ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Śladami Stasia i Nel

Autor: Jacek Żoch
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Sudan, Egipt, Jordania, Włochy
Średnia ocena: 6.66
Ilość ocen: 350

Oceń relację

Jacek Żoch
zoch@poczta.onet.pl
jzoch.prv.pl

Sudan - pomysł na zobaczenie tego kraju poddał mi Janek - mój kolega i towarzysz z wyjazdu do Etiopii. Na początku zastanawiałem się, czy jechać ponownie do Afryki, czy może zobaczyć znowu Azję. Ale w końcu się zdecydowałem i dołączyłem do Janka i jego żony Ani. I nie żałuję mojego wyboru. Choć niektóre plany nie wypaliły ( powrót przez Arabię Saudyjską ), choć Sudan okazał się droższy niż planowaliśmy, to jednak zobaczyłem miejsca, gdzie turyści to rzadkość, więc wita się ich bardzo przyjaźnie. Trochę we znaki dała nam się sudańska biurokracja, wścibskie "security", a nawet wojsko w Kassali. Przy okazji ponownie odwiedziłem Egipt, ponownie podziwiałem piramidy i Abu Simbel, znowu wściekałem się na tamtejszych naciągaczy. Miłym akcentem kończącym moją podróż byłą wizyta w Jordanii - kraju miłych ludzi i wspaniałych zabytków. Bilet na przelot do Kairu liniami Alitalia, kupiłem w miłym i kompetentnym biurze 5MS.
Wizę sudańską załatwiał Janek. W ambasadzie w Berlinie udało się je załatwić w ciągu jednego dnia. Kolega pojechał, dał paszporty i pieniądze rano, grzecznie poprosił i wiza była gotowa po południu.
Wiza kosztuje 40 €. Wniosek do ściągnięcia ze strony ambasady - należy wypełnić go dokładnie, zwłaszcza dziwne pytania, np. o wyznanie. Wizy dali nam ma jeden miesiąc, trzy miesiące na wjazd. Ale należy uważać, bo spotkany Chilijczyk też w Berlinie dostał wizę wypełnioną po arabsku ( my mieliśmy ładnie po angielsku ) z miesięcznym terminem na wjazd. Po przyjeździe do Sudanu należy się zarejestrować.
Wizę egipską dostaje się szybko i bez problemów w ambasadzie w Warszawie, wiza wielokrotna ( ważna na trzy wjazdy ) kosztuje 110 zł. Można też dostać wizę na lotnisku w Kairze i w porcie w Nuweibie.
Wizę jordańską wyrobiłem szybko i sprawnie w Chartumie, ale musiałem zapłacić. Można ją również dostać za darmo na większości przejść granicznych.

Egipt


03.10.2002 wyleciałem wcześnie rano z Okęcia samolotem LOTu, obsługującym połączenie linii Alitialia. Po krótkim locie, opóźnionym ze względu na mgłę, na pokładzie dość ciekawie wglądającego samolotu Embraer, wylądowałem na lotnisku Malpensa, koło Mediolanu. Tu przesiadłem się na samolot do Kairu. W czasie tego lotu miałem okazje podziwiać wspaniałe widoki min. wybrzeża Chorwacji, a przy podejściu do lądowania piramid w Gizie. Na lotnisku w stolicy Egiptu wymieniam pieniądze ( 20$=92 LE ), a następnie miejskim autobusem ( z parkingu ) jadę do centrum. Muszę się przesiąść na 2 terminalu, cała podróż trwa około 2 h i kosztuje 2 LE. Szczęśliwie wysiadam przy stacji kolejowe Ramzes. Znam tutaj ( z mojego poprzedniego pobytu , 5 lat wcześniej ) hotel "Ciao". Niestety okazuje się, że hotelu nie mogę zlokalizować i muszę wziąć taksówkę, która za 5 LE podwozi mnie kawałek ( a wystarczyło przejść na drugą stronę dworca ). W hotelu znowu rozczarowanie - podrożał znacznie od poprzedniego pobytu. Robi się jednak późno i po negocjacjach śpię w pokoju z łazienką i śniadaniem za 40 LE. Kupuję bilet do Asuanu na następną noc. Podobno jest tylko I klasa, płacę za ten luksus 75 LE. Pomaga mi policjant "turystyczny". Chcę dowiedzieć się jeszcze o prom do Sudanu, ale już jest za późno. Na kolację jem falafela ( 3 kulki za 1 LE ), popijając wodę i colę ( razem 3 LE ). Bez problemu udaje mi się wysłać SMSy do domu ( sieć Vodafon ). Wieczorem chodzę sobie po mieście - ten zgiełk, ryk klaksonów, tłumy ludzi - ta metropolia naprawdę tętni życiem. Piję sok z trzciny cukrowej ( 0,50 LE ), a potem piwo Stella w hotelowej restauracji ( 6,50 LE ), wracam do pokoju i idę spać. W nocy robi się trochę chłodno.
Rano wypytuję się o możliwość kupienia karty ISIC, ale dostaje tylko propozycje kupienia wycieczki do Gizy ( 60 LE taksówką ) i przy okazji wstąpienia do odpowiedniego biura sprzedającego karty ( podobno miejsce zna tylko kierowca :-). Idę na dworzec kolejowy, do biura firmy żeglugowej ( tuż przy punkcie sprzedaży miejsc w wagonach sypialnych ), ale z okazji piątku biuro jest zamknięte. Pakuję się, oddaję bagaż na przechowanie. Jadę metrem do stacji Sadat, stamtąd idę do Nill Hilton Mall, gdzie wypłacam pieniądze z bankomatu. Niedaleko jest Muzeum Egipskie - mnóstwo policjantów, zwiedzanie odkładam na później. Spaceruje wybrzeżem Nilu, potem idę przez dzielnice na wyspie, aż docieram do ulicy Manyal ( Manial ) 23, gdzie za 52,5 LE wyrabiam legitymacje ISIC ( właściwie bez większych problemów ). Przechodzę przez most do dzielnicy Giza, tam łapię ( z wydatną pomocą miejscowych ) autobus miejski za 50 piastrów, który podwozi mnie pod same piramidy. Jeszcze minibus za 2 LE i już jestem w rękach miejscowych naganiaczy. Choć z początku nie mam ochoty, ale w końcu decyduję się wynająć wielbłąda za 30 LE ( plus 10 LE napiwku dla poganiacza ). Mój przewodnik jest całkiem fajny, umie robić dość dobre zdjęcia. Zsiadam z wielbłąda pod piramidami i dalej zwiedzam już samodzielnie, wchodzę na wzgórze, skąd jest ładny widok, wspinam się na jedną z mniejszych piramid ( za mały napiwek dla strażnika, sam mi zaproponował ). Wszędzie mnóstwo naganiaczy, trudno się skupić na zwiedzaniu, trwają przygotowania do jakiegoś przedstawienia ( Aida ? ). Wreszcie przy piramidzie Hefrena spotyka mnie policjant na wielbłądzie i karze opuścić teren ( zamykają już o 16:00 ). Jeszcze oglądam Sfinksa, jem pizzę w Pizza Hut naprzeciwko piramid ( 30,5 LE ). Nie zostaje na widowisko "Światło i dźwięk", ale wracam taksówką na stację kolejową ( za 15 LE ). Trochę chodzę po okolicach dworca, pije piwo w hotelowej restauracji, a potem idę do pociągu. Wagony w "Nefretiti" są wręcz luksusowe, podróż przebiega sprawnie. Rano ucinam sobie pogawędkę ze współpasażerem, która schodzi na bardzo osobiste tematy ( dotyczące seksu itp ). Około 11:00 jestem na miejscu.
Na peronie w Asuanie czekają już na mnie Ania i Janek - razem odbędziemy tą wspaniałą podróż. Na początku idziemy do biura żeglugowego ( bardzo obskurnego ), gdzie za 192 LE kupuje bilet pierwszej klasy na prom do Wadi Halfa. Mieszkamy w hotelu Noorhan ( miły i tani ). Po kąpieli idziemy na poszukiwanie wycieczki do Abu Simbel ( były i takie za 75$, ale jedziemy w końcu do świątyni Ramzesa za 50 LE ). W centrum są 2 bankomaty, w jedynym czynnym udaje mi się dokonać wypłaty pieniędzy. Wynajmujemy felukę na rejs do wyspy Kitschenera ( 10 LE ), gdzie zwiedzamy przepiękne ogrody i kupujemy niesamowite, pachnące naszyjniki z owoców ( 1 LE ). Ponieważ nasz kapitan feluk jest miły, nie nagabuje nas, więc postanawiamy popływać jeszcze po rzece za 15 LE, aż do zachodu słońca. Jemy w bardzo dobrej knajpce naprzeciwko hotelu ( 3 LE za "fasolię" i wywar z kurczaka , 1 LE za sałatkę ).
Następnego dnia wstajemy o 3:30 i około 3:45 już czekamy na minibus. Potem zbieramy pozostałych uczestników wycieczki z innych hoteli. Czekamy na zebranie się całego "konwoju" i przed świtem wyjeżdżamy z miasta. Po mniej więcej 3 godzinach jazdy przez pustynię jesteśmy na miejscu, w Abu Simbel. Wstęp kosztuje 36 LE, dla studentów 19,5 LE. Przy wejściu jest kontrola bagaży, Jankowi zabierają nóż. Cały teren jest strzeżony, są tam kamery. Wspaniałe posągi Ramzesa, które widzę po raz drugi, robią na mnie niezapomniane wrażenie, jednak Janek jest zawiedziony. Oglądamy jeszcze widoki jeziora Nassera i wracamy. Widzę fatamorganę. Odwiedzamy Wielką Tamę Asuańską ( High Damm ). Nie jest to coś niesamowitego, ale zobaczyć warto. Na tamie panuje niesamowity upał - czuję, jakby ktoś wbijał mi w ciało szpilki. Następny punkt wycieczki to wyspa Philae ( wstęp 20 LE, studenci 10 LE, łódka na wyspę 3 LE ). W planach jest jeszcze niedokończony obelisk ( 10 LE ), ale my rezygnujemy ( i inni też ). Wracamy do hotelu, odpoczywamy i idziemy coś zjeść. Za radą spotkanych podróżników idziemy do restauracji Asawa Moon, mieszczącej się na barce zacumowanej na Nilu. Panuje tam super atmosfera i są piękne widoki, ale jedzenie jest drogie ( ryba + frytki 15 LE, piwo 6 LE + 15% podatku i opłaty za obsługę ) i raczej nie najlepsze. Razem z nami je czeska wycieczka i "overland tour". Po posiłku korzystam z internetu ( 15 minut - 5 LE ), kupuje wodę mineralną ( 1,5 LE ) i wracam do hotelu. W budynku obok odbywa się wesele.

07.10.2002, to dzień odpływania promu do Sudanu. Ranek zaczyna się dla mnie niezbyt miło - mam ból brzucha ( chyba po wczorajszej kolacji ). Jednak krople żołądkowe pomagają i idę wysłać kartki na pocztę ( kartka 1 LE, znaczek do dowolnego kraju 1,25 LE ). Potem pakujemy się, łapiemy spod dworca kolejowego taksówkę do High Damm ( 15 LE - nie było łatwo, jeżdżą tam tanie lokalne pociągi, ale nie mieliśmy już czasu ). Egipskiej waluty wyzbyłem się do tego stopnia, że częściowo płaciłem dolarami ... Sama droga idzie wzdłuż linii kolejowej, krzyżując się z nią, przez hałdy.
W porcie przechodzimy kontrolę "bezpieczeństwa" ( prześwietlanie bagażu !, filmy udaje mi się od tego uchronić ), paszportową, celną ( dla nas bezproblemowa ). Zabierają nam część kwitków, w zamian wydają inne. Wreszcie wchodzimy na statek. Jest on całkiem nowoczesny ( produkcji chyba niemieckiej ), pierwsza klasa to dwuosobowe kabiny z klimatyzacją, druga klasy - wspólne ławki na niższym pokładzie, ale też klimatyzowana. Do promu doczepiona jest metalowa barka, na której są załadowane przewożone samochody ( w tym "overlanda" ) oraz ładunki. Załadunek trwa nieustannie, przez kilka godzin. Tymczasem dostajemy smaczny posiłek , wliczony w cenę biletu (zupa, sałatka z gujawy, chleb - pita, bób ). Można zakupić na miejscu napoje ( cola 1,5 - 2 LE ). Są dwie kantyny - dla pierwszej i drugiej klasy. Różnią się dość znacznie jakością jedzenia i obsługi. W kantynie drugiej klasy nawet cola jest w mniejszych buteleczkach ( zarazem tańsza ). Opryskliwy sprzedawca w brudnym fartuchu pali papierosa nawet wydając posiłki - klimaty, jak z Misia. Do mojej kabiny "dokwaterowują" mi bardzo miłego Chilijczyka. Prom odbija dopiero o 17:00, po całkowitym załadunku, tuż przed zachodem słońca. Modlący się muzułmanie obracają się w stronę Mekki, dostosowując się do ruchu statku. Wieczór spędzamy na rozmowach - zarówno z kilkorgiem podróżujących białych, jak i Sudańczykami. Bardzo pomaga nam zwłaszcza jeden Sudańczyk bez ręki, mający dość duże znajomości. Okazuje się, że przewożenie samochodu jest kosztowne - za wóz kempingowy płaci się 600$, a za ciężarówkę ( "overlandy" ) - 1000$. Oddajemy nasze paszporty, mamy je odebrać rano. W nocy śpię całkiem dobrze, choć jest bardzo zimno ( klimatyzacja ).
Rano jem śniadanie ( 8 LE - bób, pita, biały serek, dżem, dziwne warzywa; herbata z mlekiem 1,5 LE ; cola 2 LE ). Około 11 mijamy Abu Simbel - widok z jeziora jest naprawdę niesamowity. Pozwalają nam nawet stanąć tuz przy mostku gdzie widok jest najlepszy. Biali , którzy płyną razem z nami, są często naprawdę dziwni, np. para Francuz i Niemka z dzieckiem ( sprzedali wszystko i jadą na południe Afryki ), para na motocyklu. Około 13:30 stajemy przy granicy ( wyznaczonej na jeziorze przez pływające beczki i linę ), jedna motorówka zabiera egipskiego policjanta, potem następna przywozi sudańskich. Około 17 przybijamy wreszcie do Wadi Halfy - jesteśmy w Sudanie.

Sudan


08.10.2002. Po przypłynięciu do Wadi Halfy okazuje się, że musimy wypełnić jeszcze jakieś papiery, co zajmuje nam dłuższą chwilę. Wreszcie wychodzimy na ląd. Po przejściu przez częściowo zatopione, betonowe molo udajemy się do budynku, gdzie odbywa się odprawa. Płacimy opłatę wjazdową ( 250 SD = 11 LE ) i przechodzimy bez problemów przez odprawę celną ( celników ciekawiło właściwie tylko, czy mamy alkohol lub kamerę wideo ). Tuż za wyjściem oblegają nas cinkciarze - wymieniam trochę pieniędzy ( 1$=250 SD ). Przejazd pickupem do miasta to wydatek 500 SD. Znajdujemy hotel za 700 SD od osoby za noc. Standard hotelu raczej nie jest najwyższy, pokoje nie mają podłogi, tylko piasek, ale tak tu jest wszędzie. Zostawiamy bagaże i idziemy obejrzeć miasto. Próbujemy dowiedzieć się czegoś o autobusie do Dongoli, ale nie jest to proste. Mamy nawet propozycje wynajęcia taksówki za jakieś koszmarne pieniądze. Najprawdopodobniej autobus odchodzi jutro o 16:00. Znajdujemy dobrze zaopatrzony sklepik, sprzedający głównie importowane z Egiptu artykuły - cola 100 SD, duża woda - 200 SD. Powoli orientujemy się w miejscowym, zawikłanym, systemie monetarnym. Otóż teoretycznie wszystko jest proste - waluta to dinar (SD), dzielący się na 100 piastrów. Jednak, chociaż nowa waluta obowiązuje od 199 roku, to praktycznie wszyscy liczą w funtach sudańskich ( 1 dinar to 10 funtów ). Na dodatek często mówi się "w setkach" dinarów ( np. 1000 dinarów to 10 dinarów ). Banknoty 50 i 100 dinarowi mają swoje skrócone, slangowe nazwy. Połapać jest się naprawdę ciężko. Po zrobieniu zakupów postanawiamy coś zjeść. Wybór nie jest zbyt duży - foul ( rozgotowany bób, rozdrobniony na miazgę butelką po coli, często z robakami ), ryba ( z jeziora, całkiem dobra - 250 SD ). Przy każdej "restauracji" jest z reguły pani "herbarciarka", gdzie można kupić różnego rodzaju herbaty lub kawę ( 25-50 SD ). Siedzimy dość długo, rozmawiamy z moim kompanem z kabiny ( Chilijczyk czeka na swój autobus ). Atmosfera jest bardzo fajna. Jednak już około 9 wieczorem wszystko zaczyna się wyludniać, więc i my wracamy do hotelu. Okazuje się , że w naszym pokoju jest zaduch a także mnóstwo mrówek i robaków. Idziemy więc w ślady innych gości hotelu i wystawiamy łóżka na zewnątrz. Łazienki są dość czyste, choć proste ( wybetonowana komórka i plastikowy pojemnik z wodą ), toalety niestety już tak czyste nie są. W nocy mocno wieje ciepły wiatr, niosąc piasek.
Rano zostaje obudzony przez modlących się Sudańczyków. Od rana postanawiamy załatwić obowiązkową rejestrację ( w ciągu 3 dni od przybycia ). Idziemy na policję, tam jednak karzą nam przyjść później, z zakupionymi znaczkami skarbowymi i kserokopią paszportów. Odwiedzamy bank, gdzie wymieniamy trochę pieniędzy po kursie bardzo zbliżonym do tego oferowanego przez cinkciarzy. Zresztą okazuje się, że ich ceny zależą od tego, czy bank jest otwarty ( wzrastają ), czy zamknięty ( spadają ). Bank mieści się w jedynym chyba piętrowym budynku w mieście ( obok jest biuro linii lotniczych ). W tym samym budynku kupujemy także znaczki opłaty skarbowej potrzebne do uzyskania rejestracji. Obsługa jest bardzo miła ( pracuje tam między innymi siostra słynnego Midhata ), częstuje suszonymi daktylami, pozwala na zwrot ewentualnie niewykorzystanych znaczków. Jedyne ksero mieście działa dopiero od 12, kiedy włączają prąd. Idziemy zatem nad brzeg jeziora. Oglądamy tam ruiny domów, jakieś wały - to chyba świadectwo jakiejś powodzi. Teraz pasą się tam tylko kozy. W drodze powrotnej zostajemy zaproszeni do domu przez całkiem ładną dziewczynę. Jednak woń, jaka się od niej roztacza powoduje, że grzecznie odmawiamy. Napotykamy się także na Japończyka, z którym płynęliśmy promem ( jest niesamowity, jedzie do Somalii ! ), który prowadzi nas do miejsca gdzie za 3 000 SD kupujemy bilety na autobus do Dongoli. Kierowca to sympatyczny grubas, spotkany już przez nas wcześniej. Gdy załatwiamy ta tak ważną sprawę, idziemy do ksera. Odbicie dwóch stron ( bardzo kiepskiej jakości ) kosztuje aż 250 SD. Teraz możemy wreszcie wrócić na policję, a właściwie do Allien Registration Office ( czuję się jak ALF :-) ). Nasza walka z biurokracja trwa w sumie około 1,5 h i kosztuje razem 4250 DS. W tym czasie przenosimy papierki z pokoju pani urzędniczki ( zwanej przez nas "jaszczurką" z racji wyglądu, ubranej w mundur i chustkę na głowie ) do innych ważnych osób, obserwujemy operację lizania i naklejania różnego rodzaju znaczków, kilka razy musimy uzyskać podpis kapitana Omara ( w mundurze z ogromnymi epoletami ). I tak mamy szczęście - spotkaliśmy tam Rosjankę, jadącą do męża do Chartumu, której kazano zapłacić 150$, choć miała promesę, za którą jej mąż zapłacił już 60$ ( w końcu chyba stargowała kwotę do 100 $ ). Gdy wszystko wreszcie udaje się nam załatwić i w paszporcie mamy upragniony stempel jesteśmy szczęśliwi. Pani "jaszczurka" mówi nam na koniec, że teraz możemy się swobodnie poruszać po całym Sudanie, co zresztą okaże się nieprawdą ... W każdym razie nasze akta ze zdjęciami, gdzieś tam pokrywają się kurzem. Idziemy na obiad do całkiem przyjemnej knajpki. Wreszcie dowiaduje się , co to za dziwna budowla znajduje się niedaleko. Otóż Midhat ( znany miejscowy przewodnik, pomagający turystom ) postanowił zbudować biuro turystyczne w tradycyjnym nubijskim stylu. Jednak teraz przeniósł się do Chartumu ( otworzył biuro wraz z jakimiś Niemcami ) i budynek stoi nieużywany. Po obiedzie zabieramy nasze plecaki z hotelu i idziemy na suk, skąd odjeżdża nasz autobus. Na podróż kupujemy sporo wody ( duża butelka 200 DS, mała 100 DS ). Wreszcie możemy podziwiać nasz środek transportu. To konstrukcja naprawdę niesamowita, dzieło miejscowych mechaników, wytrzymała. Zbudowany na podwoziu ciężarówki, cały ze stali, bez szyb. Ma dwoje wąskich drzwi, w razie wypadku i ich zablokowania nie da się z niego uciec - okna są za małe. Kierowca jest oddzielony od pasażerów metalową płytą. Dość długo trwa pakowanie różnych paczek na dach, wyjeżdżamy dopiero około 17. Ludzie doładowują się, aż pojazd jest naprawdę pełen. Razem z nami jedzie Japończyk. Trzęsie niemiłosiernie, żołądek podchodzi mi do gardła, metalowe siedzenia wrzynają się w ciało, boje się, że przy kolejnym podskoku uderzę głową w metalową półkę. Po około godzinie jazdy łapiemy gumę. Czas, potrzebny na naprawę, wielu pasażerów wykorzystuje na modlitwę ( jest akurat zachód słońca ). Około 21:00 mam kolejny ( planowy ) postój. Można zjeść bób i wypić herbatę. Na szczęście nic nie jem, bo w dalszej drodze mocno trzęsie. Prawie nie da się zasnąć, z chwilowej drzemki wyrywa kolejny podskok. Gdy zatrzymujemy się na krótki nocleg w połowie nocy jestem tak zmęczony, że zasypiam na kawałku maty na piasku. Nad ranem przejeżdżamy przez chmurę kurzu, którą sami robimy kołami samochodu. Wreszcie około 10:30 docieramy do miejscowości Karim. Tutaj przesiadamy się do "boksi" ( Toyota pick-up ) i po 2,5 godzinnej jeździe przez piaski ( nawet się zakopujemy i musimy pomagać wypchnąć samochód ), w strasznym upale, docieramy do promu. Przepływamy na drugą stronę i już jesteśmy w Dongoli.

Odczuwamy naprawdę wielką ulgę, że podróż tym koszmarnym autobusem się skończyła i dotarliśmy do Dongoli. Chyba się naprawdę starzeję, bo takie przygody coraz bardziej mnie męczą. Teraz zostaje nam znalezienie hotelu. Jakiś miły mieszkaniec oprowadza Janka po wszystkich trzech miejscowych hotelach, zupełnie bezinteresownie ( jaka miła odmiana po Egipcie ... ). Pierwszy z nich jest na tyle obrzydliwy, że Janek zaczyna coś wspominać o skróceniu pobytu w Sudanie. Jednak dopisuje nam szczęście i trafiamy do położonego troche na uboczu "Ola Hotel". Za 1600 DS dostajemy całkiem przyjemny trzyosobowy pokój, z łazienką na zewnątrz. Janek bierze na siebie ciężar rejestracji w "Security Office" ( bez tego nie chcą nas zameldować ) i jedzie tam rikszą. Po umyciu się i wyspaniu wychodzimy wieczorem na miasto. Jem falafela za 50 DS, popijając go cola za 100 DS. Woda mineralna ( sudańska, spełniająca "sudańskie normy czystości wody" ! ) to wydatek 150 DS. Po krótkim spacerze wracamy do hotelu i idziemy spać. Następnego ranka oddaję moje rzeczy ( straszliwie brudne po przejechaniu pustyni ) do prania. Dobrze, że umówiłem się wczoraj z hotelowym praczem bo jest piątek i on około południa kończy pracę. Potem idziemy na miasto. Postanawiamy sami zrobić sobie śniadanie. Kupuje bułki ( 50 DS za kilka ), tuńczyka w puszce ( 200 DS ) i mirindę ( 200 DS ). Wychodzi z tego pyszne jedzonko. W międzyczasie nasze rzeczy są nie tylko wyprane, ale i wysuszone ( co nie dziwi przy tych temperaturach ). Wychodzimy znowu na miasto. Z powodu święta sklepy są już pozamykane. My idziemy na "suk al szabi" ( dosłownie "rynek ludzki" ), czyli dworzec autobusowy. Znajduje się on na obrzeżach miasta, niedaleko wieży telewizyjnej ( tak jest zwykle w Sudanie ). Tam dzięki pomocy policjanta i rikszarza udaje się nam kupić za 3500 DS na jutro do Chartumu, na 5:00 rano. Ryksiarz proponuje nam zorganizowanie przejazdu łódka do świątyni Kawa. Zgadzamy się i umawiamy na 16:00, gdy upał trochę zelżeje. Za 200 Ds wracamy do hotelu rikszą ( identyczna, jak te w Indiach ). W hotelu odpoczywamy, nasz kierowca zjawia się z małym opóźnieniem. Kurs na przystań to wydatek 200 DS. Tam okazuje się, że przejażdżka łodzią to wydatek 6000 DS, o 30% więcej, niż suma o której mówiliśmy na początku. Cenę podobno zwiększyły nowe podatki i opłaty rządowe, związane z wydatkami na prowadzenie wojny. Po długich wahaniach decydujemy się jednak popłynąć. Po drodze mamy wspaniałe widoki, stare feluki żaglowe, miejscowych. Ale sama świątynia rozczarowuje - to po prostu parę kamieni. Wracamy po zachodzie słońca, jest naprawdę bardzo uroczo. Z naszym kierowcą umawiamy się na jutro na podwiezienie na autobus za 700 DS. Moja kolacja to falafel i sok mango ( 400 DS ). Chcemy zapłacić za hotel. Niestety recepcjonista chce nasz oszukać ( A może coś mu się pomyliło ? Sudańczycy często nie są zbyt bystrzy i ciężko się z nimi dogadać. ) . Na szczęście z pomocą przychodzą nam miejscowi. Stają zdecydowanie po naszej stronie i wszystko kończy się całkiem miło.

12.10.2002 wstajemy o 4:30, aby zdążyć na autobus. Umówiony ryksiarz spóźnia się, a my po ciemku nie za bardzo wiemy, jak dojść do dworca. Na szczęście zjawia się i zawozi nas na miejsce. Pojazd wygląda lepiej niż poprzednio, ma przynajmniej szyby w oknach. Ruszamy około 6:00 rano. Na początku jedziemy wzdłuż Nilu, potem skręcamy na na pustynię. Tam dopada nas straszliwy upał, na dodatek źle się czuję. Zatrzymujemy się na krótki postój, potem docieramy do asfaltowej drogi, wreszcie około 15:30 docieramy na miejsce. Podróż trwała znacznie dłużej, niż nam obiecywano.

A więc dotarliśmy wreszcie do Chartumu. Jestem zmęczony i chory, ale musimy znaleźć jakiś hotel. Bierzemy taksówkę do centrum ( 600 DS ). Obchodzimy hotele - na początek te z przewodnika LP. Jednak nigdzie nie ma miejsc, podobno z powodu dużej liczby pielgrzymów do Mekki. Ledwo żyję. Dopiero wypicie duszkiem litrowej coli trochę stawia mnie na nogi. W końcu znajdujemy miejsca w różnych hotelach. Ania i Janek płacą za dwójkę 2000 DS, ja zamieszkuję w jedynce bez łazienki za 1500 DS w hotelu Salli. Pokój nie jest zbyt komfortowy, po łazience biegają karaluchy, ale w końcu się przyzwyczajam. Po krótkim odpoczynku bierzemy taksówkę nad Nil ( 500 DS ) i idziemy do restauracji El Shallala. Jest to dość luksusowe, bardzo drogie miejsce, z pięknymi trawnikami i eleganckimi kelnerami. . Za połówkę grilowanego kurczaka, zupę i sałatkę płacimy 1500 DS, a za wodę 250 DS. Przyglądamy się imprezie dla jakiejś grupy z występami artystycznymi. Wzbudza ona takie zainteresowanie, że przyglądają się jej liczni gapie zza ogrodzenia restauracji. Z placyku do zabaw dla dzieci obserwują wszystko dwaj policjanci z bronią ( czyżby ochraniali jej uczestników ? ). Do hoteli wracamy minibusem za jedyne 33 DS od osoby. W nocy nad miastem przechodzi straszliwa burza. Na chwilę obniża wysoką temperaturę, ale wkrótce upał powraca.

13.10.2002 Rano idziemy do banku Ivory wymienić pieniądze, po kursie 1$=263,5 DS. Obsługuje nas bardzo sympatyczna pani. Dinary wypłacają nam w banknotach 500 dinarowych. To lepiej niż w Wadi Halfie, ale i tak nosimy ze sobą spore pliki pieniędzy. Potem korzystam z dość szybkiego Internetu ( 300 DS/h ), a w sympatycznym biurze podróży udaje mi się dowiedzieć, gdzie znajdują się ambasady Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Po krótkim odpoczynku w hotelu jedziemy taksówką do dzielnicy Emanet, gdzie są ambasady. Jest to miejsce wyraźnie bogatsze od reszty miasta, są tutaj podróbki McDonald`s i Pizza Hut ( Pizza Hot ! ). W ambasadzie Arabii Saudyjskiej dowiaduję się, że mam przyjść jutro około 8:00, ale odnoszę bardzo pozytywne wrażenie. W ambasadzie Jordanii za równowartość około 17$ w walucie sudańskiej dostaję wizę na poczekaniu. Gdy pan wydający wizy dowiaduje się, że jestem programistą daje mi kilka folderów ( bo sam też ma taki zawód ). Jedziemy taksówką do Ministerstwa Turystyki ( 500 DS ). Niestety taksówkarz nie za bardzo wie, gdzie ono się znajduje, wywiązuje się kłótnia i w rezultacie, gdy tam docieramy, wszystko jest już zamknięte. Idziemy więc do biura sprzedającego bilety promowe na trasie Suakin - Jeddah ( kosztują od 65$ na pokładzie do 107$ I klasa ). Postanawiamy odwiedzić Mogran Family Park, czyli miejscowy park rozrywki. Za 50 DS jedziemy minibusem w kierunku na Mogran. Znajdujemy jakiś placyk zabaw dla dzieci ( wstęp 100 DS, napoje po 100 DS ). Myślimy, że to cel naszej wycieczki, ale jakaś miła puszysta pani uświadamia nam, że Mogran Family Park znajduje się dalej. Idziemy tam wzdłuż Nilu, jednak nie wchodzimy do środka, bo podobno ruch zaczyna się po 18:00. Idziemy więc trochę dalej - do tej samej restauracji, gdzie byliśmy wczoraj. Tym razem bierzemy tylko zupę ( 200 DS ) i wodę ( 250 DS). Wracamy do centrum, usiłuje znaleźć polecaną w przewodniku restaurację "Dac Burger", ale mi się nie udaje. Zamiast tego jem szawarmę w drodze do domu ( 100 DS, 50 DS napój ). W nocy jest mi strasznie gorąco - nie wiem, czy to upał, czy mam gorączkę.
Następnego ranka wstaje wcześnie i jadę taksówką ( 500 DS ) do ambasady Arabii Saudyjskiej. Jestem na miejscu o 8:00. Jednak okazuje się, że mnie wczoraj źle poinformowano i interesantów przyjmują od 9:30. Włóczę się trochę po okolicy. Jem dość dobrego hamburgera z mięsem, serem i jajecznicą za 300 DS. Gdy wracam pod ambasadę spotykam tam straszny tłum, policjantów, kłótnie itp. Zupełnie, jak u nas po ambasadą USA :-). Szczęśliwie policjant "wyławia mnie" i pozwala wejść bez kolejki ( plecak muszę zostawić przed wejściem, razem z aparatem ... ). Niestety - dowiaduję się, że wizy nie dostanę. Wizy tranzytowe dostaje się tylko, gdy ma się własny samochód, albo leci z przesiadką w Jeddah ( chciałem nawet kupić bilet na samolot Port Sudan-Jeddah za 115$, ale taki bilet nie uprawnia do wizy ). No cóż będę musiał wrócić tą samą drogą, którą wjechałem do Sudanu... Idę do Ministerstwa Turystyki. Tam spotykam Janka i Anię. Bardzo sympatyczny urzędnik wydaje mi bezpłatne permity na przejazd i na robienie zdjęć. Potrzebna mu jest tylko kserokopia paszportu ( do zrobienia niedaleko za 20 DS/stronę ). Postanawiamy podjechać do Departamentu Antyków, mieszczącego się przy Muzeum Narodowym, niedaleko rzeki.. Znalezienie go nie jest łatwe Nikt nie wie o co nam chodzi, nawet strażnicy w muzeum, ale w końcu załapują. Płacimy 10$ za zezwolenie na obejrzenie piramid w Meroe, zezwolenie na obejrzenie starożytnego królewskiego miasta Meroe dostajemy za darmo ( z uwagi na polskich archeologów ). Pytamy się o świątynię Kawa, a pan tłumaczy nam, że dla ruin to lepiej, że są zasypane piaskiem, bo się nie niszczą ...Znad Nilu idziemy na pocztę główną . Jest już zamknięta, ale udaje się nam kupić u handlarzy przed budynkiem pocztówki ( po 100 DS ) i znaczki ( 100 DS ). Kartki wyglądają na wyprodukowane w latach 70-tych i przechowywane od tego czasu Teraz kierujemy się znowu do Mogran Family Park. Wstęp kosztuje 100, a napoje aż 150 DS ( straszne zdzierstwo ! ). Robię zdjęcia złączenia dwóch Nilów, w parku prawie nikogo nie ma, jedynie jakaś para siedzi na ławce. To właśnie jest ciekawe w Sudanie - widać tu liczne pary młodych ludzi. Oczywiście nie ma mowy o całowaniu się, czy nawet trzymaniu za ręce, ale jak na kraj muzułmański jest to naprawdę ciekawe. Na ulicach jest także mnóstwo kobiet, wiele pracuje ( jako herbaciarki, sprzedawczynie, ale także np. w banku ), większość nosi tylko chustki, nie ma czadora. Czasami można spostrzec smukłą, czarną piękność nie noszącą żadnego nakrycia głowy - to zapewne chrześcijanka z południa. Jakże to odmienne na przykład od Pakistanu. Wydaje się, że przynajmniej pod tym względem kraj ten może stanowić przykład równowagi pomiędzy rozpasaniem panującym w naszej kulturze, a niesprawiedliwością niektórych krajów Islam. Ten park rozrywki wydaje się być obrazem całego kraju - dobre czasy już były. Urządzenia powoli się psują. Wielkie koło ( z którego można było podziwiać wspaniałe widoki rzeki ) jest nieczynne, potem się dowiem, że niedawno był tu wypadek, w którym zginęli ludzie ( skakali z koła, gdy to zaczęło się niebezpiecznie chwiać w czasie silnego wiatru ). Działa za to kolejka ( roller coaster ), ale jest w tak opłakanym stanie, że nie decyduje się na przejażdżkę. Śmieszą figury z komnaty strachu, są tak naiwne ... Opuszczamy to dziwne miejsce i wracamy w stronę hotelu. Kierowca minibusu próbuje nas lekko oszukać, ale pasażerowie stają w naszej obronie i płacimy tylko przepisowe 30 DS. Próbujemy znaleźć knajpkę "Rakoba Restaurant". Pomaga nam zupełnie bezinteresownie chłopak, spotkany wczoraj pod pocztą. Jednak i tak poszukiwanie są bezowocne. Na pytanie o inne restauracje mówi, że jest ich mnóstwo i prowadzi nas do kolejnego stoiska ulicznego. W końcu musimy się zadowolić szawarmą ( 100 DS, napój 50 DS ). Kolejny napój dostajemy gratis ... Po drodze kupuje jeszcze jogurt ( 0,5 kg, 170 DS ), wracamy do hoteli. W nocy znowu silnie wieje.

15.10.2002 Wymieniamy pieniądze w Ivory Bank, pani nas nawet poznaje. Potem idziemy na stację kolejową - chcemy zapytać się o bilety na pociąg do Wadi Halfa i o bilety na prom. Odsyłają nas od jednego biura do drugiego, choć są bardzo mili, przerywają nawet śniadanie ( rzecz święta w Sudanie ), aby nam pomóc. W końcu zostajemy poinformowani, że pociągi odjeżdżają tylko ze stacji "Northern Khartoum" i tam można kupić, ale jedynie od soboty, przed poniedziałkowym odjazdem pociągu. Za to udaje się nam kupić bilety na prom na 30.10.2002. Na początku pan twierdził, że tak wcześnie nie można kupić biletów, ale potem okazało się, że można je "zarezerwować" ( płacąc za nie 10850 DS ). Zresztą pan był w ogóle niemiły, nie chciał nas wpuścić do środka biura. Wracamy do hotelu, po drodze korzystamy z internetu ( 300 DS/godzinę ) i jeszcze raz wymieniamy pieniądze ( ponad 40$ wydanych na prom poważnie osłabiło nasze finanse ), wstępujemy także na pocztę, skąd wysyłamy pocztówki. Po krótkim odpoczynku idziemy na "Suk-al-Arabi", czyli centralny dworzec, skąd odjeżdżają minibusy do wszystkich części miasta i stamtąd jedziemy do Omdurmanu ( 30 DS ). Oglądamy grobowiec Mahdiego ( tylko z zewnątrz, w środku niedostępny dla niewiernych ). Ma on ciekawą historię - zbudowany po śmierci Mahdiego, zburzony przez Kitschenera po zdobyciu Chartumu ( ciało wyrzucono do rzeki ), odbudowany w latach 40 tych XX wieku. Potem oglądamy dom kalifa Abdullaha ( muzeum, wstęp 100 DS ), budynek niebyt imponujący, ale z ciekawymi zbiorami, dotyczącymi czasów powstania Mahdiego. Wstępujemy jeszcze do położonego w pobliżu pięknego domu z arkadami i oglądamy meczet z czerwonej cegły. Potem idziemy na suk, który wbrew temu, co piszą w przewodniku nie jest jakiś zbyt imponujący, typowy dla tej części świata, z niewielką ilością drogich ( głównie sprowadzonych z Kenii ) pamiątek. Udaje mi się zrobić całkiem fajne zdjęcia u ulicznego fryzjera, ale przychodzi jakiś policjant i każe nam iść. Wracamy do centrum, potem jedziemy na tradycyjną kolację w Alskira ( tym razem zupka i sok z mango - 300 DS ). Po powrocie do centrum chce jeszcze zrobić zdjęcia głównego meczetu ( z dachu pobliskiego "centrum handlowego" ), ale się nie za bardzo da. Jeszcze szawarma ( 100 DS ) i idę spać.

16.10.2002 Wyruszamy zobaczyć piramidy z Meroe. Najpierw jedziemy za 700 DS taksówką na dworzec w północnym Chartumie ( Northern Khartoum, czyli Bahri ). Tam, aby zakupić bilet do Attbary musimy pokazać nasze "travel permity". Niestety musimy zapłacić jak za bilet do Attbary ( 1100 DS ), choć wysiadamy wcześniej. Odjeżdżamy około 7:00, droga jest dobra, krajobrazy dość monotonne ( pustynia ... ), mało kto rozumie, że chcemy wysiąść przy piramidach. Ale na szczęście sami je zauważamy i wysiadamy. Dość opryskliwy strażnik sprawdza nasze zezwolenia. Przed bramą koczuje dość natarczywa grupka sprzedawców pamiątek. Piramidy są w różnym stadium zniszczenia, jednak wyglądają niesamowicie - takie samotne, zagubione w piasku. Moi towarzysze podróży są chyba trochę rozczarowani, ja jednak jestem naprawdę oczarowany tym miejscem. Trochę przypomina kadry z "Gwiezdnych Wrót". Całkowity brak innych turystów, tylko wydmy i wiatr unoszący tumany piasku. Są trzy grupy budowli, z tego jedna po drugiej stronie drogi. Jest niesamowicie gorąco, nigdzie nie ma skrawka cienia. Pomiędzy dwoma grupami piramid , pod kawałkiem tkaniny siedzi dwóch dziadków, właścicieli osiołka i wozu. Proponują nam herbatę i podwiezienie do ruin królewskiego miasta. Jednak jesteśmy bardzo zmęczeni, a na dodatek obawiamy się, czy uda nam się złapać transport z powrotem do Chartumu. Idziemy na drogę, łapać okazję. Przylepiają się do nas dwie dziewczynki, chcą sprzedać pamiątki, za jakiś dość prymitywny talizman żądają aż 500 DS. Nie możemy nic złapać - minibusy są pełne, samochody się nie zatrzymują. Po godzinie przychodzi jakiś miejscowy, zaczyna nam pomagać i o dziwo jest bardzo skuteczny - wkrótce jedziemy do Chendi ( Szendi ) za 400 DS. Tam ( z pomocą bardzo miłych mieszkańców ) przesiadamy się do następnego pojazdu, którym dojeżdżamy do Bahri ( 650 DS ). Jeszcze tylko minibusik za 30 DS i jestem w hotelu. Tym razem na kolacje jem tuńczyka z puszki, pomidory, bułkę i serek ( egipski zresztą ).
Następny dzień zaczynamy od ponownej wizyty w Ministerstwie Turystyki. Chcemy się dowiedzieć jak najwięcej o Wad Medani. Dostajemy adres taniego hoteliku, informację o atrakcjach turystycznych ( zapora i elektrownia wodna :-) ), a nawet folder o Sudanie z początku lat 80-tych. Korzystamy z internetu ( tym razem bardzo wolny, też za 300 DS/godzinę ). Po małej sjeście idziemy do "Blue Nile Sailing Club" ( wstęp 100 DS ). Można oglądać tam wyciągnięty na brzeg okręt wojenny Kitschenera ( pogromcy mahdystów ). Po drodze zachodzimy do katolickiej katedry św. Mateusza. Gdy pytamy, czy możemy zrobić zdjęcia chcą od nas kserokopie paszportów i list polecający z ambasady ! Dopiero chwila rozmowy, informacja skąd jesteśmy, że jesteśmy katolikami, powoduje, że nie tylko dostajemy pozwolenie na zdjęcie, ale także zaproszenia na ślub o 17:00 ( mszę podobno będzie celebrował sam arcybiskup ). Tymczasem idziemy do klubu. Łódź to obecnie siedziba władz klubu, na pokładzie można podziwiać działo oraz tabliczki z nazwiskami zwycięzców regat na Nilu, począwszy od 1928 aż do ostatniego sezonu 1967/68. Siedzimy w fotelach i podziwiamy pracowników klubu pogrążonych w błogim śnie, spotykamy jakiegoś przewodnika czekającego na grupkę Anglików. Decydujemy się skorzystać z zaproszenia na ślub. Ja jestem trochę niechętny, ale w końcu zostaję przekonany. Zatem około 17:00 udajemy się do katedry. Zostajemy wygodnie usadowieni na krzesełkach i czekamy na rozpoczęcie uroczystości, które następuje po około pół godziny. Gdy do kościoła wchodzi para młoda ( w strojach europejskich, poprzedzona zespołem tanecznym młodych dziewcząt w spódniczkach z trawy ) rozlegają się gwizdy i krzyki, zaś wszyscy goście są posypywani konfetti i śniegiem w sprayu ( takim od sztucznych choinek ). Wszyscy pokazują kółka ( ręką - złączony kciuk i palec wskazujący ), chyba jako znak szczęścia. Mszę odprawia rzeczywiście arcybiskup, po arabsku. Na początku siedzimy w bocznej nawie, potem wchodzimy na galerię, skąd mamy dobry widok. Oprócz nas jest jakiś jeden biały, wglądający na honorowego gościa. Nabożeństwo jest oczywiście podobne do znanej nam mszy, ale bardzo żywiołowe z licznymi śpiewami, muzyką, chwytaniem się za ręce... Znak pokoju wszyscy przekazują sobie przez podawanie rąk i całowanie, nawet biskup ściska się z wszystkimi wokoło. Msza trwa bardzo długo, jest duszno. Po nabożeństwie zaczynają się przygotowania do wesela, które odbędzie się na placu przed katedrą ( widzimy zespól muzyczny i tort weselny ). Jesteśmy także zaproszeni, ale niestety robi się dość późno musimy wracać do hotelu. Po drodze trochę błądzimy, spotykamy młodzież czekającą chyba na otwarcie dyskoteki. Idziemy kupić pomidory, cebulę i paprykę i widzimy dziwną scenkę. Gdy przejeżdża policja handlarze uciekają z towarem, albo go nawet porzucają. Nie ma jednak żadnej akcji policji, może dlatego że my jesteśmy ? Kupujemy jeszcze tuńczyka i pieczywo i mamy w ten sposób smaczną kolację.

18.10.2002 Wstaje rano i idę zrobić trochę zdjęć centrum miasta. Zaczyna się dość niemiło. Jakiś sprzedawca mówi mi, że nie można robić zdjęć meczetu. Wolę nie ryzykować i robię zdjęcia z dachu "centrum handlowego" naprzeciwko meczetu. Wracam do hotelu i razem z Jankiem jedziemy do na stacje kolejową "North Khartoum". Niestety wydajemy tylko niepotrzebnie 700 DS - w piątki dworzec ( swoją drogą całkiem ładny ) jest zamknięty. Jednak strażnicy są na tyle mili, że pokazują nam cennik - jest tylko po arabsku, ale wydaję się, że wagony sypialne są bardzo drogie. Łapiemy minibus wpierw do centrum, a potem na "Suk-al-Shabi" ( dworzec autobusowy ) - sprawdzić odjazdy do Wad Medani. Bilety na taki krótki przejazd można jednak kupić dopiero przed odjazdem ( 12000 DS, 2,5 h, pierwszy autobus o 7:30 ). Wracamy do hotelu. Zbliża się piątkowe popołudnie i życie miasta zaczyna zamierać. Ledwo udaje mi się kupić tuńczyka na obiad... Po południu idziemy do ogrodu botanicznego. Po drodze mijamy ponury gmach ambasady amerykańskiej. Ogród okazuje się zamknięty. Przez płot widać, że jest zarośnięty i w opłakanym stanie. Idziemy dalej - do Muzeum Narodowego ( bilet 100 DS ). Wraz z nami zwiedzają budynek jeszcze jacyś biali ( jedni z nielicznych widzianych w Chartumie ). Wystawa jest dość skromna - na parterze efekty wykopalisk na terenie Nubii, na piętrze freski z Faras ( które wszak mam także w Warszawie, bo przecież katedrę w Faras odkopali polscy archeolodzy profesora Michałowskiego ). Po wyjściu z muzeum bierzemy taksówkę i za 600 DS jedziemy zobaczyć tańce derwiszy. Odbywają się one przy ich meczecie, niedaleko cmentarza. Jadąc na miejsce nasz taksówka przejeżdża przez cmentarz. Wygląda zresztą, że nikt się zbytnio grobami nie przejmuje - chodzą i jeżdżą po nich ludzie, wylegują się psy. Im bliżej momentu rozpoczęcia tańców, tym zbiera się większy tłum oczekujących, w tym grupka białych. Robię sporo zdjęć, jakiś człowiek ( ciekawe, czy z security ) ma do mnie pretensję, że fotografuję żebraków ( co zresztą nie jest prawdą ). Jeden z czekujących przedstawia mi się jako naukowiec z uniwersytetu w Chartumie i opowiada o pochodzeniu i zwyczajach derwiszy oraz o symbolice ich tańca ( podobno zbliżają do Boga ). Wreszcie rozpoczyna się taniec. Na początku tylko kilku derwiszy tańczy, wygląda to trochę jak podrygi wariatów - skaczą, tarzają się w piasku. Potem przychodzi duża grupa ze sztandarami, tworzy się krąg i derwisze zaczynają tańczyć - podrygują, chodzą w kółku, kręcą się, wirują, palą kadzidła. Zebrani wokół kręgu ludzie klaszczą w rytm muzyki. Tańczący zapadają w coraz większy trans, odrywają się od rzeczywistości. Na koniec cała grupa zaczyna w rytm bębnów biegać po okręgu, by wreszcie z całym impetem pobiec do świątyni. W tym momencie znajduję się na ich trasie. Muszę przyznać, że widząc pogrążone w transie twarze jestem przerażony. Na szczęście ludzie wyciągają mnie spośród biegnących derwiszy. Po tańcach wszyscy pogrążają się we wspólnej wieczornej modlitwie. My wracamy minibusem do hotelu ( 30 DS ). Przed snem płacę za pokój. Następuje różnica zdań , co do kwoty, na szczęście rozstrzygnięta na moją korzyść.

19.10.2002 Wstajmy wcześnie rano, jedziemy taksówką ( 700 DS ) na "Suk-al-Shabi", gdzie kupujemy bilety ( w innym biurze niż to w którym byliśmy poprzedniego dnia, bo tamtego nie możemy znaleźć ). Czekamy na odjazd w jednej z licznych knajpek. Ruszamy o 8:00. Jest elegancko, z klimatyzacją i radiem ( BBC ), rozdają cukierki i napoje. Wokół nas zielone pola - krajobrazy odmienne od tych z północy. Droga jest całkiem dobra, asfaltowa, więc jedzie nam się miło, aż raptem z radia zaczyna iść dym. Na szczęście awarię udaje się szybko naprawić i około 11 jesteśmy w Wad Medani.

Po przyjeździe do Wad Medani od razu idziemy kupić bilety do Kassali na następny dzień. Człowiek z biura firmy SafSaf jest nam bardzo pomocny. Nie tylko sprzedaje nam bilety ( 3950 DS - bo to eleganckie autobusy, najtańsze posobno kosztują 2000 DS ), ale także pomaga zarejestrować się w "security" ( mała budka na dworcu ) i znajduje nam taksówkę do miasta ( 300 DS ), gdyż dworzec znajduje się dość daleko. Zaczyna się poszukiwanie noclegu. W dwóch hotelach nie ma wolnych miejsc ( także w tym poleconym nam w Chartumie, w ministerstwie ). Są miejsca w International Wad Medani Hotel, ale cena jest b. wysoka ( pokoje za 3500 i 4000 DS ). W końcu docieramy do Norhan Hotel. Nie jest zbyt imponujący, ale pokój kosztuje 1500 DS. Nasz taksówkarz chce znacznie więcej za przejazd. My uważamy, że 300 DS za dodatkowy kawałek ( na chwilę zatrzymaliśmy się jeszcze przy banku ), zupełnie wystarczy. Po ostrej kłótni stanęło na naszym. Po rozpakowaniu się wychodzimy na miasto. Jemy bułkę z mięsem ( 100 DS ). Po drodze spotykamy u fryzjera trzech przemiłych dziadków i gawędzimy sobie z nimi. Wzbudzamy dość duże zainteresowanie. Kierujemy się nad Nil. Są tam restauracje, zwykle bardzo zaniedbane. Potem przez pola, niedaleko jednostki wojskowej dochodzimy nad samą rzekę. Jest naprawdę przyjemnie. Wracamy i siedzimy sobie chwilkę w jednej z restauracji ( zimne napoje po 300 DS ). Jest tam huśtawka i miejscowe pary... Widzimy nawet dwójkę białych ... Przechadzamy się zaniedbaną promenadą nadrzeczną. Wokoło stoją liczne zaniedbane wille, zapuszczone hotele, piękne kolonialne budynki ( obecnie sądy ). Na ulicy leżą zdechłe, rozkładające się ptaki. Zachodzimy do trochę zaniedbanego kościoła protestanckiego ( jak głosi napis - ufundowanego w 1930 roku, przez gubernatora prowincji "Błękitny Nil" ). Przy kościele widzimy szkółkę, gdzie dzieci uczy się jakiegoś dziwnego języka ( litery łacińskie, ale słowa nieznane ). Wracając do hotelu widzimy dzieciaki grające w piłkę nożną - zarówno na boisku, jak i na bocznych uliczkach. Po drodze robimy zakupy. W hotelu myjemy się, choć ogromne karaluchy raczej nie zachęcają do korzystania z łazienki ... ) Nawiązujemy rozmowę z chłopakiem z obsługi hotelu. Okazuje się, że jest on protestantem, uciekinierem z ogarniętego wojna domową południa ( od 1992 roku ). Nadal pozostaje przy swojej wierze, choć muzułmanie są tutaj wyraźnie faworyzowani i wielu innych uciekinierów porzuciło swoja wiarę.

20.10.2002 Wstajemy wcześnie i jedziemy taksówką na dworzec ( 400 DS ). Tam w biurze czekamy na autobus. Widzimy człowieka o jasnej ( jak na Sudan ) karnacji skóry. Okazuje się, że to Turek, właściciel autobusu. Przyjechał on tutaj , wraz ze swoim pojazdem, przez Arabię Saudyjską. Ponieważ w Turcji jest ogromna konkurencja i małe zyski, pracuje w Sudanie. Jest już 10 miesięcy, zamierz zostać jeszcze dwa. Potem wraca do kraju i otwiera połączenie Istambuł - Moskwa, przez Kaukaz. Niesamowity człowiek. My wreszcie jedziemy minibusem ( 300 DS ), do miejsca gdzie zatrzymać się autobus. Okazuje się jednak, że policja zakazała tam postoju i jedziemy pickupem w inne miejsce. Tam czekamy i czekamy, aż wreszcie okazuje się, że autobus miała awarię silnika, trzeba było podstawiać inny i jest duże opóźnienie. Wreszcie jest nasz pojazd ! Około 11:00 wreszcie ruszamy. Podają colę, soczek, biszkopty, Jedna kontrola paszportowa zaraz za miastem. Potem spokojna jazda, oglądamy filmy ( jeden arabski, drugi amerykańskie łubu-dubu ). Mijane krajobrazy to pola uprawne, zieleń, drobne chatki z drewna. Przed Kassalą zatrzymuje nas policja. Musimy wysiąść, pokazać paszporty, zabierają nam nasze permity.

Kassalę otaczają bardzo widowiskowe góry. Po skrupulatnym spisaniu naszych danych, jedziemy taksówką ( wraz z kimś z "security" ) do hotelu. W Safi nie ma miejsc, są za to w Toteel Hotel - 1500 DS za trójkę. Nie chcą nam oddać naszych zezwoleń - mamy je odebrać za dwa dni, przy wyjeździe z miasta.
Po rozpakowaniu się wychodzimy na miasto. Sprawia wrażenie bardzo zaniedbanego. Długo chodzimy i pytamy się o jakąś przyzwoita restaurację. Wreszcie udaje się nam odnaleźć - ( "mataam al tabak surij", lub podobnie ). Za 1000 DS mamy smaczną połówkę grilowanego kurczaka, za 400 DS dużą colę. Siadamy na zewnątrz, bo w środku jest straszny upał - prąd włączają dopiero wieczorem i nie działają wentylatory. Potem jeszcze drobne zakupy na bazarze ( woda 150 Ds, zimne napoje - 75 DS ) i wracamy do hotelu. Akurat robię przepierkę, gdy Janek przychodzi z informacją. Recepcjonista przekazał mu, że "security" chce, abyśmy rano wyjechali z miasta. Na razie Janek powiedział, że nie mamy permitów ( przecież zabrali nam po przyjeździe ) i bez nich nie możemy wyjechać. Ale robi się niezbyt przyjemnie. Idziemy spać, ale około 22:00 wołają nas do recepcji. Okazuje się, że czeka tam już na nas dwóch smutnych panów w dżinsach i czarnych okularach, jednym słowem "security". Zarzucają nam, że nie mamy "permitów", a potem zdają pytanie "Where is number three ?" ( "Gdzie jest numer trzy ?" ). Chodzi im o Anię, która spała i nie zeszła z nami dół. Zaczynamy im spokojnie, ale bardzo stanowczo, tłumaczyć, że to jeden z ich kolegów ma nasze dokumenty. Dopiero po rozmowie z recepcjonistą, który nas rejestrował ( wezwanym specjalnie ) i jakiś telefonach dają nam spokój - rano mam dostać z powrotem nasze permity.

21.10.2002. Rzeczywiście około 6:00 rano ktoś dobija się do naszych drzwi. To ten sam człowiek, który przywiózł nas do hotelu. Ma nasze zezwolenia i zamówił dla nas taksówkę, aby zawieść nas na dworzec autobusowy. Ale postanawiamy go zignorować - przecież wcześniej umówił się z nami na na następny dzień. Jednak około 8:00 w recepcji zjawia się wyższy rangą wojskowy, z ogromnymi pagonami. Dobrze mówi po angielsku. Tłumaczy nam, że tutaj jest strefa operacyjna i ze względu na własne bezpieczeństwo musimy wyjechać. Podobno w każdym momencie może się zacząć wojna z Erytreą. Pada ciekawa sentencja "Sometimes it is better to stay in your home country." ( "Czasami lepiej jest zostać w kraju ojczystym." )
Później ( po powrocie do kraju ) dowiem się, że niedługo przed naszym przyjazdem w okolicy toczyły się walki z rebeliantami z południa, a przejście graniczne z Erytreą zostało zamknięte, gdyż Sudan oskarżył ją o wspieranie powstańców. Pakujemy się, bierzemy taksówkę ( 700 DS ) i wraz z dwoma panami jedziemy na dworzec. Autobus do Port Sudan już odjechał, jedziemy więc do Gedarefu za 800 DS minibusem, raczej niezbyt wygodnym. Po drodze wiele kontroli paszportowych, a wśród zadawanych nam pytań najciekawsze chyba brzmiało "Why not ?" ( chodziło o powód podróży ). Gdy dotrzemy do celu, zajmą się nami bardzo mili panowie z miejscowego "security". Pomogą kupić bilety do Port Sudan na następny dzień za 2100 DS ( pojazdem typu "Nissan" ), załatwią taksówkę do miasta za 700 DS oraz polecą porządny hotel. Do niego też pojedziemy. Nie jest tam tanio ( 2300 DS za dwójkę, jedynek nie ma ), ale nie chce się nam dalej szukać. Jednak pokoje są ładne, z łazienką. Miasto wygląda lepiej niż Kassala. Idziemy na targ warzywny - naprawdę elegancki, mieści się w zadaszonej hali. Woda kosztuje 125-150 DS, zimne napoje 50 DS. Po powrocie do hotelu i krótkim odpoczynku, idziemy przez most do innej części miasta. Tam stoją drewniane lepianki, a zdechłe szczury leżą na ulicy. Wracamy do hotelu i idziemy spać.
Następnego dnia wstajemy wcześnie - autobus jest o 6:30. Mamy kłopoty ze znalezieniem taksówki, ale udaje nam się pojechać pickupem za 400 DS. Oczekując na odjazd autobusu popijamy herbatkę carcade i zaczynamy rozmowę z młodym człowiekiem, który okazuje się uchodźcą z Etiopii ( uciekł przed wojskiem ). Potwierdza, że granica z Erytreą jest zamknięta, choć podobno nie dla turystów ( nie chce mi się w to wierzyć ). Wyruszamy dopiero około 7:00, gdyż było bardzo dużo bagaży do załadowania na dach ( w tym rozwalający się regał ). Sami ładujemy nasze bagaże, bo tragarze pamiętają, że wczoraj nie chcieliśmy dodatkowo płacić za zdjęcie bagaży z dachu. Po rozpoczęciu podróży człowiek zajmujący się kontaktami z wojskiem i policją po drodze, zabiera nam paszporty, aby pokazywać je na licznych punktach kontroli. Droga jest całkiem dobra, ale chyba nie dla wszystkich - widzimy w czasie podróży jeden przewrócony i jeden rozbity autobus. Panuje duży ścisk, pasażerowie siedzą także na dodatkowych krzesełkach. Tuż przy mnie siedzi przeraźliwie wychudzony dziadek. Jednak wszyscy są bardzo mili, częstują nas mandarynkami, pomagają. Gdy mijamy Kassalę kończą się pola uprawne, zaczyna się pustynia i wielbłądy. Mamy po drodze dwa przystanki na odpoczynek. Tuż przed wjazdem do Port Sudan sprawdzają nasze permity - dopiero drugi raz się na coś przydały. Po ponad 12 godzinach docieramy do celu.

W Port Sudan wita nas bardzo niemiły pan z "security" - sprawdza nasze bagaże i oznajmia władczo " I am the security !" ( "Ja jestem bezpieką !" ). Gdy już wyładuje swoje frustracje na podróżnych, pomaga nam jednak znaleźć trochę tańszą taksówkę, ale i tak za podróż do miasta płacimy 800 DS ( początkowo była mowa nawet o 1200 DS ! ). Zatrzymujemy się w hotelu El Basery Plaza Hotel, płacąc za trójkę 4000 DS/dzień. Ponieważ jestesmy bardzo głodni idziemy do knajpki przy porcie, gdzie oglądając zacumowane statki, jemy kurczaka za 700 DS ( woda 200 DS ). Wracając robimy szybkie zakupy ( woda w sklepie 200 DS ).

23.10.2002. Dzień rozpoczynamy od sprawdzenia cen autobusów do Chartumu. W większości biur przejazd kosztuje 7900 DS, tylko w jednym 6600 Ds, ale nie mamy pewność, czy dobrze zrozumieliśmy, gdyż pani z biura mówiła po angielsku bardzo słabo. Następnie kierujemy się do Saudi - Sudanese Bank, gdzie wymieniamy pieniądze po kursie 1$ = 265 DS. Odwiedzamy ładny, dobrzy zaopatrzony targ, a także próbujemy znaleźć tańszy hotel ( 3150 DS za znacznie gorszą trójkę nie wydaje się nam konkurencyjną ofertą ). Po krótkiej sjeście postanawiam pochodzić trochę po mieście. Idę w stronę nadbrzeża, mijam dziwny pomnik w kształcie statku i klub policyjny, aby dojść do budynku gubernatorstwa ( w stylu kolonialnym, trochę zaniedbany ) i ratusza z wieżą zegarową. Zachodzę do mieszczącego się tuż przy ratuszu parku miejskiego, będącego także ogrodem zoologicznym ( wstęp 50 DS ). W straszliwych warunkach żyje tam kilka hien paskowanych, małp, pawianów, jedna gazela, żółwie i kaczki. Zwierzęta męczą się w upale, klatki są w takim stanie, ze mała małpka może swobodnie wychodzić z nich. Po zrobieniu paru zdjęć wracam do hotelu. Potem wychodzimy razem. Kupujemy bilety autobusowe na piątek ( w SafSaf, bo w jedynym tańszym biurze baliśmy się jakiegoś nieporozumienia ). Pokazuję Ani i Jankowi zoo. Tym razem mamy okazję zobaczyć siedzącą tuż przy hienach parę, której wcale nie przeszkadza odór unoszący się od tych zwierząt. Robimy jeszcze zakupy ( teraz nie mogę znaleźć wody tańszej niż 150 DS, kupuję 2 litrową colę za 300 DS ). Ciekawe są tutaj ceny zimnych napojów - zarówno Pepsi w plastikowej butelce 0,5 l, jak i Pepsi w butelce 0,33 l mają tą samą cenę 100 DS. W jednym z hoteli mieszka drużyna sportowa z innego kraju i powiewa na nim czerwona flaga z żółtą gwiazdą ( Wietnam ? ). Tym razem kolację postanawiamy zjeść w innej restauracji, także położonej nad brzegiem morza. Gdy pytamy kelnera o cenę pieczonego kurczaka, ten mówi, że dokładnie nie wie - może 800, może 900, a może 1000 DS. Musi się spytać ... W końcu za połówkę kurczaka płacimy 900 DS, 200 DS za frytki i 150 DS za Pepsi. Wokół nas tłoczy się cała masa kotów. Podczas całej konsumpcji nie tylko patrzą się na nas, ale podchodzą coraz bliżej. Aby je czymś zająć rzucamy im kawałki jedzenia. Gdy tylko wstajemy od stołu rzucają się na resztki. Jeden pije wodę ze szklanki, inny przewraca naczynia. Wracamy do hotelu, gdzie odbieram moje pranie ( 50 DS za sztukę ). W pokoju mamy telewizor, podłączony do satelity - możemy oglądać telewizje różnych krajów arabskich, a nawet CNN ( akurat trwa atak na teatr w Moskwie ). Telewizja sudańska jest dziwna ( prezenterzy w turbanach ). Saudyjska cały czas pokazuje co robił król lub jego brat, za to wcale nie pokazuje kobiet

24.10.2003 Wstajemy dość późno. Usiłuję oddać jeszcze jedną koszulkę do prania. Jednak albo w recepcji nie zrozumieli, czego chcę, albo było już za późno - w każdym razie wręczyli mi wiadro ...Około 11 wychodzimy - chcemy jechać do Suakin. Jednak minibusy jeżdżą tylko wcześnie rano, o tej godzinie musimy wziąć taksówkę ( 2500 DS, gdy zbierze się 5 osób, każda płaci po 500 DS ). Podróż na miejsce trwa około 50 minut. Jedziemy wzdłuż brzegu morza, widzimy między innymi zatopiony do połowy statek. Przejeżdżamy obok słynnej bramy wejściowej i wysiadamy koło wejścia na wyspę. Za wstęp musimy zapłacić 1000 DS ( jest jeszcze opłata za kamerę ). W środku jest całe zrujnowane miasto, zbudowane kiedyś z rafy koralowej. Żyło ono głownie z handlu niewolnikami i stopniowo upadło, gdy Anglicy zabronili tego intratnego interesu, a potem zbudowali konkurencyjny Port Sudan. Po długim targowaniu kupuję garść muszelek z Morza Czerwonego za 250 Ds. Oglądamy ruiny "dworu" ( fortu ), banku egipskiego, domów kupców i inne. Jesteśmy tam sami. Spotykamy tylko kilkoro miejscowych, którzy urządzają sobie piknik. Wśród nich jest kobieta w czadorze ( zasłonie na twarz ). Gdy chcemy zrobić jej zdjęcie - odmawia. Opuszczamy ruiny po około 3 godzinach. Tuż za groblą łączącą wyspę z miastem jest fajna restauracja serwująca świeże ryby. Płacimy 400 DS za rybę i 250 DS 1 litr stima. Tutaj też jest sporo kotów, ale są mniej natarczywe niż te wczorajsze. Idziemy w stronę bramy wejściowej do Suakinu. Po drodze mijamy sklep z pamiątkami. Ręcznie robione miecze są piękne, ale ( zwłaszcza te srebrne ) drogie. Niedaleko bramy znajduje się postój taksówek, skąd wracamy bez kłopotu i żadnej kontroli do Port Sudan. Po powrocie idziemy na Internet ( miejsce opisane w przewodniku LP ) Nie jest za szybki, ale jakoś tam udaje się skorzystać .... Potem postanawiamy zrobić zakupy na bazarze. W ich trakcie w całym mieście gaśnie światło. Kończymy przy blasku ognisk. 1 kg bananów kosztuje 150 DS. Wracamy do hotelu i płacimy, bo jutro wyjeżdżamy bardzo wcześnie.

25.10.2002 Bez problemu znajdujemy taksówkę, która za 800 DS zawozi nas na "suk-al-shabi". Czekamy na wyjazd autobusu popijając herbatkę carcade, ( pani herbaciarka robi ją z syropu z buteleczki ). Pakujemy bagaże do wygodnego, klimatyzowanego autobusu ( plecaki są oznaczane, a numer zapisany na moim bilecie ! ). Zaraz po wyruszeniu dostajemy herbatę. Choć z głośników rozlegają się głośne modlitwy ( piątek ) - zasypiam. Po pewnym czasie dostajemy posiłek - smażonego kurczaka, falafele, ciastka , a nawet chusteczkę. Do picia jest coca-cola. Oglądamy filmy - kiepską egipską komedię, niezłą komedię libańską i amerykańskie łubu-dubu ( ten sam film, co przy podróży do Kassali ). Zatrzymujemy się parę razy, aby można było zaspokoić swoje potrzeby fizjologiczne. Mężczyźni siadają po prostu w kucki na pustyni, w pierwszym lepszym miejscu, nie zwracając zupełnie uwagi, czy ktoś patrzy. Jedynie kobiety albo chowają się za krzakami, albo idą do prymitywnej ubikacji. Zatrzymujemy się także w pobliżu Kassali. Robię sobie jedyne zdjęcie okolicznych gór i kupuję na pamiątkę nóż za 800 DS. Jedziemy bardzo sprawnie - nigdzie nie sprawdzają naszych paszportów, a kierowca wydaje się dobrze znać kontrolujących policjantów. Dopiero pod sam koniec spisują coś z naszych paszportów, ale chyba tylko dla własnych potrzeb. Około 19:30 dojeżdżamy do Chartumu i kończymy podróż na "suk-al-shabi" obok biura SafSaf.

Znowu jesteśmy w Chartumie. Jedziemy taksówką do centrum ( 700 DS po ostrym targowaniu ). Idziemy do tych samych hoteli, gdzie byliśmy poprzednio Na szczęście znajdujemy tam miejsca bez problemu. Ja nawet na jedna noc dostaję dwójkę w cenie jedynki. Potem udajemy się do restauracji nad Nilem. Chcemy zjeść sałatkę majonezową, ale jest tylko zupa.

26.10.2002. Rano wymieniamy pieniądze, a potem jedziemy minibusem do stacji kolejowej "Norther Khartoum", aby kupić bilety na pociąg do Wadi Halfa. Niestety trafiamy na świętą w Sudanie porę śniadania i musimy czekać, aż urzędnicy wrócą z posiłku. Okazuje się, że rzeczywiście bilet sypialny jest bardzo drogi - kosztuje dla jednej osoby blisko 17 000 DS ( ponad 60$). My kupujemy pierwszą klasę za 5550 DS od osoby. Podobno są to w miarę wygodne przedziały 6 osobowe. Pociąg wyrusza w poniedziałek około 8:00 . Wracając wstępujemy na chwilę do sklepiku napić się czegoś zimnego. Akurat przyjeżdża nowa dostawa. Zaczynamy rozmawiać i dowiadujemy się paru ciekawostek o napojach orzeźwiających w Sudanie. Jako, że alkohol jest zabroniony, to sprzedawane jest tylko piwo bezalkoholowe. Obecni są dwaj potentaci Pepsi-Cola ( od dawna, jej reklamy są widoczne ) i Coca-cola ( dopiero teraz agresywnie wchodzi na rynek ). Jednak najbardziej popularne są dwa miejscowe napoje "pasgianos" ( mdły, o smaku landrynkowym ) i "stim" ( dobry napój o smaku jabłkowym ). Gdy zaspokoiliśmy pragnienie wracamy minibusem do centrum. Przejeżdżając koło uniwersytetu widzimy oddziały policji z kijami i tarczami. Postanawiamy zjeść obiad w wymienionym w przewodniku "Cookie Burger". Jednak w końcu konsumujemy w innej knajpce ( 1/2 kurczaka lub sisz tałuk - 900 DS ). W okolicy jest księgarnia ( z pocztówkami ) i sklepy z pamiątkami. Wybór prezentów jest raczej skromny, a ceny zwykle wysokie. Kupuję jeszcze jeden nóż za 600 DS. Potem korzystamy z internetu ( szybki, 300 DS/h ). Postanawiamy następnego dnia pojechać do wodospadów Nilu ( katarakty ) - Sabaluka. Gdy pytamy się o przejazd do tego miejsca w agencji turystycznej, proponują nam wynajęcie samochodu za 200$ lub parowca (!) za 400$. Znowu widzimy policjantów z kijami i tarczami, tym razem jadących na ciężarówce. Kolacje jemy znowu nad Nilem. Tym razem kupuję sobie także sok z wielu owoców ( 300 DS ).
Następny dzień rozpoczynamy o 8:00. Chcemy wymienić pieniądze, a potem jechać do wodospadów. Niestety wszystkie banki są czynne dopiero od 9:00 - musimy poczekać. Potem bierzemy taksówkę ( 700 DS ) na dworzec w dzielnicy Bahri. Tam znajdujemy autobus do Shendi i płacimy 650 DS za bilet ( chociaż wysiadamy wcześniej ). Czekając na odjazd kupujemy od ulicznego sprzedawcy anglojęzyczną gazetę ( 150 DS ). Wysiadam na chwilę z autobusu i biegnę kupić wodę. Gdy mnie nie ma, autobus zaczyna ruszać, ledwo zdążam wrócić. Bardzo mili współpasażerowie pomagają nam wysiąść koło "kafeterii", gdzie można wynająć pojazd do wodospadu. Długo negocjujemy - od początkowych 5000 DS schodzimy do 3000 DS. Musimy dać połowę zaliczki, aby było za co zatankować pickupa. Jedziemy przez pustynię, mijamy wioskę z domami z gliny. Na miejscu spotykamy wycieczkę dziewcząt ze szkoły z Chartumu ( mijał nas wcześniej ich autokar ). Nawiązuje się rozmowa, jest bardzo miło, robimy sobie wspólne zdjęcia. Za to mniej mili są miejscowi, którzy naprzykrzają się nam z przejażdżką łódką na wyspę ( cena spada z 5000 DS do 500 DS ), a nawet wyganiają nas. Zupełnie, jakby to nie był Sudan. Na szczęście jeden z opiekunów dziewcząt, były wojskowy, mówi, że jest z rządu i uspokaja ich. Zmęczeni natręctwem postanawiamy nie korzystać z łódki. Za to rozmowa z panem, który nam pomógł jest bardzo ciekawa. Dowiadujemy się wiele o miejscowych zwyczajach i prawach ( np. o kamienowaniu winnych zdrady małżeńskiej ). Siadamy sobie w małej drewnianej wiacie niedaleko rzeki i podziwiamy dziewczęta wspinające się na pobliską górę ( przypomina się nam "Piknik pod wiszącą skałą" ). Wpisujemy się do księgi pamiątkowej ( był tam wcześniej nawet ktoś z Polski ! ). Gdy musimy już jechać, chcą od nas pieniędzy ( ciekawe, czy za siedzenie czy za wpis ), ale nic im nie dajemy. Jedziemy znowu przez wioski. Gdy za kierownicą siada pewien młodzieniec, zaczyna tak gnać po piasku, że zaczyna się robić niebezpiecznie i musimy go mitygować. Dojeżdżamy z powrotem do "kafeterii". Można tu nabyć napoje gazowane po 60 DS. Proponują nam zawiezienie do Chartumu za 5000 DS ( zaczęli od 10000 DS ) lub do El-Geidi za 4000 DS. Nie chcemy płacić tak dużo i próbujemy łapać autobusy do Chartumu. Siedzimy sobie na krzesełkach i gdy tylko słyszymy, że coś jedzie, podchodzimy do szosy. Obok nas zbiera się spora grupka gapiów, a starszy mężczyzna przypatruje się nam, leżąc na łóżku. Gdy robimy zdjęcia, żądają w zamian prezentów. Janek wyjmuje trochę flamastrów, które miał dla dzieci. Myślimy, że nie wzbudzą zainteresowani. Jednak dorośli mężczyźni rzucają się na nie, wręcz walczą. W końcu dogadujemy się z kierowca ciężarówki i za 100 DS/osoby wracamy do stolicy na workach z fasolą. Razem z nami podróżuje trzech miejscowych, z którymi sobie gawędzimy ( to popularny środek transportu tutaj ) Robimy zdjęcia. Ja przez nieuwagę prawie robię fotkę posterunku wojskowego Jestem przestraszony, gdy zatrzymują nas i kontrolują dokumenty. Jednak są bardzo grzeczni, nawet przepraszają za kłopot. Dojeżdżamy do miejsca postojowego dla ciężarówek na rogatkach miasta, skąd wracamy do centrum minibusem za 80 DS od osoby. Tam rozdzielamy się - Ania i Janek jada nad Nil coś zjeść, ja próbuje kupić jeszcze jakieś ostatnie pamiątki Jednak większość sklepów jest zamknięta, a wypatrzony przez mnie dzbanek - za drogi. Jem szawarmę na kolacje i wracam do hotelu. Czekam tam Anię i Janka. Długo ich nie ma, bo okazuje się, że wdali się w pogawędkę z kimś z uniwersytetu, kto objaśniał im przyczyny buntu studentów ( brak demokracji na uczelni ) oraz narzekał na rząd.

28.10.2002. Jedziemy taksówką za 700 DS na dworzec kolejowy. Kierowca się myli i wiezie nas na dworzec autobusowy, ale w końcu trafiamy na miejsce. Ktoś pomaga nam odnaleźć właściwy wagon i przedział. I klasa wygląda dość obskurnie. Siedzenia się rozlatują, są całe zakurzone, okna ledwo się trzymają. Nie ma gdzie za bardzo położyć bagaży. Jeden z pasażerów ( nazywany przez nas z racji wyglądu "dziadem" ) ma mnóstwo pakunków i zajął dużo miejsca. Inny podróżny ( ciągle doglądający swojej fryzury, nazwany przez nas z racji wyglądu "Wasylem" ) bardzo pomaga temu starszemu człowiekowi, choć wcześniej go nie znał. Jedzie z nami też Sudańczyk, który mieszka na stałe w Anglii i był u rodziny. W końcu jakoś się usadawiamy. Pociąg rusza około 9:35. Pierwszy postój, po godzinie w El-Geidi. Potem jedziemy dość szybko, przejeżdżamy przez wioskę, gdzie się urodził obecny prezydent. Wreszcie stajemy w szczerym polu i tak stoimy przez parę godzin. Podobno jest za gorąco dla lokomotywy. Wreszcie po jakimś czasie ruszamy i w nocy dojeżdżamy do Atbary. Wcześniej w Shendi udaje się nam chwilę wyskoczyć z pociągu i kupić wodę ( 200 DS ). W Atbara stoimy ponad godzinę - mamy czas, aby kupić wodę ( 200 DS ) i serki ( 300 DS ). Ruszamy dość ostro i jedziemy szybko. Jednak około 1:30 stajemy i pociąg nie odjeżdża aż do rana. Pasażerowie rozkładają się wszędzie - na gazetach na podłodze, na zewnątrz na piasku. Nasz starszy pasażer wyjmuje koc i na nim śpi. Wygląda to wszystko niesamowicie. Rano okazuje się, że przyczyną naszego postoju było podmycie torów przez ulewne deszcze pomiędzy Abu-Hamed i Wadi Halfa. Czekamy na lokomotywę, która przywozi wagon ze spychaczem. Podłączają go do naszego składu - potem pojedzie, aby pomóc naprawić tory. Jedziemy dość wolno wzdłuż Nilu, mijając liczne wioski. Nasz "dziad" strasznie kaszle, nawet wymiotuje ( ciągle żuje tytoń ). Ktoś prosi mnie o wodę. Udaję, że nie rozumiem , żeby nie dawać mojej nikomu mojej butelki. Na stacjach ludzie biegają do rzeki, aby napełnić butelki i zbiorniczki brunatną wodą, którą potem piją. Idziemy do wagonu restauracyjnego. Można tam kupić i zjeść faul, gotowane warzywa ( 150 DS ), a także zimne napoje - cola, pasgianos ( 100 DS za 0,25 l ). Jest to dobre miejsce do robienia zdjęć mijanych krajobrazów. Zaczynamy się coraz bardziej niepokoić, czy uda się dotrzeć do Wadi Halfa na czas i zdążyć na prom. Po rozmowie z Sudańczykiem mieszkającym w Anglii, decydujemy się przesiąść na autobus. Po dotarciu do Abu Hamed, Janek idzie poszukać transportu, ja zostaję w pociągu. Z wielkim trudem ( walenie pięścią w stół ) udaje się mojemu koledze zapisać nas na jedyny dziś "specjalny" autobus do Wadi Halfa. Na podróż jest o wiele więcej chętnych, niż 45 miejsc w autobusie. Idziemy z bagażami do biura. Za bilet musimy zapłacić 3 000 DS od osoby. Cała operacja płacenia odbywa się w wielkim bałaganie. Kolejno odczytywane osoby z listy dają pieniądze, które ląduje w pudełku. Podobno podróż ma trwać tylko 5-6 godzin. Idę na drobne zakupy. Kupuje stima ( 250 DS ) i wodę mineralną ( dostępna jedynie w aptece za 200 DS ). Podjeżdża autobus, tankuje paliwo z beczki i wszyscy zaczynają się pakować do środka. Pojazd jest zapełniony po brzegi. Rozpoczyna się szaleńcza jazda przez pustynię. Co chwila podskakujemy na jakiś wyboju, ktoś uderza o półkę i rozbija sobie nos. Gdy zakopujemy się w piasku, pomocnik kierowcy podsuwa specjalne blachy pod koła i możemy kawałek podjechać. Człowiek ten podróżuje na dachu, wygląda jak zjawa. Co pewien czas, schodzi w czasie jazdy z dachu do środka, aby na przykład rozdać wodę ( nalewa ją rurką ze zbiornika ). Po 6 godzinach zatrzymujemy się przy stacji nr 6. Sprawdzamy na mapie - jesteśmy w połowie drogi ..... Potem nasz kierowca musi odpocząć i trochę się wyspać. Dopiero około 7 rano docieramy na miejsce. Jeszcze jakaś kontrola bagaży na rogatkach i już jesteśmy w Wadi Halfa.

W Wadi Halfa jest znacznie chłodniej niż w Abu Hamed, ochłodziło się już na pustyni. Odbieramy nasze bagaże i idziemy do hotelu, poleconego przez kobiety, które pomogły nam wcześniej kupić bilety autobusowe. Noc kosztuje 350 DS, warunki są chyba nawet trochę lepsze, niż w hotelu w którym nocowaliśmy poprzednim razem. Człowiek z hotelu za 500 DS załatwia za nas wszystkie formalności potrzebne do wyjazdu - obowiązkowe kupony na jedzenie na promie i opłatę portową. Łączne z jego prowizją kosztuje nas to 3200 DS. Potem do naszego pokoju przychodzi cinkciarz u którego wymieniamy pieniądze ( ma dobry kurs funtów egipskich - 1 $=4,60 EP ). Trochę odpoczywamy i myjemy się wodą z beczek ( zrobiło się cieplej, bo wyszło słońce ). Wychodzimy na miasto, jemy rybę ( 250 DS ) i sałatkę ( 50 DS ). Kupujemy colę - 1,5 L -350 DS i stim 1 L - 250 DS. Chodzimy i robimy zdjęcia ( ciężarówek, autobusu do Dongoli, jeziora ). Wieczorem idziemy do "restauracji", gdzie spotykamy ciekawych białych podróżników - między innymi Anglików podróżujących od 16 miesięcy i obywateli Południowej Afryki, którzy zostawiają samochód na przechowanie, bo opłata za wjazd samochodem do Egiptu jest za duża ( depozyt 300 % wartości samochodu ! ). Okazuje się, ze pociąg z Chartumu dojechał - wyruszył z Abu-Hamed o 8 rano i po 12 godzinach dotarł do celu. W mieście pojawiają się nasi znajomi z pociągu. Nie za bardzo wiemy o której jutro mamy się zjawić na promie.

31.10.2002 Ostatni nasz dzień w Sudanie. Rano idziemy zrobić trochę zdjęć, bo jest naprawdę bardzo ładne światło. Spotykam jakiegoś człowieka ( pewnie z security ), który zaczyna mnie wypytywać skąd jestem, co robię. Robię zdjęcia grupie dziewcząt. Potem idziemy na śniadanie - pampuchy z cukrem i herbatka "carcade", a potem ryba ( tam gdzie poprzednio ). Wracamy do hotelu, pakujemy i myjemy. Raptem okazuje się, że już trzeba wychodzić. Przedpotopowym landroverem ( z kierownicą z prawej strony, zapalany na korbę ) za 300 DS jedziemy do portu. Jesteśmy zdumieni ładem i porządkiem tam panującym - przy wchodzeniu sprawdzają nam opłatę paszportową i na niej wypisują numerek, zgodnie z którym ludzie są wzywani do odprawy. Przechodzimy odprawę paszportową, sprawdzenie przez security, zostajemy wypytani przez lekarza o szczepienie przeciwko żółtej febrze. Potem jeszcze kontrola celna. Celnik pyta nas tylko jak się nam podobało w Sudanie, a potem puszcza wolno. Gdy wchodzimy na statek zabierają nam paszporty. Na początku jestem sam w kabinie, potem zostaje mi "dokwaterowany" Sudańczyk. Podróż z nim jest trochę uciążliwa - pali, a pety rzuca na podłogę. Przynoszą jedzenie. Jest bardzo smaczne - kurczak, warzywa i całkiem dobry budyń. Ruszamy przed 16:00 tak szybko, że ledwo zdążyłem zrobić jakieś zdjęcie portu. Płyniemy znacznie szybciej niż poprzednio, bo nie ma prawie towaru na pokładzie. Ciągniemy ze sobą pusta barkę, która uderza o burtę statku i chlapie. Chodzimy trochę po statku, siedzimy w kantynie. Pewna kobieta zbiera pieniądze na starszą kobietę, której zabrakło na bilet ( jeżeli nie zapłaci odstawią ją z powrotem, ciekawe jak przeszła przez te wszystkie kontrole na statek ). Zachód słońca jest przepiękny, a światło wprost wymarzone dla zdjęć. Po zmroku przepływamy niedaleko Abu Simbel. Widzimy pokazy "światło i dźwięk", nawet z tej odległości przepiękne. Spotykamy naszych dobrych znajomych z pociągu - "dziada" i "Wasyla" z naszego przedziału, kobietę która pomogła w Abu-Hamed, gadatliwą Egipcjankę, ładne nastolatki, piękną kobietę.
Następny dzień rozpoczynamy od zjedzenia samodzielnie przygotowanego śniadania ( tuńczyk, ser, bułki ). Można tez było kupić posiłek w kantynie za 8 EP lub 600 SD, ale nie wyglądał on zbyt zachęcająco. Znowu spotykamy kobietę zbierającą pieniądze - okazuje się, że jeszcze nie zebrała wystarczającej sumy. Gdy przeciskamy się przez 2 klasę spotyka mnie niemiła przygoda. Obsługa przenosi gar z gorącą wodą i przeciskając się obok oparzają mnie. W kantynie zauważamy, że przeliczniki walut są bardzo dziwne ( tutaj 1 EP to aż 100 SD ), ceny wysokie, a obsługa niemiła. Jest brudno, ludzie piją wodę ze słoików. Wychodzimy trochę na pokład, ale szybko wracamy, bo mocno wieje. Cześć "białasów" spędziła noc na pokładzie. Woleli tam, niż w 2 klasie, choć musiało być zimno. Rozmawiamy z ładnymi nastolatkami. Pochodzą z południa Sudanu, ale od dawna żyją w Kairze i pierwszy raz od wielu lat odwiedziły matkę mieszkającą w Chartumie. Udaje się nam nawiązać bardzo ciekawą rozmowę z pewnym nauczycielem z Chartumu, pochodzącym z plemienia Nuba ( ludu bardzo pokrzywdzonego w wyniku wojny domowej ). Jak wielu naszych dotychczasowych rozmówców bardzo narzeka na rząd i jego politykę. Choć najpierw stwierdza, że się nie boi mówić, że jego brat jest ważną osobą w Wadi Halfa, to jednak w pewnym momencie musimy zakończyć rozmowę, bo podobno zrobiło mu się słabo. Potem przyznał się nam, że wydawało mu się, że ktoś nas podsłuchuje. Około południa wreszcie dobijamy do Asuanu. Jednak jest piątek i z rozładunkiem musimy czekać, aż zakończą się modlitwy. Gdy wreszcie przychodzą egipscy oficerowie, podbijają nam paszporty. Ale ludzi z promu zaczną wypuszczać dopiero, gdy sprawdzą paszporty wszystkich pasażerów. Stoimy i czekamy, aż będziemy mogli wyjść. Jakiś lekarz zaczyna się pytać o żółte książeczki, ale traci zainteresowanie, gdy okazuje się, że nie przyjechaliśmy z południa Afryki. Wreszcie zaczynają wypuszczać - najpierw Egipcjan. Jednak tłum Sudańczyków napiera, dochodzi do bijatyki. Po Egipcjanach przychodzi kolej na nas - znowu jesteśmy w Egipcie.

Jordania


04.11.2002. Po przejściu przez odprawę ( bardzo sprawną i miłą ) muszę wziąć taksówkę, aby dostać się do Akaby. Udaje mi się wynegocjować cenę 2 JD, ale okazuje się, że przy takiej kwocie musiał bym czekać na innych pasażerów. Zatem w końcu dopłacam i za 3 JD jadę sam. Po drodze nie obywa się bez przygód. Łapiemy gumę i przesiadam się do innej taksówki. Gdy dojeżdżamy do hotelu ( Red Sea Hotel ) okazuje się, że drugi taksówkarz zwrócił pierwszemu 3 JD i teraz oczekuje od mnie więcej pieniędzy. Jest mi bardzo przykro, ale nie mogę mu zapłacić więcej, niż uzgodniłem początkowo - daje mu więc tylko 3 JD. Wynajmuję pokój - jedynka z łazienką za 7 JD, w miarę przyzwoita. Wypłacam pieniądze z pobliskiego bankomatu. Szukam agencji turystycznej - chcę jutro jechać do Wadi Rum. W jednej prawie kupuję wycieczkę, ale nie ma innych chętnych i transakcja nie dochodzi do skutku ( czekając na decyzję ucinam tam sobie miła pogawędkę z dziwnym podróżnikiem, "skaczącym" po różnych krajach, ostatnio na przykład był w Rosji ). Na szczęście wracając do hotelu natykam się na inne biuro i tam wykupuję wyjazd za 30 JD. Chyba trochę przepłaciłem, ale tak to jest, gdy się człowiek spieszy.. Kolację jem w restauracji Al-Sham., Za świetnego, ogromnego smażonego kurczaka, sałatkę majonezową i colę płacę 3,5 JD. Potem jeszcze trochę chodzę po mieście, kupuje wodę ( 0,3 JD ), piję świeży sok ( drogi, aż 1,4 JD, ale świetnie smakuje ) i idę spać. Wyjazd mam następnego dnia dopiero o 11:00, ale wstaję znacznie wcześniej. Jem smaczne ciastka z serem i banany ( drogie 1 kg = 1 JD ). Kupuję też kliszę fotograficzną ( 2,5 JD ). Wyjazd następuje punktualnie. Właściciel agencji prowadzi mnie do samochodu - pojazd jest stary, ale z napędem na cztery koła. Zabieramy jeszcze z innego hotelu starszą Francuzkę - będziemy tylko we dwójkę. Stajemy na chwilę przy jakimś supermarkecie, gdzie nasz kierowca robi zakupy. Potem skręcamy na pustynię przy uprawie pomidorów ( są nawadniane ). Wjeżdżamy do Wadi Rum. Mijamy dwa przepiękne łuki skalne. Pod drugim mamy lunch ( zakupione wcześniej produkty - sałatka z serem, oliwki, jakieś kiszone warzywo, chleb i jogurt do chleba ). Jedziemy dalej mijając niesamowite skały, wyrzeźbione przez wiatr. Przystajemy, aby oglądać rysunki naskalne, wykonane przez starożytnych Nabatejczyków. Na dłuższy postój zatrzymujemy się w miasteczku, zbudowanym na potrzeby kręcenia filmów ( jest tam strażnik, który częstuje nas herbatą i któremu trzeba dać 0,5 JD napiwku ). Przejeżdżamy przez wysokie, czerwone wydmy, wchodzimy w głąb kanionu wypłukanego przez wodę i podziwiamy niezwykłą skałę zwaną "Siedem filarów mądrości", na część książki Lawrenca z Arabii, który mieszkał przez dłuższy czas właśnie w Wadi Rum. Niestety akurat niebo zasnuwają chmury i skała jest słabo widoczna. Wieczorem docieramy do obozu. Tuż przed nim spotykamy parę Francuzów, których samochód zakopał się w piasku ( próbowali jechać przez pustynię normalnym osobowym Seatem ). Po dłuższym czasie udało się odnaleźć linę i hak i wyciągnąć ich. Obozu pilnuje kilka psów. Po chwili wypoczynku wychodzimy z obozowiska, aby obserwować przepiękny zachód słońca. Potem jemy kolację - bardzo smacznego kurczaka. Ucinam pogawędkę z towarzyszką podróży ( mieszka w USA, dużo podróżuje po świecie ). Decydujemy się, że nie pojedziemy na ranną przejażdżkę na wielbłądach, aby zobaczyć wschód słońca ( 5-10 JD ). Jeszcze herbatka i idziemy spać. W namiocie leży mnóstwo ciepłych koców. I rzeczywiście są potrzebne - w nocy jest bardzo zimno.

06.11.2002. Budzi mnie o 5:30 budzik mojej towarzyszki podróży. Wstaję i idę obejrzeć wschód słońca. Później okaże się, że w zupełnie inną stronę, niż Francuzka. Jednak samego momentu wyjścia słońca zza nieboskłonu nie mogłem zaobserwować, wszedłem bowiem w głęboką kotlinkę, Jednak widoki i tak były niezapomniane. Jemy śniadanie ( chleb, masło, dżem ) i ruszamy w drogę powrotną. Mnie kierowca wysadza na posterunku policyjnym, tam mam złapać na autobus do Petry. Chwilę czeka razem ze mną, a potem wskutek nalegań Francuzki, rusza do Akaby. Stoję tam znacznie dłużej, niż mi obiecano. Jednak autobus nie przyjeżdża, według policjantów z powodu Ramadanu ( właśnie się zaczyna ). Chcąc nie chcąc, wsiadam w pierwszy autobus jadący do Akaby ( 2 JD ). Wlecze się on niemiłosiernie, bo kierowca czeka na chętnych. Potem przesiadam się w drugi autobus, który za 3 JD dowiezie mnie do Wadi Musa ( wioski, w pobliżu której leży Petra ). Ostatnia część trasy wiedzie trasą króla Husajna, bardzo widowiskową.

Autobus zatrzymuje się tuż przy wejściu do hotelu Cleopetra i tu też decyduję się zostać ( jedynka z łazienką kkosztuje 8 JD za noc ze śniadaniem ). Bardzo miły hotelarz częstuje mnie kawą ( sam też pije, mimo Ramadanu ), daje foldery i odpowiada na moje pytania. Potem ktoś inny podwozi mnie bezpłatnie do wejścia do Petry. Kupuję bilety. Na szczęście obniżono ceny ( dla zachęcenia turystów ) i bilet dwudniowy ze zniżką studencką kosztuje tylko 7,125 JD. Nie mam zbyt dużo czasu, dlatego postanawiam zrobić sobie przechadzkę, a dokładne zwiedzanie zostawić na następny dzień. Widok, gdy wychodzi się z ciemnego wąwozu i widzi gmach "Skarbca ( Al Khazneh )" jest naprawdę niesamowity. W popołudniowym świetle pięknie wyglądają także groby królewskie. W pewnym momencie widzę strażnika, jadącego na wielbłądzie wzdłuż resztek kolumnady. Wspaniałe ujęcie, ale niestety w aparacie wyczerpuje się w tym momencie bateria. W miarę zbliżania się zachodu słońca maleje zarówno liczba zwiedzających, jak i naganiaczy różnego rodzaju. Ruiny opuszczam dopiero, gdy zmierzcha. Wadi Musa wygląda jak wymarłe. Rozpoczął się Ramadan i po zachodzie słońca wszyscy siadają do jedzenia. Dopiero po pewnym czasie powoli zaczynają się otwierać sklepy i restauracje. Ja jem w nastawionym głównie na turystów ( a więc otwartym ) lokalu przy głównym rondzie. Szisz tałuk, sałatka z tuńczyka i cola to wydatek 4,5 JD. Jedzenie jest tam całkiem smaczne, choć nie rewelacyjne, za to trochę drogie. Potem korzystam z internetu ( aż 1 JD za 30 minut, ale szybie łącze ). Do hotelu ktoś mnie podwozi za 1 JD. Myję się ( jest ciepła woda ) i idę spać.

07.11.2002. Wstaję później, niż zakładałem. Sporo czasu tracę na obudzenie hotelarza ( aby zjeść kontynentalne śniadanie ). Idę zwiedzać. Po drodze korzystam z bankomatu i robię zakupy w supermarkecie Spotykam człowieka, który wczoraj mnie zawiózł do hotelu. Teraz za darmo zawozi mnie aż pod samo wejście do Petry. Niestety okazuje się, że przybyłem troszkę za późno i światło padające na "Skarbiec ( Al Khazneh )" nie jest już idealne. Na dodatek kręcą jakiś film i zasłaniają widok. Powinienem być na miejscu przed dziewiątą, a nie ufać tak przewodnikowi. Zaczynam wchodzić pod górę, aby dojść do "Wysokiego miejsca ofiarnego". Po drodze mam wspaniałe widoki w dół. Samo miejsce nie jest zbyt spektakularne, ale widoki z góry zapierają dech w piersiach. Schodzę inna drogą, mijam wspaniałe różnokolorowe skały i kilka ciekawych budowli. Dochodzę do bocznego wąwozu Wadi Farasa, którym wracam do głównego wąwozu. Zwiedzam amfiteatr ( tam robię sobie przerwę na zjedzenie słodyczy), przechodzę wzdłuż zwalonej kolumnady, aby rozpocząć długie podejście do "Monastyru (Al Deir)". Schody są strome i wejście jest męczące, ale zarówno sama budowla, jak i widoki na okolicę, z nawiązką wynagradzają wysiłek. Niestety zaczyna się chmurzyć i światło nie jest zbyt dobre dla zdjęć. Na dodatek silnie wieje i przeziębiłem się. Schodzę na dół, oglądam inne budowle, w tym wspaniałe grobowce, wykute z różnokolorowych skał. Zaczyna zapadać zmierzch. Wracam pod "Skarbiec ( Al Khazneh )", przez dłuższą chwilę oglądam po raz ostatni tą wspaniałą budowlę. Gdy opuszczam Petrę jestem zmęczony. Jadę taksówką do restauracji przy rondzie ( 0,5 JD ), tam jem kurczaka za 3,5 JD Posiłek był smaczny, ale porcja mała. Gdy to powiedziałem kelnerowi, to nie policzył mi za herbatę. Chyba liczył, że przyjdę następnego dnia, bo wyglądał na bardzo zawiedzionego, gdy się dowiedział, że następnego dnia wyjeżdżam. Kupuję colę i wodę w pobliskim sklepiku. Niestety woda jest najprawdopodobniej podrabiana ( nalana z kranu ) i muszę wyjść z hotelu, aby kupić następną. Hotelarz zamawia mi autobus na jutro rano do Akaby (jedyny tego dnia, bo to piątek ).

08.11.2002 Wstaję już o 5:30. Autobus przyjeżdża o 6:30. Ledwo dobudzam człowieka z hotelu, aby mu zapłacić 16 JD za noclegi. Podróż autobusem trwa około 2h, po dojechaniu na stację od razu biorę taksówkę za 2 JD do portu. Najpierw zawozi mnie do nowego biura linii promowej ( zamknięte z powodu piątku ), a potem jedziemy do promu. Przed wejściem do terminala policjant sprawdza mój paszport ( nie za bardzo chyba rozumiejąc, co jest tam napisane, bo ogląda go do góry nogami ). Kupuję bilet na "slow boat" za 22 $ ( płatne w banku w dinarach, po 22$=16 JD ). Wymieniam resztę jordańskich pieniędzy na funty egipskie, ale po raczej niekorzystnym kursie ( 1 JD = 5 EP ) . Opłata wyjazdowa to 5 JD. Nie mogę się dowiedzieć, o której odpływa prom. Po ostemplowaniu paszportów czekam z innym białymi, aż w końcu nie mogąc się nic dowiedzieć wychodzimy na zewnątrz - okazuje się, że już jest autobus, dowożący ludzi do promu. Oficer sprawdzający paszporty przed wejściem na statek wypytuje, jak długo byłem w Jordanii. Po wejściu na pokład, muszę oddać paszport i wypełnić deklarację egipską ( z zaznaczeniem, czy jadę tylko na Synaj, czy interesuje mnie "ALL EGYPT" ). Płyniemy wzdłuż wybrzeża Arabii Saudyjskiej, a potem skręcamy do Nuweiby. W czasie 2,5 godzinnej podróży rozmawiam z innymi białymi, a potem muszę pójść do egipskiego oficera, aby odzyskać mój paszport. Wreszcie docieramy do Egiptu

Egipt raz jeszcze


01.11.2002 znowu wróciłem do Asuanu. Po wydostaniu się z promu idziemy szybko do odprawy. Tam prześwietlają nasze bagaże. Niestety, mam kłopoty w związku z nożami, które kupiłem jako prezent. Jednak po obejrzeniu mojego paszportu i wyjaśnieniach zostaję przepuszczony. Rozglądam się, aby wymienić sudańskie dinary, które mi zostały, ale nic z tego. Bierzemy taksówkę do miasta ( 20 EP ), od razu na dworzec kolejowy. Tam panuje straszliwy rozgardiasz, bo szwankuje system komputerowy rezerwacji. Ania stojąc w kolejce dla kobiet dostaje się do kasy, ale okazuje się, że biletów na dziś wieczór już nie ma, a po bilety na jutro trzeba przyjść później - może system już będzie działał. W tej sytuacji idziemy do hotelu Noorhan, gdzie za 7,5 EP od osoby dostajemy ładną trójkę z łazienką ( za 6 EP są pokoje bez łazienki ). W pobliskiej restauracji jemy fasoliję ( 1 EP ) i smażonego kurczaka ( 5 EP za połówkę ). Potem odwiedzamy stację autobusową ( ostatni autobus do Kairu za 65 EP odjechał o 15:30 ) i udajemy się znowu na dworzec kolejowy, aby kupić bilety na jutro. Jednak zagaduje nas gruby tragarz, który obiecuje nam załatwić bilety na dzisiejszy pociąg. Mam przyjść o 19:00. Ucinamy sobie pogawędkę ze znajomymi Sudańczykami z pociągu i promu ( właśnie walczą o bilety na pociąg, nawet proponują nam pomoc w ich kupnie, ale my nie możemy nim jechać - nie jest dla turystów ), a potem żegnamy się z nimi. Ruszamy na zakupy na bazar ( czerwona papryczka za 1 EP za opakowanie, dwie czapeczki nubijskie za 15 EP, szafran za 8 EP ) a potem do hotelu na kąpiel. Wymeldowujemy się i idziemy na stację z nadzieją, że zdobędziemy bilety. I rzeczywiście - po chwili niepewności mamy je w reku ( 1 klasa "Nefretiti" ze zniżką studencką 65 EP ). Gruby odprowadza nas do wagonu i chce pieniędzy za przysługę - 20 EP od osoby. Po dłuższych dyskusjach dostaje razem 35 EP + 5 EP dla obsługi pociągu. Około 20:00 ruszamy. Do Luksoru pociąg jest pusty, dopiero tam dosiadają się inni pasażerowie - Arabowie. Jazda jest całkiem fajna, może tylko jest za zimno ( włączona klimatyzacja ). Rano około 10:00 docieramy do Kairu. Metrem dojeżdżamy do stacji Sadat. Na początku chcemy spać w hoteliku Meramees ) ( polecanym nam przez Chilijczyka w Wadi Halfa ), ale po jego odnalezieniu okazuje się droższy niż inne ( choć całkiem ładny ). Po drodze cały czas zaczepiają nas różnorodni naciągacze ( a już się odzwyczailiśmy od tego w Sudanie ), na przykład mówiąc nam, że na ulicy jest niebezpiecznie ...W hotelu Dahab wynajmujemy trójkę z łazienką za 15 EP od osoby. Oddajemy rzeczy do prania ( 50 pts za sztukę, polar 1 EP ). Godna podziwu jest winda w budynku, w którym mieści się hotel - pochodzi z XIX wieku i ciągle działa ! Człowiek z hotelu proponuje nam interes ze sklepem wolnocłowym. Ponieważ właśnie przyjechaliśmy do Egiptu mamy prawo kupić tam alkohol. W zamian za 10 EP dokonamy tych zakupów dla niego. Podobno jest teraz duży popyt na trunki, bo nadchodzi ramadan i sprzedaż alkoholu będzie zakazana. Godzimy się i umawiamy na później. Tymczasem wychodzimy na miasto, wymieniamy pieniądze ( 1$=4,62 EP, nikt nie chce wymienić pieniędzy sudańskich ), jemy śniadanie w KFC ( zestaw 9,50 EP ), odwiedzamy księgarnię na Uniwersytecie Amerykańskim. Są tam piękne, ale drogie ( 120 - 190 EP ) albumy ze zdjęciami. Wracamy do hotelu akurat na czas, aby pojechać taksówką do sklepu wolnocłowego. Tam wbijają nam pieczątki do paszportów, całe zakupy załatwiają za nas, a potem wypłacają obiecane pieniądze. Widać, że to dobrze zorganizowany biznes. Przy okazji mamy okazje poznać trochę inny Kair - sklep mieści się w bardzo eleganckiej dzielnicy. Potem jadę na dworzec autobusowy, aby kupić bilety na autobus do Dahab ( 62 EP ) i idę zwiedzać Muzeum Kairskie. Wstęp tam kosztuje 20 EP ( studenci 10 EP ), bilety na fotografowanie 10 EP, bilet do sali z mumiami 40 EP ( studenci 20 EP ). Niestety jest mnóstwo turystów, ciężko jest podziwiać wspaniałe zbiory, gdy ciągle przechodzi jakaś grupa zwiedzających. Jak przy poprzedniej wizycie znowu zachwycają mnie posągi Chefrena, białej pary, przewodniczącego wioski. Ogromne wrażenie robią mumie ( w tym Ramzesa II ) oraz zawartość grobowca Tutenchamona. Niemniej ciekawe są sarkofagi, czy posągi faraona Echnatona z grubymi ustami. Jak i poprzednio mam wrażenie, że mniej ważnymi zbiorami nikt się zbytnio nie interesuje i leżą zapomniane, pokryte kurzem. Środki bezpieczeństwa są teraz znacznie ostrzejsze niż kiedyś, wnoszony bagaż jest dwa razy prześwietlany, a potem jeszcze ręcznie sprawdzany. Na zwiedzaniu spędzam kilka godzin i wychodzę tuż przed zamknięciem. Wieczorem idę wraz z moimi towarzyszami podróży na pożegnalną kolację - jutro rano się rozstajemy. Jemy w Pizza Hut, a potem jeszcze pijemy soki i palimy sziszę w pobliskim barze. Mamy chęć napić się piwa, ale jedyny w okolicy ( polecany przez przewodnik ) lokal o nazwie Stella wygląda raczej niezbyt zachęcająco. Wracamy więc do hotelu, ja idę jeszcze na internet ( szybki dostęp jest na parterze budynku z naszym hotelem, 3 EP/30 minut ).
03.11.2002 Jadę na dworzec autobusowy ( współdzielona taksówka kosztuje 6 EP, czyli 2 EP od osoby ). Elegancki, klimatyzowany autobus odjeżdża punktualnie o 7:15. Niestety w czasie jazdy daję się skusić na jedzenie i picie. Myślałem, że jest bezpłatne ( jak w Sudanie ), a tu przyszło zapłacić 20 EP. Liczne kontrole paszportów, zwłaszcza po przejechaniu tunelu pod kanałem sueskim.. Przejeżdżamy przez Sharm el Sheikh i około 15:30 jestem w Dahab. Wynajmuje pokój za 10 EP od osoby, jem przepyszny posiłek za 31 EP. Dahab to prawdziwy kurort z promenadą. Jest tutaj nawet bank i bankomat. Główne atrakcje dotyczą nurkowania ( jest tutaj nawet Polska Baza Nurkowa ), choć jest też parę plaż. Wieczorem jem bardzo dobrą rybę za 30 EP. Dość długo chodzę po promenadzie, oglądam sklepy. Następnego ranka, po śniadaniu kontynentalnym ( 6 EP , sok 4 EP ) jadę taksówką ( 5 EP ) na dworzec autobusowy. Bilet do Nuweiby to koszt 11 EP. Wyjeżdżamy o 10:30. Po drodze jest kilka kontroli i przepiękne krajobrazy. Droga jest miejscami zniszczona przez ulewne deszcze, które przeszły niedawno ( i odcięły na 3 dni Dahab od świata ). Na miejsce docieramy około 11:40. Biorę taksówkę do terminala, gdzie sprzedają bilety ( 5 EP ). Jednak zanim odnajduję kasę sprzedającą bilety jest już za późno, aby zdążyć na prom o 12:00. Kupuję zatem za 45 $ bilet na szybką łódź o 15:00 ( wolniejszy prom kosztuje 32$, drugi tego dnia odpływa o 18:00 ). Wracam w okolice wejścia do portu, korzystam z bankomatu, a potem siedzę sobie w knajpce ( cola 3 EP ). Około 13:00 idę do portu. Po drodze czeka mnie kontrola i prześwietlanie bagażu, aczkolwiek jest bardzo miło. Potem jeszcze kontrola paszportowa ( bardzo długa kolejka, na szczęście ktoś "wyławia" białych z kolejki i ustawia ich w oddzielnej kolejce ). Na odpłynięcie czekam dość długo, bo prom się opóźnia i wyrusza dopiero około 16:00. Na statku jest mało pasażerów, dużo wolnych miejsc. W czasie rejsu wymieniam 10$ po kursie 1$ = 0,64 JD ( jak się później okaże raczej niekorzystnym ). Płyniemy około 1,5 h ( według rozkładu miała być tylko godzina ), praktycznie cały czas przy brzegu. W końcu zapada zmrok, widać światła Akaby ). Dobijamy. Przed wyjściem zabierają nam paszporty. Autobusem podjeżdżamy do budynku, gdzie odbywa się odprawa. Tam czekam na zwrot paszportu. Zmieniają mi w nim ważność wizy na 14 dni. Jestem już w Jordanii.
08.11.2002 Wróciłem znowu do Nuweiby. Najpierw czekamy na statku około pół godziny, aż podjadą autobusy i będziemy mogli zejść, potem na jeszcze odprawę. Wszyscy turyści z promu postanawiają razem jechać do Dahab. Gdy już wyszliśmy na miasto taksówkarze próbują nas przekonać, że odjechał ostatni autobus i proponują transport za 20 EP . W końcu jeden nawet mówi o 10 EP, ale okazuje się, że autobus jeszcze nie odjechał, więc za 11 EP jedziemy nim. Po godzinie jazdy, około 17:00 docieramy na miejsce. Z dworca do tzw. "wioski Beduinów" bierzemy pickupa - wychodzi tylko po 1 EP od osoby. Wynajmuje znowu pokój w Coral Reef za 10 EP ( choć tym razem trochę gorszy ). Zjadam kolację we Friend`s Restaurant ( kebab z kurczaka za 20 EP ) i jadę na stację autobusową kupić bilet na następny dzień do Kairu ( po przyjechaniu z Nuweiby nie mogłem tego zrobić, bo właśnie zapadł wzrok i wszyscy jedli ). Wracam nad morze, chodzę po promenadzie, kupuje parę upominków ( 2 flakoniki na perfumy za 75 EP, onyksowe jajko za 10 EP, koraliki za 5 EP ). Tak się rozpędzam z tymi zakupami, że muszę skorzystać z bankomatu. Dość późno idę spać.
Następnego ranka jem na śniadanie pyszne naleśniki z bananem ( 6 EP ) i piję sok ze świeżych pomarańczy ( 3 EP ). Spędzam czas na słodkim lenistwie - trochę się opalam ( gdy słońce wygląda zza chmur ), nawet moczę nogi w wodzie :-). Jem jeszcze owoce z lodami ( 7 EP ), a na obiad ziemniaki z tuńczykiem ( 8 EP ). W knajpkach można jeść na sposób starożytnych Rzymian - w postawie półleżącej, na kanapach postawionych na plaży. Wszędzie jest mnóstwo kotów, ale jakże odmiennych od sudańskich. Miejscowe są dobrze odżywione i mniej namolne. Do ich odstraszania obsługa rozdaje butelki z wodą ( polewa się z nich koty strumieniem wody ). Przygotowanie posiłku niestety często trwa bardzo długo - tutaj nikt się nie śpieszy. Np. na obiad przez odjazdem czekałem około godziny i musiałem zrezygnować z deseru. Wziąłem na dworzec taksówkę ( 5 EP tym razem ) i o 14:30 wyjechałem autobusem do Kairu. Jazda odbywała się bez większych problemów ( kilka kontroli po drodze, tym razem nie dałem się nabrać na "rozdawane" jedzenie ). Około 23:00 jesteśmy na miejscu.
W Kairze czekają na mnie niemiłe niespodzianki. Po pierwsze jakaś woda zalała mi plecak ( na szczęście chyba z klimatyzacji, a nie z toalety ), a po drugie autobus zakończył trasę daleko od centrum. Nie do końca jestem pewien, czy to nie jakieś miejscowe oszustwo. Dość długo dyskutuję o cenie za taksówkę ( "pomaga" mi policjant turystyczny, który najwyraźniej trzyma stronę taksówkarzy, a później chce bakszysz, którego mu zresztą nie daję ). Wreszcie jadę do hotelu Dahab za 25 EP, na koniec kłócąc się z kierowcą, który chce mnie wysadzić wcześniej. W hotelu wynajmuję dość obskurny pokój bez łazienki za 20 EP.

10.11.2002 Po oddaniu kilku moich ciuchów do prania idę do biura Alitalii w hotelu Hilton, gdzie potwierdzam mój lot. Potem chcę coś zjeść, ale z powodu Ramadanu prawie wszystko jest pozamykane ( nawet KFC, Mc Donald1s i Pizza Hut ). Pojedyncze otwarte knajpki albo są drogie, albo nie wzbudzają mojego zaufania. Zadowalam się dwoma snikersami. Jadę taksówką do Khan-al-Khallili ( 5 EP ). Kupuję tam trochę prezentów ( poduszka + chusta - 35 EP, narzuta - 35 EP, bardzo dobry jakościowo T-shirt 15 EP, papirus 5 EP, 0,5 kg herbatki carcade - 5 EP, flakonik na perfumy gorszej jakości - 6 EP ). Potem zwiedzam uniwersytet Al-Azhar ( nic nie płacę za wstęp ), gdzie spędzam dłuższą chwilę, obserwując uczących się, modlących lub tylko odpoczywających ludzi. Stamtąd podjeżdżam taksówką ( 5 EP ) do meczetu w stylu irackim ( Ibn Tulun ), gdzie nawet wchodzę na minaret ( wstęp 10 EP wrzucane do skarbonki, meczet w trakcie remontu ). Rozdaję dzieciakom trochę flamastrów, które zostawili mi Ania i Janek ( wcześniej rozdawałam w Petrze, ale i tak sporo przywiozłem do domu, jakoś mi to nie szło ) Wracam na piechotę przez stary Kair - obok cytadeli, bazaru a potem aż do murów miejskich. Jest to ciekawy fragment miasta, choć trochę zbyt turystyczny. Widać, że trwają liczne prace renowacyjne. Na ulicach wszedzie słychać strzelające kapiszony - rzucają je nawet dorośli. Przy starej bramie miejskiej spotykam miłych starszych dziadków, czekających na zachód słońca i głos muzeina, oznajmiający, że można już zacząć jeść. Przed wieloma restauracjami wystawione są stoły, gdzie po zachodzie słońca będzie można szybko zaspokoić głód. Łapię taksówkę i bardzo miły pan zawozi mnie za 5 EP w okolice dworca "Ramzes". Robię zdjęcie ciekawego billboardu z prezydentem i wracam metrem w okolice mojego hotelu. Ulice są wyludnione - wszyscy właśnie jedzą. Na stołach przed restauracjami porozrzucane naczynia świadczą o pośpiechu z jakim konsumowano pierwszy posiłek. Ja jem w Piza Hut ( średnia pizza, sałatka i picie za 32 EP ). Obsługa rusza się jak muchy w smole. Potem jeszcze idę do cukierni, gdzie kupuję do spróbowania w domu słodkie arabskie ciastka ( 1 kg około 12-16 EP ), a potem korzystam z internetu (chciałem zapłacić dolarami, ale pani odmówiła, w ten sposób pozbyłem się reszty funtów egipskich ... ). W hotelu zamawiam taksówkę na jutro rano ( 30 EP ) i idę spać.

11.11.2002. Muszę wstać około 2:30, aby zdążyć się umyć i spakować. Około 3:00 czeka już taksówka dla mnie. Ciekawe, jak dużą prowizję wziął dla siebie hotel, bo taksówkarz nie jest zbyt zadowolony z kwoty, jaką mu płacą. Ruszamy na lotnisko, jadąc przez naprawdę eleganckie dzielnice. Mijamy ładnie oświetlone budynki rządowe i panoramę wojny z 1973 roku. Przed wyjazdem na parking przy lotnisku taksówkarz chce ode mnie 2 EP, ale ja nie mam już wcale funtów. Nic mu nie daję, zresztą od razu znajduje klienta na jazdę powrotną. Przy wchodzeniu do budynku jest sporo kontroli, ale udaje mi się uchronić moje filmy od kolejnego prześwietlenia. Jeszcze zakupy w sklepie wolnocłowym i kawa w barku ( 1 $ lub 4,25 EP ). Cała obsługa, korzystając że jest jeszcze przed wschodem słońca, je śniadanie. Wylatujemy do Mediolanu w miarę punktualnie, o 5:00. Na pokładzie nie serwują żadnego alkoholu, a pierwszy posiłek rozdają bardzo szybko, zanim wzeszło słońce ( Ramadan ). Nie mam miejsca przy oknie, ale i tak niewiele widać, bo niebo przykrywają chmury.

Mediolan


11.11.2002. Do Mediolanu doleciałem o godzinie 9:00 czasu kairskiego, czyli o 8:00 miejscowego. Bez większych problemów wyszedłem na miasto. Lotnisko Malpensa jest położone dość daleko od miasta i połączone z nim specjalna linia kolejową. Bilet na przejazd w jedną stronę kosztuje 9 €, a powrotny 12 € ( oczywiście na stacji nikt mi nie powiedział, że są bilety powrotne, dowiedziałem się dopiero jadąc na lotnisko ). Za bilety płacę kartą. Dojeżdżam do centrum, gdzie miła pani w informacji daje mi mapkę i zaznacza na niej, jak dojść do najważniejszych zabytków. Wymieniam 10 $ na 8,40 €. Najpierw oglądam wspaniały pałac Sforzów. Jest zimno i ze mną zwiedza go tylko paru azjatyckich turystów ( wejście do kompleksu jest bezpłatne, do środka nie wchodzę ). Potem głównym deptakiem idę do katedry Duomo. Przepiękna fasada ( niestety akurat remontowana ), jak i wspaniałe boczne nawy robią duże wrażenie. W środku całkiem sporo ludzi - nie tylko zwiedzających, ale i modlących się. Niedaleko świątyni jest galeria Wiktora Emanuela ( bardzo podobna do galerii o tej samej nazwie w Neapolu ). W środku mieszczą się liczne eleganckie sklepy i restauracje. Tuż za galerią jest placyk, przy którym wznosi się gmach opery La Scala i pomnik Galileusza. Powoli kończy mi się czas - muszę wracać. Jem jeszcze zestaw w Mc Donald`s w galerii ( 5 € ). Postanawiam wracać na stację inna drogą - w rezultacie błądzę, muszę pytać o drogę i jestem na miejscu pół godziny później, niż planowałem. Powinienem być na lotnisku, w moim terminalu o 13:50, a ja dojeżdżam na lotnisko dopiero o 13:40. Jednak jeszcze zdążam zrobić zakupy w sklepie wolnocłowym. Okazuje się, że niepotrzebnie się tak śpieszyłem - czekamy z odlotem na jedną osobę, która się spóźnia. Personel zachowuje się tak, jakby go nic nie obchodziło, a już szczególnie pasażerowie. Wylatujemy z około 40 minutowym opóźnieniem. Znowu nie mam miejsca przy oknie ( sąsiad je zajął ), ale przez chmury i tak niewiele widać. Na Okęciu jestem około 17:00. Z jednej strony radość, że znowu jestem w domu, z drugiej - smutek, że to już koniec tak ciekawego wyjazdu.