ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rumunia

Autor: Paweł Błaszkowski
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Rumunia
Średnia ocena: 6.04
Ilość ocen: 306

Oceń relację

Paweł Błaszkowski
blacha79@poczta.onet.pl

Dzień 1 (13.08.2001)
Wsiadam do pociągu relacji Gdynia – Pszczyna. Jest przed 22:00. We Wrzeszczu zgarniam Jasia a w Gdańsku Piotra. Sączymy browarki i gadamy o czekającym nas wyjeździe. Zamysł jest taki, żeby wypróbować inną trasę niż przemyski autobus do Suczawy. W pewnej chwili Piotr ledwie unika śmierci pod własnym plecakiem spadającym z półki. Zły znak. Czyżby czyhało na nas aż tyle niebezpieczeństw?

Dzień 2
Mocno spóźniamy z dojazdem do Pszczyny i czekamy na następny pociąg do Cieszyna. Tam kupujemy przejściówki za jedyne 2 PLN, chwilę później szybciutko wymieniamy kasę i kupujemy bilety do Zyiliny. Zdążamy w ostatniej chwili. Trochę robi się sennie ale kontrola paszportowa skutecznie przeszkadza w kimaniu.
W Zylinie idę z Piotrem do supersamu. Przy stoisku z alkoholem stwierdza:
- Tak musi być w raju...
Kupujemy browarki i śmigamy do Zvolena, potem do Sahy. Tu czeka na nas Michał z bateryjką
bażantów. Spędzamy tam jakiś czas gadając i konsumując. Umawiamy się, że do Budapesztu dojedziemy stopem i spotkamy się na ustalonym kempingu. Spoko.
Na granicy zaczepiam kierowcę Peugota z polskimi blachami. Zgadza się wziąć nas do Budapesztu. No i pięknie. Machamy Piotrowi i Michałowi i pakujemy się do środka. Jedziemy jakieś 1,5 godziny. W samym mieście gubimy się trochę ale wreszcie wysiadamy koło dworca Moskva Ter, skąd autobusem 158 jedziemy na kemping. Ktoś mówi nam, żeby nie kasować biletów. Gdzieś za tylnymi siedzeniami znajduję portfel. W środku 22220 HUF. Dobry znak
Na kemping zawijamy po zmierzchu i szybko rozbijamy się na śmiesznej „półce”. Jesteśmy na zboczu pagórka i miejsca do obozowania wyglądają jak tarasy uprawne gdzieś w Wietnamie. Na miejscu kręcę się trochę w poszukiwaniu chłopaków i odpowiedzi na pytania w sprawie portfela, które sobie paranoidalne stawiam. Prawdopodobnie należy do któregoś z gości kempingu.

Dzień 3
Wstajemy dość późno ale i tak postanawiamy poczekać do 12 na chłopaków – może dojadą...W recepcji pytam się typa czy ktoś czegoś nie zgubił. On mi na to, że owszem, jakaś dziewuszka z Polski zgubiła portfel i zostawiła swój adres kontaktowy ale ja i tak muszę dać mu ten znaleziony. Mówię mu, że chyba jest śmieszny i wyrzucam go przez zamknięte okno na zewnątrz gdzie Jasiu dokańcza sprawę. He, he wyobraźnia to dobra rzecz...
No niestety chłopaki nie dojechały więc nasze drogi rozdzielają się. My postanawiamy stopować dalej do granicy. Dojeżdżamy do wylotówki z miasta i czekamy. No nie wiem, czy my tak źle wyglądamy, czy może za dobrze, w każdym razie ni cholery. Przez 3 godziny nic. Chyba jedyną osobą która zwraca na nas uwagę jest mały chłopiec, który właśnie pyta:
- Do you speak English?
- Yes, I do
No i awaria, bo koleś nie umie nic więcej tylko z rozbrajającym uśmiechem nawija po węgiersku. Dobra, spadamy bo robi się dziwnie. Wracamy na dworzec i pakujemy się do pociągu do Szolnok a potem do Bekescsaba, gdzie spędzamy miłą noc na peronie. Wyciągamy karimatki, śpiwory i walimy w kimę. Z początku przeszkadzają przejeżdżające pociągi i jakiś gliniarz ale potem udaje się zasnąć.

Dzień 4
Najpierw próbujemy stopowac do Guyla ale zaraz za namową jakiejś starszej pani wsiadamy w autobus i za 142 HUF jesteśmy tam w moment. Kartkę z napisem Guyla przewracamy na drugą stronę i piszemy wielkie RO. Idziemy do granicy; jest jakieś 5 kilometrów i jest upał. Znowu gówno – nikt nas nie podrzucił. Potem okazuje się, że kartkę przyczepioną do Jasia plecaka wiatr przekręcił na drugą stronę, czyli na GUYLA. Musieliśmy dość kretyńsko wyglądać idąc w zupełnie przeciwnym kierunku. No cóż, jesteśmy na granicy. Kupujemy tonik, przechodzimy przed czujnym okiem rumuńskiego celnika oglądającego pornole, dostajemy pieczątki i jesteśmy w Rumunii.
Po przejściu natychmiast dopada nas taksiarz i proponuje zabrać do Aradu za 50 DM. Zabijamy go śmiechem. Pytamy o cenę do Chisinieu – pierwszej miejscowości z koleją – 25 DM. Zdecydowanie odmawiamy i zaczynami iść. Taksiarz woła, że to 30 km (prawda) i „minimal” to 20 DM. Wreszcie staje na 13 marasach i wszyscy są zadowoleni. Do składu dołącza dwóch miejscowych, oni płacą 20000 lei (jakieś 1,5 DM). No cóż, wiadomo, my bogacze z Polski...
Taksiarz opowiada nam o górach, pokazuje nowe banknoty 10000 – są plastykowe tak jak starsze 2000. Objaśnia nam, że są niezniszczalne i daje Jasiowi żeby ten spróbował je przerwać. Od razu przypomina mi się jak kiedyś na lekcji geografii pani pokazywała nam różne skały i te twardsze dawała do obmacania. Nam z Jasiem dostał się granit, o którym pani mówiła zupełnie podobne rzeczy jak nasz miły kierowca o swojej kasie. Niestety Jasiu granit złamał, no i musieliśmy skleić go taśmą klejącą, co wywołało awanturę. Tym razem jednak powstrzymał się i bez draki docieramy na stację.
Na miejscu, mając sporo czasu do odjazdu pociągu, rozkładamy kuchnię i robimy ryż z sosem. Na peronie zaczynają gromadzić się ludzie. Wzbudzamy duże zainteresowanie. Ludzi coraz więcej. Po co tak wcześnie? Nagle olśnienie – nie przestawiliśmy zegarków i pociąg przyjeżdża za 3 minuty. Ledwie zdążamy się spakować ale jest, jedziemy do Aradu.
Strasznie długo tłuczemy się do Simerii, skąd nic już o tej porze nie odjeżdża. Na peronie spotykamy Polaka, który właśnie wraca z Retezat. Dzieli się z nami informacjami i daje prowizoryczną mapę. Nie pozostaje nam nic innego jak położyć się spać. Idziemy do poczekalni i rozkładamy się na ławeczkach. Budzi nas jakiś gruby gliniarz i stara się zrobić groźne wrażenie – hotel!, tren! Tłumaczę mu, że czekamy na poranny pociąg i nonsensem byłoby szukanie jakiegoś hotelu o tej porze. Wreszcie odczepia się a jakiś młody Cygan uspokaja nas, mówiąc, że nie mamy się takimi typami przejmować tylko olać ich chęć dominacji.

Dzień 5
Nie wysypiam się.
Decydujemy się jechać wcześniejszym pociągiem do Ohaba de sub Piatra. Baba w kasie sprzedaje nam bilet na Personal mimo, że jest to zakamuflowany Rapid. Dowiadujemy się o tym od kanara i nie dość, że dajemy mu w łapę to jeszcze jesteśmy zmuszeni dojechać aż do Piertosani. No i wtopa.
Jesteśmy tam o świcie i staramy się kupić mapę. Jeden koleś nawet słyszał o informacji turystycznej (!) tylko nie wie gdzie ona jest. Generalnie wszyscy chcą nam pomóc tylko nikt nic nie kuma. Jeden typ nawet prowadzi nas do bloku swojego kumpla i molestujemy siostrę tamtego przez domofon oczywiście bez skutku. Dobra, olewamy mapę, jakoś damy radę. Kupujemy prowiant i jedziemy autobusem do Uricani. Zaraz za wioską jest wejście na czerwony szlak jednak mimo usilnych starań nie znajdujemy go. Nikt także nie potrafi nam go wskazać. Spotykamy za to dwóch Polaków, którzy pożyczają nam swoją mapę. Postanawiamy dojść do schroniska Cabana Buta, gdzie jest fajne miejsce na namiocik.
Trasa jest długa i dość uciążliwa. Nie jesteśmy jeszcze rozchodzeni i jest straszny upał. No ale wreszcie dochodzimy. Na polu namiotowym jest jeszcze w miarę równe miejsce gdzie rozbijamy się po dotarciu i najedzeni ryżem idziemy spać.
Aha, jeszcze przygoda lingwistyczna. Na szlaku zaczepiają nas dwie dziewczyny:
- Sprechen Sie Deutsch?
- Ja, ein bischien
Na co jedna z nich po francusku – to jesteście z Anglii?....

Dzień 6
Wstajemy późno i zanim zbieramy się jest już południe. Planujemy niepełną pętlą przez Vf. Papusa, Vf. Peleaga do schroniska Cabana Bucura. Po podejściu do Cabana Buta staramy się dowiedzieć ile czasu może zająć nam taka trasa. Niestety nikt nie potrafi dokładnie powiedzieć. Trochę dziwne.
Droga jest ciężka ale idzie się w miarę sprawnie. Denerwuje tylko fakt zupełnego braku czasów przejść i niepewne oznakowanie szlaków. Właśnie z tego powodu jeszcze przed Vf. Papusa gubimy drogę i musimy sporo wspiąć się nadrabiając stratę wysokości. „Na dodatek k...sko się rozpadało”. Robimy przerwę na rodzynki i herbę, potem z nowymi siłami wchodzimy na Peleagę (2509). Seria zdjęć w zachodzącym słońcu i schodzimy. Jest pięknie. Na gołoborzach znowu mylimy szlak ale przez to spotykamy grupkę Rumunów, którzy proszą żebyśmy poczekali jeszcze na resztę od nich i schodzili razem (my mamy latarkę). No dobra, chociaż robi się już coraz ciemniej. Okazuje się, że jeden koleś zszedł wcześniej i zawiadomił ratowników, którzy teraz pomagają schodzić nam na dół.
Jest mi trochę głupio, że tak wyszło. Za usprawiedliwienie może posłużyć fakt, że czekaliśmy trochę na tą grupkę i razem schodziło się o wiele wolniej. Poza tym nie przewidzieliśmy takich trudności w szukaniu dobrych ścieżek na szlaku. No cóż, po zejściu jakiś starszy ratownik śpiewa nam po polsku „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Bardzo sympatyczna para udostępnia nam miejsce w swoim namiocie. Na dobranoc puszczają cicho coś miejscowego w stylu Franka Zappy. Zasypiając poprawia mi się nastrój.

Dzień 7
Wstajemy wcześnie i żegnamy się z parą z namiotu. Na tym miejscu stawiamy nasz i przygotowujemy się do wyjścia. Dziś chcemy zrobić inną pętelkę. Jedząc śniadanie przysłuchuję się narzekaniom jakiegoś starszego rumuńskiego turysty na nowe porządki w rumuńskich górach. „Kiedyś to, panie, można było łazić gdzie się chciało i spać wszędzie. A teraz zakazy!”. Jasne, poczekałbyś jeszcze parę lat a miałbyś te swoje góry zadeptane i obsrane na potęgę.
Idziemy. Tradycyjnie gubimy trochę szlak na początku. Zastanawiam się jakbyśmy dawali radę bez mapy i w duchu dziękuję za to, że nasi ziomkowie pożyczyli nam jedną. Podchodzimy na przełęcz pomiędzy szczytami Judele, na które wchodzimy nie wiedząc jeszcze, że to one. Jeden z nich fajnie eksponowany i skalisty. Schodzimy przez Vf. Bucura do schroniska.
Dobry dzień, dużo fantastycznych widoków i fajna trasa.

Dzień 8
Dziś opuszczamy Retezat. Przechodzimy do Cabana Pietrele. Po drodze łapie nas ostra ulewa. Wystawiam swój plecak na próbę i przez 3 godziny nie zakładam ochraniacza. Trochę przecieka – zamokły mi skarpetki i poduszka. Dalej schodzimy do Cabana Carnic Caseada, gdzie ponoć dostępne są mapy Retezatu. Okazuje się, że map nie ma.
Początkowo mieliśmy właśnie od tej strony wchodzić w góry i tutaj zaopatrzyć się w nie. Byłoby tak gdybyśmy wsiedli we właściwy pociąg i nie zapłacili mandatu w tym do Pietrosani. Mandat zapłaciliśmy i może dzięki temu spotkaliśmy Polaków i mamy od nich mapę, bez której ani rusz w tych górach. Czyli nie ma tego złego ...Znowu jesteśmy do przodu.
W Cuperci bierzemy busa do Ohaby. Kierowca bez problemu spuszcza połowę ceny a i tak na pewno przepłacamy sromotnie. W poczekalni na dworcu trochę podsuszamy rzeczy i czekamy na pociąg do Simerii.
Wracamy w znajome miejsce. Tym razem mamy szansę pospać trochę dłużej. Ale na razie jest dość wcześnie więc zabieramy się za pisanie kartek. Zaczepia nas młody cygański chłopak, któremu wcześniej dałem jakieś grosze. Częstuje nas słonecznikiem (kusare). Zaczynamy rozmawiać; głównie za pomocą kartki i długopisu. Dzieciak jest bardzo sympatyczny, ma 14 lat i nie umie liczyć. Umie za to grać w kółko i krzyżyk. Rżniemy więc przez dłuższy czas. Potem rzucamy łupinami słonecznika do kubeczka. Niezły jest. Następnie stara się nauczyć nas jakiegoś zwrotu (pewnie coś plugawego) i zaśmiewa się głośno kiedy powtarzamy to na głos. Wreszcie śmiga na swój pociąg do Bukaresztu a my kładziemy się spać.

Dzień 9
Nie wysypiam się znowu. Nadrabiam jeszcze trochę w pociągu do Sibiu. Tam, na starym mieście, czekając na otwarcie księgarni, obserwujemy jak to ładne miasto budzi się do życia. Oczywiście w księgarni mapy Fagaraszów nie ma. Wreszcie udaje nam się zdobyć jakąś marną jej namiastkę w postaci bezskalowego poglądowego rysuneczku. Kupujemy to gówno w szumnym Tourist Center, gdzie sprzedawcą jest gruby typ, straszący właśnie jakiegoś młodego Czecha. Grubcio wręcz zapluwa się roztaczając przed nim straszliwą wizję przejścia główną granią, gdzie „zdarzają się tragedie” i „are you experienced?”. Czekam tylko kiedy ten Hendrix spyta czy mamy aparaty tlenowe.
Opuszczamy Sibiu i kierujemy się do Avrigu. Przed nami 15 kilometrowy marsz szosą do schroniska. Ta perspektywa trochę mnie przeraża a Jasiu prawie śpi idąc za mną. Kluczymy w gąszczu uliczek, ale wreszcie udaje nam się znaleźć szosę, która, jak podejrzewam, zmasakruje nas strasznie. Jest upalnie.
Ha! Po jakichś 2 kilometrach zatrzymuje się Tico, którym za chwilę pędzimy do Poiana Neantului. Na miejscu pijemy browarki wsłuchując się w muzyczkę country. Jest w miarę wcześnie więc idziemy wyżej. Do następnego schroniska dochodzimy po 3 godzinach dość forsownego marszu. Po drodze mijamy grupkę Cygan zbierających jagody. Wywiązuje się miła gadka i częstujemy ich rodzynkami.
Na miejscu rozbijamy się w towarzystwie brykających i „romansujących” osiołków.

Dzień 10
Wstajemy wcześnie. Naszą kuchnią wzbudzamy zachwyt starego Cygana. Proponuje nam zamianę – bierzemy jego córkę a on kuchenkę. Po głębszym zastanowieniu odmawiamy. Cygan daje się pocieszyć paczką rodzynek. Rozstajemy się z całą rodzinką i idziemy dalej. Koło południa dochodzimy do Chalet Negoiu, gdzie dołączamy do dwójki Rumunów idących na Negoiu. Zapewniają nas, że to 5-6 godzin. No to luzik.
Z początku idziemy dość powoli bo droga prowadzi przez mostki trawersując ostre zbocze. Po godzinie docieramy do małego stawu u stóp grani. Nie zrobiliśmy prawie w ogóle wysokości a mamy do podejścia co najmniej 1000 m. Przestaje mi się to podobać kiedy młodszy z dwójki robi kolejną przerwę i pyta czy nie idziemy za szybko. Za szybko? Chyba za wolno. Nie chcę żeby powtórzyła się sytuacja z Peleagi więc przy pierwszej możliwości na stromym wejściu odłączam się i idę szybciej. Z początku trochę się waham, ale kiedy widzę, że Rumuni robią kolejną przerwę a Jasiu przyspiesza, nie mam już wątpliwości.
Dalej już nieustanne pokonywanie wysokości. Idzie mi się jednak bardzo dobrze mimo naprawdę ciężkiego plecaka. Na stromym podejściu pod przełęcz (igłę) Kleopatry łapie nas chmura. Robi się bardzo cicho, biało i trochę strasznie. W powietrzu zapach ozonu. „Mleko” sunie do góry wyprzedzając nasze kroki. Fajne uczucie. Przeciera się trochę za przełęczą. Tam spotykam grupkę ludzi, którzy uspokajają mnie co do czasu przejścia. Na luzie zdążymy przed zmierzchem.
Na samym Negoiu akurat się rozpogadza więc widoki rewelacyjne. Schodząc wybieramy trudniejszy wariant – Żleb Draculi. Ciekawe, strome zejście kociołkiem, ubezpieczane łańcuchami. Dalej już około godzinki do jeziorka i schroniska z miejscem na biwak.
Mocno wieje i zapowiada się zimna noc. Z trudem znajdujemy miejsce na namiot, obstawiamy go trochę kamieniami i gotujemy ryż osłaniając kuchenkę karimatką. Koło 21 przypominają mi się Rumuni, z którymi zaczynaliśmy wchodzić na Negoiu. Idę powiedzieć o nich do schronu. Tam wypytują mnie o szczegóły i wysyłają po nich dwóch ratowników. Okazuje się, że nasi koledzy rzeczywiście przesadzili z tempem i postojami i nie dali rady przed zmierzchem. Cało i zdrowo po jakimś czasie wszyscy schodzą na dół.
Czuję, że trochę zrekompensowałem się górom za naszą wtopę na Peleadze.

Dzień 11
Dzisiaj w planie przejście grzbietem do jeziorka Podragul. Droga długa ale przy dobrej pogodzie do przejścia. Niestety wychodzimy późno. Deszcz łapie nas dość szybko. Za chwilę też słychać pierwsze grzmoty. Na szczęście ścieżka nie wiedzie samym grzbietem tylko trochę poniżej. W pewnym momencie jednak musimy wejść na górę. Wyciągam mapę i w słyszę za sobą ogłuszający grzmot. Po mapie przechodzi dreszcz malutkich wyładowań. Trochę rzednie mi mina.
Idziemy granią nad starą daczą Chaucescu. Trzeba być naprawdę porąbanym żeby zrobić coś takiego. Chociaż teraz droga służy bogatym turystom, którzy zostawią tam trochę kasy i może podreperują dziurę wywołaną tą potworną inwestycją.
Decydujemy się na wariant „trzy kroki do śmierci”. Fajny odcinek, tylko wkurzają mokre łańcuchy.
Ulewa rozwija się na dobre. Jestem zmęczony, totalnie mokry i zziębnięty a droga dłuży się niemiłosiernie. Postanawiamy rozbić się przy małym jeziorku. Rozstawienie namiotu jest ciężkim testem dla zmarzniętych palców. Jest mi naprawdę bardzo zimno. Wreszcie jednak rozkładamy się w namiocie. Niestety śpiwór trochę mi zamókł. Cały czas pada. Rozgrzewamy się i w deszczu gotujemy kolację. Kładziemy się spać mocno styrani.
W nocy leje.

Dzień 12
Budzę się po 9. Pada. Koło 10 trochę przestaje. Zbieramy się i podejmujemy trudną decyzję – wracamy. Jasiu ponagla z czasem, poza tym mamy mokre rzeczy i nie uniknelibyśmy kolejnego biwaku w takim stanie. Odpuszczamy Moldoveanu. Będzie po co wrócić...
Zejscie do miejscowości Victoria zajmuje ponad 6 godzin i jest wyczerpujące. Cały czas w dół – kolana dostają niezły wycisk. Co chwilę robimy sobie przerwę na jagody. Są wielkie i pyszne. Mija nas dwóch Szwedów. Widzę, że z lekkim zdziwieniem przyglądają się naszym mordom wysmarowanym na fioletowo . Idziemy niżej. Zaczyna się las a w lesie maliny. Fantastyczne! W międzyczasie mijamy Szwedów, którzy znowu jakoś tak dziwnie patrzą. Wyprzedzamy ich i wpadamy w szał jeżyn – objadamy się potwornie wzbudzając po raz kolejny spore zaciekawienie. Wreszcie jesteśmy w Victorii. Bolą mnie stopy a przed nami 10 kilometrów szosą do Utca. Na szczęście po paru krokach łapiemy stopa. Wysiadając przy dworcu wymieniamy się z dwoma Polakami, którzy „przejmują” naszą okazję do Braszowa.
Na peronie pijemy wodę ze studni, suszymy rzeczy i podziwiamy ołowiane niebo nad Fagaraszami. Jest ciepło i sympatycznie. Czekając na pociąg toczymy miłą gadkę z jakąś czeską parką a ja rozdaję swoje papierosy ładnym cygańskim dziewczynom – dziękują po Polsku!
O 22 jedziemy do Sibiu.

Dzień 13
Mamy trochę za mało lei. Nie starczy na Rapid do Aradu. Głupio byłoby czekać do południa na Personal. Pytamy taksiarza – change money? – no problem! No ale po kiepskim kursie. Wreszcie u babki w fastfoodzie zamieniamy trochę marek i kupujemy bilety. Pociąg odjeżdża po 3 więc mamy trzy godziny. Siadamy przy kasach i czekamy. Kręci się mnóstwo meneli, wiadomo jak na dworcu, ale czuję się tu jakoś spokojnie i bezpiecznie. Jest też młoda, ładna dziewczyna, której przyglądam się ukradkiem. Po chwili podchodzi do nas i przysiada się zagadując o czymś. No i od razu czas leci szybciej...
Wreszcie żegnamy się i wsiadamy do naszego pociągu. Wleczemy się strasznie długo. Wiedząc już o busach do Budapesztu zastanawiamy się ile stargować. Jeden kierowca chciał 20 DM, ale Michał jechał za 12. Kiedy słyszymy cenę 10 ze zdziwienia nawet się nie targujemy. Wydajemy ostatnie leje na banany i wsiadamy do Daci, która po jakichś 5 godzinach dowozi nas do dworca Keleti w Budapeszcie.
Tym razem odpuszczamy sobie karkołomną łączoną trasę i kupujemy bilet na wypasiony pociąg do Krakowa. Siedzimy w poczekalni i odganiając się od karaluchów przygotowujemy się na ostatni już etap podróży...