ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rumunia, lipiec 2003

Autor: Jan Skrodzki
Data dodania do serwisu: 2003-10-09
Relacja obejmuje następujące kraje: Rumunia, Ukraina
Średnia ocena: 6.12
Ilość ocen: 632

Oceń relację

Jan Skrodzki

W mą podróż do Rumunii wyruszyłem 10 lipca 2003, najpierw wieczornym pociągiem do Wrocławia, a następnie do Przemyśla, gdzie przesiadłem się na autobus jadący do Suczawy. Autobus wyjechał z kompletem pasażerów, do tego zawalony mniejszymi i większymi kartonami z rozmaitym towarem; było bardzo ciasno, siedzenia rozmieszczone zbyt blisko siebie, skutkiem czego o rozprostowaniu nóg można było tylko pomarzyć. Okien otworzyć się nie dało, bo konstruktor nie przewidział takiej możliwości; w czasie jazdy głośno pracował wentylator. Nie polecam tego wariantu podróży do Rumunii, mimo że jest to przejazd bezpośredni i stosunkowo tani (70 zł). Zniechęcają długie postoje na granicach (spędziliśmy cztery i pół godziny na granicy polsko-ukraińskiej i ok. trzech na ukraińsko-rumuńskiej), krótkie przerwy w podróży dla potrzeb ciała (kierowca popędza pasażerów) i przyjazd na miejsce między godziną 2 a 3 w nocy. Co robić w obcym mieście o tej porze? Trzeba przekiblować do rana. Przyjeżdżających późną nocą do Suczawy witają bezpańskie psy.
Do rumuńskiej odprawy celnej trzeba było wysiąść z autobusu z całym swoim majątkiem, staliśmy tak na zewnątrz prowadząc rozmowy o podróżach, podczas gdy celnicy w autobusie oglądali szpachelki i zestawy wierteł do drewna.
Rankiem w Suczawie wymieniam w banku dolary na leje i od razu czuję się jak w Polsce pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych — operuje się tutaj dziesiątkami i setkami tysięcy lei, nawet przy niewielkich zakupach. Po zjedzeniu śniadania wyruszam do monastyru Voronet. Wstęp do niego kosztuje 1,2 USD (podaję w dolarach ale płatne oczywiście w lejach), a możliwość fotografowania 1,9 USD (rozróżniają nawet fotografowanie klasyczne i cyfrowe!). Następny w kolejności jest monastyr Humorului, ale przybywam tam pod wieczór i postanawiam zwiedzić go jutro. Do wieczornego posiłku popijam wino Grasa de Cotnari, a układając się do snu w namiocie słyszę pokrzykiwania pastuchów i dzwonki pasących się nieopodal zwierząt.
Jest mi dobrze.
Nazajutrz do późnego przedpołudnia odrabiam zaległości w spaniu, a po śniadaniu udaję się do monastyru (ceny wstępu i fotografowania wszędzie takie same), ale tym razem płacę tylko za wstęp a fotografuję za friko. Na ścianie scena Sądu Ostatecznego, patrzę na nagie i mizerne postacie ludzi, przypominają mi się obrazy Hieronima Boscha. Dlaczego nagie? Jak wyszedł z łona swej matki, nagi, tak znowu odejdzie, jak przyszedł, i nie wyniesie z swej pracy niczego, co mógłby w ręku zabrać ze sobą. A mizerne? Ponieważ wszyscy zgrzeszyli...
Idę dalej przez odrutowane wsie (mnóstwo słupów z wiszącymi nań przewodami, okropny widok), co jakiś czas zaczepiają mnie ludzie pytający o godzinę. Wkraczam do Pleszy, jednej z polskich wsi i zachodzę do Bolka Majerika — rzeźbiarza, malarza i poety. Długo rozmawiamy na temat sztuki i wiary, Bolek jest dosyć porywczy w rozmowie ale miło się z nim gada. Częstuje mnie kubkiem herbaty (jeszcze nie wiem, że będzie to jedyna herbata jaką uda mi się wypić w Rumunii) i ofiarowuje tomik swojej poezji z dedykacją.
Ruszam dalej mimo padającego deszczu, robi się późno, a chcę dziś dotrzeć do Domu Polskiego w Nowym Sołońcu i tam przenocować. Po drodze fotografuję skałę, w której Bolek wyrzeźbił kilka twarzy i głowę lwa. Wiedzie mnie szlak kiepski i błotnisty, wreszcie wkraczam na betonową nawierzchnię „Aleksandrówki” — drogi, która powstała po wizycie A. Kwaśniewskiego w Nowym Sołońcu, jaka miała miejsce kilka lat temu. Prezydent miał trudności z bezpiecznym dotarciem przez błoto ze swej limuzyny do Domu Polskiego.
Nocuję w Domu Polskim (3 USD), spotykam tam czworo Polaków: Agnieszkę i Witolda (małżeństwo), Tomka i Szymona. Do późna w nocy rozmawiam z Tomkiem, mimo jego miejscami faszystowskich poglądów rozmawia nam się dobrze.
Niestety w domu nie ma wody (awaria) i tak będzie prawie przez cały okres naszego tam pobytu. Jest za to kuchnia, gdzie stoi piec, w którym można palić drewnem.
Następnego dnia leje od rana, ale mimo padającego deszczu wczesnym popołudniem wychodzę robić zdjęcia Sołońca i okolicy. Prawie wszyscy mijani ludzie pozdrawiają mnie słowami „dzień dobry” albo „pochwalony”, to miłe. We wsi nawet małe szkraby mówią po polsku. Bardzo przyjemnym uczuciem po trudnościach porozumiewania się w Rumunii, jest wejść do wsi, w której prawie wszyscy mówią po polsku (i posługują się tą mową na co dzień) i gdzie wszędzie można swobodnie się porozumieć. Czasem tylko pada pytanie w rodzaju: jak się po polsku nazywa ta mucha, co żre ziemniaki? (Chodziło o stonkę.)
Trzeciego dnia nadeszła pora, by opuścić gościnny Sołoniec i wyruszyć dalej, jadę do Vatra Moldovita, gdzie znajduje się monastyr Moldovita, kolejny na mej liście. Wchodzę za darmo, oglądam i fotografuję. Na zachodniej ścianie monastyru, na której namalowana jest scena Sądu Ostatecznego znajduję mnóstwo napisów pochodzących z XIX w. pozostawionych tam przez ówczesnych turystów, są także polskie nazwiska. Te polskie znajdują się dość wysoko, nad wejściem do świątyni i są bardzo starannie wykonane, zdobione wyżłobionymi w tynku rysunkami gałązek. Nie sądzę, aby napisy te wykonali sami odwiedzający, raczej ich wykonanie zostało przez nich komuś zlecone. O zgrozo, nasi przodkowie bez żenady pisali po freskach.
Po obejrzeniu monastyru sugerując się przewodnikiem wchodzę na pobliskie wzgórze, aby stamtąd spojrzeć na budynek w całej jego okazałości. Niestety przewodnik nie pisze prawdy, drzewa skutecznie przesłaniają widok starych murów. Schodząc tuż po deszczu ze wzgórza ześlizguję się i ląduję tyłkiem w błocie. Złorzecząc na autora przewodnika, który mnie tu przywiódł wyciągam z plecaka gąbkę i maczając ją w pobliskiej kałuży mozolnie oczyszczam spodnie oraz plecak. Wreszcie jestem na tyle czysty, że decyduję się kontynuować schodzenie, ale po kilku krokach znów przybieram pozycję horyzontalną z tylną częścią ciała umiejscowioną pośrodku błotnistej kałuży. Cały zadek upaćkany! Ponownie sięgam po gąbkę klnąc, a jednocześnie błogosławiąc moją przezorność, która kazała mi pamiętać o zabraniu tego drobiazgu ze sobą w podróż. Jeszcze raz udaje mi się doczyścić, chociaż w pierwszej chwili wydawało się to niemożliwe (spodnie do tej operacji musiałem opuścić do kolan). Tym razem już bez niemiłych przygód schodzę ze wzgórza.
Z Vatra Moldovita jadę autostopem do Sucevity, aby obejrzeć znajdującą się tam perłę malowanych monastyrów. Zaraz obok monastyru wznosi się wzgórze, widok z niego na monastyr jest jednym z najbardziej znanych i najładniejszych widoków Bukowiny. Aby wspiąć się na to wzgórze najlepiej przejść przez znajdujący się obok monastyru cmentarz idąc wzdłuż jego północnego ogrodzenia i podejść ok. 30 m wzdłuż drewnianego płotu okalającego monastyr. Tuż obok brzozy rosnącej przy płocie (jedyna brzoza w promieniu 200 m) znajdują się schodki, po których można płot wygodnie pokonać.
Następnego dnia rano wyjeżdżam autostopem do Radowiec i zachodzę tam na bazar, bo moje sandały uległy samozagładzie. Po dziesięciu minutach wychodzę w nowym obuwiu, za które zapłaciłem całe 15 zł. Z Radowiec jadę pociągiem do Suczawy. Bilety kolejowe mają kształt małych tekturowych kartoników, takie same były przed laty u nas; widzę, że konduktorzy rumuńscy biorą w łapę. O 21:00 wyjazd autobusem do Buzau, gdzie mam przesiadkę do Gałacza (Galati). Autobus wygodny, jest nawet video i amerykański film. Niestety autobus przemknął przez Buzau nie zatrzymując się, chociaż powinien. Tym sposobem dojechałem do Bukaresztu za cenę biletu do Buzau (5,54 USD). Dworzec Obor (wschodni dworzec kolejowy Bukaresztu), to obskurna okolica, w budynku dworcowym pleni się robactwo. Po porannej toalecie postanawiam jechać do Konstancy, pobyć kilka dni na wybrzeżu i ruszyć w deltę Dunaju.
Uwaga na taksówkarzy w Konstancy — zaczepił mnie jeden z nich proponując podwiezienie do Costinesti za 20 USD! W celu skłonienia mnie do skorzystania z jego oferty nakłamał, że to 40 km (jest ok. 25) i że korzystając z mikrobusu trzeba przejść 2-3 km od przystanku do miasteczka. Podziękowałem mu grzecznie i poszedłem do mikrobusu (stoją obok dworca), przejazd nim kosztował 0,92 USD, wysiadłem w centrum miasteczka, jak wszyscy. Zaraz po wyjściu z auta różni ludzie proponują nocleg u siebie (6,15÷7,8 USD za nocleg w pokoju), skorzystałem z oferty rozbicia namiotu na podwórku za 1,2 USD. Dwie beczki z wodą (ciekawe, że zawsze dwie) umieszczone wysoko i wystawione na słońce to naturalny bojler, w ten sposób turyści mają ciepłą wodę.
Plaża niepłatna, podobna do tej nad naszym Bałtykiem, tylko nieco węższa. Wiele kobiet opala się topless, a nieco dalej znajduje się pustawa plaża nudystów. Rok temu byłem na Krymie, tam plaże są głównie kamieniste, nieprzyjazne dla stóp; tu piasek jest miękki, dno opada łagodnie, a woda u brzegu ma przyjemny dla oka szmaragdowy odcień przechodzący w oddali w barwę jasnego błękitu. Morze faluje łagodnie, więc fale nie rzucają człowiekiem, jak to było na Krymie. Pierwszego dnia, kiedy wszedłem do wody stwierdziłem, że jest dosyć zimna, słońce jednak nie zaniedbywało swoich obowiązków i widziałem jak z dnia na dzień pod jego mocnymi promieniami woda robiła się coraz cieplejsza, a ciała plażowiczów przybierały barwę dobrze wypieczonego chleba. Pogoda, że pozazdrościć: w dzień słońce, w nocy gwiazdy — wspaniale widoczna droga mleczna, a Strzelec i Skorpion wysoko nad horyzontem, nie to co w Polsce. Nie widziałem niestety słońca wiszącego tuż nad taflą morza i chowającego się w jego toni, rumuńskie wybrzeże Morza Czarnego zwrócone jest ku wschodowi, a wstawać przed świtem by spoglądać na wschód słońca to nie dla mnie. Tu nasz Bałtyk okazuje swoją przewagę.
Kilka dni później spakuję manatki i pognam w deltę Dunaju, bo jestem jak ptak wędrowny.
18 lipca piątek — dzień poświęcony na plażowanie. Chyba mam żyłkę badacza, bo nawet podczas tego krótkiego pobytu na plaży zdołałem ustalić następujące fakty:
1.Jeśli chodzi o urodę kobiecej anatomii, w szczególności górnej część tułowia, Rumunki nie ustępują Polkom.
2.Blondynki nieco bardziej niż kobiety o innym kolorze włosów są skłonne do pozbywania się górnej części plażowego kostiumu.
3.W chłodnej wodzie piersi kobiet jędrnieją, a brodawki sutkowe twardnieją, stając się bardziej powabnymi dla oka. Ponadto słona morska woda siłą wyporu (prawo Archimedesa) unosi biust do góry, co dla wielu pań nie jest bez znaczenia.
Mam ochotę na smażoną rybę, ale sądząc po tym, co oferują stoiska z jedzeniem, w Morzu Czarnym nie ma ryb z wyjątkiem szprot.
W niedzielę wyjeżdżam, cel — delta Dunaju. Za podróż mikrobusem do Konstancy płacę 30.000 lei, ale otrzymuję bilet w cenie 15.000. Każdy tutaj dba przede wszystkim o własną kieszeń.
Na dworcu w Konstancy przydarzyła mi się niemiła przygoda. Działa tam szajka okradająca turystów i należy być ostrożnym. Kiedy jeden z członków tej bandy usłyszał jak w kasie dopytywałem się o bilet kolejowy do Tulczy, zaoferował mi przejazd do tego miasta mikrobusem. Gdy odmówiłem jednemu, po krótkim czasie zjawił się drugi. Temu uległem i wyprowadził mnie przed dworzec, gdzie rzekomo za chwilę miał podjechać mikrobus. W czasie oczekiwania podeszło do nas dwóch facetów, jeden z nich machnął mi przed oczami jakąś legitymacją mówiąc, że są z policji. Zaczął wypytywać o narkotyki i pieniądze, interesowały go dolary i euro, zaglądał do portfela i plecaka. Leje początkowo nie budziły ich zainteresowania, chociaż miałem ich dosyć dużo. Po ok. dwóch minutach zorientowałem się, że oni wcale nie są z policji i powiedziałem, że teraz to ja idę na policję. Nie zatrzymywali mnie, odszedłem bezpiecznie, nie okradziony. Trzeba jednak uważać, nie zawsze może skończyć się tak bezboleśnie.
Aby z Konstancy wyjechać mikrobusem do Tulczy należy udać się na Autogara Nord czyli północny dworzec autobusowy. Można tam dojechać spod głównego dworca kolejowego tramwajem nr 100 i wysiąść na piątym przystanku. Mikrobusy jeżdżą często, mniej więcej co godzinę. Koszt przejazdu 3,7 USD (pociąg osobowy 2,62).
W Tulczy dworzec kolejowy, dworzec autobusowy i przystań promowa znajdują się tuż obok siebie. Promy po delcie Dunaju wypływają raz dziennie o 13:00, wodolot o 14:00. Przyjechałem trochę za późno, aby skorzystać z tej oferty. Zaczepił mnie natomiast pewien naganiacz oferując wycieczkę indywidualną za 80 euro, w grupie czteroosobowej byłoby za 20. Odmawiam, obmierzli mi ludzie, którzy w drugim widzą jedynie źródło pieniędzy, nie przyjechałem tu po to, aby ze mnie zdzierano. Postanawiam przenocować i jutro skorzystać z oficjalnej oferty. Wychodzę na obrzeża miasta i rozbijam namiot na polu kukurydzy (alternatywą był nocleg w drogim hotelu, campingu niet).
Przed południem przychodzę na przystań i natykam się na tego samego naganiacza co wczoraj, ale dziś rozmawia ze mną inaczej. Dowiaduję się, że tam dokąd chcę płynąć, a więc do wioski Mila 23 wypływa codziennie o 13:00 mały stateczek, koszt podróży 4,62 USD (prom kosztuje podobnie, ale trzeba się przesiadać). Zaprowadza mnie na nabrzeże, gdzie cumuje łódź (miejsce jest oznakowane tablicą „nava Colanda”) i rozmawia z kapitanem. Pozostawiam na statku swój bagaż i razem idziemy na piwo.
Po zrobieniu kilku piw wracam na łajbę, godzinę przed wypłynięciem jest już na niej pełno ludzi. Stateczek o nazwie Colanda wozi zaopatrzenie do wioski, przez całą drogę na pokładzie pachniało chlebem, przy okazji zabiera pasażerów, max ok. 30 osób. Są to głównie wędkarze udający się na połów. Lepiej przyjść wcześniej, bo może zabraknąć miejsc. Łódź teoretycznie odpływa o 13:00 ale gdy jest pełna może się zdarzyć, że odbije od brzegu wcześniej. My wypłynęliśmy o 12:50. Podróż do wioski trwa ponad trzy godziny, powrotna ponad cztery. W drogę powrotną łódź z wioski Mila 23 wypływa o godzinie 6:00 rano.
Po wyjściu na brzeg w wiosce zaraz pojawia się gość, który oferuje mi nocleg (4,62 USD). Zgadzam się, pozostawiam plecak w pokoju i idę fotografować. We wsi domy są różne, od murowanych począwszy, poprzez drewniane, na domach z gliny kończąc. Te ostatnie mają dachy z sitowia, otaczają je zazwyczaj płoty z tego samego materiału. Gdyby nie wszechobecne anteny i przewody dostarczające prąd, patrząc na te nędzne domostwa miałbym wrażenie, iż za pomocą wehikułu czasu przeniosłem się w wiek XIX. Po wykonaniu serii zdjęć wracam do swego pokoju, mimo biedy dookoła warunki tutaj mam dobre: łazienka w kaflach, z normalnym WC, prysznic, wanna, ciepła woda. Na kolację spory kawałek smażonej ryby i surówka, do tego chleb, można się najeść, a jeśli byłoby to mało można otrzymać dokładkę. Herbaty czarnej nie piją, więc próżno o nią prosić.
Wczesnym rankiem opuszczam dom, który mnie gościł i rozpoczynam powrót do kraju. Żegnając gospodarzy pytam o numer ich domu, aby inni przyjezdni z dalekiego świata mogli do nich łatwo trafić. W odpowiedzi słyszę, że w tej wiosce domy nie mają numerów (sic!).
Najpierw płynę stateczkiem do Tulczy, a ponieważ nie spieszy mi się, w Tulczy odwiedzam muzeum delty Dunaju (wstęp 0,46 USD). W autobusie jadącym z Tulczy do Galati przyczepił się do mnie jakiś facet, wygląda na 65 lat ale mówi, że ma 47. Kiedy usłyszał, że jadę do Suczawy stwierdził, że on też tam zmierza. W drodze opowiadał między innymi, jak jechał z Polski do Niemiec we wnętrzu TIR-a, by razem z 25 innymi ludźmi nielegalnie przekroczyć granicę („Niemcy dobrzy ludzie, mimo że deportowali nas z Niemiec do Rumunii za pracę na czarno, nie zabrali ani jednej zarobionej marki.”) Był bardzo towarzyski, zapłacił za prom, za mikrobus Maxi-Taxi, postawił piwo, zapłacił za toaletę, chociaż nalegałem, aby tego wszystkiego nie robił. Zapisał mi swój adres (nie prosiłem o to) i chciał, abym zostawił mu swój, ale nie zrobiłem tego. Pomógł mi trafić na dworzec kolejowy w Galati, cały czas jednak zachowywałem ostrożność. Gość zniknął w momencie gdy wsiadałem do pociągu, mimo że mieliśmy jechać razem do Suczawy. Może wcale się tam nie wybierał, a jedynie liczył na jakieś korzyści wynikające z kontaktu ze mną? Nie dowiem się już tego.
W oczekiwaniu na pociąg do Buzau (tam przesiadka na pospieszny do Suczawy, całkowity koszt przejazdu 8 USD) poszedłem do dworcowego baru coś zjeść — zamawiam kanapki i widzę, że na karcie jest też herbata (rum. ceai). Proszę o nią i ze zdumieniem patrzę jak dziewczyna sypie do szklanki proszek z torebki z polskim napisem „napój jabłkowo-miętowy”! Nie wiem — śmiać się, czy płakać...
Pociąg jechał przyzwoicie i do Buzau dotarliśmy planowo, tam robię dopłatę na pospieszny do Suczawy, niestety rumuńskie realia są takie, że wcześniej, w Galati nie mogłem tego uczynić. Jeszcze uzupełnienie zapasów wody mineralnej i przesiadka na pospieszny jadący z Bukaresztu do Vatra Dornei, który przyjechał z kilkuminutowym jedynie opóźnieniem. W pociągu dosyć luźno, wchodzę do przedziału gdzie są trzy osoby: facet po trzydziestce, dwudziestoparoletni chłopak i dziewczyna w tym samym wieku. Po chwili przychodzi konduktorka i z przedziału znika facet, po kilku minutach konduktorka wraca w towarzystwie konduktora i dematerializuje się chłopak, wyprowadzony przez nich z przedziału. Nie znam zbyt dobrze rumuńskich realiów, ale wygląda na to, że tu prawie każdy szachruje jak się da. Dziewczyna ocalała, jednakże po około pół godzinie i ona opuszcza przedział (dobrowolnie), zostaję sam. Wyciągam się na siedzeniu i śpię, niedługo jednak trwa ta sielanka, bo do przedziału wchodzi pięć wiejskich kobiet. Zaraz potem przychodzi konduktor i ustala z nimi wysokość łapówki jaką muszą mu wręczyć, aby móc jechać. Dogadują się szybko i wszystkie kobiety sięgają rękami głęboko pod swoje spódnice, wygląda jakby trzymały pieniądze w majtkach.
Jedziemy dalej, kobiety przez jakiś czas rozmawiają ale w końcu zasypiają zmorzone snem, jedna z nich ułożyła się na podłodze przedziału. Jest głęboka noc, śpimy w najlepsze, gdy nagle budzi mnie głośny okrzyk:
— Łoj! Suczawa!
Rzeczywiście, pociąg od kilku minut stoi na dworcu Suczawa Nord. Czterdzieści minut wcześniej spoglądałem na zegarek i byłem pewien, że mam ponad półtorej godziny do celu, więc mogę spać, ale okazało się, że na dworcu w Galati podano mi błędną godzinę przyjazdu pociągu do Suczawy: 5:00, podczas gdy pociąg przyjeżdża tam kilka minut przed 4:00. Tak to wieśniaczki, na które wcześniej byłem trochę zły, bo nie pozwoliły zgasić światła w przedziale, ocaliły mnie od kłopotu przespania stacji docelowej.
Przekimałem na dworcu do 6:00 i ruszyłem w miasto. Nadmiar lei w portfelu wymieniam na dolary, to najrozsądniejsze wyjście. (Ciekawa sprawa — kiedy tylko zobaczę chociażby jednego dolara w moim portfelu, zaraz wydaje mi się, że jestem bogaty.) Mam szlachetny zamiar wrócić do kraju z butelką rumuńskiej śliwowicy, ale w kilku po kolei sklepach oferują mi w plastikowej butelce trunek, gdzie z napisu na odwrocie pojemnika dowiedziałem się, iż jego składnikami są oprócz alkoholu sztuczny aromat, barwnik, stabilizator i woda mineralna. Ta mieszanina ma tyle wspólnego z produktem pędzonym według tradycyjnych recept, co koń mechaniczny ze zwierzęciem rasy Equus caballus.
Szukając transportu znalazłem obok targowiska w Suczawie ukraiński mikrobus, który wracał do Czerniowiec. Uzgodniłem z kierowcą cenę przejazdu na 150.000 lei (4,6 USD), nieco taniej niż za autobus. Było to dobre pociągnięcie, bo kierowca znał funkcjonariuszy służb granicznych i odprawa graniczna trwała zaledwie 35 minut. Służby graniczne grzeczne, przeżyłem nawet niemałe zdziwienie, bo ukraińska pograniczniczka wcale przeze mnie nie proszona wypełniła cyrylicą moją Immigration Card. (Jak to dobrze być przystojnym.) Jeszcze dwadzieścia minut jazdy i wysiadam w Czerniowcach, wreszcie mogę napić się herbaty, która ponadto na Ukrainie jest niedroga. Aby móc kontynuować podróż wymieniam część dolarów na hrywny. Mając sporo czasu do wieczornego pociągu piję piwo, jem obiad, spaceruję i spoglądam na chodzące po ulicach kobiety (kudy im do Polek, nie spotkałem Ukrainki ze zgrabnymi nogami). Zwiedziłem także uniwersytet, zabytek jest młody (XIX wiek) ale bardzo przyjemny dla oka, zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Przeszedłem ciąg korytarzy biegnący od cerkwi: bogata ornamentyka, stylowe łuki i sklepienia, i wiszące pod nimi tandetne żyrandole, jakie można kupić w pierwszym lepszym sklepie.
Wieczorem wsiadam do pociągu jadącego do Lwowa (3USD), wagon przypomina barak-sypialnię, jest potwornie duszno, okna nie dają się otworzyć. Kto twierdzi, że rumuńskie pociągi są zdezelowane, ten pewnie nigdy nie jechał ukraińskim osobowym pociągiem dalekobieżnym.
Wracałem do Polski wywożąc z Bukowiny dobre wspomnienia. Bukowina jest zielona i przyjazna, było mi tam dobrze, a wyjeżdżając miałem świadomość, że kraj ten oddala się nie tylko w przestrzeni, jeśli kiedyś po latach tu wrócę, będzie to już inna Bukowina.
Lwów. Na śniadanie drożdżówki (taniocha 0,08 USD), później spaceruję po starym mieście. O 14:07 wyjeżdżam pociągiem w kierunku granicy, wysiadam w miejscowości Тщєнєць położonej między stacjami Mościska I i Mościska II. Podchodzę do drogi biegnącej do granicy i natychmiast łapię mikrobus. Na przejściu granicznym tabuny przemytników z Polski, a każdy z nich ściska w ręku banknot jednodolarowy — łapówka dla ukraińskiego celnika, ten stoi w drzwiach posterunku celnego i dyskretnie odbiera „datki”, bez zaglądania w bagaż. Z kolei na odcinku „ziemi niczyjej” kobiety dokonują niemalże striptizu mocując do obnażonego ciała kartony z papierosami i upychając je w majtkach. Zewsząd słychać trzask taśmy klejącej, bardzo pomocnej przy tej czynności. Nie potrafiłem powstrzymać się od śmiechu, ale jeśli Polacy są zdolni do takich rzeczy, znaczy to, że jesteśmy narodem pełnym sił witalnych.
Przejście granicy zajęło mi 35 minut, tylko dlatego tak krótko, że turyści mogą liczyć na względy służb granicznych. Widząc mój plecak przepuszczali mnie poza kolejnością.

Podczas pobytu w Rumunii widziałem konie biegnące po łagodnych, zielonych wzgórzach, a pod ich kopytami drżała ziemia. Przebywałem w polskich wioskach, spoglądałem na malowane monastyry, na każdym z nich inna barwa była dominującą. Wszędzie czułem się jak w domu, w mych odczuciach dominowała radość, że mogę tak swobodnie się przemieszczać, nawet gdy wysiadałem z pociągu po kiepsko przespanej nocy, pełen energii i wewnętrznej radości rozpoczynałem nowy dzień i nie było we mnie malkontenctwa. Zrobiłem sporo zdjęć. Do podróżowania, oprócz chęci, potrzeba jedynie dwóch rzeczy: pieniędzy i dokumentów. Miałem jedno i drugie.
W Rumunii czułem się dobrze, generalnie ludzie są tu spokojniejsi niż w Polsce, gdzie najczęściej miewam do czynienia z hałaśliwością i chamstwem. Nie znoszę wulgaryzmów i przekleństw, nie znając języka rumuńskiego nie słyszałem ich (to jeden z bardzo nielicznych plusów nieznajomości języków obcych). Gwoli ścisłości muszę dodać, że jest w Rumunii jedna nacja, która zachowuje się równie hałaśliwie co młodzi Polacy — to Cyganie.
Ani razu podczas pobytu w Rumunii nie widziałem oznakowanego szlaku turystycznego. Za to tak wielu słupów z przewodami elektrycznymi nie widziałem chyba nigdzie indziej, krajobraz miejscami zeszpecony dokumentnie.

Jan Skrodzki

DOBRE RADY I INFORMACJE PRAKTYCZNE

RUMUNIA

  • Transport

    Z Suczawy odjeżdżają między innymi autobusy do Konstancy przez Galati o 7:30 i do Braili przez Galati o 18:00; do Przemyśla (koszt 21,50 USD) w poniedziałki i środy o 4:00; do Czerniowiec o 4:00, 9:30, 12:30, 15:45, 19:45 (5,20 USD); są też mikrobusy do Czerniowiec. Do Bukaresztu o godz. 8:00; 9:00; 21:00 i 22:00, ale nie wszystkie kursy we wszystkie dni tygodnia, koszt przejazdu 6,8 USD. Do Stambułu autobus wyjeżdża o 7:00, koszt 46 USD, w Bukareszcie jest o 16:00, a w Stambule o 5:00; nie wiem jednakże czy ten autobus jeździ we wszystkie dni tygodnia. Nie widziałem przystanków autobusowych w wioskach, w Nowym Sołońcu powiedziano mi, że autobus należy zatrzymywać jak autostop.

    Kolej: w mniejszych miastach jedna kasa obsługuje wszystkie kierunki i klasy. Głównymi dworcami Suczawy i Bukaresztu są dworce północne (Nord), z dworca Obor w Bukareszcie odchodzi tylko kilka pociągów, głównie na wybrzeże. Godziny odjazdów kilku pociągów odjeżdżających z Konstancy: Galati 5:30 os.; Suczawa 10:47 rapid; Tulcza 14:30 os.; Galati 18:15 posp. Jeśli w Galati nie zdążymy na bezpośredni pociąg do Suczawy, to najlepiej jechać tam przez Buzau. Pociągi kursują punktualnie. Koszt przeprawy promowej przez Dunaj w Galati 0,18 USD, pierwszy prom odpływa o 6:00, ostatni o 22:00.

    Cena przejazdu 100 km autobusem 2,31 USD, bilet na tramwaj kosztuje ok. 0,25 USD.


    II klasa - 100 km: persoane - 1,48; accelerat - 3,17; rapid - 4,34
    II klasa - 350 km: persoane - 4,06; accelerat - 6,83; rapid - 9,23

    I klasa - 100 km: persoane - 2,37; accelerat - 4,58; rapid - 5,94
    I klasa - 350 km: persoane - 6,31; accelerat - 10,58; rapid - 14,25

    Ceny w USD.

    Autostop w Rumunii jest łatwy, pewnie dlatego, iż jest zwyczajowo płatny. Idąc chodnikiem należy uważać, bo zdarzają się nie oznakowane głębokie dziury, można wpaść i złamać nogę.

  • Strawa i picie

    Litr spirytusu (w plastikowej butelce w jakich u nas sprzedaje się olej) kosztuje na bazarze 3 USD, wódka czysta 0,5 l od 1,38 USD, wino Grasa de Cotnari (lepszy gatunek, bo jest i nieco gorszy) 2,4 USD za butelkę 0,7 litra, piwo od 0,25 USD za butelkę 0,5 litra. Woda mineralna 1,5 l 0,5 USD, napój 0,25 l 0,37, obiad w knajpie 2,5÷3, pomidory 0,3, morele, brzoskwinie 0,77.
    Dobra, niedroga knajpa w Suczawie to Rotibar położony bardzo blisko dworca autobusowego, ale uwaga — mogą oszukiwać na rachunku. Otwarty od 8:00. Niektórzy sprzedawcy i kelnerki mają skłonność do zawyżania ceny, kilka razy mi się to przytrafiło. Najlepiej płacić odliczoną kwotą i kontrolować rachunki.

  • Dobre rady:

    Msze św., po polsku oczywiście, w Nowym Sołońcu w dni powszednie o godz. 19:30, w niedzielę są dwie msze.
    Pobieranie pieniędzy z bankomatu należy traktować jako ostateczność, nędzny kurs i wysoka prowizja.
    Mając nawet świetny wydawałoby się przewodnik, zawsze lepiej na miejscu zasięgać informacji. Będąc w delcie Dunaju i wracając stamtąd do kraju przekonałem się, że przewodnik Pascala wykazuje pewne braki.


    UKRAINA

  • Transport

    Pociągi z dworca w Czerniowcach: Przemyśl (odjazdy codziennie) 8:07, posp., Użgorod (w dni nieparzyste) 15:10, os., Brześć przez Lwów (w dni parzyste) 17:40, os., Lwów (codziennie) 20:45, os. przyjazd do Lwowa 7:59. Na Ukrainie bilety tramwajowe i trolejbusowe sprzedają w pojazdach kobiety, jakie to wygodne dla podróżnych. Tramwaj we Lwowie kosztuje 0,1 USD. Niektóre pociągi odjeżdżające ze stacji Lwów: Kijów—Wrocław 7:15, Czerniowce—Przemyśl 13:59, Przemyśl—Czerniowce 22:56, Odessa—Warszawa 9:03 (w dni nieparzyste), Odessa—Przemyśl 9:03 (w dni parzyste), Brześć—Czerniowce 3:26 (w dni parzyste), Lwów—Czerniowce 21:40. Dworzec podmiejski we Lwowie: Lwów—Mościska II granica państwa 5:25 (przyjazd 7:41), 9:20 (11:33), 17:28 (19:46), Lwów—Mościska II 0:27 (2:28), 14:07 (16:08), 18:30 (20:31), 20:50 (22:51). Na peron dworca podmiejskiego mogą wejść tylko posiadacze biletów, sprawdzają to mundurowi. Planując przekraczać granicę polsko-ukraińską pieszo, można podjechać do granicy koleją (jeden przystanek za stację Mościska II), stamtąd pieszo jest ok. 2 km do granicy, albo wysiąść w miejscowości Тщєнєць położonej między Mościskami I i II. Stąd do drogi biegnącej ze Lwowa do przejścia granicznego Medyka-Szeginia jest zaledwie ok. 200 m (w Mościskach II 3 km), po drodze tej jeżdżą mikrobusy relacji Lwów-Szeginia i z powrotem. Ja na mikrobus nie czekałem nawet minuty, przejazd kosztuje 1 hr (0,19 USD). Uwaga — przejście dla pieszych jest czynne w godzinach 7:00 — 19:00, za przekroczenie pieszo granicy Ukraińcy pobierają opłatę 1 hr. Po stronie polskiej, zaraz za przejściem stoją mikrobusy jadące do Przemyśla, wysiadka przy dworcu, koszt przejazdu 1 zł. Kursy są wahadłowe, odjazd po zebraniu kompletu pasażerów. Do Lwowa z Przemyśla można więc dostać się przy pomocy polskich i ukraińskich minibusów, granicę przekraczając pieszo. Kto wie, czy nie będzie nawet szybciej niż korzystając z komunikacji bezpośredniej, bo odprawa autobusu trwa długo.
    Pociąg ze Lwowa do Przemyśla kosztuje 6,6 USD, a osobowy do granicy państwa (trochę za stację Mościska II) 0,57 USD.

  • Zwiedzanie

    Uniwersytet w Czerniowcach można zwiedzać między 16:00 a 18:00, początek oprowadzania w cerkwi, tam też należy zaczekać na przewodnika, samemu zwiedzać nie wolno. Zwiedzanie jest bezpłatne. Do obejrzenia jest cerkiew oraz sale: marmurowa, czerwona i błękitna.

  • Dobre rady:

    W Czerniowcach są bankomaty i sklepy, w których można płacić kartą.
    Ukraińcy są uczciwi, kiedy razu pewnego wydawało mi się, że rachunek jest zawyżony sprzedawczyni skarciła mnie mówiąc, że u nich nie mają zwyczaju oszukiwać. To prawda, nigdy się nie zdarzyło, abym został oszukany w sklepie czy w lokalu gastronomicznym, nie mogę tego powiedzieć o Rumunach.
    Herbata Lipton (w ukraińskim sklepie wcale nie tańsza niż w polskim) podana w kubku lub filiżance kosztuje na Ukrainie 60÷65 kopiejek, co przeliczając na grosze daje 45÷50 groszy. U nas taka sama herbata kosztuje co najmniej 1,50 zł. Czyżby nasza woda była tak cholernie droga?