak spódnica na biodrach) na zmianę niosło tego byka i wieżę chyba ze 400 metrów albo lepiej od miejsca "świątynia" do miejsca "cmentarz". Świątynia owszem, ale cmentarz niczego takiego nie przypominał. Zresztą na Bali jest zwyczaj, że się od razu robi taki kremacyjny pogrzeb a jeśli kogoś nie stać, to grzebią ciało na cmentarzu i potem łączą pogrzeb 2-4 osób, ekshumują i urządzają kremację. A jeśli i tak rodzina nie może sobie na to pozwolić, to co 5 lat odkopują wszystkich na "cmentarzu" i palą wspólnie na kremacyjnym pogrzebie na koszt miasta czy wsi.
Na zdjęciu widać ŻAŁOBNIKÓW, którzy szli na czele konduktu żałobnego, za nimi osobno kobiety z dziećmi, kobiety ubrane w odświętne sarongi i bardzo ciasne koronkowe bluzki nałożone na coś, co chyba jest jakąś "tubą" materiału obciskającą biust. Całość stwarza wrażenie, że baby ścisnęły się w pasie jak osy, a biusty im się górą prawie wylewają. Do tego upinają sobie sztuczne KOKI na głowie, więc szły takie wyfiukowane, na wysokich szpilkach (po miękkim asfalcie!) w tych sarongach ciasno omotanych, że kroku powyżej 15 cm nie mogły zrobić. Żałoba po zmarłej trwała już długo, więc cały pogrzeb nie był smutnym wydarzeniem, nikt nie płakał. Wręcz przeciwnie, było to raczej optymistyczne widowisko.
BYKA niesiono na ramionach, co jakiś czas KRĘCĄC nim i potrząsając, aby dusza po kremacji nie mogła znaleźć drogi powrotnej! Wyobraźcie sobie kręcenie tym potworem ważącym paręset kilo, albo i lepiej? (Andrzej twierdzi, że to na pewno ważyło ponad tonę, naliczyliśmy ok. 500 chłopa pod tym bykiem!) Co jakiś czas dochodzili do ustawionych po drodze beczkowozów, z których polewano wodą chłopców niosących tego byka, a przy okazji pryskając na gapiów, czyli na nas.
Potem niesione były wieńce ze sztucznych kwiatów, tablice (kawał sklejki, na której żywymi kwiatami układa się litery - albo "Życzymy sukcesu z okazji otwarcia sklepu", albo "Wesołych Świąt", albo "Na nową drogę życia" - albo "Ostatnie pożegnanie" - coś osobliwego, bardzo często spotykanego w Indonezji) i następny tłum czarnych koszulek - niosą PAGODĘ, czyli tę wieżę, na której znajduje się trumna z ciałem.
Zdjecie pokazuje jaka wielka była ta wieża, jak udekorowana, właśnie tak samo jak te "tablice" - wszystko z kwiatów, wstążek, drewna i bambusa. To wszystko znów niesione było przez mężczyzn. W pewnym momencie wyglądało, że ta wieża się po prostu przewróci, ale się tylko wygięła niebezpiecznie, bo co chwila przystawali, kładli tę budowlę na ziemi, zmieniali się, a jak podnosili to nierówno, więc ciągle na jedną stronę była przechylona.
Wreszcie doszli do cmentarza, który w ogóle nie wyglądał na cmentarz, jakieś otwarte budowle, pełno ludzi (turystów, gapiów, my też!) łazi po klepisku, na którym ustawiono tego byka i tę wieżę. Po udekorowanych bambusowych schodach zniesiono trumnę i przełożono ciało do byka, wypełniając całą przestrzeń jakimiś belami materiału, które co raz to rozwijali, upychali w środku, a ze środka wyjmowali jakieś naczynia z wodą, i czym jeszcze, wylewali te płyny na klepisko, a naczynie tłukli o podstawę byka. Trwało to dobrą godzinę, byliśmy już kompletnie wykończeni tym marszem za wieżą, przedzieraniem się przez tłum żeby cokolwiek zobaczyć, że obeszliśmy sobie cały "cmentarz" czyli klepisko jakieś 50-100 m długie i szerokie (słabiutka jestem z oceniania odległości i liczebności tłumu, który mnie się wydawał ogromny, ale Andrzej mówi że może z 10,000 osób było, nie więcej) a po drugiej stronie zobaczyliśmy drewniane ławy na których leżały DARY od rodzin, znajomych, itp, to chyba były resztki po jakichś ceremonialnych ucztach, bo wszystko było suche, pożółkłe, i przede wszystkim ŚMIERDZIAŁO zgnilizną, jako że na stołach leżały resztki kur, prosiaków pieczonych, i innej padliny. Brrrr.... fuj! A na byku nadal krzątanina, przynieśli jakieś blachy, porozkładali pod brzuchem byka, potem jakieś krzaki, poobkładali byka naokoło, potem jakieś torby "adidas" i inne plastikowe, poukładali wokoło. I jakoś czekaliśmy na jakiś znak, na ceremonię, a tu nagle patrzymy, a byk już się PALI!
Zapalili także tę pagodę, czyli wieżę, która w końcu runęła w stronę tłumu gapiów, ale nikomu się nic nie stało. Obchodząc palącego się byka naokoło - żar buchał niemiłosierny - zobaczyliśmy mniejszego byka na boku tego klepiska, też się palił, więc to była jakaś "wiązana" ceremonia, ale tego mniejszego nikt nie niósł, nawet go do prawie końca nie zauważyliśmy. A jak byk już się mocno palił, podeszli dwaj i podparli mu głowę bambusowym drągiem, żeby nie odpadła. Blachy, jak się okazało, były potrzebne do "łapania" wypadającego ciała, które w końcu wypadło z brzucha byka na te blachy i tam się chyba "smażyło" na popiół. Popioły wieczorem zawieziono nad morze i wrzucono do wody. ( a to widzieliśmy z bliska w grudniu 2001 - przerażające widowisko! Zdjęć nie będzie, choć je mamy!)
Staliśmy tam na tym pogrzebie w pełnym słońcu kilka godzin, cykając masę zdjęć, a wróciliśmy do hotelu kompletnie wykończeni, ale zadowoleni, że udało nam się trafić na tak okazałą ceremonię.