ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rumuńskie góry, bułgarskie plaże...

Autor: Radek Michalak
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Bułgaria, Rumunia
Średnia ocena: 5.56
Ilość ocen: 424

Oceń relację

Radek Michalak
nicholas@greenet.pl
www.greenet.pl/nicholas


Miała nas jechać szóstka, w końcu wyruszamy z Adrianem z Gdyni we dwóch, w Krakowie dołącza do nas powracający z Ukrainy Szopen i taką ekipą, z przystankiem w barze mlecznym na Grodzkiej, wyruszamy nocną Cracovią na Węgry. Wiadomo, że ze wszystkich planów niewiele później wychodzi, więc mamy tylko ogólnie zarysowany plan wyjazdu - góry Retezat, Fogarasze, Siedmiogród i później Bułgaria, choć sama podróż do Rumunii jest dokładnie rozplanowana... W pociągu okazuje się jednak, że zaczęła się powódź i będziemy jechać naokoło, i o 6 rano, zamiast być już na Węgrzech, niespiesznie telepiemy się wzdłuż burego, spienionego Popradu do polskiej granicy...
24 lipca, dzień 2.
W końcu dojeżdżamy w okolice granicy, jak zwykle przychodzi kanar "sprawdzić" bilety, a my jak zwykle nie kupiliśmy ich w Krakowie (za 20 zł?), ale wyrażamy chęć współpracy... Ma być 2.80 zł, w końcu dajemy mu po dwa złote i przejeżdżamy na Słowację; pociąg ma pięciogodzinne opóźnienie, boję się więc wyjść w Plavcu po bilety, kupujemy je u słowackiego konduktora, i po krótkiej drzemce jesteśmy w Koszycach. Szybko kupujemy bilety do Hidasnemeti na Węgrzech, a mając jeszcze godzinę zapasu biegniemy na miasto, do restauracji, którą odkryliśmy rok temu i jemy wspaniały vyprazany syr, do tego obowiązkowo hranolki, tatarska omacka i dobre słowackie piwo. Stamtąd biegiem na dworzec i w ostatnim momencie znaleźliśmy się w pociągu do Hidasnemeti. Pół godziny później byliśmy już na Węgrzech i próbowaliśmy nawiązać kontakt z panią w okienku kasowym. Na szczęście mówiła po słowacku, więc dość szybko wytłumaczyła nam, że nasz pociąg odjeżdża za 2 godziny, a najbliższy kantor jest... na przejściu granicznym, tyle, że drogowym, 6 km stąd. Kiedy już przymierzałem się do truchtu na granicę, okazało się, że na poczcie można wyciągnąć pieniądze z karty visa. Po chwili byłem bogatszy o 7000 Ft, za które kupiliśmy bilety na pociąg do ostatniej stacji na Węgrzech, Biharkeresztes.
Do wieczora telepaliśmy się pociągami - z przesiadkami w Miskolc i Puspokladany - aż w końcu dojechaliśmy do Mezopeterd, malutkiej wioski, ostatniej stacji przed Biharkeresztes. Było już całkiem późno, a nie było wiadomo jak będzie z połączeniami w Oradei, stwierdziliśmy więc, że prześpimy się w lasku zaznaczonym na mapie, a granicę węgiersko-rumuńską przekroczymy rano.
Nasze wymarzone miejsce na spanie okazało się chaszczą tak gestą, że nie dało się do niej wejść, mocno podmokłą i z chmarami komarów. Ruszyliśmy więc dalej asfaltową drogą w kierunku granicy, licząc na to, że albo znajdziemy po drodze jakieś inne miejsce, albo w ostateczności przenocujemy na kempingu w Artand, przed samą granicą. W końcu znaleźliśmy malutką polankę między polem kukurydzy a niewielkim zagajnikiem - tak szeroką by akurat zmieścić karimatę - dobrze osłoniętą ze wszystkich stron, i nie jedząc już nawet kolacji rozłożyliśmy karimaty i weszliśmy do śpiworków. Najpierw jednak męczyły nas komary (następnego dnia na samych ustach naliczyłem 6 ukąszeń), a kiedy wreszcie udało nam się zasnąć, zaczęła się ulewa... Szybko rozbiliśmy namioty i przespaliśmy się do rana.
25 lipca, dzień 3.
Wstaliśmy rano w przerwie deszczu, w gęstej mgle zwinęliśmy namioty i idąc polną drogą wzdłuż pola kukurydzy doszliśmy do asfaltu, którym ruszyliśmy dalej w stronę granicy. Po chwili rozpoczęła się straszna ulewa, a my rozdzieliliśmy się, żeby łatwiej było złapać stopa... choć i tak nic nie jechało. W końcu przypomniałem sobie, że jakieś 2 km przed granicą jest bar, wpadłem tam trochę się osuszyć, Adrian z Szopenem złapali zaś wtedy stopa, którym dojechali do granicy. Podrałowałem jeszcze 2 km do granicy, tam popytaliśmy chwilę kierowców i zaraz siedzieliśmy w samochodach, którymi mieliśmy się dostać do Oradea. Dość szybko okazało się jednak, że Węgier, który mnie wiózł nie dopełnił jakichś formalności związanych z cłem i musiał wracać do Debreczyna, mi natomiast pozostało dalsze łapanie stopa. Przeszedłem więc pytać pod rumuńską część granicy, tam dogadałem się z Niemcem z Ulm, że weźmie mnie za granicą i ruszyłem po stempel. Kiedy po paru zdawkowych pytaniach ujrzałem w paszporcie stempel uspokoiłem się (rok temu w podróży z Krymu do Turcji zostałem deportowany z Rumunii do Mołdawii z zakazem wjazdu na rok... a było to 25 lipca...), i po niecałej godzinie dołączyłem do pozostałej dwójki na dworcu w Oradei.
W Oradei mieliśmy chwilę czasu do odjazdu osobowego do Arad, skoczyliśmy więc coś zjeść, zrobiliśmy małe zakupy, no i trzy godziny w kolejnym pociągu... Zaczęło być ciepło, więc przynajmniej podsuszyliśmy namioty.
Pociąg do Petrosani miał przyjechać do stacji docelowej około północy, zdecydowaliśmy więc, że poczekamy na następny, notabene Karpaty jadące z Warszawy, oczywiście opóźnione o 100 minut - nawet tu dosięgła nas karząca ręka PKP. Pochodziliśmy więc trochę po centrum Aradu, zjedliśmy coś i wróciliśmy na dworzec, do przeuroczej dworcowej poczekalni, gdzie tradycyjnie dzieliliśmy czas między opędzanie się od Cyganów i słuchanie popisów wokalnych jakiegoś pijaka.
26 lipca, dzień 4.
O 5 rano wysiedliśmy w Petrosani i okazało się, że za minutę odjeżdża pociąg do Lupeni... Zrezygnowaliśmy z kupowania biletów, zapakowaliśmy się szybko do pociągu i usnęliśmy; kiedy przyszedł konduktor daliśmy mu z miną pewniaków bilety z Oradei do Petrosani... Obejrzał dokładnie z dwóch stron, trochę się nadziwił i tyle... Poszedł sobie... W Lupeni przeszliśmy przez klimatyczną stację kolejową, i trafiliśmy wprost na odjeżdżający właśnie autobus do Campu lui Neag. Autobus prezentował tak tragiczny stan techniczny, że już widziałem nagłówki w gazetach: "Rumuński autobus spada w przepaść"... No ale po godzinie dotarliśmy szczęśliwie do Campu lui Neag, malutkiej górniczej osady u stóp Retezatu.
W przydrożnej knajpie kupiliśmy chleb i, po krótkim postoju na śniadanie na polance, ruszyliśmy w górę. Niestety nie mieliśmy mapy (założyliśmy sobie, że - żeby nie tracić czasu - kupimy ją dopiero w schronisku Buta) i dość szybko mieliśmy wątpliwości co do drogi, a napotkani przez nas robotnicy pokazali nam drogę prowadzącą mocno naokoło... A nie przez słynne wrota Buta...
Przez kilka godzin idziemy dość męczącym i nużącym podejściem, na przemian w słońcu i deszczu, i w końcu dochodzimy do znaku "Cabana Buta - 1 h". Rewelacja. Idziemy więc bez żadnych przystanków, żeby jak najszybciej dojść do Buty... Mamy niezłe tempo, ale po godzinie jesteśmy dalej w jakimś lesie... Godzina piętnaście - dalej nic. Zaczynamy się niecierpliwić, a tymczasem dochodzimy do znaku "Cabana Buta - 60 min."...
Dalej droga jest już bardziej górskim szlakiem, co jakiś czas przecinają ją strumyki i potoki, i właśnie w jednym z takich potoków wylądował Adrian spadając z jednej z chybotliwych kładek, przez co resztę dnia musiał spędzić w sandałach... W końcu się wkurzyliśmy na rumuńskie oznaczenia i rozbiliśmy się na obiadek na urokliwej polance, koło źródełka. Kiedy godzinę później ruszyliśmy dalej, okazało się, że schronisko było od razu za zakrętem... Może 100 metrów dalej...
W Cabana Buta kupiliśmy wreszcie mapy, wypiliśmy po ursusie i ruszyliśmy na przełęcz Saua Plaiui Mic - stamtąd, z pięknej soczyście zielonej łaki po raz pierwszy ujrzeliśmy właściwy Retezat. Widok był imponujący, a do tego wyglądało, że do jeziora Bucura jeszcze całkiem daleko, więc ruszyliśmy dalej. Z przełęczy zeszliśmy około 300 metrów w dół do doliny, przekroczyliśmy potok w pobliżu zniszczonej tamy (wyglądało na to, że woda ją po prostu rozerwała z olbrzymią siłą), i znów do góry, przez las, później przez gęstą kosówkę, dalej przez hale, aż w końcu o 19 dotarliśmy na miejsce. Jezioro znajduje się w typowym karze, jest otoczone z trzech stron wysoką na 2500 metrów granią, z czwartej strony przepaść, a na niewielkim skrawku lądu na jego brzegu znajduje się wyznaczone obozowisko... Zresztą to jedyne góry w Rumunii, w których nie można się rozbijać na dziko, tylko w wyznaczonych miejscach.
Rozbiliśmy szybko namioty, zbudowaliśmy kamienne murki od strony jeziora (to w końcu 2050 metrów n.p.m) i zmęczeni całodzienną wedrówką (zrobiliśmy około 1900 m różnicy wysokości, przeszliśmy prawie 30 km, a wszystko "na ciężko") o wpół do dziewiątej schowaliśmy się do śpiworów i zasnęliśmy (w Polsce zaczynały się dopiero Wiadomości).
27 lipca, dzień 5.
W nocy budził mnie kilka razy huraganowy wiatr, bałem się, że zerwie nam namiot, poza tym, mimo murku, mocno nas podwiewało... Nad ranem jednak troche ucichło, więc obudziliśmy się dopiero o 10. Słońce przeplatało się cały czas z deszczem, więc zwlekaliśmy z wyjściem, w końcu rozpogodziło się na tyle, że po ogromnej porcji kaszki mannej ruszyliśmy na szlak. Najpierw weszliśmy na Peleagę, najwyższy szczyt Retezatu (2509 m); kiedy nasyciliśmy się rewelacyjnym widokiem, zaczęliśmy schodzenie - już we mgle - na przełęcz Saua Pelegii, na 2285, by z niej uderzyć na o pół metra niższą od Peleagi Papuszę. Na przełęczy mgła była już tak gęsta, że - zgubiwszy kilka razy drogę - zdecydowaliśmy się iść po prostu granią, cały czas sprawdzając mapę i kompas. Widoki z Papuszy były zerowe, więc nie tracąc czasu wróciliśmy na Saua Peleagii, i z niej na przełęcz pod samą Peleagą. Dalej, idąc porządna granią, zaliczyliśmy Vf. Custura Bucurei (2307 m.), z której rozciągał się piękny widok na nasze namioty, i przez przełęcz zeszliśmy do jeziora.
Wieczór był potwornie zimny, do tego wiał straszny wiatr (palnik w mojej kuchence zgasł mimo osłonki i kamiennego murku), szybko zrobiliśmy sobie więc jedzonko, umocniliśmy trochę murki wokół namiotów... i ulewa zapędziła nas do środka. Zresztą takiej ulewy nigdy nie widziałem - przez kilka godzin deszcz walił wściekle o tropik, a wiatr rzucał namiotem na wszystkie strony...
28 lipca, dzień 6.
To była najgorsza noc... Wstaliśmy kiedy wyszło wreszcie słońce, zjedliśmy kaszkę i około 12 wyszliśmy w góry - na Retezat. Od rana było widać, że słońce świeci tylko i wyłącznie nad samym jeziorem Bucura, a okoliczne szczyty spowite są gęstą mgłą, ale mieliśmy nadzieję, że się to zmieni. Wkrótce jednak weszliśmy w gęstą mgłę, która tworzyła zresztą niezwykły klimat - mała, wąska dolinka, w niej malutkie stawy, z nad których unosiły się mgły... Szybko podeszliśmy na grań Vf. Bucury, później bardzo eksponowanym trawersem ominęliśmy sam szczyt, i doszliśmy do przełęczy. Z niej na kolejną przełęcz, a stamtąd już granią, w gęstej jak mleko mgle, dostaliśmy się na wierzchołek Retezatu (2485 m). Kiedy siedzieliśmy na szczycie i gotowaliśmy sobie zupki, kilka razy mgła rozstępowała się na moment, i widzieliśmy to doliny na dole, to grań, którą weszliśmy... Kiedy zaczęło lać ruszyliśmy z powrotem, a pogoda do końca była tak kiepska, że zrezygnowaliśmy z podchodzenia pod obie Bucury.
Kiedy tylko wróciliśmy do namiotów znowu zaczęła się ulewa i wichura. To chyba normalne w tych górach... Zresztą z opisu na odwrocie mapy wynika, że tu pada prawie cały czas :) Kiedy deszcz ustał, ugotowaliśmy obiad, czyli kuskus i sos grzybowy. Było potwornie zimno, do tego wiał porywisty wiatr (kiedy przechyliłem kubek, żeby nalać Szopenowi sosu do kuskusu, poleciał on po prostu... poziomo... mijając kuskus Szopena :) Po chwili nad jezioro zeszła gęsta mgła, a my schowaliśmy się do śpiworów.
Cieszę się, że jutro schodzimy - cały czas leje, jest potwornie zimno, nie można się nawet wysuszyć... To bardziej walka o przeżycie niż łażenie po górach...
29 lipca, dzień 7.
Noc była potwornie zimna - ale nie było źle. Stopy owinęliśmy enercetą (bardziej, żeby nie wiało nam po nogach, niż dla ciepła), pierwszy raz spaliśmy w śpiworach w polarach, do tego w nocy za bardzo nie padało...
Rano czekaliśmy w śpiworach aż rozwieje się mgła i ustanie mżawka; w końcu jednak stwierdziliśmy, że nie ma sensu. Po szybkim śniadaniu zwinęliśmy namioty, spakowaliśmy się i ruszyliśmy - tradycyjnie w gęstej mgle - na przełęcz Bucura (2206). Z niej dość ostre zejście w dół, cały czas w ulewie, po śliskich kamieniach, później kawałek przez dolinkę, aż wreszcie weszliśmy w kosówkę. Przedzieraliśmy się przez tą kosówkę, po kostki w błocie, aż w końcu doszliśmy do Cabana Gentiana. Z niej, kierując się niebieskimi trójkącikami, idąc wzdłuż potoku, a później leśną drogą, dotarliśmy wreszcie do Cabana Carnic... Cywilizacja! Im niżej schodziliśmy, tym lepsza była pogoda - tu już świeciło piękne słońce. Dowiedzieliśmy się, że za dwie godziny jedzie bus, którym za dolara możemy się zabrać do Ohaba de Sub Piatra, malutkiej wioski ze stacją kolejową. Porozwieszaliśmy więc nasze mokre rzeczy i wygrzewaliśmy się w słońcu...
Bus miał już najlepsze czasy za sobą i był potwornie zapchany. Wrzuciliśmy nasze plecaki na dach i bus ruszył. Klimat był naprawdę niezły - za oknem cudowne krajobrazy: piękna zielona dolina, środkiem której biegła pomarańczowa pylasta droga, a do tego głośna ludowa muzyka (czyli rumuńska podróbka Bregovicia :). Mimo że bus był pełen kierowca zatrzymywał się po drodze jeszcze kilka razy, żeby wziąć kolejnych pasażerów. W końcu dojechaliśmy do Ohaba de sub Piatra, gdzie kierowca zatrzymał się przed przejazdem kolejowym na szutrowej drodze i powiedział: "Gara"; wszyscy się lekko zdenerwowali, bo dworca ani widu, ani słychu, a kierowca zaczyna się pakować z powrotem do furgonetki... W końcu jednak któs odkrył peron i malutki budynek stacyjny...
Od kobiety w środku wzięliśmy rozkład... ale w sumie nic nie znaleźliśmy; kupiliśmy więc bilety na personal do Simerii, zjedliśmy tam porządny obiad w dworcowej restauracji i oglądając niesamowitą burzę czekaliśmy na nocny rapid do Braszowa.
30 lipiec, dzień 8.
Noce w rapidach sa bardzo miłe - mięciutkie, bardzo wygodne siedzenia można dodatkowo rozłożyć i wygodnie spać. Początkowo, ze względu na dwójkę współpasażerów ustaliliśmy, że nie zdejmujemy butów, w końcu jednak złamaliśmy się i podzieliliśmy się z państwem górskimi zapachami. Kobieta ostentacyjnie otworzyła okno, coś tam jeszcze powiedziała i wszyscy poszli spać. Do Braszowa pociąg przyjechał godzinę wcześniej, niż twierdziła kobieta w informacji, opuszczaliśmy go więc w panice, w ostatnim momencie... no i zostawiłem w nim moją mapę Rumunii.
Mieliśmy za sobą tylko trzy godziny snu, a to nie za wiele, zdecydowaliśmy się więc pojechać do Sighishoary, podobno najpiękniejszego miasta Siedmiogrodu, i dospać noc w personalu do niej, a wieczorem wrócić do Braszowa.
W Sighishoarze najpierw zrobiliśmy zakupy i pod cerkwią Trójcy Św. zjedliśmy śniadanie, a następnie przeszliśmy przez drewniany mostek do centrum i zabraliśmy się za zwiedzanie miasta. Samo miasteczko, najlepiej zachowane ze wszystkich siedmiu miast Siedmiogrodu, jest naprawdę piękne, tyle że my trafiliśmy tam o poranku po trzydniowym festiwalu piwnym, a w mieście ustawione były tylko 4 toi-toie... W powietrzu wszędzie unosił się zapach moczu, dookoła walały się sterty śmieci, a na trawnikach budziły się właśnie ostatnie ofiary festiwalu...
Trochę powłóczyliśmy się po mieście, wspięliśmy się urokliwymi drewnianymi zadaszonymi schodami do starego kościoła i na stary cmentarz, zobaczyliśmy dom, w którym urodził się Vlad Tepes, czyli Drakula... Odkryliśmy, że piękna wieża zegarowa jest zamknięta... I wyszedłszy z plątaniny wąskich uliczek usiedliśmy przy piwie silva.
Wpadliśmy jeszcze na obiad na cascaval pane (smażony panierowany ser, zupełnie inny niż u naszych południowych sąsiadów) i udaliśmy się na pociąg jadący z powrotem do Braszowa. Pociąg był oczywiście osobowy i 90 km dzielące nas od Braszowa miał pokonać w 2.5 godziny... Skończyło się na ponad czterech...
W Braszowie zdecydowaliśmy się na nocleg w hostelu Transilvania - w końcu fajnie po tygodniu wziąć prysznic i przeprać sobie rzeczy, do tego w środku międzynarodowe towarzystwo i, poza grzybem na ścianach, fajny klimat. Wyskoczyliśmy jeszcze taksówką (za pół dolara) do centrum, pochodziliśmy sobie po pięknej starówce i wróciliśmy do hostelu, by po raz pierwszy od długiego czasu porządnie się wyspać.
31 lipiec, dzień 10.
Kiedy rano się obudziliśmy naszych dziwnych współlokatorów-Szwedów już nie było, zwinęliśmy się więc czym prędzej i poszliśmy na Bartolomeu Gara szukać busa do Sinaia - czyli rumuńskiego Zakopanego. Okazało się jednak, że żadne busów do Sinaia stamtąd nie odjeżdżają, wzięliśmy więc taksówkę na główny dworzec (znów za pół dolara) i kontynuowaliśmy poszukiwania tam. Okazało się, ze busy odjeżdżają co pół godziny, skoczyliśmy więc na ohydną pizzę i ustawiliśmy się w miejscu, gdzie miał podjechać nasz transport. Staliśmy tak w okropnym skwarze przez ponad półtorej godziny i nic... Zaczęliśmy się więc rozglądać za pociągiem; w kolejce do kasy poznałem Mel, Angielkę, która zresztą mieszkała przez rok w Krakowie - kiedy doszliśmy do kasy okazało się jednak, że nie ma już biletów, a kolejny pociąg jedzie dopiero o 15. To strasznie późno, bo zamierzaliśmy w Sinaia wjechać kolejką linową na Cotu 2000 i stamtąd przejść przez większą część Bucegów do Omula, najwyższego szczytu tego pasma (2505).
Zagadaliśmy więc taksówkarza, który w końcu zgodził się wziąć nas swoją rozpadającą się Dacią za 2$ od osoby i po ponad godzinie niezwykle dynamicznej jazdy po górskich serpentynach byliśmy na miejscu. Tam rozdzieliliśmy się z Mel i Pam (Szkotką, która też z nami jechała) i po zrobieniu niezbędnych zapasów (woda, czekolada i wino) i zjedzeniu kebaba wjechaliśmy kolejką na Cotu 2000, skąd od razu ruszyliśmy na północ, w stronę Omula.
Tym razem pogoda była rewelacyjna - zamiast walczyć o przeżycie, jak w Retezacie, idąc przez wielkie puste łąki rozkoszowaliśmy się słoneczkiem. Przez kilka godzin szliśmy zupełnie sami przez połoninki, niesamowicie porozcinane przez wodę, z króciutką, jakby przystrzyżoną trawą. Początkowo jedynym problemem były śmieci walające się wszędzie dookoła - w końcu każdy pseudo-turysta może tak łatwo wjechać kolejką z Sinaia lub Busteni; jednak za Babele było już inaczej, zupełnie czysto, a widoki zapierały dech w piersi - niesamowite przepaście, piękne doliny, wszystko w zachodzącym słońcu...
Wieczorkiem doszliśmy wreszcie na Omul i stwierdziliśmy, że tam zostaniemy na noc; nocleg (i to w łóżku) i obiad kosztował nas łącznie 3$! Spokojnie zjedliśmy sobie obiad i siedzieliśmy leniuchując, a przy okazji kończąc wino, kiedy tuż przed zmrokiem do schroniska wpadły nasze dwie znajome z wysp. Wkrótce zrobiło się ciemno, a że w schronisku nie było elektryczności na stołach pojawiły się świeczki... I tak przegadaliśmy cały wieczór... (ach ten szkocki akcent :)
1 sierpień, dzień 11.
Noc spędziliśmy w klimatycznej zbiorowej sali - piętrowe łóżka lecą wzdłuż ścian, a na środku stoi wielki kaflowy piec, który grzeje całą noc. Co prawda ścisk był ogromny, jakiś gość całą noc się do mnie niebezpiecznie przytulał, ale jakoś przeżyliśmy, i rano, po zjedzeniu śniadania ruszyliśmy na szlak. Czekało nas zejście do Branu, do zamku Draculi, a to oznaczało dokładnie 2000 metrów zejścia. Szlak był naprawdę piękny, ale pokonanie go z ciężkimi plecakami, mimo że szliśmy w dół, było bardzo męczące. Momentami ścieżka w ogóle nie była wydeptana i ślizgaliśmy się po porannej rosie, gdzie indziej grunt wręcz usuwał się spod nóg. Po drodze, przez cały dzień, spotkaliśmy tylko dwie osoby - dwójkę Czechów z Ostrawy, na których zresztą później natrafiliśmy na bukaresztańskim Gara de Nord.
W Branie szybko zjedliśmy i zabraliśmy się za zwiedzanie klimatycznego zamku - wąskie korytarze i przejścia, labirynty krużganków, malutki dziedziniec z niesamowitą atmosferą... I ruszyliśmy z powrotem do Braszowa, a stamtąd za 100 000 lei mikrobusem do Bukaresztu. Kiedy wieczorem dotarliśmy do Gara de Nord - głównego dworca kolejowego - okazało się, że ostatni pociąg do Bułgarii już odjechał, a następny będzie w południe następnego dnia. W koncu znaleźliśmy jednak połączenie do Giurgiu, ostatniej stacji w Rumunii, a przy okazji spotkaliśmy dwójkę Czechów jadących do Pakistanu, w Hindukusz, a póki co - w tym samym kierunku. Pociąg miał jednak jechać o 6 rano, i to z Bucuresti Progresu, małej stacyjki na zupełnych peryferiach stolicy.
Tymczasem dojechaliśmy w piątkę metrem do Piata Unirii, stamtąd przeszliśmy się do Piata Universitatii, czyli samego serca Bukaresztu, i dalej, wzdłuż kanału, do parku przylegającego do Parlamentu - drugiego największego budynku świata, wspaniałego pomysłu Nicolae Ceausescu, na który poszła cała zabytkowa dzielnica. Było strasznie gorąco, termometr pokazywał 31 stopni, mimo że dochodziła północ, kupiliśmy więc w budce zmrożone wina Cotnari, ser, chleb i rozłożyliśmy się na trawie w opustoszałym o tej porze parku.
Park okazał się być wyjątkowo pustym i spokojnym miejscem, więc zdecydowaliśmy, że tam już zostaniemy na noc; było tak gorąco, że nawet nie wyjmowaliśmy śpiworów, po prostu rzuciliśmy się na karimaty, plecaki pod głowę i zasnęliśmy.
2 sierpień, dzień 12.
Kiedy zwijaliśmy się o 4.30 wydawało się, że bez problemu zdążymy na pociąg odjeżdżający półtorej godziny później... Niespiesznie szliśmy przez puste ulice Bukaresztu, odpierając ataki bezpańskich psów (w samej stolicy jest ich sto tysięcy), w końcu wsiedliśmy do tramwaju #12 i jechaliśmy w stronę Buc. Progresu. Czas biegł nieubłaganie, a tramwaj wlókł się niemiłosiernie. Kiedy wreszcie dotarliśmy do ostatniego przystanku według rozkładu pociągu nie było na stacji już od pięciu minut. Ku naszemu zdziwieniu rozkład został zmieniony i pociąg odjeżdżał 20 minut później... Spokojnie kupiliśmy więc bilety i po dwóch godzinach byliśmy w Giurgiu. Tam ostatecznie rozdzieliliśmy się z czeską parą - oni zdecydowali się iść pieszo, my natomiast pokonać 6 km do przejścia taksówką, za 1$ od osoby. Po szybkiej kontroli przeszliśmy pieszo most na Dunaju i byliśmy w Bułgarii.
Do centrum miasta i dworca było bardzo daleko, natychmiast więc obskoczyli nas taksówkarze proponujący, że zawiozą nas tam za 20 DM, poszliśmy jednak 100 metrów dalej i okazało się, że za chwilę odjeżdża autobus, który kosztuje zaledwie 0.40 lewa. Szybko kupiliśmy bilety na popołudniowy pociąg do Warny i ruszyliśmy na miasto - na kebapcze i starą zagorkę, najlepsze bułgarskie piwo. W samym Ruse nie było raczej nic do zwiedzania, więc kupiliśmy jeszcze bańciki na drogę i wsiedliśmy do pociągu.
W Warnie mieliśmy zamiar spać gdzieś na dziko lub na kempingu, okazało się jednak, że całe wybrzeże jest tak zagospodarowane i strzeżone przez policję, że raczej odpada ten wariant, szczególnie, że jakieś pół godziny po naszym przyjeździe miał zapaść zmierzch; dowiedzieliśmy się, że najbliższy kemping znajduje się 40 km dalej, nie pozostało nam więc nic innego jak przystąpić do negocjacji z kobietą, która oferowała nam kwaterę. W końcu stanęło na 6 DM od osoby za pokój znajdujący się jakieś 5 minut pieszo od plaży.
Zrzuciliśmy tam plecaki i poszliśmy pooglądać Warnę nocą; w końcu usiedliśmy w jednej z knajpek znajdujących się na plaży, żeby zakosztować szopskiej sałatki i obowiązkowej zagorki, i nacieszyć się widokiem Morza Czarnego. Trochę inne niż rok wcześniej na Krymie...
3 sierpień, dzień 13.
Obudziliśmy się strasznie późno, wpadliśmy więc szybko do sklepu i zaraz ruszyliśmy autobusem do Złotych Piasków - dzisiaj dzień relaksu :) Wkrótce leżeliśmy już pod parasolem na rewelacyjnej plaży - złoty piasek, błękitna woda, piękny widok na wybrzeże i cieplutkie morze... Trochę popływaliśmy, poleżakowaliśmy, ja zjadłem dodatkowo olbrzymią porcję szopskiej sałatki... I o trzeciej zdecydowaliśmy się zwijać, żeby zdążyć na autobus do Burgas; wysiedliśmy na dworcu autobusowym trochę skołowani (pytamy w autobusie kobietę czy to autogara, a ona kręci przecząco głową i odpowiada: "Da"), szybko okazało się, że autobus do Burgas właśnie odjechał, zjedliśmy więc obiad i pojechaliśmy następnym.
W Burgas byliśmy spóźnieni - po drodze był wypadek - no i ostatni mikrobus do Achtopola, wioski na wybrzeżu pod samą turecką granicą już pojechał... Taksówkarska mafia pod dworcem chciała trochę za dużo (60 DM), więc zaczęliśmy się zastanawiać co robić, a nawet czy jest w ogóle sens tam jechać; poszedłem na chwilę za potrzebą w okoliczne krzaki, a kiedy byłem z powrotem Adrian z Szopenem stali już i rozmawiali z jakimś złotozębym Bułgarem, handlarzem ze stadionu X-lecia... Zaoferował, że może nas zawieźć do Achtopola, i to nawet za rozsądne pieniądze, jednak, żeby obgadać szczegóły mieliśmy usiąść z nim w pobliskiej knajpce... Usiedliśmy więc (zajęliśmy stolik z brzegu) i nagle kobieta przechodząca ulicą podchodzi do Szopena i coś mówi, pokazuje, coś jakby chciała nas ostrzec; jednakże dwóch osiłków, kolegów naszego handlarza, szybko i zdecydowanie ją przepędziło, a sam szefo powiedział, że to żebraczka i chciała pieniądze. Trochę mnie to zdziwiło, bo kobieta była dobrze ubrana, szła z siatkami zakupów... No, ale szybko zajęliśmy się doptywaniem o transport do Achtopola.
Okazało się, że możemy jechać dopiero następnego dnia rano, ale Bułgar zaoferował, że możemy u niego w mieszkaniu przespać noc.
Hmm... W tym momencie rozmowa zeszła jednak na temat pieniędzy - oferował bardzo dobry kurs i mieliśmy wymienić dolary, z tym, że potrzebowaliśmy tylko 30$, a on i koledzy dość natarczywie zaczęli się domagać, żebyśmy wymienili więcej. W tym momencie coś zaczęło mi śmierdzieć, szczególnie, że zaczęli nas pytać czy możemy im wymienić na grubsze nominały, bo mają same piątki... Z niechęcia na nie popatrzyłem, a szefo widząc mnie szybko zaczął mnie przekonywać, że piątki są OK, rzucił nawet na stół dwie z góry ogromnego pliku mówiąc, że możemy sobie kupić za to piwo i sprawdzić, czy są dobre.
No to wszystko jasne - skumaliśmy, że w tym pliku musi być masa lewych piątek i zaczęliśmy myśleć jak się wycofać, szczególnie, że kawiarnia była pełna "kolegów" szefa. W końcu zdecydowanie podziękowaliśmy, wzięliśmy plecaki i w noooogi... Usłyszeliśmy jeszcze "Spie.....!" z mocnym bułgarskim akcentem i byliśmy z powrotem na dworcu :)
Znowu zagadaliśmy z taksówkarzami i z początkowych 45 marek zeszliśmy na 38 za 90 km do Achtopola. Dalej za dużo. Odeszliśmy trochę dalej namyślić się i po chwili spotkaliśmy kolejnego gościa, który był nas gotów zawieźć do Achtopola, też handlował na stadionie, tylko wyglądał mniej mafijnie. Od razu wiedzieliśmy, że to przekręciarz, więc rozmowę z nim potraktowałem rozrywkowo: początkowo dawał 2.5 lv za dolara (normalny kurs to 2.1-2.2), ja na to: "To jakoś mało". Gość w szoku, Adrian z Szopenem też :) Ale kiedy usłyszałem rzucony w akcie desperacji kurs 3.0 to już ja przestałem wiedzieć co się dzieje, więc stwierdziłem, że zmienimy front i zapytałem czy da nam tylko w piątkach. On się zmieszał, ale szybko mówi, że ma też inne banknoty - i wyciąga dwudziestki... Tyle, że stare, bez pasków-hologramów (ostatnio była w Bułgarii denominacja), no i za 100$ dostalibyśmy chyba równowartość 40 groszy. No to zwracam mu uprzejmie uwagę, że te banknoty nie mają pasków. A on: "A to też mam takie z paskiem" - i wyjmuje plik piątek...
Adrian z Szopenem bawili się raczej kiepsko - atmosfera zrobiła się dość napięta i właśnie zapadł zmierzch - szybko więc odeszliśmy od tego gościa i chcieliśmy już jechać za 6 lv za miasto na plażę i tam się przespać, kiedy podszedł do nas starszy wiekiem taksówkarz mówiąc, że nas zawiezie za 17$. My twardo 15, w końcu zaproponowałem tak po środku - 16$, i gość po krótkim namyśle oświadczył, że nas weźmie, tylko, żebyśmy jego kolegom z taksówkarskiej mafii powiedzieli, że jedzie za 18$. I tak jeden z taksówkarzy jechał równolegle z nami aż do rogatek miasta i rzucał przez otwarte okno jakimiś bluzgami.
Gość zapytał jeszcze czy wymieniliśmy jakieś pieniądze i powiedział, że to była burgaska mafia, i w stylu Collina McRae dowiózł nas w nocy do Achtopola. Po drodze niesamowite widoki - jedzie się nad samym morzem Czarnym, a księżyc był w pełni i rzucał wszędzie niesamowitą poświatę.
W końcu dojechaliśmy do miejsca naszego przeznaczenia, zapłaciliśmy, kupiliśmy bancziki na kolację i ruszyliśmy krótkim deptakiem na molo, żeby rozejrzeć się za miejscem do spania... Szybko zdecydowaliśmy, że pójdziemy na południe, w stronę Turcji, po chwili byliśmy już na skraju zabudowań i wyszliśmy w step. Szliśmy nim dobre pół godziny, w końcu znaleźliśmy zwarte cierniste krzaki z małą polanką po środku, na skraju skalistego klifu. Miejsce było idealnie osłonięte od wszystkiego, z wiatrem włącznie; po chwili mieliśmy już rozłożone karimaty i szliśmy spać.
4 sierpień, dzień 14.
Obudziłem się przed szóstą, po cichu wyszedłem ze śpiwora, zabrałem aparat i nową kliszę, i poszedłem na skraj klifu obejrzeć wschód słońca. Widok był po prostu rewelacyjny...
Około 8 zwinęliśmy się i wróciliśmy do Achtopola; zjedliśmy na śniadanie jogurt i bancziki, kupiliśmy niewielkiego arbuza i ruszyliśmy na plażę - podobno jedną z najpiękniejszych w Bułgarii. Nie była ona zła, ale zachwyceni też nie byliśmy, do tego był potworny upał, a nie można było wypożyczyć parasoli... Lepiej już było w licznych skalistych zatoczkach ciągnących się wzdłuż plaży... Kiedy mieliśmy dość wróciliśmy do Achtopola, wypiliśmy zimny, orzeźwiający airan (jogurt z wodą i kostkami lodu) i zaczęliśmy rozglądać się za knajpką na obiad. Szybko znaleźliśmy małą knajpkę ukrytą w winoroślach i tam zjedliśmy tarator (zimną zupę zrobioną z jogurtu, ogórka i czosnku) i pyszne giuwecze.
Resztę dnia spędziliśmy na małej skalistej wysepce koło latarni, skąd rozciągał się wspaniały widok na wybrzeże i Achtopol, i wieczornym mikrobusem udaliśmy się do z powrotem do Burgas, a stamtąd nocnym pociągiem do Sofii.
5 sierpień, dzień 15.
Rano byliśmy w Sofii i tu niespodzianka - okazało się, że w weekendy kursuje dodatkowy pociąg do Widin, więc zamiast czekać 6 godzin od razu możemy się przesiąść. Tylko w Bułgarii pociąg może jechać 200 km przez pięć i pół godziny. Pospieszny zatrzymywał się w takich wioskach, że tylko parę wagonów stało na stacji, a reszta pociągu gdzieś w polu.
W końcu dowlekliśmy się do Widin - tam dwójka Czechów, których poznaliśmy w pociągu (wracali z Gruzji) zdecydowała się, że idzie 10 km do przejścia pieszo, my natomiast odeszliśmy trochę od dworca szukając taksówki po rozsądnej cenie i wkrótce jechaliśmy do granicy za 3 lv (=3 DM)- nasze ostatnie bułgarskie pieniądze.
Szybko przeszliśmy kontrolę i... pozostało nam czekać na prom. Po godzinie czekania w strasznym upale dowiedzieliśmy się, że prom przypłynie dopiero wtedy, kiedy załaduje się na niego odpowiednia liczba samochodów w Calafat, po rumuńskiej stronie Dunaju. A to niedziela - więc mały ruch - i może to być nawet za dobrych kilka godzin. Siedzimy w cieniu jakiejś budy, ale nawet w cieniu jest taki skwar, że nie da się wytrzymać, a wiatr jest tak gorący, że nie przynosi żadnej ulgi. A bezdomne psy po prostu nas wykańczają...
Po trzech godzinach w końcu załadowaliśmy się na prom, którym płynęliśmy kolejną godzinę (powinno być pół), bo lekko wstawiona załoga nie mogła sobie poradzić z przybiciem do Calafatu i musiała robić kilka podejść :) Szybko zebraliśmy rumuńskie pieczątki, przedarliśmy się przez pierwsze stado Cyganów i ruszyliśmy na dworzec. Od razu poczuliśmy, że jesteśmy w Rumunii - wszędzie bose brudasy, chwytające za rękę i krzyczące: "Mani!", wszędzie: "Daj markę!", papierosa albo to co akurat trzymasz w ręce.
Pociąg Calafat-Craiova o dziwo nie był skomunikowany z promem :) Po dłuższym oczekiwaniu wsiedliśmy do klimatycznego personala, którym po ciemku dowlekliśmy się do Craiovej.
W Craiovej, razem z wcześniej poznanymi Czechami, mając chwilę czasu do odjazdu pociągu do Arad poszliśmy coś zjeść do budki przed dworcem. Wzięliśmy hamburgery, kawałki pizzy i ciastka z kremem waniliowym, i to w najróżniejszych kombinacjach.
Szybko okazało się, że coś było nieświeże - Adrian przez całą noc miał w pociągu ostre sensacje zołądkowe, ja dołączyłem do niego w autobusie z Arad do Oradii... Metodą jakąś tam (miałem to na logice :) doszliśmy w końcu do wniosku, że zatruliśmy się kremem z ciastek... W Oradii wysiadłem nieprzytomny - po ciastkach z kremem dziurawa, wyboista droga pokonywana rozpadającym się autobusem dobiła mnie zupełnie.
Ustaliliśmy, że koniecznie trzeba się dostać na Węgry - baliśmy się, że zatrucie to salmonella, a z rumuńskimi szpitalami nie ma żartów. Udało nam się złapać taksówkę, z którą wynegocjowaliśmy 70 000 lei za kurs do granicy (2$). Z przejścia i tak mieliśmy łapać stopa, bo do stacji kolejowej w Biharkerestesz jest dobre 6 km, uznaliśmy więc, że lepiej pytać o Debreczyn - linia kolejowa idzie naokoło, więc zaoszczędzimy masę czasu i pieniędzy. Po chwili Szopen z Adrianem mieli już stopa, ja natomiast pytałem dalej - i jak na złość, dużo osób chciało mnie zabrać do Budapesztu, natomiast do Debreczyna nikt. W końcu dogadałem się z jakąś Węgierką, która mówiła, żebym czekał na nią 200 m za granicą, bo ona tam ma samochód i pojedziemy razem. Przeszedłem więc pieszo przejście, prawie mdlejąc, kiedy wręczałem pogranicznikowi paszport, i poszedłem z 200 m za przejście. Po chwili pojawiła się tamta Węgierka i powiedziała, że tak naprawdę to nie ma samochodu, ale chce razem ze mną jechać stopem.
Było coś koło południa, upał nieziemski, a ja byłem mocno odwodniony po ekscesach w autobusie... Czułem się tak źle, że pobieżnie zbluzgałem to dziewczę i poszedłem usiąść na ławce pobliskiego baru. Przez kilka godzin spałem i mdlałem na zmianę, wcześniej tylko przywiązałem sobie przytomnie rękę do plecaka... W końcu stwierdziłem, że muszę się ruszyć, bo Szopen z Adrianem czekają już na pewno w Debreczynie, a ja mam kawał drogi... Kupiłem sobie mineralną, żeby trochę ugasić pragnienie, ale niestety kilka minut po jej spożyciu rozstałem się z nią... I wyszedłem na drogę łapać stopa - ale prawie nic nie jechało, a to co jechało, wcale nie miało zamiaru mnie brać. Ruszyłem więc powoli w stronę Biharkerestesz, machając na to co przejeżdzało, i po jakimś kilometrze zatrzymało się tico z dwiema zakonnicami jadącymi do Budapesztu. Dogadałem się z nimi, że podrzucą mnie do Puspokladany - wezla kolejowego oddalonego o godzinę drogi od Debreczyna.
Z Debreczyna, już z Adrianem i Szopenem, przez Szerencs dostaliśmy się do Satoraljaujhely. Wylądowaliśmy tam o 22 i od razu ruszyliśmy pieszo do przejścia granicznego, a stamtąd do Slovenskiego Novego Mesta - łącznie około 10 km. W SNM okazało się, że pociąg do Koszyc będzie jechać dopiero po czwartej rano, przespaliśmy się więc w klimatycznej dworcowej poczekalni (malutka, puściutka i kompletnie ciemna) i rano przez Koszyce dostaliśmy się do Polski.

Trochę porad


Dojazd
Jeśli ktoś planuje najpierw - tak jak my - łażenie po górach, to bardziej opłaca się dojazd przez Węgry, jeśli natomiast chce jechać do Bukaresztu lub nad Morze Czarne - najlepiej dotrzeć do Rumunii przez Ukrainę (słynny autobus Przemyśl-Suczawa).
Najtańszy wariant wygląda tak: z Krakowa przez Muszynę/Plavec do Koszyc (np. Cracovią - wyjazd z Krakowa o 22, rano na miejscu), stamtąd do Slovenskiego Novego Mesta. Przez polską granicę daje się kanarowi 2 zł w łapę (nawet kobieta w kasie w Krakowie powiedziała, żeby tak zrobić... :); w Plavcu postój jest dłuższy, więc wychodzi się z pociągu i kupuje bilet na stacji (142 sk); jeśli ktoś bardzo nie chce wysiadać to dopłata za wypisanie biletu w pociągu wynosi 70 sk na osobę.
Ze Slovenskiego Novego Mesta pieszo do Satoraljaujhely (ok 10 km, ale lepiej na granicy zabrać się stopem - wszyscy jadą przez Satoraljaujhely, więc można sobie skrócić drogę o połowę; dla leniwych są też dwa pociągi dziennie); stamtąd pociągiem przez Szerencs, Debrecen i Puspokladany do Biharkeresztes (ok. 1600 Ft, w odwrotną stronę łatwo złapać stopa z granicy do Debreczyna, oszczędza się wtedy czas i z 400 Ft). Z Biharkeresztes jest ok. 6 km do granicy Artand-Bors; a więc uderzamy pieszo i na granicy pytamy kto nas weźmie do Oradea (ok 14 km). Lepiej pytać zagranicznych, bo Rumuni chcą 3-5 $ za podwiezienie. Z Oradea pociągiem można się dostać już w każde miejsce w Rumunii, oczywiście z przesiadką w Arad.
Można też jechać z Koszyc prosto do Hidasnemeti, stamtąd do Miskolc i dalej jak wyżej - jednak płaci się wtedy więcej za drogie pociągi węgierskie.
Do Bułgarii jechaliśmy na raty, z przejściem po drodze dwóch łańcuchów górskich i zwiedzaniem Transylwanii, ciężko więc podać dokładny koszt podróży. W każdym razie podróż powrotna z Burgas do Gdyni (ok 3100 km różnymi środkami komunikacji) kosztowała nas 30 $ i trwała 78 godzin - bo wszystko nam uciekało, a do tego rumuńskie ciastka z kremem wyłączyły mnie na dłużej :)
Warto zastanowić się nad ofertą CityStar kolei słowackich - bardzo przystępne ceny, a odpada przechodzenie granic pieszo i całe kombinowanie (info na http://dop.slovakrail.sk/city_star.html).
Pociągi w Rumunii
Dalej jest folklor zamiast komputerów w kasach - kiedy pociąg odjeżdża z poprzedniej stacji ktoś dzwoni i dyktuje numery wolnych miejsc, a kobieta w kasie wpisuje je do zeszytu, i później ręcznie wypisuje miejscówki na kartonikach, odkreślając numery w zeszycie.
Teoretycznie sprzedaż zaczyna się na godzinę przed odjazdem, ale często jest to pół godziny lub 20 minut. Cena jest jedna na wszystko - tyle, że personal nie wymaga miejscówki, accelerat to dodatkowo miejscówka kosztująca pół dolara, natomiast w przypadku rapidu cena miejscówki może wynieść drugie tyle co bilet.
Personal to potwornie wolne i brudne pociągi osobowe - ale też mają swój klimat; accelerat pospieszne - najlepszy wybór, bo dopłaca się tylko 0.5$ zryczałtowanej opłaty za miejsce; rapidy to ekspresy, nie są tanie, ale poza tym nie można im nic zarzucić; siedzenia w nich są tak wygodne, że noclegi w rapidach są wspominane bardzo mile :)
Pieniądze
Trzeba zaopatrzyć się wcześniej w korony na bilet słowacki; forinty można kupić w Satoraljaujhely albo wyciągnąć z karty visa (w Hidasnemeti była tylko ta druga możliwość). Jeśli chodzi o leje - wymiana bez problemów w Oradea (kantor na dworcu, tak jak wiele rumuńskich kantorów nie przyjmuje dolarów sprzed 1996 roku), a wcześniej się i tak nie przydadzą. Lewy też można kupić później, choć warto mieć jakąś drobną kwotę na dojazd z granicy do miasta (np 0.40 lv na autobus z Giurgiu-Ruse do Ruse).
Przydają się też o dziwo drobne dolary - jedynki, piątki. Czasami płaciliśmy po prostu jedynkami i wychodziło to nawet korzystniej niż przy wymianie kantorowej.
Wyciąganie pieniędzy z bankomatów i tak nie ma sensu (prowizja + marny kurs), ale karta czasami potrafi uratować; w Simerii skończyły nam się leje, a okazało się, że w całym mieście nie ma kantoru, za to pośrodku dworca stał bankomat.
Ceny
Rumuńskie ceny są wciąż przyzwoite - za obiad w restauracji płaciliśmy 2-3$ (np kotlet, dwie surówki, frytki i podawany do wszystkiego chleb). Bardzo tanie są kafejki internetowe (najtańsza: w Braszowie 0.5$ za godzinę). Noclegi - wszyscy standardowo chcą 5-6$ za niezbyt wysoki standard (a czasami naprawdę straszny syf), no ale przecież można rozbić się na dziko. My z dobrodziejstwa spania pod dachem skorzystaliśmy tylko dwa razy, żeby się umyć, oprać itepe...
Pociągi są dość tanie, dużo osób dostaje zniżkę na ISIC (coś w stylu: reducere pro studente). Owoce tanie. Sery - bardzo dobre i tanie. Dobre rumuńskie wino - np Cotnari - 1.5$.
Tanie są również taksówki (4000 lei/km; 1$=30 000 lei), więc czasami jak ucieknie pociąg, a jest się w kilka osób, nie warto czekać. My zgadaliśmy się z dwiema Angielkami i w piątkę jechaliśmy z Braszowa do Sinaia, zamiast czekać 3 godziny na następny pociąg, i zapłaciliśmy naprawdę grosze.
Góry
Przekleństwem rumuńskich gór jest pogoda - lepiej poczekać do sierpnia, kiedy robi sie ona stabilna, bo padający poziomo deszcz i huraganowe wiatry potrafią wykończyć każdego. Byliśmy w Retezacie - poza pogodą rewelacja, coś jak Tatry, tyle, że bez ludzi, dziennie spotykało się 10-20 osób. Schroniska są nisko i dość daleko, jedynym wyjściem jest więc namiot, a jeśli rozbije się go nad Bucurą, na wysokości 2050 m., klimat jest naprawdę niezły, widoki rewelacyjne, a przede wszystkim jest to świetna baza do wycieczek na okoliczne szczyty. W Bucegach, górach podobnej wysokości, jednak przypominających bardziej polskie Bieszczady, przez cały dzień spotkaliśmy tylko dwie osoby, a więc też tłoku nie ma. Można się wszędzie rozbijać dziko, polecam jednak klimatyczne schronisko na Vf. Omul (2505 m., spanie na zbiorowym łóżku kosztuje 2$).
Spanie w Bukareszcie
Jeśli komuś zdarzy sie tak jak nam kiblowanie w Bukareszcie (co przy obecnym rozkładzie pociągów do Giurgiu jest całkiem możliwe) może kupić nad kanałem wino Cotnari z lodówki, a następnie pójść do pobliskiego parku sąsiadującego z budynkiem parlamentu (podobno drugi największy gmach na świecie); park jest pusty i spokojny, można się położyć w środku i spokojnie przespać do rana. Przy pobudce o 4.30 można spokojnie zdążyć na pierwszy pociąg do bułgarskiej granicy (trawmajem #12 do ostatniego przystanku - na dworzec Bucuresti Progressu; bilet do Giurgiu kosztuje niecałego dolara). Warto też wiedzieć, że pociąg ten odjeżdza z Buc. Progressu nie o 5.50, tak jak to jest we wszystkich rozkładach CFR, tylko o 6.18 (tak jak to jest w rozkładzie stacyjnym na Progressu).
Granica rumuńsko-bułgarska
Najpierw trzeba się do niej dostać - jest to parę km i warto wydać 2-3$ (oczywiście za cały samochód) i podjechać taksówką. Samą granicę najtaniej przejść pieszo - jest to most na Dunaju, z bułgarskiej strony do dworca kolejowego (ŻP Gara) w Ruse jeździ autobus #11 (0.40 lv=80 gr). W kantorze na granicy jest rzeźnicki kurs, natomiast przy dworcu kolejowym kurs jest normalny (1$=2.20 lv).
Można też kupić do Ruse bezpośredni bilet z Bukaresztu (6$), lub bilet na pociąg osobowy z Giurgiu do Ruse (jeździ dwa razy dziennie, 2$); nie da rady kupić biletu do granicy i dalej przejściówki na pociąg międzynarodowy.
Przejście Widin-Calafat dla najbardziej wytrwałych - po pierwsze trochę wiecęj się płaci za pociągi; z Widin do przejścia jest 10 km i pozostaje przejście tego pieszo lub taksówka (3 lv), później czeka się, aż prom się zapełni (u nas trwało to chyba 4 godziny). Prom kosztuje 3$ od osoby i płynie pół godziny, pod warunkiem, że kapitan jest trzeźwy (u nas trwało to godzinę, a załoga była trochę nieświeża). Pociągi po obu stronach granicy są słabo skomunikowane.
Pociągi w Bułgarii
Chce się o nich szybko zapomnieć. Standard wyjątkowo niski, a ceny wzrosły tak, że przewyższają lekko rumuńskie. Pociąg pospieszny z Sofii do Widin przejeżdża odległość 200 km w 5 godzin, zatrzymując się na takich stacjach, że nasz wagon przeważnie stał w polu kilkadziesiąt metrów od peronu...
Bryz to pospieszny. Putniczeski to osobowy i podobno jest jeszcze wolniejszy niż pospieszny :)
Połączenia z Ruse do Warny: 6.00 i 16.00, koszt: 6 lv (2.7 $). Jest też autobus o 6 rano.
Bułgarskie specjały
Koniecznie trzeba spróbować szopskiej sałatki, czyli sałatki z pomidorów, ogórka, cebuli, papryki i tartego koziego sera. Do tego obowiązkowo Zagorka - najlepsze piwo (polecam), w sklepie 1.20 zl,w knajpie 2 zl :)
Bułgarskie fast-foody oferują kebapcze (hot dog z kotlecikiem uformowanym w kiełbaskę) - nie byłem zachwycony, objadałem się natomiast banczikami - pierogami z ciasta francuskiego ze słonym serem w środku.
Na gorące dni dobry jest airan (zimny kwaśny napój jogurtowy), tarator (zimna zupa z jogurtu z ogórkami i czosnkiem), no i oczywiście arbuzy.
W ogóle warto próbować bułgarskich specjałów (np pyszne giuwecze czy kawarna), bo ceny w restauracjach i knajpach są śmiesznie niskie - szczególnie jeśli trafi się w mało turystyczne miejsca jak Achtopol.
Dokładny koszt powrotu z Bułgarii
Burgas-Widin przez Sofię (pociąg pospieszny): 15.70 lv (7.13$)
Widin-granica (taxi): 3 lv (1.36$ na trzech, czyli 0.45$)
Prom przez Dunaj do Calafat: 3$
Pociąg Calafat-Craiova-Arad-Oradea: 169 000 lei + 16 000 miejscówka Craiova-Arad = 182 000 lei (6.23$)
Oradea-Bors (granica), taxi: 70 000 lei (2.16$ na trzech, czyli 0.72$)
Artand (granica)-Derbecen - stop
Pociąg Debrecen-Szerencs-Satoraljaujhely: 1182 Ft (4.22$)
Pieszo przez granicę do SNM
Pociąg Slovenske Nove Mesto-Plavec (granica polska) - 142 sk (2.99$)
Plavec-Muszyna - przypadkowo nie zapłaciliśmy nic; normalnie - jak zwykle w łapę konduktorowi, mniej przekupny może chcieć nawet 2.80 euro
Łącznie z Burgas do Muszyny: 25.2$
Rozkłady jazdy
Kolej:
Polska - www.pkp.pl
Słowacja - www.zsr.sk
Węgry - www.mav.hu
Rumunia - www.cfr.ro
Bułgaria - http://www.bg400.bg/bdz/Html/TTable.htm
Autobusy:
Słowacja - http://www.cp.sk/ConnForm.asp
Inne
Jeśli w Bułgarii spytacie kogoś o drogę, a ten odpowie "wsie na prawo" i pokaże na wprost - nie zdziwcie się :) Prawo to prosto; głową macha się na odwrót, co wprawia w osłupienie - ktoś mówi "ne" i potakująco kiwa głową...
Nie warto wymieniać dolarów na ulicy - roi się od oszustów (szczególnie w Burgas), którzy próbują wcisnąć stare dwudziestki, bez paska, po denominacji warte 100 razy mniej, lub lewe piątki.
W Slovenskim Novym Mescie jest rewelacyjna poczekalnia na maluteńkim dworcu, nie ma w niej światła, świetnie się śpi na karimatach; pierwszy pociąg do Koszyc o 4.16.
W Rumunii można kupić rozkład jazdy pociągów CFR - kosztuje 1.5$ i są to naprawdę bardzo dobrze zainwestowane pieniądze...