ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Rowerem do Pekinu.

Autor: Krzysztof Skok
Data dodania do serwisu: 2008-07-23
Relacja obejmuje następujące kraje: Pekin
Średnia ocena: 3.98
Ilość ocen: 209

Oceń relację

Nie miałem pieniędzy, ale miałem marzenia – pojechać na Igrzyska Olimpijskie, zwiedzać „Wschód”, podróżować rowerem. Tak zrodził się pomysł wyprawy rowerowej „Pekin 2008”. Kiedy mój kolega Sławek Chojnacki dowiedział się o moim pomyśle, od razu postanowił stworzyć stronę wyprawy – www.Rowerem.zeHej.pl. Zbieranie funduszy szło bardzo ciężko, ponieważ wszyscy pukali się w czoło mówiąc: „Do tej pory nawet 100 km nie przejechałeś jednego dnia, a teraz chcesz w cztery miesiące pokonać 10 tys. km.!”. A jednak dzięki pomocy przyjaciół i znajomych udało się znaleźć sponsorów i 8 kwietnia 2008 roku ruszyłem z Sopotu do Pekinu w samotną podróż rowerową na Igrzyska Olimpijskie, aby móc kibicować „biało – czerwonym”. Trasa prowadziła przez Polskę (Malbork, Dąbrówka Malborska, Lidzbark Warmiński, Św. Lipka, Giżycko, Suwałki, Sejny), Litwę (Wilno, Niemenczyn), Łotwę (Daugavpils, Rezekne), Rosję (Katyń, Moskwę, Kazań, Ufę, Omsk, Krasnojarsk, Irkuck, jez. Bajkał), Mongolię (Darhan, Ułan Bator, Sajnszand) do Chin (Jining, Datong, Góry Wutai Shan, Wielki Mur Chiński w Badaling).

Po drodze chciałem jak najwięcej zobaczyć i zwiedzić, a także złożyć hołd Polakom, którzy oddali życie za wolną Ojczyznę. Zapaliłem znicz na Cmentarzu na Rossie, byłem w Memoriale Katyń i pod pomnikiem we wsi Miszycha, upamiętniającym powstanie polskich zesłańców na Zabajkalu w 1866 roku. Zwiedzałem także Smoleńsk, Włodzimierz, starówkę w Niżnym Nowgorodzie, Kreml w Kazaniu, Nowosybirsk i Irkuck, byłem w trakcie stanu wyjątkowego na Placu Suche Batora w Ułan Bator, najstarszą drewnianą Pagodę w Chinach i Wiszącą Świątynię, w której każda z trzech głównych religii w Chinach (buddyzm, konfucjanizm i taoizm) ma swój ołtarz.

W podróż zabrałem ze sobą namiot, ale nie rozstawiłem go ani razu, a w drodze do Pekinu w hotelu spałem 7 nocy. Chciałem poznać, jak żyją ludzie, których widywałem w drodze, więc nocowałem w ich domach (jurtach). Wszędzie witano mnie z niezwykłą serdecznością, ciekawością, zainteresowaniem, a czasami podziwem czy śmiechem, ale najważniejsze było dla mnie, że poznawałem ciekawych ludzi. Chcieli ze mną rozmawiać, zrobić pamiątkowe zdjęcie i to zarówno na Placu Czerwonym, jak i na szlaku Pustyni Gobi.

Na początku miałem pecha. Do Moskwy jechałem głównie w przy padającym deszczu i w zimnie, a na dodatek na wyjeździe ze Smoleńska nabawiłem się kontuzji lewego kolana. Z bólem dotarłem do Moskwy, gdzie jeden lekarz stwierdził, że trzeba operować kolano, a trzech zaleciło odpoczynek, aż przestanie boleć. Na pytanie o czas rekonwalescencji zgodnie odpowiadali: „może 2 tygodnie, może 2 miesiące”. Ubezpieczyciel nakazał powrót do kraju stwierdzając, że nie mam szans na dalsze kontynuowanie wyprawy. Byłem załamany, przecież ledwo przejechałem 1750 km. Postanowiłem jednak walczyć. SMSwa konsultacja z lekarska z Polski dała mi nadzieję, że może jednak się uda. Po 12 dniach przerwy ruszyłem w dalszą drogę, aby po 3 kolejnych doznać takiego zatrucia, że traciłem świadomość. Kiedy wyleczyłem zatrucie okazało się, że kolano także nie boli.

Jechałem więc coraz szybciej, a podróży towarzyszyła modlitwa. Po jakimś czasie modliła się o powodzenie mojej wyprawy cała Syberia, a szczególnie pracujący tam misjonarze z Polski i całego świata. Byłem oficjalnie witany w każdym Kościele na początku Mszy Św., a po nich były organizowane ze mną spotkania, często bardzo spontaniczne. Kiedy wydawało się, że już ze zdrowiem jest wszystko porządku, pewnego dnia wieczorem schodząc z roweru okazało się, że nie mogę chodzić – padła lewa łydka (159 km w deszczu pod wiatr w dość mocnym tempie). Zauważyło to dwóch Czeczenów, którzy zorganizowali mi w pobliskim motelu bezpłatny nocleg – tym sposobem spędziłem 1 z 7 nocy w hotelu. Dzień odpocząłem i ruszyłem dalej.

Jednak bodajże najtrudniejszym etapem był odcinek Irkuck – Sljudianki. W Irkucku dokonałem planowanej wymiany przerzutki, łańcucha oraz przednich i tylnich zębatek. Nie miałem przedniej zębatki ze sobą i musiałem ją kupić na miejscu. Nie było oryginalnej, więc założyli z mniejszą ilością ząbków (od górala). Kiedy następnego dnia ruszyłem w drogę okazało się, że nie mogę przyzwyczaić się do nowych przełożeń. Na dodatek przez cały dzień bez przerwy lało i wiał wiatr, a droga to było 105 km przez góry. Do Sljudianki dotarłem kompletnie wyczerpany. Jednak następnego dnia opanowałem nowe przełożenia, a po kilku dniach odpowiadały mi lepiej niż poprzednie.

Po przekroczeniu granicy rosyjsko – mongolskiej byłem kompletnie wyczerpany. W czerwcu przejechałem prawie 3,5 tys. km, a tylko pierwsze 700 km było płaskie. Dalej były tylko podjazdy i zjazdy. Musiałem jednak się spieszyć, aby zostawić na wizie 2 tygodnie na powrót. Wówczas musiałem zmodyfikować swoje plany – nie miałem już siły, aby jechać do Pekinu przez rejony Lanzhou i Szanghaju. Armia Terakotowa musi poczekać. Tempo jazdy zmniejszyło się, a więcej czasu poświęciłem na obserwację życia Mongołów. Wówczas też się trochę działo – akurat były wybory, a 2 dni po nich w wyniku zamieszek została wprowadzona godzina policyjna i prohibicja w Ułan Bator. Mi to jednak nie przeszkodziło spędzić wieczoru przy piwku z trzema rodakami, którzy przyjechali z Polski do Mongolii na motorach.

W Ułan Bator po raz ostatni także spotkałem misję katolicką – kolejna była dopiero w Pekinie. Skończyła się dla mnie cywilizacja europejska (tylko tam było pewne, że spotkam pralki automatyczne i komputer, a czasami rodaków). 250 km za Ułan Bator skończyła się droga, były już tylko szlaki przez kolejne 450 km do granicy z Chinami. Podczas podróży przez Pustynię w pierwszej części do miasta Sajnszand jechałem trzymając się budowanej przez Chińczyków drogi. Ale ostatnie 200 km to już tylko miałem za drogowskazy słupy energetyczne. Bywało, że całymi godzinami nikogo nie widziałem, a jednego dnia na 100 km odcinku spotkałem tylko jedną osadę. Ale każdy z napotkanych ludzi sam się zatrzymywał i wręczał mi butelkę wody, a czasami nawet częstował jedzeniem.

W Mongolii było mało domów (były w kilku osadach i miasteczkach), które zastąpiły jurty. Jadąc, czasami gdzieś na horyzoncie widziałem stada pasących się owiec, kóz, bądź koni (czasami były jaki i wielbłądy), a gdy podjeżdżałem bliżej, coraz jaśniej wynurzały się kontury jurty. Gdy zbliżyłem się do domostwa mongolskich koczowników, to obok jurty mogłem zauważyć elegancki jeep, antenę satelitarną i baterię słoneczną, a w środku było DVD i TV. Mongołowie witali mnie niezwykle gościnnie, chociaż czasami porozumiewaliśmy się tylko na migi. Częstowali czym mogli, ale do smaku solonej herbaty z mlekiem i bez cukru nie udało mi się przyzwyczaić.

W Chinach szybko okazało się, że ich mieszkańcy wcale nie znają geografii lub znają ją bardzo słabo. Nikt nie wiedział, gdzie jest Polska, czy nawet Europa. Jak się później dowiedziałem, w Chinach nauczają tylko geografii własnego kraju. I widocznie dlatego pewna studentka, która znała podstawy angielskiego i rosyjskiego, pytała się mnie, w jakim języku w Polsce się rozmawia – rosyjskim czy angielskim. Tym niemniej, gdy się rozchodziła wieść, że cudzoziemiec jedzie na „ich” olimpiadę, od razu stawałem się gwiazdą i byłem w centrum zainteresowania wszystkich. Z tym też wiązał się inny problem – każdy chciał mnie karmić. Nie można było odmówić, żeby nikogo nie urazić, więc jadłem i jadłem. Najadłem się chińskich potraw, z których najbardziej smakował mi coubenz. No i wszyscy pozdrawiali mnie okrzykiem „hello”!

Na wyjeździe z miasta Jining przypadkowo uderzył w moje przednie koło cofający samochód. Wylądowałem na ulicy. Miałem odrapaną łydkę, ale przednie koło zrobiło się „jajowate” (uszkodzone było także dynamo wbudowane w piastę i jedno z mocowań błotnika). Od razu zrobiło się z tego duże zbiegowisko. Przy telefonicznej pomocy Pani Konsul RP i miejscowej milicji udało się zorganizować naprawę roweru w miejscowym sklepie GIANT na koszt sprawcy. Ledwo ujechałem 60 km i zepsuła się tylna piasta produkcji „Made in China”. Trzeba było wracać do Jining. Niestety, ale nawet w salonie firmowym GIANT, producenta mojego roweru, nie można było jej dostać. Ale po dniu oczekiwania sprowadzono mi drugą, która wytrzymała już do końca.

Mając sporo czasu, dużo zwiedzałem. Widziałem starówkę w Datong, Groty Yungang, najstarszą drewnianą pagodę w Chinach w miasteczku Yingxian i Wiszącą Świątynię koło Hunyuan. A 400 km przed Pekinem zboczyłem z głównej drogi, aby przez kolejne trzy dni podróżować w górach Wutai Shan. Aby dotrzeć do pierwszego (najwyższego) szczytu, położonego na 3056 m.n.p.m musiałem pokonać 34 km podjazd, po którym było 5 km płaskiego i kolejne 6 km wspinaczki. Ale udało się. Do czterech pozostałych szczytów (od 2474 do 2890 m.n.p.m) prowadziły już tylko żwirowe, kamieniste drogi. Nie odpuściłem jednak. Spędziłem w górach 2 noce, korzystając z gościnności żyjących tam mnichów. Zdobycie 5 szczytów Wutai Shan kosztowało mnie jednak kontuzją obu kolan (bolały mnie już do końca).

1 sierpnia 2008 roku skończyła się zabawa. W Chinach zaczęła się „Akcja Pekin” i zaczęły się kontrole na granicach prowincji, rejonów, itd. Na dodatek zaraz pierwszego dnia milicja próbowała mnie zmusić do nocowania w przez nich wskazanym hotelu. Nie zgodziłem się na to i od tego momentu zaczęli mnie pilnować, a następnego dnia przez kolejne 4 rejony (gminy) jechali za mną, momentami w odległości tylko kilku metrów. Jeżeli zaś zagabywałem kogoś z miejscowych, milicjanci później przepytywali tę osobę, o co pytałem, jakie pytania zadawałem, itd.

Na cztery dni przed rozpoczęciem Igrzysk, spotkałem 12 osobową grupę rowerzystów jadących z Amsterdamu, wspieraną przez 2 kierowców prowadzących busa z przyczepą i chińskiego „przewodnika”. Podróżowałem z nimi ponad dobę. Ich spotkanie ułatwiło mi wjazd w rejon Pekinu, przed którym na 120 i 110 km były ustawione posterunki kontrolne. Moi nowi towarzysze podróży powiedzieli swojemu przewodnikowi, że albo jadę z nimi, albo oni zostają ze mną. A że na nich już czekał z oficjalnym powitaniem w Pekinie Ambasador Holandii, więc odprawy były szybkie i bez pytań. Jednak na 70 km przed metą rozstaliśmy się – oni mieli do końca podróży tylko dobę, a ja jeszcze trzy. Wykorzystałem to na zwiedzanie. M.in. trasą kolarską z Igrzysk Olimpijskich podjeżdżałem pod Wielki Mur Chiński w Badalingu, a po Murze chodziłem przy dziennym i sztucznym oświetleniu. Niedaleko od niego nocowałem pod gołym niebem, pilnowany przez jednego z wolontariuszy, aby nic mi się nie stało. A następnego dnia obok kas biletowych poznałem sztab szkoleniowy i polskich zawodników startujących w łucznictwie podczas Igrzysk Olimpijskich.

Do Pekinu dotarłem szczęśliwie i zgodnie z planem 8.08.2008 roku. Drogę rowerem kończyłem na Placu Tiananmen, gdzie na pamiątkę zrobiłem sobie kilka fotek. Tam mnie dopadł także tłum turystów (głównie Chińskich), którzy koniecznie chcieli zrobić sobie ze mną pamiątkowe zdjęcie. Po godzinie pozowania niczym małpka, wsiadłem na rower i odjechałem. Mój rower w Pekinie był dla mnie niesamowitym bonusem. Konsulat RP znalazł mi niedrogi hotel z dwuosobowym pokojem do mojej dyspozycji (rower musiał być bezpieczny) oraz byłem na przyjęciu w Ambasadzie Polskiej z okazji „Dnia Polskiego” na Igrzyskach Olimpijskich. Byłem specjalnym gościem w wiosce olimpijskiej, którą zwiedziłem w towarzystwie Leszka Blanika. Poznałem osobiście kierownictwo Polskiej Misji Olimpijskiej włącznie z jej szefem, Panem Kajetanem Broniewskim. Miałem także możliwość zobaczenia warunków, w jakich mieszkali nasi sportowcy oraz porozmawiania z kilkoma naszymi sportowcami. Jeszcze w kraju kupiłem 11 biletów na zawody i okazało się, że miałem wyjątkowe szczęście – byłem świadkiem zdobycia przez reprezentantów Polski trzech złotych medali. Udało się także dokupić kolejne bilety lub też wejść na „zużyte” bilety – na takie numery polskich kibiców służby porządkowe nie były przygotowane. Tak wszedłem zawody, podczas których Jelena Isinbajewa pobiła rekord świata w skoku o tyczce.

Niestety, ale przygoda szybko się skończyła. Pomimo wydłużenia pobytu w Pekinie, 20.08.2008 roku wieczorem ruszyłem do Władywostoku. Po trzech dobach przygód udało się przedostać do Władywostoku, gdzie dzień później wsiadłem do pociągu kolei transsyberyjskiej. Po tygodniu podróży dotarłem do Moskwy. Stamtąd był już tylko pociąg przez Kaliningrad do Malborka i 10 km podróży rowerem do domu rodzinnego w Dąbrówce Malborskiej (jedyny raz, kiedy przydało się oświetlenie roweru).

Pełna przygód, ciekawych spotkań, doznań i wrażeń, a także wymagająca wiele wyrzeczeń, samozaparcia, odporności psychicznej i fizycznej wyprawa rowerowa „Pekin 2008” trwała 148, z czego 123 na rowerze (10255 km, 596 godz.). Najdłuższy etap w podróży był z Sejn do Niemenczyna – 202 km.





08.04.2008 r. wtorek

1 dzień wyprawy

 

 

    Ostatnia noc minęła spokojnie (Gdańsk – Przymorze), ale krótko – spałem tylko 5 godz. (pakowałem się do 1 w nocy). Wstałem o 6 i od razy nie miła informacja – było pochmurno i siąpił deszcz. Szybka toaleta, śniadanie, ostatnie pakowanie rzeczy i wynoszenie sprzętu na dwór, a następnie jego mocowanie na rowerze i w przyczepce. O 7.30 byłem na mszy (trochę się spóźniłem), po której ksiądz poświęcił rower i sprzęt i pobłogosławił mnie. Po mszy na Gdańskim Przymorzu pojechałem do Sopotu na start, który był przy ul. Boh. Monte Cassino (popularny Monciak), gdzie na 9.00 przewidywałem start. Było jednak mnóstwo dziennikarzy i dużo wywiadów, więc ruszyłem z prawie 40 min. opóźnieniem. Żegnała mnie rodzina, przyjaciele i znajomi oraz Prezydent Sopotu Jacek Karnowski i Wiceprezes Energii Zakładu Elektrowni Wodnych w Straszynie Wiceprezes Maciej Romanow. Ujechałem kilkaset metrów i był postój – trzeba było udzielić kolejne wywiady, m.in. dla TVN24. Następnie jeden ze zgromadzonych rowerzystów odprowadził mnie do Rektoratu Uniwersytetu Gdańskiego (którego jestem studentem) na Gdańskim Przymorzu. Tam były pamiątkowe zdjęcia z obecnym Rektorem – Prof. Andrzejem Ceynową oraz Rektorem Elektem – Prof. Bernardem Lammkiem. Z UG udałem się do Straszyna do Energii Zakładu Elektrowni Wodnych (jeden ze sponsorów wyprawy), gdzie były pamiątkowe zdjęcia z pracownikami oraz ciepła herbata u Wiceprezesa Macieja Romanowa. W Straszynie udzieliłem także wywiadu dla Telewizji PULS. Następnie była już jazda przy padającym deszczu przez Tczew (zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie przy pomniku kolarza) do Malborka, Gdzie z gorącą herbatą czekała Kasia Chojnacka z Tatą. Chwilkę porozmawialiśmy, a następnie udałem się na ostatni odcinek drogi – do Dąbrówki Malborskiej, mojego rodzinnego domu.

 

 

09.04.2008 r. środa

2 dzień wyprawy

 

    Wstałem o 6 rano poranna toaleta, ćwiczenia rozciągające i pakowanie. Odbyło się też ważenie ja miałem 75 kg na czczo, a sprzęt z bagażem 91 kg! Następnie było śniadanie, na którym pojawiło się kilka osób z rodziny i kolega Darek, który podarował mi Św. Krzysztofa. śniadanie się trochę przedłużyło i było przerwane krótką rozmową telefoniczną na antenie Radia Gdańsk. Ostatecznie, zamiast o 8, wyruszyłem o 9.

 

 

    Ujechałem może z 10 km i była pierwsza usterka tej wyprawy urwało się mocowanie zaczepu w przyczepce. Dzięki pomocy jednego z mieszkańców Trop Szt. Awaria została sprawnie i profesjonalnie naprawiona straciłem jednak jakieś 1,5h. W drodze do Ornety była kolejna telefoniczna rozmowa na żywo tym razem w Radio Olsztyn (zresztą do godz. 16 było mnóstwo tel. od dziennikarzy). Władze Giżycka zmieniły mi też plany na kolejny dzień zaproponowały mi gościnę i nocleg u siebie. Do Ornety dotarłem stosunkowo późno (17.20), więc był tylko szybki posiłek przed Ratuszem i pamiątkowe zdjęcie. Miałem 35 km do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie był przewidziany nocleg, który zorganizował Marek, współpracownik SKOK Stefczyka Głównego Sponsora Wyprawy, na który dotarłem przed 20. Nocowałem w Zajeździe Uluru w Markajnach. Właściciel okazał się być zapalonym myśliwym i podróżnikiem polował między innymi w Australii, więc było o czym rozmawiać przy kolacji, którą zresztą ufundował.

 

10.04.2008 r. czwartek

3 dzień wyprawy.

 

 

    Obudziłem się ok. 6.30 lało. Zbierałem się wolno, licząc, ze przestanie padać. Niestety. O 9 ruszyłem w deszczu. Na początek był Zamek w Lidzbarku, gdzie było kilka fotek do Gazety Lidzbarskiej. Później była już tylko jazda z pamiątkowymi zdjęciami w przed Kościołem i zamkiem w Reszlu, Katedrą Małą w Św. Lipce oraz zakup drożdżówki i pączka za 2 zł w Centrum Kętrzyna! Śpieszyłem się do Giżycka, gdzie było szykowane powitanie. Wszystko fajnie zorganizowała Kierowniczka O/SKOK Stefczyka, Pani Małgorzata Zawadka. Znowu było wielu dziennikarzy. A w imieniu władz miasta powitał mnie Zastępca Burmistrza, Pan Paweł Czachorowski. Jako że 90% trasy przejechałem w deszczu, w nagrodę czekała na mnie uczta. Pani Małgorzata Zawadka zorganizowała nocleg i posiłki w super miejscu Hotel Helena (polecam). Był tam gorący prysznic, obfita kolacja, a na koniec sauna! No i oczywiści gorące grzejniki, gdzie mogłem wszystko wysuszyć.

 

11.04.2008 r. piątek

4 dzień wyprawy

 

    Zapowiadał się odcinek 31 km suchej drogi, więc spodnie przeciwdeszczowe trafiły do sakwy. Jednak wszystko zmieniło się na ostatnie 10 km zrobiło się ciemno i była ulewa. W Sejnach czekał na mnie Pan Miosław Banasiewicz, który zorganizował u kolegi Irka suchy garaż, a następnie mnie zawiózł do Państwa Fidrych. Tam Justyna i Przemek się mną zajęli. Była kolacja, podczas której przygotowałem sobie kanapki na drogę oraz wieczorna rozmowa przy czekoladzie. Justyna pokazała mi fajny cytat

Życie jest podobne do drogi pełnej zakrętów,

Widzimy tylko odcinek do kolejnego zakrętu,

Ale wiemy, że Bóg ogarnia wzrokiem całą drogę.

O północy poszedłem spać.

A. Kner

 

12.04.2008 r., sobota

5 dzień wyprawy

 

 

 

    Wstałem o 4 rano, a o 5 czekał na mnie Pan Irek, który zawiózł mnie z bagażem do garażu i pomógł mi wszystko zamontować. O 5.15 ruszyłem w drogę. Na granicy było pamiątkowe zdjęcie, przesunięcie zegarka o godzinę do przodu i w drogę. Do Wilna tylko jechałem i jechałem tylko jeszcze gumę złapałem w przyczepce. Na granicy miasta czekało na mnie czterech kolegów z Niemenczyna (jednemu wkrótce popsuł się rower i dalej jeździliśmy w czwórkę). Pojechaliśmy na Cmentarz na Rossie, gdzie zapaliłem znicz, a następnie było szybkie, rowerowe zwiedzanie Wilna. Na koniec było 20 km drogi na nocleg, na który dotarliśmy po 20.30. Tym sposobem pokonałem ponad 200 km jednego dnia! Warto wspomnieć o jeszcze jednym � przez całą drogę zaczepiali mnie ludzie z jadących samochodów i pozdrawiali mnie. Raz Polacy jadący do Wilna poczęstowali mnie kawą (spotkaliśmy się później w Wilnie), a raz Polak busem na litewskich tablicach rejestracyjnych wyprzedził mnie, a następnie zatrzymał się, aby pogadać!

 

14.04.2008 r.

7 dzień wyprawy

 

    Ok. 8 rano wyruszyłem z Niemenczyna w kierunku Łotwy. Po przejechaniu 20 km spotkałem tatę Antoniego, z którym jeszcze chwile posiedziałem i porozmawiałem. Czas spędzony w samochodzie pozytywnie wpłynął na moje samopoczucie, które ze względu na zimny wiatr i pochmurne niebo nie było najlepsze. 10 km dalej była Wieś Wesolówka z polska szkoła, w której dyrektorem jest mój dobry kolega Robert Komorowskij. Zaprosił mnie dzień wcześniej, abym poprowadził lekcje geografii dla starszych klas, poświęcona mojej wyprawie.

 

 

Kolejne 70 km byłoby bez historii, gdyby nie fakt, ze przejechałem przez Centrum Uteny, w której nic ciekawego nie zauważyłem. Dalej juz jechałem przy słonecznej pogodzie, a i wiatr delikatnie sprzyjał Ok. 20 zacząłem rozglądać sie za noclegiem – pierwsze trzy próby były nieudane, a czwarta wyszła, gdy okazało sie, ze jestem Polakiem. Przyjął mnie do siebie na noc straszy Pan, którego zięć jest Merem Kowna! Ponad godzinę siedzieliśmy i rozmawialiśmy sobie, nim położyliśmy sie spać.

 

15.04.2008 r.

8 dzień wyprawy

 

Kolejne miasto na mojej drodze to Rezekne – 80 km dalej. Postanowiłem je podzielić na cztery części, a po każdej z nich krotka przerwa na przekąszenie. Pierwsza cześć poszła super – jechałem ok. 27 km/h. Niestety po przerwie nogi sie zbuntowały – bolały mnie, a jazda nie szla. Ostatecznie do Rezekne dotarłem godzinę później niż planowałem. Zatrzymałem sie na wjeździe do miasta, aby zrobić pamiątkowe zdjęcie. Ruszając ponownie, ze zdziwieniem zauważyłem, ze mam usterkę w rowerze – cos piszczało jak pedałowałem (ale tylko do przodu). Zatrzymałem sie na pobliskiej stacji benzynowej, aby sprawdzić co sie stało. Niczego nie zauważyłem, wiec ruszyłem w miasto w poszukiwaniu sklepu rowerowego lub mechanika, aby poradzić sie. a. W pobliskim domu mieli znajomego, który naprawia rowery. Ale z przeżytkami nie miel jeszcze do czynienia. Ale 7—letnia Pani Irena, właścicielka domu (syn Iman), jak sie dowiedziała, ze jestem Polakiem, zaproponowała mi nocleg, a rano syn ma mnie zaprowadzić do sklepu rowerowego.

 

16.04.2008 r.

9 dzień wyprawy

 

    Wyjechałem przed 12, ale to byle mekka – co prawda po kliku kilometrach wyszło słońce, ale nim dojechałem do granicy i tak sie schowało. Większym problemem był wiatr, pod który jechałem praktycznie cały dzień – momentami wiał niemiłosiernie. Dodatkowo kiepski stan dróg łotewskich dobijał całkowicie. Przy wjeździe na granice łotewska, Białorusin, którego poprosiłem o zrobienie zdjęcia, gorąco mnie namawiał, abym zawrócił, bo dalsza droga jest zbyt niebezpieczna. Na granicy, pomimo ze spędziłem niecałą godzinę (bylem atrakcja i jechałem bez kolejki), zmarzłem okrutnie, a mięśnie zesztywniały. Chciałem jak najszybciej odjechać od granicy i szukać noclegu – niestety, ale bez efektu. Było klika domów na ok. 25 km od granicy, ale to raczej były letniskowe (tzw. dacze) lub całkowite ruiny. Kilka kilometrów dalej natrafiłem na motel z łóżkiem za 200 rub. i prysznicem za 30 rub., czyli razem za 23 zl. Na tym spasowałem poszukiwanie noclegu.

 

17.04.2008 r.

10 dzień wyprawy

 

    Już miałem ruszać, kiedy pojawił sie Marcin z Siedlec (kierowca TIRa, którego poznałem pod Utena) – okazało sie, że jak ja przekraczałem w spokoju granice, ich trzymali i dokładnie sprawdzali (no i dwa dni stali w kolejce). Do tego pierwsze 50 km było pod wiatr, a reszta to na przemian boczny i ukośny od przodu. Po prawie 40 km był bar, w którym trzeba było sie ogrzać. Chciałem to zrobić kilka kilometrów wcześniej, ale zbliżała sie 12 i pani sklepowa robiła sobie przerwę obiadowa. Lalo dalej, wiec ruszyłem na ostatnie 12 km do Pustoszki w deszczu, gdzie zjadłem kanapkę i wypiłem kawę rozpuszczalna za 10 rub. Po kolejnych 20 km drogi na Nevel była kolejna stacja benzynowa, gdzie poprosiłem, aby mi nalali do mojego kubka wrzątku. Jedna z pan z obsługi zawołała mnie do środka, a sama zabrała moje brudne i mokre rękawiczki, bo kradną. Do Nevela było jeszcze 30 km, wiec ruszyłem dalej do boju. Po 20 km zacząłem myśleć o noclegu. Na 5 km przed miastem była wioska, której pierwsze domy zaczynały sie przy głównej ulicy. W pierwszym z nich poprosiłem o herbatę „bo zimno”. Dostałem zupę solankę z chlebem (pychota), a gdy starsi juz gospodarze Nikolaj i Irena dowiedzieli sie, ze sam jadę rowerem do Chin, zaproponowali mi nocleg.

 18.04.2008 r.

11 dzień wyprawy

 

    Przez kolejne 100 km jakoś sie jechało – nawet nie źle, tylko raz miałem 5 km remontowanej drogi, co oznaczało przejazd po pamarańczowej mazi, pod którą były ostre kamienie. Zresztą cala droga była przeplatana odcinkami dobrymi i dziurawymi (wszyscy bawili sie w ich omijanie). Przy jednej z takich dziur „wychaczyl” mnie radiowóz (jechałem środkiem), ale skończyło sie na pogadance o wyprawie. Nawet o paszport nie zapytali! Było to k. Vieleza, gdzie w spożywczaku posiliłem sie i zdjąłem spodnie przeciwdeszczowe. Po 2 km musiałem je znowu ubierać. Ostatnie 20 km to była juz męczarnia – ewidentnie miałem juz dość. W końcu doczołgałem sie do wioski, gdzie w pierwszym z brzegu domu otrzymałem gościnę.