ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rowerem przez Ukrainę

Autor: Jan Polus
Data dodania do serwisu: 2006-09-14
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina
Średnia ocena: 6.03
Ilość ocen: 3244

Oceń relację

Zimą, 4.12.2005 r., jadąc na rowerze po ośnieżonych lasach kochłowickich, zrodził się pomysł wyjazdu na Ukrainę i zdobyciu Odessy- troje powiedziało „Tak” i zaczęliśmy przygotowania. Waldi podjął heroiczny krok - pierwsze piwo dopiero w Odessie! Ja ograniczyłem spożycie tego szlachetnego trunku od marca. To pierwsze kroki, które miały wpłynąć na nasza kondycję, w planie przecież mięliśmy ponad 1500km.

Janek dostał zadanie wytyczenia trasy, Ja zbierałem informacje o Ukrainie z Netu, a Waldek miał zadbać o kontakt ze sponsorami i mediami. Na koniec lutego wszystko było zapięte na ostatni guzik - sponsor medialny zapewniony (Trybuna Górnicza, Nowiny Zabrzańskie), trasa wytyczona, termin określony, jedynie sponsorzy nie dopisali. Zaczął się ostry trening fizyczny - oj początki były trudne, ale z czasem robiliśmy po 200 km bez problemu. Wybraliśmy Ukrainę miedzy innymi, dlatego że miało być płasko, tanio i pięknie. Ahoj przygodo. Dzień wyjazdu określiliśmy na 27 maja, ten termin miał nas uchronić przed spodziewanymi upałami panującymi nad Morzem Czarnym.

Przebyliśmy ponad 1500 km w różnych warunkach pogodowych. Dzięki Jankowi, który codziennie wieczorem spisywał wydarzenia dnia, powstała relacja z tej wyprawy. Jest on autorem całego tekstu, Ja tylko wniosłem małe poprawki. Pozostanie mi też pamiątka na całe życie - złamany prawy obojczyk.


1.2006-05-27 Zabrze – Tarnów (198 km)

2.2006-05-28 Tarnów – Przemyśl (378 km)

3.2006-05-29 Przemyśl – Lwów (498 km)

4.2006-05-30 Lwów – Bereżany (591 km)

5.2006-05-31 Bereżany – Czortków (697 km)

6.2006-06-01 Czortków – Kamieniec (798 km)

7.2006-06-02 Kamieniec – Novodnistrow (937 km)

8.2006-06-03 Novodnistrow – Borivka (1071 km)

9.2006-06-04 Borivka – Kodyma (1216 km)

10.2006-06-05 Kodyma – Kotowsk (1290 km)

11.2006-06-06 Kotowsk – Rozdilna (1439 km)

12.2006-06-07 Rozdilna – Odessa (1505 km)





27 maja 2006r - Dystans 198 km ZABRZE - TARNÓW (Dzień 1)


„O czwartej rano zbiórka przed kopalnią.” -z tą myślą położyłem się spać. Niestety obudziłem się już o drugiej w nocy. Planowany od sześciu miesięcy dzień wyprawy przywitał nas deszczem. Termin to termin! Nikt nie zawiódł, wystrzał szampana oznajmił rozpoczęcie wyp
rawy, jeszcze życzenia powodzenia i na Tychy!- niestety w deszczu. Przed Krakowem - niespodzianka!. Droga zamknięta na okoliczność przejazdu papieża, ale na szczęście tylko dla samochodów -”Patrzcie jak Kraków nas wita!” - śmialiśmy się jadąc pustą drogą. Ale co dobre kiedyś się kończy- zatrzymują nas żandarmi i oznajmiają ze dalej nie da rady. Ze względu na rozmiar naszych bagaży miałem wrażenie, że antyterroryści nie spuszczają nas z oczu. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, całe rzesze ludzi szły na miejsce spotkania by go widzieć z kilkuset metrów, a on przejechał obok nas. Po chwili ruszamy dalej. A jechaliśmy jak w transie, Waldi mijał „pędzące traktory” z prędkością 44km/h pod górę z pełnym obciążeniem.Po198km dojeżdżamy do Tarnowa, tu czeka na nas zarezerwowany domek campingowy. Ten camping to oaza spokoju . Nastrój zmącił nam jedynie SMS od kolegi, który jadąc do Zakopanego dostał gorączki i z dalszej jego wyprawy chyba nic nie wyjdzie. Dzisiaj poszło wszystko doskonale, oby tak dalej!







28 maja 2006r - Dystans 180 km TARNÓW - PRZEMYŚL (Dzień 2)


Pożegnanie z Tarnowem było trudne, po wieczornych „rozmowach”. Jedynie Waldek szarpał na Przemyśl- nasz dzisiejszy cel. Ale po „małej czarnej”, już w formie, podziwiamy widoki traski, która nie jest oznaczona jako rowerowa, ale urokiem nie ustępuje chociażby tym z Austrii. Mijamy kolejka wąskotorową Donów –Przeworsk, podróżni machają nam, słowem sielanka. Janek jest zachwycony ziemia Dubiecką, ale plecak, który wiezie na plecach chce być widocznie sakwą i daje mu nieźle w kość. Perspektywa obiadu u teściowej Waldka pchała go naprzód pod górki o nachyleniu 11% z szybkością 20 km/h. Ubrani w nieprzemakalne ubiory niestety doprowadziliśmy do małych odparzeń wiadomej części ciała. Zasypki poszły w ruch.




Obiad okazał się uroczystym wypasem, bo trafiliśmy w środek urodzin wnuczki, a Waldek to chyba pupil rodziny. Góra Krzywiecka da wam popalić!- odgrażali się biesiadnicy, a przed nią jeszcze grill u Witka, kolegi Waldka, którego to są rodzinne strony. Witkowa gościnność tak nas rozbroiła, że ciężko się było stamtąd zabierać –tylko dziwne, że dawał nam ogromny nóż na drogę – ciekawe, po co?! Krzywiecka zdobyta!- hajda do Przemyśla na nocleg do bratowej-kogóż by jak nie Waldka. Docieramy na miejsce i załamka –tam gdzie było wejście do domu jest wejście do banku! Szybko jednak znajdujemy nowe wejście i już rowery lądują w piwnicy, a my na pokoje. Znowu nie było końca „rozmowom”, a umiejętności kulinarnych pani Krysi nie powstydziłby się kucharz renomowanej restauracji.


29 maja 2006r - Dystans 120 km PRZEMYŚL – LWÓW (Dzień 3)


Dochodzimy do sedna – przekraczamy granicę.

Rano krótki wywiad dla miejscowej gazety i koło 10 rano jesteśmy w Medyce. Docieramy na przejście samochodowe i po krótkiej rozmowie, że tu nie przejedziemy , udajemy się na przejście dla pieszych. Około 30 ludzi , jeden celnik. Niestety ludzie ciągle dochodzą i przepchanie się z rowerami jest niemożliwe. Po godzinie wracamy na przejście samochodowe z nadzieją, że jednak tu przejedziemy. Jest nowa zmiana i Wopista mówi , że zapyta . Dzwoni i mówi , żeby czekać. Przed przekroczeniem granicy wszyscy pytali nas czy się nie boimy ,że nas napadną ( ostatnim był polski wopista i celnik), więc nastroje były trochę nerwowe.

Po następnych 40 min podnosi szlaban i jedziemy do przodu. Podjeżdżamy do ukraińskich wopistów wzbudzając zainteresowanie. Z Waldka roweru został ściągnięta lampa przednia ( na Allegro 24 zeta ), ale ,że była już poklejona oddali i ściągnęli nową z roweru Janka ( ja swoją już dawno schowałem widząc co się dzieje ). Po chwili pokazują tablicę z lewej, gdzie trzeba wypełnić kartkę ( wzór na tablicy ) i dopiero z tym podejść do celnika. Tu zrobiłem kolejny błąd ( oczywiście wg celnika ). Celnikowi należało patrzeć w oczy i czekać aż powie - „Podać paszport”. Niestety podałem mu go bez jego zezwolenia, więc usłyszałem „Co spieszy Ci się ?”.

Generalnie od razu należy podjechać do tablicy, samemu wypełnić kartkę według wzoru , za cel podać Lwów – po co mają wiedzieć gdzie jedziemy, ściągnąć z roweru to co mogą odczepić. Po chwili jesteśmy na Ukrainie, więc od razu mocno naciskamy na pedały żeby jak najprędzej oddalić się od strefy przygranicznej, pomni uwag o napaściach. Droga do Lwowa jest dobra bez dziur około 17 zatrzymuje nas lwowska ulica z kostki przypominająca brzeg lekko wzburzonego morza. Kupujemy mapę Lwowa, znajdujemy dworzec w celu poszukania noclegu. Atmosfera trochę nerwowa bo nie ma zapowiadanych babuszek, no i prawie nic nie jedliśmy. Zagadany taksówkarz proponuje nocleg po 60 h od łebka. Po namyśle postanawiamy szukać hotelu. Idąc ulicą zagaduje nasz pani proponując nocleg tuż obok za 60 h od łebka. Jako że byliśmy zmęczeni przystaliśmy. Wypad na miasto w poszukiwaniu obiadu. Niestety nie łatwo znaleźć jakąś knajpę, dopiero po sporym przeczesaniu terenu znajdujemy cos na podobieństwo mac Donalda. Po polsku nie rozumieją i dopiero zawołana pomoc kuchenna załatwiła nam frytki. Zwiedzanie przekładamy na rano.




30 maja 2006r - Dystans 93 km LWÓW – BEREŻANY (Dzień 4)


Obudził mnie gwar za oknem. „Tylko, czemu mówią po rosyjsku ?” - taka myśl przebiegła mi przez głowę zanim otworzyłem oczy. Gospodyni zaprasza na śniadanko, opowiada o życiu na Ukrainie i o swojej rodzinie. Wyruszamy na podbój miasta. Wieczorem przestudiowałem mapę Lwowa i nie było już problemów nawigacyjnych . Całkiem inaczej je sobie wyobrażałem, jest na swój sposób piękne, ale myślę, że kiedyś piękne domy wręcz całe uliczki będą odnowione. Czuję się tak jakbym przeniósł w czasie do dzieciństwa.

Ulicami mkną stare motory z przyczepami, ciężarówki to dymiące "ziły", mam wrażenie, że tu nie obowiązują przepisy ruchu drogowego. Jednak zabytkowe budynki układ ulic pomniki, kościoły krzyczą, że to było kiedyś jedno z głównych miast Polski, w Internecie znalazłem taką perełkę. Ciekawostką jest to, że nie widać tu autobusów tylko busiki, które stają na kiwnięcie ręką. Po zrobieniu kilku fotek jedziemy w kierunku Zamku Wysokiego. Po drodze mijają nas nastolatki ubrane w granatowe spódniczki mini, białe bluzki a ramiona przepasa szeroka szarfa, włosy spięte w ’ kucyki’ dużymi kokardami-koniec roku szkolnego!. U nas 16-to latka w życiu by się tak nie ubrała.

Docieramy w końcu na miejsce, które zostało po Zamku Wysokim. Powstał on wraz z założeniem miasta w połowie 13 wieku, a w 1648 podczas powstania Chmielnickiego został zdobyty i spalony przez Kozaków. Po odbudowie znowu zdobyty tym razem przez Szwedów. Teraz zostały po nim szczątki jednej z baszt. Wjeżdżamy z „buta „ na Kopiec Unii Lubelskiej, który mieszkańcy usypali w trzechsetną rocznice jej podpisania. Napawamy się pięknem panoramy Lwowa a następnie ruszamy w kierunku cmentarza Łyczakowskiego. Z rowerami do środka nie wolno, po krótkim losowaniu wyszło , że rowerów pilnuje Janek, cmentarz widział tylko zza krat, co zostało uwiecznione. Wchodzimy na spotkanie historii. Tu spoczywa wielu wybitnych Polaków. Fascynujące są tu nagrobki dużo leży tu powstańców z 1831.Szkoda tylko, że starano się zasłaniać te dzieła sztuki licznymi pomnikami socrealizmu, no, ale to też tworzy historię. Wrażenie robi tez cmentarz Orląt Lwowskich. Tu możesz spotkać jedyny napis w języku polskim na jaki natknąłem się podczas całej podróży, reszt poszła w proch. Wymieniliśmy kilka uwag z starszym panem, który choć tu mieszkał, był na bieżąco z polskimi realiami. Wśród tumanów kurzu i spalin, łomotu Ziłów, śmigamy do Berezhan.




Na liczniku przekroczone osiemdziesiąt kilometrów zaplanowane na ten dzień, miasta nie widać, czyżby coś nie tak. Sprawdzamy mapę, dodajemy kilometry, wychodzi, że Janek nie umie dodawać. Waldek, którego od siodełka dzieliło kilogram zasypki i jakieś plastry, znowu miał powód do narzekań. Po drodze ścigamy się z miłym panem, który pędził za nami na „Ukrainie’, gdy nas dogonił koniecznie chciał nas zaprosić na obiad, musieliśmy z żalem odmówić, bo czas naglił.

W Berezhanach dopadł nas deszcz, a nasze obawy, że może nie być hotelu były bezpodstawne. Piękne miasteczko z rynkiem, kościołem i typowo polską zabudową. No i oczywiście pośrodku tego, żeby nie było ruski pomnik – takie plomby to tu tradycja. Hotel jest przyzwoity ( około 50 hrywien ), jest nawet Internet, z którego nie omieszkaliśmy skorzystać. Tylko ubikacje są tu ciekawe, zresztą jak się później okazało tak było wszędzie - zużyty papier toaletowy wrzuca się do stojącego obok kubła, a nie do sedesu. Po kąpieli, kolacyjka w knajpie, w której zjedliśmy całe menu, a przy okazji pobrataliśmy się chcąc nie chcąc z resztą klienteli. Janek coraz lepiej mówi po ukraińsku.

Jedynie Waldi cierpi na otarcia siodełkowe, ale po opuszczeniu roweru – to nie ten człowiek.

31 maj 2006r - Dystans 106 km BEREŻANY - CZORTKÓW (Dzień 5)


Pobudka. Standartowo udajemy się do sklepu po zakup kołaczyków i napełniamy bidony wodą. Po chwili jesteśmy za miastem. Tereny i widoki przepiękne, zwłaszcza, że poprawia się pogoda. Zatrzymujemy się przy ruinach kościoła w Podhajcach, gdzie robimy kilka fotek. Kościół zbudowany z solidnych kamieni, więc nie udało im się go rozebrać. Mkniemy niestrudzenie do przodu. Mijamy bezkresne pola uprawne i pasące się przy drodze stada krów, bacznie pilnowane prze pastuchów. Nawet nie wiadomo kiedy wjeżdżamy do Czortkowa, mijając na przedmieściach nowo wybudowane chaty miejscowych prominentów. Po paru chwilach ukazuje się nowy duży budynek z napisem „Gotel”. Jest dobrze. Bez problemu dostajemy pokój, rowery lądują w Sali dancingowej. Cena 30 hrywien od osoby. Łazienka na korytarzu, ale ciepła woda jest cały czas, no i była pralka. Natychmiast wrzuciliśmy wszystko do jej środka, a było co prać. Niestety nie można było nic zjeść, bo była impreza, trzeba było znaleźć sklep. Waldek coraz bardziej narzekał na dolegliwości odparzeniowe, więc został w pokoju. Sklep znaleźliśmy błyskawiczni, potężny, samoobsługowy, doskonale zaopatrzony.” „No — pomyślałem - jest coraz lepiej, jak dalej będą takie hotele i sklepy to możemy jechać na koniec świata”. Wieczorem Janek ugotował pyszną zupkę, zobaczyliśmy pogodę w telewizji i wypiliśmy po „plastiku”. Niezorientowanym już tłumaczę, to litrowe mocne piwo w plastikowej butelce. Ręczę, że dwa „plastiki” zwalają z nóg.

1 czerwca 2006r - Dystans 101 km CZORTKÓW - KAMIENIEC (Dzień 6)


W celu uzupełnienia zapasów, udajemy się do dobrze zaopatrzonego sklepu samoobsługowego. Spotykamy tu młodego chłopaka, który chwali się, że jeździ na rowerze z kolegami, był też w Polsce. Nie pociesza nas mówiąc, że górki będą aż po samą Odessę. Wymieniamy się adresami i w trasę na Kamieniec Podolski- około 80 km.




Z uśmiechem na twarzy dojeżdżamy do Skały, gdzie przy ruinach zamku Koriatowiczów robimy sobie piknik. Kilka fotek i dalej w drogę w pięknie grzejącym słońcu. Po drodze jemy obiad w zajeździe ( znowu pękło 100 hrywien ). Gdy przejechaliśmy te 80km, na skrzyżowaniu stoi znak, że jeszcze 18 km do przejechania, a jakie było nasze zdziwienie, gdy 200 metrów dalej jest informacja, że 22km.Najbardziej wkurzało to Waldka, z wiadomych przyczyn, Janek tym razem nic nie zawinił, ale był głównym podejrzanym. Od tej pory zaczynamy mieć doświadczenia z oznakowaniem dróg i jak to się ma do map. Po pewnym czasie znikają górki, droga płaska jak stół, mkniemy więc z prędkością ponad 30 km/h. Koło godzin czternastej docieramy do Kamieńca Podolskiego. Najpierw trzeba znaleźć nocleg.

Wchodzimy do pierwszego napotkanego hotelu i zaraz czmychamy – cena 100$. Pojawia się chłopaczek może 13 letni, taki swoisty przewodnik. On to powiedział patrząc na nasze rowery - „Rower dobra rzecz, dobrze jest mieć rower”, co potem często cytowaliśmy podczas różnych okazji. Zaprowadza nas do klasztoru, gdzie można by przenocować. Niestety wycieczka senatorów z Polski ( popatrzcie jak mile spędzają czas) zajęła wszystko. Próbujemy w innych hotelach, ale zbywają nas, że nie ma miejsc. Krążymy po Kamieńcu już dwie godziny i nic nie załatwiliśmy.

Postanawiamy spróbować u sióstr zakonnych. Fajny klasztor, ale miejsc brak, ale miła siostra dzwoni do kogoś daje adres pani Marii i już mamy nocleg -na dziewiątym piętrze potężnego blokowiska! Zjadamy kotlet po francusku i pędzimy do dzielnicy Mikrorejon. Za pół godziny jesteśmy przed blokiem. Waldi był chyba trochę przemęczony, bo zapytał „Czy jest tu winda towarowa ?”. Dajemy sobie radę zwykłą winda i już jesteśmy w przytulnym mieszkaniu, gdzie dominują święte obrazki. Waldi do łóżka, bo ciągle go boli a my na miasto. Potem kolacyjka z panią Marią, kilka SMS-ów i śpimy.


2 czerwca 2006r - Dystans 139 km KAMIENIEC PODOLSKI - NOVODNISTROVSK (Dzień 7)


Pobudka rano, spojrzałem za okno – deszcz, pomyślałem, że to jakieś fatum. Z blokowiska wyjeżdżamy w strugach deszczu. Szkoda, bo dziś mamy w planie zwiedzanie Kamieńca Podolskiego i Chocimia. Twierdzę otwierają, o 9, ale wchodzimy przez otwarte już drzwi, nie ma żadnych turystów i spokojnie możemy zajrzeć w każdy zakamarek. Nie będę się rozpisywał, ale zamek robi wrażenie porażające tak jak i krajobraz wokół. Okolica jest przepiękna. Nie na darmo nazywano go niezwyciężonym przedmurzem chrześcijaństwa i to przez blisko 300 lat. W środku nie znajdziemy ani krzty polskiej obecności, natomiast zebrane eksponaty pokazują jak niezwyciężona Armia Radziecka zdobyła zamek i potem go odbudowywała.




W strugach deszczu mkniemy dalej w kierunku Chocimia. Naszą uwagę przykuwają kominy domostw, które maja ocieplony wylot komina ponad dachem (chyba żeby im nie było zimno), oraz instalacje gazowe w całości biegnące 3m nad ziemią (ciekawe jak długo by się u nas utrzymały?). Chocim utopiony w deszczu z Dniestrem, w tle uruchamia wyobrażanie jak mogły wyglądać bitwy z Turkami ( w 1621r. Polacy z kozakami liczbie 40 tys. odparli atak ok. 200tyś. Turków.) Dalej leje jak z cebra, w restauracji przed twierdzą rzucamy coś na ruszt i dalej w drogę. Górki dają nieźle popalić, wiatr całuję nas szyderczym gwizdem, ale jedziemy – z szybkością 9km/h. Widzimy w mijających nas busikach jak ludzie patrzą na nas z niedowierzaniem. Aby ratować resztki map stajemy pod wiatą na dworcu autobusowym w jakimś miasteczku, podchodzi kobieta i mówi, że widziała nas jak jechaliśmy i załatwiła nam, aby kierowca busika zabrał nas dalej. Odmawiamy tłumacząc, że rower to nasze „przeznaczenie :)”. Patrząc na nas dziwnie, odchodzi do towarzyszy podróży, chyba maja nas za idiotów. Jedziemy na Novodnistrowsk, tam ma być wymarzony dzisiaj hotel.

Przez chwilę przed oczami przewija się obraz – nie ma hotelu i noc pod namiotem – masakra. Zauważamy, że od jakiegoś czasu nie ma wież cerkwi, jedziemy pasem przygranicznym z Mołdawią. Jest tu jakoś bardziej ponuro,może przez to, że ciągle leje, a my wyglądamy jak kupa nie powiem czego. Mijają nas różne dziwne pojazdy, typu motor przerobiony na ciężarówkę a jadący na jednej z nich chłopak w „przyjacielskim wisielczym przywitaniu” macha ręką w okolicy gardła. Wywołuję to uśmiech na naszych twarzach, ale czujemy, że atmosfera tej okolicy jest ciężka nie tylko od chmur. Po jakimś czasie zajeżdża nam drogę zdezelowana lada oczywiście z ciemnymi szybami (jak wszystkie auta na Ukrainie ),zdecydowanym ruchem omijamy ją pędząc dalej. Jednak po jakimś czasie wyprzedza nas znowu, uchylają się tylne drzwi (teraz myślę pociągną po nas z kałacha ) i wychylony młodzian z nieciekawą gębą bacznie się nam przygląda. Po chwili drzwi się zamykają i towarzystwo odjeżdża-musimy jednak strasznie wyglądać myślę sobie.




Odpuścili, ale niesmak po tym, co mogło się stać ciągnął się za nami. Mamy teraz jeden cel i myśl-jak najszybciej być w mieście. Aparat Waldka zwariował od wilgoci, wychodzą fatalne zdjęcia. Po około 7 km ukazał nam się Novodnistrowsk. Teraz to już jesteśmy przerażeni! Widok, który się nam ukazał zmroził nam krew - wyglądało tu jak na filmie s-f, gdzie pokazuje się miasto po wybuchu jądrowym, wymarłe opustoszale, parę bloków, przy czym połowa bez szyb, niektóre w połowie zburzone. Po ulicach przewijają się dziwne typy bacznie nas obserwujący. Myślę teraz jesteśmy w jaskini lwa i już po nas! Po ciężkich trudach znajdujemy blok, a raczej jego szczątki, na którym dyndał odrapany szyld –hotel. Naiwni, pojechaliśmy dalej, szukając czegoś normalniejszego, ale po 20 min wróciliśmy. To był jedyny „hotel” w mieście. Wchodzimy do środka - wąski ciemny korytarz, wyrwane z tynków kable, w jednym z pomieszczeń młodzieńcy, którzy zdają się nas nie dostrzegać –maja dziwne –nieobecne oczy. Po dziesięciu krokach niespodzianka-reszta korytarza zamurowana! Próbujemy z drugiej strony bloku, gdzie jednak w mieszkalnej jego części jest hotel. Przyjmuje nas poczciwa kobieta przedstawiając warunki, które są skromne, ale jest BOJLER Z GORĄCĄ WODĄ! i GRZEJNIK chyba 2,5kv i dodatkowy dopalacz w postaci starego telewizora typu Rubin, o czym dziś mogliśmy tylko pomarzyć w tym deszczu. Natychmiast rozwieszamy sznury i suszymy dosłownie wszystko. Ale na wszelki wypadek razem ze mną spał dziś mój…..nóż.

Za tak wypasioną ubikację, gdzie nawet nie wiem jak „utytłany”, nie dokonałbym takiej instalacji, zapłaciliśmy 39,90 hrywny od łebka. Reszta była w podobnym stylu. Za oknem szalała dosłownie burza —przez chwilę wyobraziłem sobie nas pod namiotem – masakra !.


3 czerwca 2006r - Dystans 134 km NOVODNISTROVSK - BORIVKA (Dzień 8)


Rano, czym prędzej ewakuujemy się z miasta (upiorów?) i przejeżdżamy Dniestr koło ogromnej elektrowni wodnej. Teraz już rozumiemy, czemu w hotelu prądu nie brakowało, a bojler był ciągle wrzący i nie było problemu by grzejnik grzał całą noc. Próbujemy rozwinąć jakąś sensowną szybkość, ale deszcz, górki i wiatr znowu podcinają nam skrzydła. Tak jakbyśmy jechali przez rzekę kisielu. Zatrzymujemy się, bo praktycznie jestem bez hamulców, klocki zdarte niemiłosiernie wskutek panujących warunków. Skracam maksymalnie linki, ale tylko przód jeszcze w miarę działa. Ciągłe ostre zajazdy i podjazdy dają mocno w kość. A miało być płasko i pięknie.




Posuwamy się mozolnie do przodu w rytm miarowo skrzypiącego pedału Waldka. Tak leje, że postanawiamy zmienić trasę i zamiast na Vapniarke, kierujemy się na Sharhorod, mając nadziej na nocleg w hotelu. To ładne miasto, ale hotel wczoraj był czynny, a dziś już nie! - Remont. Pod pomnikiem Lenina jemy udka z kurczaka. W międzyczasie mocno zaświeciło pierwszy raz słońce, więc nocleg pod namiotem przestał być problemem. Postanawiamy wrócić na trasę, ale pobłądziliśmy i w rezultacie jadąc z górki iście „beskidzkim” szlakiem, znaleźliśmy się w maleńkiej wioseczce, o której świat zapomniał, ale było tu cudownie! Zatrzymaliśmy się przy kontenerze będącym sklepem-zleciała się cała wioska!, myśleli "szto wy soyuzy", po wyjaśnieniach, że jesteśmy z "Polszi" i że jedziemy „w Odessu” zrobił się taki harmider, że aż hej!

Jedna babcia prosiłaby zabrać jej wnuczkę do Odessy, inni pytali, jakim cudem tu dotarliśmy, a nad całą okolicą wtórował śmiech! No, ale trzeba się było żegnać i pędzić dalej. Daleko jednak nie ujechaliśmy, bo pasterze gnali już krowy do zagrody, a to znak, że trzeba szukać miejsca na nocleg, tym razem pod namiotem. Wybraliśmy miejsce wśród pachnących akacji, jeszcze tylko zupka i fru do śpiwora, a komary giganty były u nas za ochroniarzy.

To był iście górzysty etap, a Odessa była w zupełnie innym kierunku.


4 czerwca 2006r - Dystans 145 km BORIVKA – KODYMA (Dzień 9)


Piąta rano, słychać ryk krów, więc na nas pora. Pogoda wspaniała! Dojeżdżamy do wsi Borivka, gdzie kusi nas na sklepie napis kawa. To działa na nas lepiej jak reklama „żywca”. Zamawiam trzy „neskafe”, ale takie same są tylko dwie. Jeszcze zdjęcie z Leninem i przy ulubionym gwizdanym kawałku Janka – oznaczającym wspaniały humor - pędzimy dalej. Jest cudownie!

Nagle w kolejnej wsi (Wysokie) szok! Jest sobie glinianka a na brzegu stoi sobie jakby nigdy nic samolot pasażerski, obok pływają kaczki! W dalszej drodze delektujemy się lodami, a Ja…. kleszczem! Następną miejscowość wita nas trzema weselami, jednak pomimo zaproszeń tutejszej dziatwy do skorzystania z posiłku wśród weselników pędzimy dalej, bo do Kodymy jeszcze daleko. Żar leje się z nieba, pagórki niezłe i na jednym z nich tragedia!- Janek traci napęd!- Padł bębenek w piaście-najgorsze, co mogło się zdarzyć. Jesteśmy zrezygnowani! Do miast daleko, na transport nie ma co liczyć.

Janek kopie w pedały myśląc, że stanie się cud. Nagle Waldek rzuca hasło — ”Zalejmy to olejem albo zasypmy piachem!”. Pomógł olej – bębenek zaskoczył! Dojeżdżamy szczęśliwi do Kodymy. Hotel jest, ale właścicielka gdzieś wyszła. Spotkany chłopak, widząc, że czekamy, gdzieś dzwoni i mówi, że zaraz będzie. Czekaliśmy ponad godzinnie, nie zjawiła się. Pośpiesznie opuszczamy miasto w poszukiwaniu miejsca pod namiot. Lądujemy w lesie, a dochodzący stukot kół przejeżdżających obok pociągów wrzeszczy, że do Odessy już bliżej niż dalej.


5 czerwca 2006r - Dystans 74 km KODYMA – KOTOVSK (Dzień 10)


W nocy lało i to porządnie. Pośpieszny rozbity namiot z powodu późnej pory zaczął solidnie przeciekać prosto na nos Janka. Waldka materac zaliczył dziurę, więc miał kolejne powody do narzekań. W dodatku nie rozbiliśmy się na płaskim ( co potem dopiero wyszło ) i ustawicznie wszystko zjeżdżało do jednego rogu. Pobudka, pozostawione rzeczy na dworze solidnie przemoczone. Zanim wydostaliśmy się z lasu przez pole na drogę, nasze rowery były tak oblepione gliną, że nie dało się jechać. Usuwanie błota zajęło nam chyba z godzinę. W końcu ruszamy dalej na Kotowsk.




Droga jest przepiękna, przez pola i lasy, cały czas lekko z górki, ruchu prawie nie ma. Tak nas zwiodła ta droga, że zamiast w Kotowsku lądujemy w Bałcie. Byliśmy brudni i zmęczeni, więc postanawiamy odpocząć w najbliższym mieście zwłaszcza, że nic nas nie goni. Znajdujemy kierunek na Kotowsk, znowu okrężną drogą dojeżdżamy do celu. Tu już wszędzie dominuje język rosyjski, a sprzedawczynie ceny mówią w rublach ( płacimy oczywiście w hrywnach). To pokazuje jak podzielona jest Ukraina, gdzie jedni mówią „Dobry din”, a drudzy „Zdrastwujcie”. Jednak kasy typu drewniane liczydła są tu rzadkością, no i po rusku łatwiej się dogadać. Hotel przynajmniej w okolicach recepcji wygląda obiecująco, ale na pokojach to już niski standard, ciepła woda od 19 wieczorem (trzeba się zameldować u pokojowej, która otwiera łazienkę na końcu korytarza), wyznaczony czas 15 minut na łebka. Hotel w przebudowie, więc nie natkniecie się już na drzwi w pokoju bez klamek i z trzy centymetrowymi szparami we framugach. Obowiązuje zakaz palenie — kara 50 hrywien, więc co chwilę ktoś przypadkiem zagląda do naszego pokoju.

Tu płacimy pierwsza łapówkę 10hr za zamknięcie rowerów w komórce. Posiłek wliczony w cenę ( 49,90 hrywny od osoby ) jest na miejscu, wzięliśmy oczywiście dokładkę. Na mieście polecam kawiarnię, gdzie są pyszne lody i ciastka. Humory dopisują zwłaszcza, że Odessa coraz bliżej. Wieczorem pękły dwa słoiki „Tuszonki”. Tu też usuwam trzeciego kleszcza, cholera tylko mnie atakują.


6 czerwca 2006r - Dystans 149 km KOTOVSK – ROZDIL’NA (Dzień11)


Rano mieliśmy ciekawą pobudkę –Janek z Waldkiem spali w jednym pokoju Ja w drugim, obok. Słyszymy, że na korytarzu pokojówka budzi kogoś, że ma wstawać, bo żona przyjechała. Za jakiś czas u nas rozlega się pukanie do drzwi, Waldek myśląc, że to Ja szyderczo woła do drzwi - ”Szto słucziłos Andrzej żona prijechała?! Hehehe”!. Janek otwiera drzwi i mina mu zrzedła-w progu stał milicjant w pełnej gali, tylko twarz jakaś nietrzeźwa, a Waldi ( nie widząc drzwi ) dalej swoje „Nie bojsja Andrzej toż to tolko żona”! Ehehhhehe!- rechocze dalej. Gość odsunął Janka, zrobił dwa kroki i chyba coś chciał powiedzieć w stylu, że on tu na kontrole, ale Waldek dalej sobie kpił, nie widząc go, więc tylko zwiesił głowę i wyszedł.




Z Kotowska do Novopetrivki cały czas z górki, a smar użyty wczoraj nie pozostawił skutków ubocznych. Jest tak pięknie, że chce się pedałować, mamy co podziwiać, polecam. Wiecie jak tu się chroni stawy hodowlane?- po prostu dookoła stawu, co 5 metrów jest buda z psem. Dojeżdżamy do Rozdlin’y. Opanowujemy restauracje w centrum, obiad full wypas za 90 hrywien na trzech. Hotel w tym mieście był w remoncie, znajdujemy nocleg na pięknym nowoczesnym dworcu kolejowym.

Rowery do przechowalni bagażu (15 hr.), a my do recepcji (pani nie potrafiła mi odpowiedzieć na pytanie – „Po co wam tu taki bolszioj wokzal?”- którego nie powstydziłoby się Zabrze)- nocleg za 40 hr. od łebka to nie dużo za ten luksus. Po okazaniu komfortowego pokoju okazuje się, że na czwartym łóżku są jakieś rzeczy( czwarty do brydża?). Po interwencji u pani( jest zdziwiona – u nich to normalne, że dokłada się do pokoju aż będzie komplet – ach ta komuna) przenosimy się do innego pokoju płacąc jednak za czwarte łóżko. Ponieważ jutro Odessa w pokoju zjadamy resztę naszych zapasów i długo ”rozmawiamy”.

Na szczęście pomimo obiecanek, nie zapowiadałem przez okno pociągów, natomiast Janek poszedł specjalnie kupić czekoladę, by zagrać nam na grzebieniu – „Czerwony jak cegła”. Dał z siebie wszystko, ale kosztowało go to dużo sił — tylko my z Waldkiem wiemy jak był wyczerpany.

7 czerwca 2006r - Dystans 66 km ROZDIL’NA – ODESSA (Dzień 12)


Wstajemy z myślą, że dziś nasz szczęśliwy dzień, do Odessy rzut beretem. Pakujemy się szybko, wesoło rzucone – „Daswidania” - recepcjonistce z nocnego dyżuru (pewnie z zaciekawieniem wysłuchała naszego bluesa na grzebieniu) i w trasę. W sklepie zakup kołaczyków na śniadanie, napełniamy bidony. Na Odessę pędzimy jak wściekli.

Droga cały czas z górki, więc dajemy po garach i oto jesteśmy po dwunastu dniach u celu w Odessie. Uśmiechy zadowolenia pojawiły się na naszych twarzach. „Nie było to wcale takie niemożliwe” - mówimy do siebie, myślami już będąc przy następnych wyprawach. Zdobyte doświadczenie będzie procentować. Ruch jak diabli, straszny harmider dzwoniące tramwaje, prawdziwa metropolia ( tylko taka XIX wieczna).

Wyluzowany, rozglądam się ciekawie dookoła, nieświadomie jadąc na spotkanie z tragedią. Ustępując miejsca ciężarówce, zjechałem na szutrowe pobocze, wpadłem w poślizg i zahaczyłem o szynę tramwajową, na koniec wjechałem do dziury z wodą –ułamki sekund! Pac i leżę. Efekt-złamany obojczyk! Masakra!. Szpital znaleźliśmy po długich poszukiwaniach. Wchodzimy w przewijające się tłumy. Znajdujemy pogotowie, ale w ogóle nie można się dogadać. Z pomocą przychodzi chłopak, który był w Polsce i mówił trochę po niemiecku, trochę po polsku. Został naszym tłumaczem i sprawy ruszyły z miejsca. Zapewniam, bez jego pomocy nic byśmy nie zdziałali. Prześwietlenie czymś, co przypominało rzutnik do wywoływania czarno białych zdjęć kosztowało 16 hr. Diagnoza – „Dwie niedzieli u nas bydiet leżat”. Podziękowaliśmy. Założyli mi opatrunek ( pajączek) za 30 hr. i wychodzimy. Mimochodem widziałem wymowne kręcenia palcem w okolicach głowy wykonywane przez personel. Plan był taki: znaleźć kwaterę, rano zwiedzanie i do domu. Babuszek przed dworcem mnóstwo, przekrzykują się jedna przed drugą. Kwatera (z rowerami szukajcie babuszek które mają domek z garażem – też takie były) załatwiona w pięć minut, za 100 hrywien na dzień za wszystko, natomiast bagaże ustaliliśmy, że oddajemy do przechowalni (obok pierwszego peronu całkiem z przodu), żeby tego wszystkiego nie taszczyć.

Idziemy kupić bilety na jutro. Kas od groma, kolejki – nie wiadomo gdzie stanąć. Należało znaleźć pomieszczenie z kasami międzynarodowymi. Wchodzimy – przeskok w czasie do teraźniejszości. Okazało się, że jeszcze dziś jest pociąg do Przemyśla. Nie namyślając się wiele (koledzy postanowili jak najprędzej zawieźć mnie do domu), kupiliśmy bilety (270hr na osobę – cena jest o połowę niższa, gdy nie przekraczamy granicy pociągiem). Niestety nie było miejsc w jednym przedziale. Zorganizowany przewóz towarów w dużych ilościach powoduje, że jeden człowiek z pięcioma kartonami kupuje bilet na jeden przedział, dwóch już nie pomieściłoby wiezionego dobytku w tym samym miejscu.




Było trochę czasu na spojrzenie z daleka na Morze Czarne, odwiedzenie targowiska, by zrobić zapasy na podróż i wsiadamy do pociągu razem z tłumem ludzi, każdy niesie torby o ogromnych rozmiarach. Nasza konduktorka pozwala nam postawić rowery w korytarzu i załatwia byśmy siedzieli razem (bez łapówki), dosiadł się tylko miły przemytnik Oleg. Niestety jak pociąg ruszył musieliśmy rozebrać rowery i włożyć do przedziału. A na pierwszym przystanku ich miejsce zajmują ogromne kartony z kontrabandą. Okazuje się, że jesteśmy jedynymi Polakami i jedynymi turystami w tym pociągu, nikt nie może pojąć, że nic nie wieziemy!. Nastroje mieliśmy fatalne, przez całą podróż nie wypiliśmy ani jednego piwa, co już samo za siebie świadczy w jakim byliśmy szoku. Nie tak miało wyglądać zakończenie naszej wyprawy. „Kiedyś tu jeszcze wrócimy !” - obiecałem i postaram się dotrzymać słowa.
Dystans 1505 km


8 czerwca 2006r - POWRÓT DO ZABRZA (Dzień 13)


Rano odprawa celna( wokół słychać trzask taśmy samoprzylepnej i stukot butelek) przebiega bez problemu – celnikowi tylko wysiadły baterie w czymś co sprawdzało nasze paszporty i było trochę zamieszania.

Ale UWAGA! TRZEBA POSIADAC KARTECZKI WYPEŁNIONE PRZY WJEŹDZIE NA UKRAINĘ

Będąc już w Przemyślu delektujemy się pysznymi plackami ziemniaczanymi i chyba wszyscy myślimy to samo – „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!”.

ZAKOŃCZENIE

W tym samym dniu o 18 pojechałem do szpitala. W izbie przyjęć siedziałem sobie do 22. „ Może przydałby się tłumacz, ale pewnie by nie zrozumiał, że strajkują?” - myślałem. Przyjęli mnie na oddział. Przez następny dzień nie robili nic. Po dwóch dniach— założyli pajączka z prześcieradła. Siedzę w tym pająku już miesiąc i coraz częściej spoglądam na rower. Gdybym wiedział prędzej, że metoda leczenia zachowawczego (czyli ulecz się sam, a my rozliczymy się z Kasą Chorych) jest tak prosta, na pewno zostałbym jeszcze z dwa dni w Odessie!.
„Rower dobra rzecz, dobrze jest mieć rower”
I to by było na tyle.