ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Samotna wyprawa rowerowa do Rzymu w 2007 roku.

Autor: Grzegorz Kortas
Data dodania do serwisu: 2009-03-02
Relacja obejmuje następujące kraje: Polska Czechy Austria Włochy Watykan
Średnia ocena: 4.84
Ilość ocen: 187

Oceń relację

Po mojej pierwszej wyprawie za granicę (2 tygodnie na Słowacji) zdecydowałem się na drugą. Tym razem miała to być samotna pielgrzymka do Rzymu, a także Mariazell, Wenecji, Loretto i Asyżu. W ramach przygotowań przejechałem 1400 km, co jak na mnie było bardzo dużo, ale czy to wystarczy? Wyruszałem więc pełen sprzecznych myśli i nie bez obaw. Ale wróciłem bardzo zadowolony. A oto opis mojej pielgrzymki i wyprawy jednocześnie. 

 




Dzień pierwszy

Kłodzko - Hora Cermna (3.08.2007) (t= 6 h śr.= 12,3 km/h dyst.= 70 km)

Wyruszym pociągiem z Bydgoszczy. Już na dworcu stwierdziłem, że zapomniałem potwierdzenia wylotu samolotu z Rzymu i ubezpieczenia. Bez potwierdzenia do samolotu nie wsiądę. Niezły początek. Wracać nie można, bo pociąg zaraz rusza. No nic - wszystko w rękach Opatrzności. Zamiast do Bystrzycy Kłodzkiej dojechałem do Kłodzka, ponieważ w dni powszednie pociąg tam nie docierał. W Kłodzku, w którym byłem po raz pierwszy, pochodziłem trochę po mieście. Zobaczyłem między innymi wystawę zdjęć z powodzi z 1997 roku. Robiła wstrząsające wrażenie. Dzwonię do biura podróży Arcus, przez które załatwiałem bilety i ubezpieczenie. Okazuje się, że nie problemu by wysłać potwierdzenia na emaila. Teraz tylko odebrać i wydrukować przy najbliższej okazji. No to i przyszło rozwiązanie. Chciałem wyregulować rower bo coś strasznie piszczało i zobaczyłem, że to drut od błotnika ociera oponę. Wyszło przy solidnym obciążeniu. W sklepie rowerowym trzeba było kupić oponę o mniejszym rozmiarze (28 x 1.40). Pokazał się jeszcze luz w a-hedzie. Po tych przygodach w końcu o g. 14.00 ruszyłem w drogę. Tutaj okazało się, że mam za dużo rzeczy (szybkie pakowanie), i w Bystrzycy Kłodzkiej zrobiłem przegląd i odesłałem do domu 11 kg.Od razu było lepiej. Z takim ciężarem daleko bym nie ujechał. Jadę przez Boboszów i dojeżdżam do granicy z Czechami. Krótka rozmowa z polskim celnikiem i jestem w Czechach. Robi się późno. Ok. 20.30 znajduję nocleg na bocznej dróżce ok. 50 m od drogi. Jestem jednak niewidoczny dzięki kukurydzy. To był pierwszy nocleg na dziko.

 


 

Dzień drugi

Hora Cermna - Brno (4.08.2007) (t= 8.27 h śr.= 16 km/h dyst.= 131 km)

Pobudka o g. 5.00. Nie chce mi się już spać i jest trochę zimno. Zaparzyłem sobie miętową herbatę. Później modlitwa, pakowanie i w drogę. Od początku ostry podjazd - 250 m różnicy poziomów. Później jakieś następne wzgórza. Temperatura 16 °C ale nie pada. Dojechałem do miejscowości Moravska Trebova gdzie obejrzałem sobie zamek i kupiłem bardzo dobre lody (zmrzliny). Miasteczko w sobotę jak wymarłe. Sklepy otwarte do g. 11.00. Dłużej otwarte są supemarkety.Zakupy zrobiłem w LIDL-u. Pyszny, gęsty jogurcik, czekolada, dwa pączki i 2 litry pepsi. To był już niezły ciężar i łatwo odczuwalny. Dzisiaj zjeżdżałem kilka razy po 60 km/h. To mój osobisty rekord. I te wejścia w zakręt. Wrażenia niesamowite. Bardzo dobrze spisują się hamulce tarczowe. Na początku drogi jest pobocze, później już niestety nie. Ruch coraz większy. Zbliżam się do Brna. Dojazd tylko autostradą. Nikt jednak nie reaguje. Zjeżdżam na przedmieścia i szukam kościoła, a później plebanii. Jutro przecież niedziela i trzeba być na Mszy św. Niestety nikogo nie zastaję bo przyjechałem za późno (po 19.00). Troszkę czekam. W międzyczasie telefon do domu. Na plebanii nikt się nie pojawia. Objeżdżam Brno. Może znajdę jakiś tani hotel? Bardzo ładne centrum miasta. Warto by tu kiedyś przyjechać. Teraz nie ma czasu. Trzeba szukać noclegu. Wyjeżdżam za miasto. Przejazd przez miasto trwał godzinę. Jest już ciemno. Lasy niestety bardzo zarośnięte. Nie ma w ogóle ścieżek. Około 21.30 znajduję nocleg na polu 10 m od drogi. Nic już nie widać. Rozbijam namiot, modlitwa i spać.

 

 

 

 

Dzień trzeci

Brno - Tulln (5.08.2007) (t= 8.41 h śr.= 17.3 km/h dyst.= 147 km)

W nocy nic się nie działo. Znowu zimno (12 °C). Ale nie jest mokro jak wczoraj. Pobudka o g. 5.15. Trzeba się szybko pakować po laudesach i szukać kościoła (jest niedziela). Dojeżdżam do pierwszej większej miejscowości o g. 7.10. Msza jest o g. 8.45. Decyzja - czekam. Nie wiadomo jak będzie dalej. Aż tak dużo kościołów to tutaj nie ma. Rower zostawiam na plebanii dzięki uprzejmości kościelnego. Ludzi nie jest za dużo. Po Mszy trzeba zaraz ruszać. Na granicy z Austrią bardzo nieprzyjemny celnik. Później z kolei kiedy pytałem się łamaną angielszczyzną o drogę chętnie mi pomagano. Dzisiaj spotkała mnie pewna przykrość. Kiedy jechałem podjechała do mnie Austriaczka i pokazując na mapę pytała się czy jechałem wskazaną przez nią trasą. Kiedy powiedziałem, że tak zrozumiałem, że pytała się o zgubioną saszetkę. Drugi raz przyjechała z chłopakiem, który chciał mi zaglądać do sakw lecz na to nie pozwoliłem. Pewnie zadziałał stereotyp, że każdy Polak to złodziej a na worze podróżnym miałem znaczki PL. Modliłem się bym nie czuł do nich niechęci. Kiedy później pytałem się o drogę zawołano zaraz Polaków tam mieszkających. Mogłem sobie chwilę pogaworzyć. Jako ciekawostkę mogę podać, że dzisiaj widziałem aż 13 przejechanych zajęcy na drodze. Prawdziwa rzeź. Na kemping w Tulln zajechałem po lekkim błądzeniu znowu późno (ok. 21.30). W recepcji nikogo już nie było. Co miałem robić. Rozbiłem namiot, wziąłem prysznic i po modlitwie poszedłem spać.

 

 

 

Dzień czwarty

Tulln - Kirchberg (6.08.2007) (t= 6.15 h śr.= 15.5 km/h dyst.= 94 km)

Pobudka o 5.00. Biorę prysznic w ciepłej wodzie i robię pranie. Do dyspozycji pralka. Kiedy wyjeżdżam recepcja jest jeszcze zamknięta. Dzisiaj jadę fragmentem trasy naddunajskiej (Donauradweg), żeby zobaczyć co to takiego. Biegnie ona wzdłuż Dunaju od Pasawy w Bawarii przez Wiedeń do Bratysławy na Słowacji. Miasteczko Tulln nad ranem jest bardzo senne. Zakupy robię w Billi (supermarket). Na śniadanie jem dwie słodkie bułki i baton energetyczny z Polski. Czas ruszyć dalej. Na szlaku ogromna ilość turystów. Starych i młodych. Z sakwami i bez. Z przyczepkami i bez. Grupami i pojedynczo. Austriacy i obcokrajowcy. Droga prosta jak stół. Momentami aż zbyt monotonna. Wszędzie drogowskazy dla rowerzystów. Przy drodze specjalne restauracje. Po prostu pełna infrastruktura. Trasa w dużej części biegnie wzdłuż samego Dunaju. Temperatura powyżej 30 °C. Na obiad gotuję sobie makaron z dżemem.Czuję się jakiś osłabiony. Chyba się zatrułem. Jadę dosyć wolno. Do planowanego Melke nie dojadę. Trzeba korygować trasę. Wybieram drogę przez Paudorf. Tam jem przydrożne śliwki węgierki przy potężnym podjeździe. Przez St. Polten udaję się do Kirchberg. Trasa pagórkowata. Miejscami bardzo. Nocleg znajduję na łące przy rzeczce. W Austrii jest mnóstwo takich poprzycinanych łąk jakby stworzonych do noclegu. Wystarczy znaleźć miejsce bardziej ukryte i gotowe. Myję się w zimnej rzece. Rozbicie namiotu. Modlitwa i spać.

 

 

 

Dzień piąty

Kirchberg - Mariazell (7.08.2007) (t= 5.55 h śr.= 11.5 km/h dyst.= 65.5 km)

Droga na początku jest tylko lekko pod górkę. Jadę swobodnie. Później się zaczęło. Razem 37.5 km wyłącznie pod górę. To był najtrudniejszy dzień w całej wyprawie. Przeszedłem wiele kilometrów. Wjechałem z poziomu 250 m npm na 900 m npm. Sporo trenujących kolarzy. Mogę im tylko pomachać. Mnóstwo motocyklistów. A ja przede wszystkim idę.To jest ponad moje siły. Myślałem już, że Mariazell jest dzisiaj nieosiągalne. Ale po podejściu był zjazd. Ale później znów podjazd z 600 m npm na 800 m npm. Do tego zrobiło się bardzo gorąco. Do celu dojeżdżam o g. 19.00. Nogi mam obolałe. Sanktuarium jest jeszcze otwarte. Spokój, cisza. Można się bez przeszkód pomodlić.Wcześniej zrobiłem zakupy w Billi. Jadę na kemping w St. Sebastian. Jest mokro i zimno. Kemping kosztuje 8 €. Brak ciepłej wody i jest 4 km od sanktuarium. Mariazell obchodzi w tym roku 850 lecie. Jutro będzie wielkie spotkanie młodzieży. Cóż za wyczucie czasu. To już koniec tego bardzo trudnego ale i pełnego wrażeń dnia.

 

 

 

Dzień Szósty

Mariazell - Kapfenberg (8.08.2007) (t= 5.02 h śr.= 15 km/h dyst.= 72 km)

Rano w sanktuarium ruch. Spotykam 2 pielgrzymów z Polski. Szli do Rzymu 60 dni. Później malowali obrazy, chodzili po górach i wracają do Polski rowerami. To wszystko bez pieniędzy. Robią maksymalnie 80 km dziennie. Jedna przyczepka. Dwie osoby. Opatrzność Boża czuwa. Rozmawiałem też z pielgrzymami z Gratzu. Szli 3 dni do Mariazell. Po modlitwie w sanktuarium trzeba ruszać.Najpierw jest trochę z górki. Później pod górkę. Zdobywam najwyższy szczyt na rowerze w moim życiu - przełęcz Seeberg - 1254 m npm. Na górze spotykam bardzo wyczerpanego kolarza. Za chwilę zobaczę jaka to górka, tylko ja będę zjeżdżał. Jest rzeczywiście ostro w dół. Na zakrętach trzeba bardzo uważać. Świetnie spisują się hamulce tarczowe. Jakaś Austriaczka ma do mnie pretensje, że jadę za szeroko. Tylko jak mam jechać z takiej góry? Prędkości powyżej 40 km/h.Później jest w miarę równo. Jakby było tak jak wczoraj, to bym się chyba załamał. W Kafenberg jest prawdziwe urwanie chmury. Chciałem jechać dalej ale w takich warunkach nie szło. Próbuję znaleźć plebanię, ale nie mogę się dogadać bo za słabo znam język. I nic z tego nie wychodzi. Po ulewie jadę przez miasto. Robi się już zupełnie ciemno a ja nie mam noclegu. Zatrzymuję się przy zamkniętym już supermarkecie Hopner. Tam za murkiem parkingu znajduję miejsce na nocleg. Obok płynie rzeka Mur.

 

 

 

Dzień siódmy

Kapfenberg - Eppeinstein (9.08.2007) (t= 4.50 h śr.= 14.9 km/h dyst.= 70 km)

W nocy nie padało chociaż było mokro i zimno. Po spakowaniu się miałem pod nosem supermarket i mogłem zrobić zakupy. Dzisiaj jest deszczowo. Czuję jeszcze nogi od chodzenia sprzed dwóch dni. Jadę skokami. Staram się nie przesilać. W miejscowości Zeltweg mijam kilku pijanych miejscowych meliniarzy. To rzadko tutaj widok.Po drodze mijam wiele miejscowości turystycznych. Jest tutaj świetna trasa rowerowa wzdłuż rzeki Mur. Odbywam kilka migowo - językowych rozmów z mijanymi osobami. Gdy raz staję by przyjrzeć się mapie sam podchodzi do mnie Austriak i chce pomóc. Trasa jest dosyć pagórkowata ale do przejechania. Obiadokolację jem w McDonaldzie. Jest ubikacja, ciepła woda. Można się umyć i to dosyć solidnie. W środku jest ciepło. Na zewnątrz deszczowo i pochmurno. Dwie bułki kosztują 2 € ponieważ trwa promocja.Jadąc przez Weiskirchen zobaczyłem kościół i chciałem odprawić Mszę św., jako że jest sobota wieczór. Ale nie ma tu księdza i odbywają się tylko modlitwy wieczorne prowadzone przez świeckich. Są 4 osoby. Po krótkiej rozmowie z nimi jadę szukać noclegu. Znajduję go na łące przy trudno dostępnej rzeczce.

 

 

Dzień ósmy

Eppeinstein - Tainoch (10.08.2007) (t= 5.01 h śr.= 17.6 km/h dyst.= 88 km)

Noc mija spokojnie. Trochę padało ale namiot spisał się bardzo dobrze. Nic nie przecieka. Cały za to jest w ślimakach. Rano pada. Trzeba się szybko pakować. Na śniadanie jem batona energetycznego z Polski, czekoladę i batona bounty. To co miałem.Jadę skokami - kiedy nie pada. Ścieżka rowerowa prowadzi wzdłuż głównej, bardzo ruchliwej drogi. W pewnym momencie odbija w las. Decyzja - zobaczę dokąd mnie zaprowadzi. Jest bardzo ładnie i spokojnie. W pewnym momencie wychodzi słońce. Na szlaku są świetne informacje dla rowerzystów. Obiad znowu jem w McDonaldzie korzystając z promocji. Mogę wysuszyć rzeczy. Ale później znowu pojawia się deszcz. Droga robi się płaska. Nocleg znajduję w lesie blisko miejscowości Tainoch.

 

 

 

Dzień dziewiąty

Tainoch - Feistritz (11.08.2007) (t= 5 h śr.= 15.3 km/h dyst.= 73 km)

Padało całą noc i rano. Przestaje dopiero o g. 10.00. Pakuję mokry namiot który przetrwał bez szwanku i wyruszam o g. 11.15. Jest już późno. Dojeżdżam do Klagenfurtu i odbijam na przedmieściu na Ebenthal. Jadę obrzeżami, ale i tak miasto daje znać o sobie. Zajeżdżam do McDonalda i jem kanapkę na obiad. Znowu zaczęło padać. Próbowałem przetrzymać deszcz ale 2 h czekania i nic. Trzeba więc ruszyć.W miejscowości Feistritz robię zakupy ponieważ jest sobota, jutro zaś niedziela a w sobotę sklepy otwarte są krócej. W niedzielę rzadko które i mógłbym nie mieć co jeść. Jest więc mały zapasik. Jakiś serek, chleb, picie, jogurt, surówka itp. Pod jakimś zadaszeniem jem kolację i zaczynam szukać noclegu. Pada cały czas. Za hałdą koksu obok tartaku widzę daszek domku. Okazuje się być opuszczony, ale zamknięty. Trochę jednak chroni od deszczu i można zajrzeć do bagaży bez obawy zamoknięcia.Próbuję rozbić namiot ale grunt jest za twardy i wszystko się wali. Środek cały jest mokry. Trzeba przenieść się na teren sąsiedniego nieogrodzonego sadu. Jestem trochę widoczny. Ale nic się nie dzieje. Myję się w deszczówce lecącej z rynny. Wycieram środek namiotu i po modlitwie idę spać. To był deszczowy dzień.

 

 

 

Dzień dziesiąty

Feistritz - St. Daniele (12.08.2007) (t= 5 h śr.= 15.3 km/h dyst.= 73 km)

P. obudka o g. 5.30. Rano nie pada. Zwijam mokry jescze namiot. Ubieram mokre krótkie spodnie, ale one schną błyskawicznie. W oddali słyszę dzwony kościoła. Dopytuję się o drogę i zajeżdżam do parafii austriacko - słoweńskiej. Troszkę muszę poczekać na Mszę św. W kościele jest bardzo zimno. Na Mszy św. ksiądz wszystko powtarza i po niemiecku i po słoweńsku. Kazanie też. Coś tam rozumiem bo słoweński to język słowiański. Po Mszy św. chwilę rozmawiam z wiernymi i w drogę. Jest tylko przelotny deszczyk. Dojeżdżam do granicy. Słowenia jest bardzo blisko. Na granicy austriacko - włoskiej nie ma żadnych celników. Jak to w Unii. Robię zdjęcia i dalej w drogę. Od tego miejsca pogoda radykalnie się zmienia. We Włoszech jest po prostu upał. Rozłożony namiot schnie w oczach. Droga jest z górki. Wychodzi wcześniejsza praca włożona we wjazd. Chciałem ten dzień potraktować ulgowo, ponieważ jest niedziela, ale jedzie się dobrze i szybko. Mijam kilka miejscowości gdzie odbywają się festyny, ale się nie zatrzymuję. Przed przelotnym deszczykiem chowam się pod daszkiem zamkniętego baru z piłkarzykami. Nie ma niestety z kim zagrać. Obok drogi szczyty górskie. W dole pojawia się potężne rozlewisko teraz prawie puste. Autostrada biegnie obok.Przejeżdżam przez pierwszy tunel. Chciałem tutaj dodać, że tunelami można spokojnie jeździć rowerem. Wrażenia niemiłe. Ogromny hałas. Mało co widać. Brak pobocza. Takich tuneli jest dzisiaj kilkanaście. Jeden miał prawie kilometr. Przejeżdżam przez miejscowość Dogna gdzie robię krótki postój. Później Venzone. Ostatni widok na Alpy. Nocleg znajduję na łące za sklepem ceramicznym. Najpierw jem kolację. Kiedy robi się ciemniej, rozbijam namiot. Myję się w rzeczce. Modlitwa i spać.

 

 

 

Dzień jedenasty

St. Daniele - Wenecja (13.08.2007) (t= 6.34 h śr.= 18.9 km/h dyst.= 122 km)

Nocleg przebiegł spokojnie choć lało. Nie boję się jednak o namiot. W nocy cały obeszły ślimaki. Droga jest równa jak stół. Jedzie się dobrze. Niestety od miejscowości Ceggia jedzie samochód za samochodem. Są co prawda ścieżki rowerowe ale bardzo krótkie i głównie w większych miejscowościach. Nigdy nie wiadomo gdzie zaprowadzą. Nie tak jak w Austrii. Więc z nich nie korzystam. Upał robi się niemożliwy. Ruch samochodów jest nieprzerwany. Brakuje pobocza. Co kilka kilometrów staję w zatoczkach autobusowych by odpocząć psychicznie od tego ruchu. Chociaż nie jadą ciężarówki, bo mają zakaz. Ale wystarczą osobowe.Nic złego mi się jednak nie stało. Laguny weneckiej nie widać. Krótko przed Mestre spotkałem miejscowego jadącego na rowerze za którym kawałek jechałem. Mówił, że tutaj jest zawsze taki ruch. Ale drugi z celów (pierwszym było sanktuarium w Mariazell) - Wenecja, jest już niedaleko. Zajeżdżam na kemping „Venezia” w Mestre. Cena 16 € za osobę. Można płacić kartą. Do kosztów należy doliczyć bilet na autobus na przejazd do Wenecji (1 jeden przystanek) w dwie strony tj. 2 €. Położenie kempingu jest bardzo dobre dlatego pełno tutaj turystów. Mogę wziąć prysznic i zrobić pranie. A jutro szaleństwo zwiedzania Wenecji.

 

 

 

Dzień dwunasty

Wenecja - Lido di Volano (16.08.2007) (t= 6.30 h śr.= 16.9 km/h dyst.= 107 km)

Moimi sąsiadami są członkowie miłej rodziny francuskiej, z którą sobie trochę po angielsku porozmawiałem. Chciałem zostać w Wenecji jeden dzień ale obliczyłem, że na dojazd do Rzymu potrzebuję 6 dni a mam ich 10. Zostałem więc jeden dzień dłużej. Opiszę tu krótko ten czas. Rower zostawiłem na kempingu. Pierwszego dnia byłem raczej z dala od szlaków turystycznych. Zwiedzałem południową część miasta. Woda jest ogólnie dostępna w studzienkach. Zakupy robiłem w sklepie dla miejscowych i w supermarkecie. Ogólnie jest drogo. Trafiłem na promocję w sklepie w związku z uroczystością Wniebowzięcia NMP (bardzo ważnego we Włoszech) i mogłem się do syta najeść i napić wina czy też coli. Drugiego dnia zakupiłem bilet 12 h na przejazdy vaporette (autobusy wodne) i przede wszystkim pływałem. Także na wyspy. Obrazuje to relacja zdjęciowa. Tutaj wszystko związane jest z wodą, bo to przecież wyspa chociaż połączona mostem z lądem.Po szaleństwie dwudniowego zwiedzania Wenecji bardzo czuję łydki. Ale trzeba już ruszać, chociaż można by jeszcze trochę pooglądać. Panuje upał. Temperatura przekracza 40 °C. Rano były 23 °C. Wyruszam o godzinie 8.00. W Mestre skręcam na Ravennę. Trzeba uważać by nie wjechać na autostradę. Ruch jest niesamowity. Pobocze małe. To jest przecież droga nadmorska, a teraz kto może to jedzie nad morze (mare). Do 10.00 przejechałem 36 km.Jedzie mi się ciężko ze względu na upał. Po dwunastej szukam jakiegoś ocienionego miejsca ale przez wiele kilometrów niczego takiego nie ma. Udało się przy wysokiej kukurydzy. Później zatrzymuję się przy winnicy by zrobić zdjęcia i posmakować winnego grona. Jest bardzo smaczne. Ani za słodkie ani za gorzkie. Rozkładam się w jego cieniu. Odpoczywam ok. 2.5 h. Upał straszny. Ruszam na Passo i odbijam na Adrię. Jest tu mniejszy ruch. Kiedy zatrzymuję się na chwilę przejeżdża koło mnie jakiś sakwiarz i spytał się czy wszystko w porządku i pojechał dalej. To są miłe gesty.Przed upałem chronię się pod mostem. Miejscowy skierował mnie na Mesolę. Piękna i spokojna trasa. Biegnie wzdłuż rzeczki. Jeden minus to to, że bardzo wieje. Zakupy robię w Bosco Mesola tuż przed zamknięciem (g. 19.00). Chciałem dojechać do kempingu o którym informacje widziałem na tablicach, ale robi się już ciemno. Po drodze znajduję bardzo dobre miejsce przy kanale. Nade mną jezdnia, pode mną słona woda.

 

 

 

Dzień trzynasty

Lido di Volano - Cervia (17.08.2007) (t= 6.01 h śr.= 15.4 km/h dyst.= 90 km)

W nocy było słychać odgłosy jakiejś zabawy. Zaniepokoiły mnie jednak inne dźwięki. Musiałem wyjść z namiotu i „nauczyć się” okolicy. Później już spałem spokojnie. Pobudka o g. 5.40. Wyruszam o 7.00. Temperatura 23 °C i do tego mgła. Dojeżdżam do Porto Garibaldi i robię zakupy w supermarkecie. Spotykam Polaka który od 6 lat jest we Włoszech. Ostrzega mnie przed dużymi miastami i tamtejszymi złodziejami, głównie Polakami. Sam śpi przy restauracji przy której pomaga i żebrze przy supermarkecie. Uzbiera ok. 30 € dziennie. Polacy przy pracach polowych zarabiają po 20 €. Siedzi do 11.00. a później się chowa przed upałem i ma to wszystko gdzieś. Troszkę sobie pogadaliśmy. Podawał np. sposób na zagrzanie posiłku. Bierzesz puszkę od piwa. Nalewasz denaturatu. Podpalasz i kładziesz na to jakiś garnek. Niepotrzebny jest palnik i gaz. Ruszam dalej główną drogą do Ravenny. Skręcam nad morze. Tam droga jest słabo oznakowana i muszę wracać do głównej. W ogóle drogi we Włoszech nie są najlepiej oznakowane. Jest też zasada: wszystkie drogi prowadzą na autostradę. Dojeżdżam do Ravenny. Znajduję bardzo dobry sklep rowerowy i kupuję sobie bloki do sandałów spd bo lewy straciłem jeszcze przed Wenecją. Poluźniły mi się w czasie mojej wędrówki przez Alpy. Zapłaciłem 8 €. Dramatu nie ma. Wcześniej na otwarcie sklepu w związku ze sjestą musiałem czekać ponad 1 h. Próbuję wyjechać z Ravenny. Trwa to ponad 2 h. Pytam się po drodze 10 osób, także policjantów. Nikt jednak nie jest wstanie mi wyjaśnić całej drogi wyjazdu. Tak jest skomplikowany. Trzeba m.in. przejechać przez parking hipermarketu. Na pociechę kupuję sobie bardzo dobre lody.Zakupy zrobiłem w hipermarkecie. Przy wyjeździe należy się pytać o miejscowość Classe. Spotykam Polaków którzy mnie zawołali siedząc przy stoliku (miałem znaczek PL). To była restauracja przy domu kultury którą prowadziła Polka. Reszta pracowała w okolicy. Poczęstowali mnie wodą z cytryną. Trochę porozmawialiśmy i po 45 min. ruszam dalej. Mijam Mirabilandię czyli park rozrywki. Zaczynam rozglądać się za noclegiem. Znajduję go na polu. Gdy się rozbijam, za wałem ochronnym słyszę grupę Francuzów. Mają jakiś przemarsz ekologiczny. Nikt mnie jednak nie zobaczył i mogę spać spokojnie.

 

 

 

Dzień czternasty

Cervia - Fano (18.08.2007) (t= 6.09 h śr.= 14.9 km/h dyst.= 88 km)

Pobudka o g. 5.45. Pakowanie, modlitwa, piję plusssz z magnezu i wapnia i w drogę. Jadę przez nadmorskie miejscowości turystyczne. Jest jeszcze wcześnie więc nie ma tłoku. Przy głównym deptaku gotuję sobie makaron z dżemem. Robię toaletę poranną i myję naczynia w hydrancie.Czas zajechać nad morze co też czynię. Plaże są zabudowane i często płatne. Ruszam więc dalej. Ruch robi się coraz większy. Dojeżdżam do plaży jeszcze nie do końca zagospodarowanej i tutaj postanawiam się wykąpać. Woda jest ciepła. Niestety jest też kobieta topless. Po kąpieli myję się pod prysznicem ze słodką wodą. Przebieram się i ruszam dalej. Ogólnie pobyt na plaży był pozytywny.Ruch samochodowy nie słabnie. Również upał. Jest około 40 °C. Co ciekawe plaże zapełniają się dopiero wieczorem. Wtedy trudno znaleźć wolne miejsce. Ja już oglądam je tylko z daleka. Muszę uważać na samochody które próbują parkować. Dojeżdżam do miejscowości Fano. Szukam możliwości odprawienia wieczornej Mszy św. ponieważ jest sobota wieczór i nie wiadomo jak będzie jutro. Jest już po 17.00 i trudno o to. Ale znajduję sanktuarium Madonna del Ponte w której jest Msza św. o g. 17.30.Idę do zakrystii. I mogę odprawiać razem z proboszczem. Kiedy pytam się o kemping daje mi 20 €. Rano będę mógł również odprawić Mszę św. Kemping okazuje się bardzo drogi. Początkowa cena dla mnie to 30 €. Później schodzi na 16 €. Kemping jest głównie dla samochodów dlatego został utwardzony i trudno na nim rozbić namiot. Ale w końcu mi się udaje. Dzisiaj rozbijam tylko moskitierę ze względu na upał. Myślę, że nie będzie padało. Biorę prysznic w ciepłej wodzie, robię pranie i idę się rozejrzeć. Kładę się spać około 22.00. Umęczony upałem i podróżą szybko zasypiam mimo pociągów które przejeżdżają 50 m ode mnie.

 

 

 

Dzień piętnasty

Fano - Loretto (19.08.2007) (t= 5.40 h śr.= 14.6 km/h dyst.= 78 km)

Pobudka o g. 6.00 żebym mógł zdążyć na Mszę św. Po niej proboszcz zaprasza mnie na kawę do przy parafialnej kawiarenki. Dziękuję mu za gościnę i ruszam w drogę. Jest już prawie dziesiąta. Upał jest od samego rana. Nie będzie dzisiaj łatwo. Jadę dalej wzdłuż wybrzeża. Myślałem, że się wykąpię ale nic z tego nie wyszło. Czas ubywał a kilometrów nie za bardzo. Dzisiaj czeka mnie kolejny cel wyprawy - sanktuarium w Loretto. Przede mną rozpościera się piękna panorama Ancony. Jest niedziela ale robię zakupy w otwartym hipermarkecie. Normalnie nie kupuję w niedzielę. Znajduję trochę schronienia w cieniu sklepu. Ale upał jest nieznośny. Na ulicach kompletne pustki. Sama miejscowość jest bardzo pagórkowata i muszę dużo iść. Poza miastem mijam tor wyścigowy. Teren jest bardzo górzysty ale Loretto jest niedaleko.Jadę bocznymi drogami. Obiad jem w McDonaldzie. Loretto jest widoczne z daleka, jako że położone jest na wzgórzu. Przed samym miastem rozmawiam ze starszym panem. Sanktuarium znajduje się na niemałym wzniesieniu pod które muszę podejść. Kiedy wszedłem na jego teren to pomyślałem, że już nigdzie więcej nie muszę dojeżdżać a wyprawa i tak będzie bardzo udana. Robię kilka zdjęć przed sanktuarium i wyruszam w poszukiwaniu noclegu i polskiego księdza franciszkanina, który tutaj pracuje, żebym mógł się wyspowiadać. Ten niestety gdzieś wyjechał. Ze spowiedzi więc nici.Klerycy franciszkańscy z Polski w zakrystii mówią mi o polskich siostrach, które prowadzą dom pielgrzyma. W Loretto jest dużo pielgrzymów ponieważ jest kolejny zjazd organizacji wolontariuszy zajmującej się chorymi - U.N.I.T.A.L.S.I.. U sióstr bez problemu znajduję nocleg. Dostaję kolację i poznaję dwie dziewczyny z Polski: Monikę i Martę, które podróżują po Włoszech autostopem. Z nimi wybieram się na wieczorne obejście sanktuarium. Trafiamy na niesamowity pokaz fajerwerków UNITALSÓW. Później idziemy do bazyliki gdzie znajduje się domek św. Rodziny z Nazaretu. Piękne to miejsce. Po modlitwie rozmawiamy trochę i przewidujemy spotkanie w Asyżu za dwa dni. Rozmawiamy także z siostrami Nazaretankami które prowadzą ten dom i opiekują się niedalekim polskim cmentarzem wojennym. Rozmowy przedłużają się, ale trzeba iść spać.

 

 

 

Dzień szesnasty

Loretto - Castelraimondo (20.08.2007) (t= 4.54 h śr.= 13.6 km/h dyst.= 64 km)

Pobudka o g. 6.00. Jem śniadanie przygotowane przez siostry. Składam ofiarę pieniężną. Rozmawiam też z Moniką i Martą. Zachodzę jeszcze na Mszę św. do sanktuarium i ruszam w drogę. Znowu są ostre pagórki i to w samym mieście. Trzeba niestety iść. Panuje upał. Ziemia jest bardzo spieczona. Kieruję się na Asyż. Dojeżdżam do pięknej miejscowości Recanati.Do Rzymu jest tylko 220 km, ale ze względu na Asyż oddalam się od niego a nie przybliżam. Czy warto? Niech każdy oceni sam i wybierze się do Asyżu. Dzisiaj są poważne pagórki i upał. Zakupy robię w supermarkecie. Dojeżdżam do Castelraimondo, czyli zamku Rajmunda i zaczynam poszukiwania noclegu. Jest już po 19.00. Pytam się o kemping ale miejsce na które zostaję skierowany, tor kartingowy, jest opuszczone i nikt nie prowadzi kempingu. Rozglądam się ale jadę dalej. Może znajdę inne miejsce.Wcześniej dowiadywałem się o Mszę św. która miała być, jak zrozumiałem, rano o g. 8.00. Miejsce na nocleg znajduję zaraz za miastem, przy bocznej dróżce prowadzącej na pole. Równe i ukryte miejsce. Tam się rozbijam. Wcześniej jem kolację. Modlitwa i spać. Jutro celem jest Asyż.

 

 

 

Dzień siedemnasty

Castelraimondo - Asyż (21.08.2007) (t= 7.13 h śr.= 13 km/h dyst.= 90 km)

Rano budzę się o g. 7.00 by zdążyć na Mszę św. Kiedy dojeżdżam okazuje się, że jest o g. 8.30. Mam więc spokojny czas na modlitwę brewiarzową w kościele. Przed Mszą św. ks. proboszcz z grupą wiernych odmawia różaniec. Koncelebruję z proboszczem, który na Mszy opowiada krótko o mojej pielgrzymce. Wzmocniony duchowo ruszam dalej.Droga początkowo jest dość łatwa. Później to wspinaczka do bardzo ładnej miejscowości Pioraco. W zasadzie całą drogę mogę jechać. To jednak nie Alpy. Bardziej kontempluję drogę niż robię jakiś wyścig ponieważ mam dużo czasu jeśli chodzi o Rzym. Ogranicza mnie nocleg w Rzymie, wcześniej załatwiony, od 25.08. i wylot samolotu 29.08 o g. 16.00.Biegnie tu szlak górski. Jest nawet ścieżka obok tunelu obok tunelu z której chętnie korzystam. Niektóre domy w Pioraco są zbudowane w skale. Ładne kościółki. Jakaś pani mówi mi o rewelacyjnym widoku, jeśli wejdę na górę szlaku. Uprzejmie dziękuję. No albo Asyż albo widok. Przejeżdżam przez przełęcz Passo Cornello 818 m npm.Później droga idzie ostro w dół i robi się płasko. Wjeżdżam na SS3 mimo, że jest zakaz dla rowerów i tak mówi sprzedawca na stacji benzynowej. Ale wystarczy skierować się na następny wjazd w kierunku Nocera statio i zakazu już nie ma. Mijam stojących carrabinieri i nic się nie dzieje. Można więc jechać.Droga biegnie płasko, ale po wielu mostach. Tych mostów jest naprawdę dużo. A niektóre mają nawet 1 km długości. Mają one poprzeczki asfaltowe i ciągle się na nich podskakuje. Drogi włoskie nie są najlepsze, chyba że jest to autostrada. W Foligno jadę kawałkiem autostrady. Nie mogłem się już cofnąć. Był to jeden z najszybciej przejechanych fragmentów drogi w moim życiu. Kierowcy na mnie trąbili, a jak tak jechałem ok. 1 km do najbliższego zjazdu.Miałem później problem ze znalezieniem drogi do Asyżu, ale spotkana kobieta wskazuje mi kierunek który biegnie wzdłuż autostrady raz z jednej raz z drugiej jej strony. Drogowskazy raczej są. Warto jednak popytać, ponieważ można trochę nadrobić drogi. Robię krótki postój przed supermarketem w Foligno. W mijanym hipermarkecie korzystam z toalety i dalej w drogę. Dojeżdżam do bazyliki w Rivotorto i zwiedzam ją tuż przed zamknięciem.Dalej to już Santa Maria de Angeli. To jest główne miejsce noclegowe dla pielgrzymów przyjeżdżających do Asyżu. Próbuję wjechać do Asyżu, ale jest mocno pod górkę. Jem więc kolację, odmawiam brewiarz póki jeszcze jest jasno i ruszam w poszukiwaniu noclegu. Wstępnie może być boisko w samym Asyżu. Kiedy jest już ciemno spotykam Martę i Monikę znane mi z Loretto.Świat jest mały. Jest już po g. 20.00. Mówią mi, że myślały o mnie i znalazły dla mnie nocleg. Udajemy się tam, ale takie luksusy to nie dla mnie i mnie nie przyjmują. Wyglądałem zbyt podejrzanie. Zostawiam dziewczyny i udaję się na wcześniej upatrzone boisko obok głównego deptaku do bazyliki św. Franciszka. Śpię więc w samym Asyżu i mam piękny widok na bazylikę. 

 

 

 

Dzień osiemnasty

Asyż - Foligno (22.08.2007) (t= 2.42 h śr.= 13.4 km/h dyst.= 34 km)

Wstaję o g. 5.40. Ten dzień przeznaczam na zwiedzanie Asyżu. To przecież mój kolejny po Mariazell, Wenecji i Loretto cel. Najpierw ostre podejście po deptaku i schodach do bazyliki. Rower zostawiłem przed kościołem. Kiedy podszedłem do siostry zakonnej spytać się o możliwość odprawienia Mszy św. wskazała mi brata zakonnego z Litwy, który mówił po polsku. No to idealnie. Ten zaprowadził mnie do klasztoru. Tam mogłem zostawić rower i odprawić Mszę św. Umyłem się, zostałem poczęstowany herbatą i ciastkami. Z klasztoru jest najpiękniejszy widok na Santa Maria de Angeli.Następnie udałem się do bazyliki św. Franciszka żeby odmówić brewiarz. Po modlitwie spotykam, no kogo? Monikę i Martę. Ten dzień spędzimy razem na zwiedzaniu. Zobaczymy większość kościołów i zabytków. Zapraszam do pięknego Asyżu. Ok. 16.00 żegnamy się i życzymy sobie wszystkiego dobrego. Do zobaczenia!! Udaję się do Santa Maria de Angeli znaleźć nocleg, ale mi się to nie udaje. Postanawiam jechać do Foligno, ponieważ od sióstr Nazaretanek w Loretto dowiedziałem się, że są tam polskie siostry. To jest trochę ponad 20 km. Kiedy tam dojeżdżam trudno mi się jest dogadać. Spotykam Polkę, która mi trochę pomaga. Kiedy trafiam na klasztor sióstr i rozmawiam przez domofon to nic nie mogę zrozumieć. Ach te języki. Noclegu trzeba szukać gdzie indziej. Nie mogę trafić na wyjazd z Foligno ponieważ wszystkie drogowskazy znowu wskazują tylko wyjazd na autostradę. Po włosko - angielsku dopytuję się o drogę. W międzyczasie robi się już ciemno. Próbuję noclegu na polu u starszej pani ale i to mi się nie udaję. Trafiam za wał nadrzeczny i tu rozbijam namiot. 

 

 

Dzień dziewiętnasty

Foligno - Terni (23.08.2007) (t= 4.54 h śr.= 14.5 km/h dyst.= 68 km)

Rano słyszę jakieś głosy. To są Włosi którzy robią ranne przebieżki obok mojego namiotu. Ale nikt nie robi żadnego problemu. Spokojnie się więc pakuję. Zaraz chwyta mnie deszcz. Chowam się pod mostem i odmawiam brewiarz. W dzień widać trochę więcej i w miarę łatwo trafiam na wyjazd na Terni. Wcześniej zwiedzam trochę miasto i zajeżdżam do Lidla na zakupy.Kupiłem jakąś słoną bułkę a myślałem, że to jest pączek o które we Włoszech wcale nie jest tak łatwo. Droga jest płaska. Niestety jest deszczowo. Momentami pada bardzo mocno. Na stacji benzynowej dokonuję toalety porannej. Mijam park - restaurację z kaczuszkami. Zaczyna bardzo mocno wiać. To jest po prostu wichura. W pewnym momencie robi się bardzo ciemno i następuje urwanie chmury, To są po prostu góry i pogoda jest zmienna. Raz już napotkałem na takie zjawisko i dlatego szybko się schowałem. Moment i znowu było jasno i bez deszczu.Przejeżdżam przez następną przełęcz - Della Somma 649 m npm. Nie spieszę się za bardzo. Mam jeszcze dużo czasu. Dojeżdżam po deszczowym dniu do Terni. Jest to dosyć duże miasto. Próbuję pytać się o nocleg na terenie włoskiej parafii. Tam dowiaduję się o polskim kapucynie pracującym w innej parafii. Udaję się tam, ale jest on w tym czasie w Polsce?!Nie mając innej perspektywy, a znowu szybko zrobiło się ciemno, rozkładam się bez namiotu na macie z tyłu plebani pod daszkiem. Jest tam woda i mogę się umyć. Obok mnie jest blok mieszkalny i domy. 

 

 

 

Dzień dwudziesty

Terni - Rignano (24.08.2007) (t= 3.58 h śr.= 14.5 km/h dyst.= 55 km)

Rano pakuję matę samopompującą i się przebieram. Korzystam także z wody do porannej toalety. Kiedy ją kończę przychodzą parafianie do sprzątania kościoła a ja jakby nigdy nic pytam się o Polaka. Włosi dla sprawdzenia mnie dzwonią do Polaka w innej miejscowości. Rozmawiam z nim przez chwilę i Włosi także. Po przekonaniu się, że jestem księdzem kupują mi pyszną pizzę i dają mi kilkadziesiąt euro. Na Rzym jak znalazł.Okazali się przemiłymi ludźmi. Bardzo mnie zaskoczyli swoją gościnnością. Później zobaczyłem, że nie mam powietrza w kołach. To zdarzyło się pierwszy raz podczas tej wyprawy. Proszę o pomoc innego Włocha z którym chwilę wcześniej rozmawiałem. Ten zaprowadził mnie do serwisu, ale był zamknięty. Okazało się później, że ten Włoch w ogóle nie chodził do kościoła a tutaj był mi gotowy pomóc. Sam sobie kleję dętkę przebitą w dwóch miejscach. To przez te chaszcze w których spałem.Dziękuję za niesamowite przyjęcie i ruszam w drogę. Kieruję się na Narni i nie żałuję. To miasto to była dla mnie miła niespodzianka. Średniowieczne uliczki. Niesamowita atmosfera. Pięknie położone na wzgórzu na które trzeba było wejść. Polecam każdemu. Kupiłem sobie tam przepyszne lody włoskie ponieważ znowu zrobił się upał. Żal było wyjeżdżać. Dalej teren jest pagórkowaty. Po drodze robię zakupy w supermarkecie. Niestety klejenie nie było doskonałe i uchodzi powietrze. Wystarczy jednak dopompowywać powietrze. Nie mam już bowiem łatek, a sklep rowerowy jest za jakimś niesamowitym wzgórzem, którym bym musiał jeszcze wracać. Jadę powoli i kontempluję krajobraz. Mam czas. Nocleg znajduję w gaju orzechowym obok opuszczonego domu. Plan Rzymu Dzień dwudziesty pierwszyRignano - Rzym (25.08.2007) (t= 3.20 h śr.= 16 km/h dyst.= 51 km)To już ostatni dzień podróży do Rzymu. Zbieram sobie trochę orzechów laskowych. Wypijam plussz magnez + wapń, jak wiele razy dotychczas, i po modlitwie ruszam w drogę. Jest bardzo gorąco. Powyżej 40 °C. Teren jest pagórkowaty. Ruch coraz większy. Mijam tor wyścigowy. Zakupy robię po drodze w supermarkecie. Dojeżdżam do tablicy z napisem Rzym.Jestem u celu. Wzruszenie ogromne. Spełniło się prawie niemożliwe. Strzelam sobie fotkę i jadę dalej. Spotkanego rowerzysty pytam o drogę. Jadę nad Tybrem. W południe docieram w okolice zamku Anioła. Mój zegarek który ma funkcję temperatury nie wytrzymuje i robi się czarny. Jest powyżej 50°C. Dla ochłody kupuję sobie pyszne lody. W końcu znalazłem się na placu bazyliki św. Piotra. Zdjęcie robi mi Holender, który sam mnie zaczepił. Co ciekawe drugą i ostatnią osobą z którą tam rozmawiałem był także Holender.Udaję się na swój wcześniej zarezerwowany nocleg przy parafii ss. Protomartirii Romani (Pierwszych Męczenników Rzymskich) na via Innocenzio XI. Chwilę muszę tam poczekać ponieważ wszystko jest zamknięte. Później przychodzi Albańczyk Georgio i prowadzi mnie do pokoju. W domu pielgrzyma jest jeszcze tylko jeden Włoch. Do bazyliki św. Piotra mam 20 min. pieszo. Przede mną 3 całe dni w Rzymie. Już w sobotę wieczorem zobaczyłem, że następnego dnia wstęp do muzeum Watykańskiego jest darmowy. Papieża i tak nie zobaczę, ponieważ jest w Castel Gandolfo. Od tego więc zaczynam mój pierwszy dzień. Później spokojnie chodzę po Rzymie. Drugiego dnia wykupiłem 24 h bilet linii turystycznej „Roma Christiana” za 20 €. I przez dwa dni jeździłem autobusami. Po trzech dniach pełnych wrażeń jadę rowerem na lotnisko w Ciampino...

 

 

 

I jestem znów w Polsce...

Zdjęcia i opis Ks. Grzegorz Kortas

Moja strona: http://wyprawy-rowerowe-grzegorza.110mb.com/index.html