ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rowerem w Europę

Autor: Karol Gradoń
Data dodania do serwisu: 2006-09-14
Relacja obejmuje następujące kraje: Polska, Niemcy, Holandia, Belgia, Wielka Brytania, Francja, Luksemburg
Średnia ocena: 7.21
Ilość ocen: 454

Oceń relację




Przygoda życia, fantastyczne wakacje oraz mnóstwo przygód - tak w
skrócie można opisać wyprawę rowerową, która odbyła się w lipcu. Czwórka
rowerzystów (ze Szczecina, Kołobrzegu i Brzezin k. Łodzi) zrealizowała
wszystkie postawione sobie cele.

Wystartowaliśmy 2 lipca ze Szczecina. Byliśmy w siedmiu krajach, oraz
odwiedziliśmy sześć stolic: Berlin, Amsterdam, Brukselę, Londyn, Paryż i
Luksemburg. Przez 28 dni przejechaliśmy 2750 km. Poznaliśmy kulturę,
obyczaje i zwyczaje zwykłych ludzi z krajów zachodnich. Obaliliśmy wiele
stereotypów. Staraliśmy się promować województwo Zachodniopomorskie, jak
i całą Polskę.

Taka wycieczka może wiele nauczyć. Często musieliśmy walczyć z własnymi
słabościami i psującymi się rowerami. Po drodze spotkaliśmy się z
niesamowitą życzliwością i gościnnością wielu narodów. Ludzie nam
kibicowali i pozdrawiali, często oferując nocleg lub jedzenie. Pod tym
względem jesteśmy naprawdę pozytywnie zaskoczeni.

Nocowaliśmy w lasach, na polach i u różnych spotkanych po drodze osób -
byle za darmo. Przez całą wyprawę wydaliśmy tylko ok. 1000 zł na osobę.
To niewiele biorąc pod uwagę to, że musieliśmy dwa razy przepływać kanał
La Manche, spać w drogich stolicach, oraz naprawiać rowery, które po
przejechaniu 1500-2000 km zaczęły się psuć. Spodziewaliśmy się, że
wydamy znacznie więcej, jednak okazuje się, że żywność nie jest wcale
taka droga, jak nas straszono.

Nie wszyscy znaliśmy się wcześniej. Nie byliśmy również pewni, czy
sprostamy trudom, jakie musiały się pojawiać na tak wykańczającej
wyprawie. Radek z Karolem (organizatorzy wyprawy) rok wcześniej razem na
rowerach dojechali ze Szczecina do Wilna. Jednak Bartka poznali i
kontaktowali się z nim tylko przez internet, natomiast Magda (jedyna
dziewczyna w naszym składzie) przed wyprawą nigdy nie przejechała więcej
niż 70 km jednego dnia. Mimo to okazało się, że grupa była naszym
najmocniejszym punktem. Wiedzieliśmy, że trzymając się razem, jesteśmy w
stanie sprostać każdemu problemowi jaki się pojawi.

Pogoda nam wyjątkowo dopisywała. Przez cały miesiąc prażyło słońce, więc
czasami byliśmy zmuszeni do jazdy w nocy - wówczas jest zdecydowanie
chłodniej i przyjemniej. Otuchy dodawali nam ludzie stojący przy drogach
- machali i podziwiali. Wiele osób dziwiło się widząc tabliczki na
naszych rowerach: "Szczecin - Londyn - Paryż", oraz polską flagę.
Kibicowali nam również nasi znajomi poprzez stronę internetową, gdzie
umieszczaliśmy, tak często jak to było możliwe, relacje z trasy.

Zapraszamy: www.wyprawa.szczecin.pl









1 - 4 lipca


Data: 1 lipca 2006

Już tylko godziny zostały do wyruszenia w trasę. Ostatnie przygotowania i wielkie pakowanie. Jutro (tj. 2 lipca 2006) o godzinie 9:10 spotykamy się wszyscy na Dworcu Głównym PKP w Szczecinie, by rozpocząć wielką wyprawę "Rowerem w Europę".
Czy nam się uda? Czy wytrzymamy? Kto wygra Mistrzostwa Świata w piłce nożnej 2006? Już niedługo się przekonamy...

Data: 2 lipca 2006

Halo, halo Mietku! Halo, halo Franku!
Upał, że aż normalnie szok, a tu jeszcze telewizja nas na słońce wyciąga. Ale czego sie nie robi dla sławy :) . Mimo to nareszcie ruszamy o 10:13 i po chwili stajemy na zakupy. Potem już prosto do granicy (w Rosówku), by zaraz za nią zatrzymać się na wyżerkę (dobre czereśnie). Potem było już z górki, dopóki nie zauważyliśmy, że zboczyliśmy z trasy. Bierzemy kranówe z kawiarni i wracamy na szlak. Po 20 km moczymy nogi w jeziorze i jemy jedzonko. Słońce już zachodzi, więc fajnie się jedzie... 40 km do lasu na nocleg. Mamy świetną miejscówe. Metry dzielą nas od strumyczka, który jest spoko. Czacha już nie dymi. Dzisiaj wyżera (na ładnych stolikach, które też są spoko): Bigos i Potrawka Drobiowa z makaronem. Ale brakuje piwka, więc idziemy spać. Dobranoc!
Pozdrowienia dla "Trzymaczy kciuków".

Data: 3 lipca 2006






17:00
Jesteśmy w Berlinie. Opalamy się i popijamy Cole. W całym mieście czuć atmosfere mundialu. Spotykamy wiele sympatycznych ludzi, którzy obdarowują nas różnymi prezentami (mapa, jogurcik, broszka, czekolada...), a my odwdzięczamy się "Paprykarzem Szczecińskim", który robi tu furore :) . Była nawet kąpiel w jeziorku. Straszny upał nie sprzyja zwiedzaniu.
Cola jest dobra, a Berlin spoko... Poranna kąpiel w mega masakrycznie zimnej wodzie, a następnie niespodzianka. Bigos liofilizowany okazał się tak pyszny, że zagineła menażka z jego resztkami. Poszukiwania nie przyniosły skutku. Brak pitnej wody zmusił nas do bardzo szybkiej ewakuacji z lasu. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze Niemca. Zakupy w Plusie, woda ze stacji benzynowej i już jesteśmy w Berlinie. A tu surprise! Jezioro... Więc się kąpiemy. Czyści możemy wiechać do centrum. Zwiedzamy m.in.: Brame Brandenburską, Raichstag, Katedre, Arsenał, Opere, Stare Muzeum, Uniwersytet Humboldta, Niemiecką Biblioteke Państwową i oczywiście ławeczki w parku. Spodobała nam się również Wieża Telewizyjna, której kopuła przypominała piłke nożną. Ludzie są mili, a ścieżek rowerowych całkiem sporo. Berlin nas zachwycił, dlatego nie mogąc się z nim rozstać śpimy na łąkach na obrzeżach miasta, gdzie gwieździste niebo przecinają samoloty.
Dla mnie bomba...
P.S. Magda rzekła: "Moja sakwa jest do dupy".

Data: 4 lipca 2006

Już od rana, sakwa jest zszywana.
Reszta wstaje i śniadanie podaje.
Gdy zjedliśmy, to pojechaliśmy.
Słońce - upał, Karol chipsy chrupał.
W supermarkecie było jak na Krecie.
Golenie w klozecie - czego więcej chcecie?
Nawet Kulfon i Monika nie mają takiego bzika.
Lecz niestety czas nas nagli, supermarket wzieli diabli.
Na drodze strasznie grzeje, lecz ogrodnik nas poleje.
Siedliśmy do komputera, co sie wszystko w nim zawiera.
Maile, filmy i rozmowy, juz do drogi my gotowi.
Ścieżki rowerowe są odlotowe.
Wszystkim wam je polecamy, bo niezłą prędkość na nich mamy.
Trzeba iść spać, więc zaczynamy noclegu szukać.
W innej to miejscowości: wpadamy i mecz oglądamy.
Choć niemiaszki dziś przegrały, niezły nocleg dzisiaj mamy.
Rodzinka wesoła i mila, wszystko nam zapewniła.
Prysznic, wrzątek, troche trawy - nie ma sprawy!
To już dzisiaj koniec przygód, ale mamy pełno wygód.







5 - 8 lipca


Data: 5 lipca 2006

13:00
2 godziny przerwy w Gardelegen. Zaraz support Bartka zostanie naprawiony, a my orzeźwieni w tutejszej fontannie ruszamy dalej.





19:00
Wolfsburg i Volkswageny. Na licznikach ponad 100 km. Wszyscy zaczynamy odczuwać oparzenia słoneczne. Niedługo Radkowi może odpaść stopa :) . Na takie okoliczności mamy apteczke "Pajaka", która wszystko w sobie zawiera, ale mamy nadzieje, że nie będziemy musieli jej używać. Jutro Hannover. Wciąż wspominamy Niemców, którzy dzisiejszej nocy udostępnili nam działkę pod namioty i prysznice. Woda z kibla jest super. Teraz tylko nocleg i ciepły posiłek z "Eleny".
Obecnie liczniki wskazują nam 444 km. Pobudka - godzina 6:00. Świeże bułeczki i kanapeczki od państwa Kowalskich - godzina 6:30. Wyjazd - 8:00. Masakryczny upał - cały dzień (o 19:30 było jeszcze 32 stopni w cieniu). Każda fontanna jest nasza - chłodzenie głowy to podstawa.
W końcu dojechaliśmy do Wolfsburga. Miasto to ma swój specyficzny klimat. Już na wjeździe wielka fabryka samochodów Volkswagena, romantyczny zamek i cudowny aquapark (do którego oczywiście nie wchodzimy, gdyż w pobliżu są darmowe zraszacze trawników). Wolfsburg to "Polskie miasto" - tak stwierdziło dwoje młodych chłopaczków, których spotkaliśmy. Chwile po tym miły pan wskazał nam drogę nad jeziorko, nad którym spędziliśmy noc.






Data: 6 lipca 2006

Wczesnym porankiem rozstaliśmy się z Mateuszem, który musiał śpieszyć się do Paryża. Od tego momentu jedziemy w czwórkę. Podczas pakowania zaczął padać deszcz i usłyszeliśmy grzmoty. Na szczęście były to chwilowe opady i mogliśmy już o 7:55 ruszyć na trase. Już po chwili byliśmy obok muzeum mąki. Tam też znajdują się najróżniejsze rodzaje wiatraków, a całość wraz z okolicą tworzy zachwycający skansen. Ale czas gonić na Hannover. Szybka jazda, krótkie przerwy i już jesteśmy w mieście. Przedmieścia to nowoczesne budynki, natomiast samo centrum to zabytkowe uliczki, kamieniczki, kościoły... Mamy tyle czasu, że możemy sobie pozwolić na długą przerwe. Co chwile spotykamy oznaki trwającego mundialu, więc oczywiście odwiedzamy stadion. Miasto zwiedzone, więc zasuwamy na nocleg do Minden. Śpimy u rodziny Magdy. Jest nam tak dobrze, że nie wiemy, czy jutro wstaniemy...

Data: 7 lipca 2006

Wstajemy? Jeszcze nie. Ale trzeba wcześnie wyruszyć. I co z tego? tak dobrze się śpi - tak rozpoczął się nasz dzień. Wygodne spanie, smaczne śniadanie, prowiant na drogę i ruszamy... w samo południe. Pogoda taka jak wczoraj. Dobrze się jedzie, jednak troche wolno. Nie możemy znaleźć drogi wylotowej krążąc wokół Minden. Dodatkowo długie i ciężkie podjazdy uniemożliwiają szybką jazde. Rekompensujemy to sobie: jedzeniem czereśni (oczywiście z cudzego ogródka), drzemką pod Lidlem, lodami na stacji benzynowej oraz winem i "mundialowymi pączkami" koło Aldika w własnoręcznie przez nas zrobionej polskej enklawie. Dodatkowo podejmujemy liczne próby uzyskania darmowego "brot oder bananen", niestety bez skutku (może to dlatego, że Karol udając głodnego, trzymał w ręku "Kartofelsalat").
Pada, a my chowamy się pod daszek. Stwierdziliśmy, że dalej dzisiaj nie zajedziemy, więc zaczeliśmy szukać miejsca do spania. Jednak znalazło się ono samo. Ana zajechała nam droge i zaprosiła do pięknego, zabytkowego domu. Załapaliśmy się na pyszną zupę z ananasem, a potem rozmawialiśmy długo z domownikami. Z angielskim radzimy sobie bez problemów (np. Bartek zapytał: "Can I my bike oprzeć o ścianę?"). Znowu mamy ciepły prysznic i wygodne spanie.





Data: 8 lipca 2006

Wspólne sobotnie śniadanie przy suto zastawionym stole. Korzystając z tego przywileju, usłyszeliśmy w niemieckim radiu, że nasz kochany premier odchodzi. Od tego momentu jedzenie nie smakowało już tak dobrze... Później już tylko pożegnanie i wymiana suvenirów z rodziną Gerdwilkerów i już jesteśmy na trasie.
Dzisiejszy cel: granica niemiecko-holenderska, która wydaje się nieosiągalna, ze względu na sporą odległość i ukształtowanie terenu. Nie zrażamy się tym jednak. Przydrożne czereśnie dodają nam sił. Zwiedzamy Osnabrucke (katedra, ratusz, kuria biskupia, urocze uliczki...). Po całym dniu spędzonym w słońcu, cieszą nawet latające skórki od banana. O 21:40 możemy już pożegnać Niemcy. Holandia! Przez chwile oglądamy przez jakieś okno mecz, po czym jedziemy szukać noclegu. Pytamy w kilku domach o możliwość przenocowania, jednak nie odnosimy sukcesu. Wobec tego jesteśmy zmuszeni spać na "Shellu". Spotykamy tu wielu polskich kierowców tirów, którym ciekła ślinka na widok polskich dań. Dania te produkowane przez firme "Elena" są lekkie i zajmują mało miejsca w sakwach. O 24 niestety zamknięto toalety. Jednak Karol znajdzie sposób na wszystko, więc udało mu się włamać do łazienki, co zapewniło bezstresową noc.

P.S. To Geldwilker family: Thanks for your help. You are very friendly. We regret that we can t listen to yours bends music during the trip.

9 - 12 lipca


Data: 9 lipca 2006

Szereg nieprzespanych nocy, brak kocy, pęknięty nocnik, rozlazłe klocki hamulcowe oraz setki przejechanych kilometrów powoli dają nam się we znaki. Trzeba być jednak twardym, a nie mientkim. Ruszamy po wypiciu kawy/herbaty zrobionej przez polskiego kierowce. Po długim czasie spędzonym w Niemczech Holandia wydaje się dość dziwnym krajem. Ludzie nie są już tak mili, ale ścieżki rowerowe są odlotowe. Wiatraków narazie nie widać, za to pełno tu krów, koni i owiec. Ludzie myślą, że Bartek jest Niemcem, a my Czechami. Jednak z każdym możemy dogadać się po angielsku.
Mijając po drodze liczne małe miejscowości, wpadamy na chwile na msze, po czym dojeżdżamy do Zutphne. Standardowo pod kościołem rozbijamy się z obiadem, jednak nasze zasoby pożywienia są już na wyczerpaniu. Może to i dobrze, bo poznaliśmy fajną rodzinkę, która zaprosiła nas na swoją barke na której mieszka. Po chwili rozmowy dali nam pokarm, a my musimy ruszać dalej. Dziś mecz finałowy mundialu. Aby na niego zdążyć postanowiliśmy pojechać tylko 20 km do następnej miejscowości. Jak to u nas bywa, nocleg załatwiamy na ostatnią chwile. Jednak szczęście nas nigdy nie opuszcza. Młody Holender zaprowadził nas do naszego rodaka. Polska gościnność jest dla nas bardzo miłą niespodzianką. Oglądamy finał do końca i idziemy spać.

P.S. Pozdrowienia dla Krzyśka. Dzieki za wszystko!






Data: 10 lipca 2006

Poranna kawa i dalej rusza wyprawa. Nareszcie znaleźliśmy sklep. Szybko okazuje się, że ceny żywności są tu wyższe niż w Niemczech. Jedziemy dobrymi holenderskimi ścieżkami, które niestety przy autostradach często się kończą. Zgubiliśmy się. Mając dobre mapy "Pascala" udaje nam się szybko wybrnąć na prostą. Narden - to następna większa miejscowość, w której znajdują się jedyne w Europie podwójne wały obronne. Dojeżdżając do tego miasta na naszych licznikach wybiło 1000 km. Teraz juz tylko do Amsterdamu. Z każdą chwilą coraz bardziej się niecierpliwimy. I doczekaliśmy się. Miasto w którym żyje się pełną swobodą, wywarło na nas mieszane uczucia. Musimy tu znaleźć nocleg, a później zobaczyć Amsterdam nocą. Niestety tym razem zmuszeni jesteśmy spać na bardzo drogim kempingu. Amsterdam nocą jest zupełnie inny niż wszystkie miasta. Wydaje się być dziwny, szokujący, a zarazem bardzo interesujący.






Data: 11 lipca 2006

Z rana żegnamy się z dziewczyną z Kolumbii, która wczorajszej nocy zwiedzała z nami miasto. Dzisiaj cały dzień poświęcamy na Amsterdam. Zwiedzamy m.in. Pałac Królewski, muzeum Historii Amsterdamu, browar Heinekena, dom Rembranta, liczne place, uliczki i kościoły, oraz wiele, wiele innych ciekawych miejsc. Amsterdam jest miastem, w którym żyje więcej obcokrajowców niż rodowitych Holendrów i wszędzie słychać język angielski. Pod wieczór wyjeżdżamy 30 km za miasto, gdzie w małej miejscowości śpimy u Polaków pracujących w Holandii.

Data: 12 lipca 2006

Dzisiaj nareszcie się wyspaliśmy - wstaliśmy dopiero o 10:00. Niestety niedługo po tym przyszedł Holender - właściciel wynajmowanego domu i nas wygonił. Dzisiaj jedzie się dobrze, choć mocno przygrzewa słońce. Po 17 docieramy do Rotterdamu, gdzie pod Muzeum Morskim jemy obiad. Zwiedzamy szybko miasto, a opuszczamy je jadąc tunelem. Rotterdam mimo iż leży blisko Amsderdamu, jest zupełnie innym miastem. Nie ma tam tylu kanałów i wąskich uliczek, a uwage przykuwają wyrastające wieżowce. Jest to miasto spokojne i nie widać w nim tylu obcokrajowców co w Amsterdamie.
Rejony te obfitują w zwodzone mosty i promy. Niestety za korzystanie z tych ostatnich się płaci. Jednak nie mamy innego wyjścia i musimy się nimi przeprawiać, gdyż objazdów brak. Wieczorem spotykamy miłego rowerzyste-farmera, który pozwala nam spać na polu przy swoich szklarniach.







13 - 18 lipca


Data: 13 lipca 2006

Ruszamy wyjątkowo wcześnie. Mkniemy jak szaleni przez Holandie. Jeszcze tylko krótka przerwa na śniadanie (3-godzinna) i już jesteśmy w Belgii. Ścieżek rowerowych jest zdecydowanie mniej, a większość tych co jest, posiada wiele dziur i nierówności. Zbliżając się do Antwerpii następują nieoczekiwane awarie. Radek robi dziure w oponie, a Magda łamie bagażnik. Jednak dla nas to żaden problem i szybko możemy jechać dalej docierając do Antwerpii. Miasto to nas zachwyciło. Na każdym kroku spotykamy ładne kamieniczki, kościoły i ciekawe wąskie uliczki. Każdy emeryt, który jest w Belgii, musi koniecznie odwiedzić to miasto.






Według planu za Antwerpią mieliśmy spędzić noc, ale wszyscy jednogłośnie postanowili, że jedziemy nocą do Brukseli (mimo, że proponowano nam po drodze nocleg z prysznicem). Kwadrans po północy docieramy do kolejnej stolicy. Jemy posiłek, a następnie podziwiamy nocne uroki tego miasta (spotykając przy tym podchmielonego Polaka, który za piwo oferował nam nocleg). Zobaczyliśmy jeszcze tylko pięknie oświetloną bazylikę, pare uliczek i mimo proponowanych nam wcześniej noclegów, zasneliśmy na ławkach pod Atomium.

Data: 14 lipca 2006

Dziś jest dzień zwiedzania Brukseli - miasta z klasą, jak na stolice Europy przystało. Podziwiamy m.in.: Grand Place (rynek), ratusz, Pałac Sprawiedliwości, katedre, Atomium, Parlament Europejski oraz wiele pomników, budynków i uliczek. Bruksela bardzo nam się spodobała. Nocleg spędziliśmy w lesie 10 km za miastem.

Data: 15 lipca 2006

Chociaż była to noc bez namiotu i tak było nam ciepło dzięki firmie "Pajak". Chwila i już jesteśmy w Waterloo. Próbujemy sobie wyobrazić jak Napoleon ponosi klęskę. Dzisiaj dłuuuuga droga. Do pokonania mamy 150 kilometrów w jak najkrótszym czasie. Częste podjazdy i zjazdy urozmaicają nam drogę, a wiatr, który wiejąc nam w plecy, niedość że pomaga nam w jeździe, to jeszcze chłodzi nasze ciała. Po 10,5 godzinie dojechaliśmy do karola brata. Miła atmosfera sprawia, że dzisiaj późno idziemy spać.

Data: 16 lipca 2006

Godzina 12 - wyjeżdżamy z Ernegem. Kierujemy się w kierunku Morza Północnego, w którym oczywiście nie omieszkaliśmy się wykąpać. Woda jest tu wyjątkowo słona, ale ciepła. Słońce nie daje nam zjeść na plaży, więc uciekamy do cienia. Zaraz po tym mijamy granice Belgijsko-Francuską. Dalej kierujemy sie na Calais, skąd zamierzamy przeprawić się do Anglii. Niestety w międzyczasie Bartek łapie gume, więc jesteśmy zmuszeni zatrzymać się na krótką przerwę. Na małym parkingu spotykamy Polaków, którzy wskazują nam bliższe i według nich lepsze miejsce skąd odpływają promy. Konkretnie chodzi o port w Dunkierce, w którym rządają od nas 47 Euro za przejazd z rowerem. Cena ta wydaje nam się wygórowana, więc idziemy na parking TIRów w poszukiwaniu polskich kierowców, którzy byli by nas skłonni zabrać za darmo. Karol jako pierwszy wypływa promem o godzinie 22:00, Bartek o 24:00, natomiast Magda z Radkiem płyną o 8:00.





Data: 17 lipca 2006

Wszyscy mieliśmy spotkać się w Dover, jednak gdy Karol (który czekał tam od godziny 12 w nocy na pozostałych) gdy dowiedział się, że Bartek pojechał 40 km pod Londyn, poszedł spać do Anglika, którego spotkał nad morzem. O godzinie 10 cała ekipa bez Bartka spotkała się przy terminalu. Od tego momentu podróż do Londynu kontynuowaliśmy w trzy osoby. Anglia już od początku robi pozytywne wrażenie. W Dover powitały nas wysokie klify i cudowny zamek na skale. Trudno nam jest się przyzwyczaić do lewostronnego ruchu, innych miar i waluty. Chociaż jest częste oznakowanie dróg, to jednak nie do końca zadawalające i już na początek mamy problem ze znalezieniem trasy. Z Dover jedziemy prosto do Londynu. Upały stały się chlebem powszednim na naszej wyprawie. Dodatkowo strome podjazdy uniemożliwiają szybką jazdę. Radka koło, które już od kilku dni było lekko scentrowane, tym razem odmuwiło współpracy. Nie byliśmy w stanie kontynuować jazdy, a brak sklepów rowerowych spowodował, że straciliśmy przez to 5 godzin (ponieważ Radek musiał jechać na Magdy rowerze do miejscowości oddalonej o 10 km). Z nowym kołem, lecz już tylko z jednym hamulcem, ruszamy dalej w strone Londynu. W naszych planach było dojechanie tam w nocy. Jednak zmęczenie po całym dniu spędzonym w słońcu spowodowało, że około 1:00 nie mieliśmy już sił. Postanowiliśmy więc chwile odpocząć przy głównej drodze do Londynu i mieliśmy przy tym niespodzianke. Po 10 minutach podjechali do nas policjanci i ostrzegli, że to jest niebezpieczne miejsce. Obiecaliśmy, że zaraz odjedziemy, lecz chwile po tym zasneliśmy za barierką od szosy (nie martwiąc się przy tym o rowery).

Data: 18 lipca 2006

Jako budzik posłużyły nam mknące samochody po szosie i przygrzewające słońce. Ruszamy w strone stolicy Wielkiej Brytanii. Przed Londynem zajeżdżamy do Greenwich, gdzie znajduje się zerowy południk. Zwiedzamy darmowe muzeum znajdujące się w historycznym obserwatorium oraz przechodzimy ze wschodu na zachód i odwrotnie. Wjeżdżając do Londynu odrazu kierujemy się na Tower Bridge. Mieliśmy się tam spotkać z Bartkiem (który dojechał do Londynu dzień wcześniej), ale go nie było i umówiliśmy się na następny dzień. Teraz już tylko śpieszymy się do Karola kuzynki, aby wreszcie dotrzeć na miejsce noclegu. Myjemy się, jemy i pierzemy, a pod wieczór ruszamy na miasto. Podziwiamy Parlament Square (znajduje się tam historyczny parlament z Big Benem oraz Katedra św. Pawła), Trafalgar Square, London Eye (największe na świecie diabelskie koło, wysokie na 150 metrów) oraz Buckingham Palace. Nareszcie możemy się wyspać.





19 - 24 lipca


Data: 19 lipca 2006

Śniadanko i migiem podążamy na Tower Bridge. Nareszcie spotkaliśmy się z Bartkiem i teraz już razem zwiedzamy Londyn. Mamy okazje zobaczyc m.in. Tower of London, Piccadilly Circus, słynną dzielnice Soho oraz Hyde Park (miejsce relaksu Londyńczyków - także i my z tego korzystamy). Od początku wyprawy jedzenie zajmuje nam dużo czasu (ciągle jemy i jemy :) ) - tak było i tym razem. W tym dniu trafiliśmy na największe (ok 40°) lipcowe upały w historii Wielkiej Brytanii, jednak zebraliśmy siły i opuszczając park zaczeliśmy podążać w kierunku wyjazdu z miasta. Ledwo wyjechaliśmy za obrzeża i już musieliśmy stawać, ponieważ Karol złapał gume. Przywykliśmy do jazdy w nocy (bardzo nam to pasuje, gdyż nie ma upałów i dobrze się jedzie) i dzisiaj również przy świetle księżyca wyjechaliśmy 40 km za Londyn. Noc w lesie.





Data: 20 lipca 2006

Plan był taki, żeby wstać bardzo wcześnie... Oczywiście wszyscy zaspaliśmy. Dziś nie ma słońca, ale jest duszno i nie najlepiej się jedzie. Powoli jedziemy w strone Stonehenge, odwiedzając przy tym liczne miejscowości. Niestety jest już za późno, aby zobaczyć to tajemnicze miejsce w wyniku czego śpimy 800 metrów od prehistorycznej budowli.

Data: 21 lipca 2006

Godzina 9:00 - jesteśmy jako jedni z pierwszych w Stonehenge. Tajemniczy krąg Monolitów (wpisany na liste UNESCO) rodzi w naszych głowach wiele pytań. Jest to również najbardziej wysunięty punkt na zachód do jakiego dojechaliśmy. Zafascynowani opuszczamy to miejsce i udajemy się do miejscowości o nazwie Salisbury. Tam zajeżdżamy do pięknej katedry przypadkowo trafiając na msze z biskupem. Następnym miastem na naszej trasie jest Southampton. Robimy obiad w pobliżu portu z którego kiedyś odpłynął w swój pierwszy i ostatni rejs słynny "Titanic". Opuszczając centrum przejeżdżamy obok stadionu piłkarskiego, na którym często odbywają się poważne mecze. Dalej jedziemy do Portsmouth - stąd odpływają najtańsze promy do Francji. Karol z Bartkiem pognali do przodu, ale obydwoje się pogubili w różnych miejscach. Wszyscy na ostatnią chwilę zajechaliśmy pod terminal promowy i mieliśmy niemiłą niespodzianke - wolne bilety na prom będą dopiero za 3 dni (gdyż właśnie rozpoczęły się w Anglli wakacje). Radek uparcie nie dawał spokoju sprzedawcy i na 10 minut przed odpłynięciem promu załatwił dla nas miejsca. Szczęśliwi płyniemy nocą do Francji.






Data: 22 lipca 2006

O godzinie 7:30 zjeżdżamy z promu. Jadąc do sklepu (w Europie jest znacznie taniej niż w Anglii) widzimy ślady burzy, która w nocy panowała na morzu. Brak słońca, wiatru i górzyste tereny sprawiły, że biliśmy nowe rekordy prędkości (70 km/h). Około godziny 22:30 dotarliśmy do miejscowości les Andelys, a stamtąd wspinaliśmy się pod górę, gdzie nad brzegiem Sekwany stoi piękny zamek - Chateau Gaillard. Poznawanie go nocą przyniosło nam wiele satysfakcji, a niezwykła iluminacja świetlna zaczarowała każdego z nas. Nocleg spędziliśmy w urokliwym miejscu z widokiem na Sekwane, zamek i gwieździste niebo.

Data: 23 lipca 2006

Brum brum - podjeżdża samochód pod stromą górę. Okazuje się że to co nas zbudziło to strażacy, którzy przyjechali na ćwiczenia. Po zrobieniu tego co zwykle rano robimy (śniadanie, toaleta) ruszamy w trasę. Teraz już tylko prosto do Paryża. Bolące mięśnie przypominały nam wczorajsze górki. Wjazd do Paryża początkowo sprawiał nam trudność, jednak później bez problemu trafiliśmy do centrum (niestety nie zdążyliśmy na zakończenie Tour de France). Śpimy w centrum miasta dzięki siostrze Karola. Nocą podziwiamy wiele pięknych miejsc, m.in. Wieże Eiffla, Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny, Pałac Inwalidów (gdzie spoczywa Napoleon pokonany w odwiedzanym przez nas Waterloo). Paryż w pełni zasługuje na miano romantycznego miasta.

Data: 24 lipca 2006

Dzisiaj szalejemy: bagietki, jajecznica i wino na śniadanie. Po takim posiłku możemy ruszyć na miasto. Kupujemy bilety na metro (5,5 Euro) by szybko poruszać się po tej wielkiej aglomeracji. Odwiedzamy takie miejsca jak: Luxemburskie Ogrody, Katedre Notre Dame, Louvre, Palais Royal, Opere, Bastylie, Ile Saint Louis (na której znajduje się Biblioteka Polska), Panteon, Plac Pigalle, Moulin Rouge. Wykończeni kończymy zwiedzanie o 23. Dziś nie przejechaliśmy na rowerach ani jednego kilometra, ale za to zwiedziliśmy cały Paryż.




25 - 29 lipca


Data: 25 lipca 2006

Już o 9 opuszczamy mieszkanie. Żegnamy się z Moniką (u której spaliśmy), a Karol przystępuje do zmiany dziurawej dętki. Niestety dziś żegnamy się również z Bartkiem, który wraca autokarem do Polski. Ostatnie spojrzenie na wieże Eiffla i ruszamy na droge wyjazdową, którą bez problemu znajdujemy. Nadszedł czas na wypisanie kartek pocztowych do wszystkich osób u których mieliśmy zaszczyt gościć podczas trwania wyprawy. Wyjazd z Paryża nie należy do przyjemnych - mnóstwo samochodów i świateł. Dodatkowo trafiamy na drogę szybkiego ruchu, którą musimy omijać, przez co tracimy sporo czasu. Przejechane 40 km i ponownie zjawia się guma u Karola. Tracimy kolejną godzinę. Zbliża się noc, a wraz z nią brak upałów, co oczywiście wykorzystaliśmy w celu dalszej, przyjemniejszej jazdy. Gdy zaczynamy szukać noclegu, powietrze w dętce Karola znów odmówiło współpracy. Z konieczności śpimy więc na nierównym polu koło drogi.






Data: 26 lipca 2006

Upał, upał i jeszcze raz upał. Już od samego rana nie da się wytrzymać ani minuty na słońcu. Mimo dwukrotnego łatania dętki Karolowi nie udaje się naprawić usterki. Zjeżdżamy więc z flakiem w jednym rowerze do najbliższej miejscowości. Tam rozkładamy się pod Carrefourem. Opony z hipermarketu okazują się niewymiarowe, więc Karol jedzie na Radka rowerze do sklepu rowerowego. Zaopatrzony w nową dętke i opone nareszcie jest w stanie naprawić rower. Spędziliśmy 6,5 godziny pod hipermarketem skrzętnie wykorzystując ten czas na jedzenie i chodzenie po klimatyzowanym sklepie. Najedzeni i wypoczęci ruszamy dalej. O godzinie 18:15 temperatura w cieniu wynosiła 38 stopni Celciusza. Jedziemy przez przepiękną kraine - Szampanie, gdzie na stokach rozciągają się ogromne pola krzewów winorośli. Widoki są cudowne, a ludzie w tych okolicach niesamowicie przyjaźni. Często nam machają, kibicują i podziwiają.
Dojechaliśmy do miejscowości Reims. Tutaj mieliśmy okazje podziwiać przepięknie oświetloną katedre. Musimy jeszcze zrobić pare kilometrów, więc jedziemy dalej, ale zaraz za miastem Radkowi przebija się dętka. W nocy klejenie koła przy blado-trupim świetle czołówki jest znacznie trudniejsze niż w dzień. Po połnocy gdy rower nie był jeszcze naprawiony podjechała do nas mieszkanka okolicznej wioski i uparcie namawiała nas na nocleg w jej domu. Po dłuższej chwili udało jej się nas przekonać i pojechaliśmy spać w szerokich wygodnych łóżkach.

Data: 27 lipca 2006

Po dobrym, zdrowym śniadaniu o 8 żegnamy się z Francuzami. Dostaliśmy od nich dużo picia i jedzenia. Sami byśmy odwdzięczyli się dobrym polskim bigosem, albo suchymi owocami z Eleny. Niestety już dawno skończyły się nam zapasy. Ciężko jest nam się rozstać z łóżkami i sympatycznym państwem. Na szczęście pogoda zachęca do jazdy. W nocy była burza, a obecnie panuje przyjemna temperatura, powietrze jest wilgotne, a pomiędzy chmurami czasami pokazuje się słońce. Jesteśmy tak zmęczeni, że co jakiś czas kładziemy się na krótką drzemkę. Widoki są wspaniałe. Żniwa w pełni, pola kolorowe, a na niebie obserwujemy wspaniałą grę światła i chmur. Wieczorem nareszcie docieramy do Linii Maginota. Otaczają nas liczne bunkry i fortyfikacje. Dziś nie mamy ochoty jechać nocą, więc postanawiamy przenocować na wzgórzu wśród wszechobecnych bunkrów. Niebo jest dziś wyjątkowo gwiaździste, a leżące w dolinie miasto pięknie oświetlone. Zasypiamy już o 23, gdyż chcemy po raz ostatni na wyprawie się wyspać - jutro zapewne nie będzie już to możliwe.

Data: 28 lipca 2006

Z rana Karol nie daje nam spać puszczając melodyjki z telefonu (tym samym rozładowując go sobie). Zebraliśmy się bardzo szybko. Wyszło nam to potem na dobre, ponieważ za chwilę nadeszła burza, a my w tym czasie byliśmy już w miejscowym supermarkecie. Jadąc dalej, gdy pogoda się poprawiła, mieliśmy okazję podziwiać pojedyncze bunkry Linii Maginota. Jeszcze 5-minutowy przejazd przez Belgię i już jesteśmy w Luksemburgu. To już ostatnie 30 km wyprawy. Krótko zwiedzamy ostatnią stolicę na naszej trasie i wsiadamy w pociąg do Trier. Stąd o północy ruszamy pociągiem do Szczecina. Mamy jeszcze trochę czasu, więc jedziemy podziwiać to miasto, oraz zjeść kolację. Podczas przyżądzania grochowo-żurkowej zupy podjechał do nas Polak (zakonnik) i zaprosił na kolację w plebanii przy najstarszej katedrze w Niemczech. Miło spędziliśmy dalszą część oczekiwania na pociąg rozmawiając z dwoma Polskimi zakonnikami i zwiedzając katedrę. Dowiedzieliśmy się wiele o historii tej 1600-letniej budowli, oraz mieliśmy okazję podziwiać Trewir z kościelnej wieży. O godzinie 00:01 wyruszyliśmy w 24 godzinną podróż do Polski. Jedziemy do domu.

Data: 29 lipca 2006

Trzy godzinna drzemka w ciepłym pomieszczeniu z bankomatami okazała się nie wystarczająca do wyspania się. Z tego powodu przez cały dzień próbujemy zasnąć choćby na chwilę. Jedziemy w sumie 10-ma pociągami. Jest weekend, więc niemieckie koleje przeżywają oblężenie. Sporo osób podróżuje z rowerami. Z tego powodu często musimy stać/leżeć przy rowerach na które nie zawsze jest miejsce. Nasz plan podróży szybko ulega zmianie z powodu niepunktualności poszczególnych pociągów. Z tego powodu o 22:41 jesteśmy dopiero w Pasewalku (oddalonego od Szczecina o ponad 40 km) skąd dziś nie odjeżdża już żaden pociąg w kierunku Polski. Wsiadamy więc na rowery i Polsko-Niemiecką granicę pokonujemy na dwóch kółkach. Polska! Na jednym ze skrzyżowań żegnamy się. To już jest koniec. Udało się! Zrealizowaliśmy w 100% nasz plan. W sumie podczas całej wyprawy przejechaliśmy 2750 kilometrów.