ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Po drogach i bezdrożach Bałkanów

Autor: Ela i Jarek Smoleniowie
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Albania, Czarnogóra, Bośnia, Hercegowina, Macedonia, Bałkany
Średnia ocena: 7.10
Ilość ocen: 395

Oceń relację

Ela i Jarek Smoleniowie
jarek.smolen@trans-sad.com.pl

Na początku lipca 2000 roku wybrałem się z Elą, moją żoną, w dwutygodniową podróż po Bałkanach. Środkiem transportu, który okazał się zresztą niezawodny, był 9-letni Opel Kadett. Początkowo planowaliśmy dotarcie do Albanii od strony północnej, przez Chorwację i Czarnogórę, i powrót tą samą drogą. Jednak w trakcie podróży trasa nasza została zmodyfikowana i ostatecznie pokonaliśmy prawie 6 tys. kilometrów drogami: Polski, Słowacji,Węgier, Chorwacji, Bośni i Hercegowiny, Czarnogóry, Albanii, Macedonii, Grecji, Bułgarii, Rumunii, ponownie Węgier i Słowacji, Czech i Niemiec, zamykając pętlę w Szczecinie. Średnio pokonywaliśmy 500 km dziennie.

Na początek formalności...

Przygotowania do wyjazdu zaczęliśmy od śledzenia w internecie listów napływających do Lonely Planet. Tam znaleźliśmy informację o możliwości przekroczenia granicy między Chorwacją i Czarnogórą w miejscowości Debeli Brijeg (po czarnogórskiej stronie), na trasie Dubrownik - Hercegnovi (przejście nie jest oznaczone na wielu mapach). Następnie przyszła kolej na wizy. Na wspomnianej trasie formalnie od Polaków wymagane są wizy do Albanii, Jugosławii oraz Bośni i Hercegowiny.
Z wizą albańską nie ma problemów. Dostaje się ją po ok. 2 tygodniach od dnia złożenia wniosku (osoby spoza Warszawy mogą przesłać wniosek wizowy faksem; wcześniej można poprosić ambasadę o przesłanie do nas czystego wniosku), załączając do wniosku 1 zdjęcie i płacąc przy odbiorze wizy 20 zł za faks do Tirany. Istnieje możliwość uzyskania wizy wielokrotnej (ta sama cena).
Nie wiem, jak obecnie wygląda sprawa z uzyskaniem wizy jugosłowiańskiej w Warszawie. Wiem natomiast, że wjeżdżając na terytorium Czarnogóry nikt z pograniczników nie będzie jej od nas wymagał, jeśli zaznaczymy, że nasz pobyt w Nowej Jugosławii ograniczy się tylko do terytorium Czarnogóry, bądź tranzytu przez nią. Czarnogóra stara się prowadzić własną politykę, odcinając się od władz w Belgradzie i według naszych informacji praktycznie nikomu nie odmawia się bezwizowego wjazdu. Przestrzegałbym jednak przed próbą wjazdu bez wizy do Serbii z terytorium Czarnogóry.
Wizę do Bośni i Hercegowiny wg naszego MSZ można otrzymać w placówkach dyplomatycznych BiH w Budapeszcie i Zagrzebiu. Jednak i w tym przypadku można zaoszczędzić czas i pieniądze, jeśli podróżuje się do części kraju kontrolowanej przez Chorwatów. Bez problemu przekroczyliśmy przejścia na granicy Chorwacji oraz BiH w miejscowościach Grab i Veliki Prolog (oba na trasie Makarska-Vrgorac-Ljubuski-Mostar).
Uwaga: obecnie przy wyjeździe do Macedonii wymagana jest wiza (można ją otrzymać w ambasadzie tego kraju w Warszawie). Obowiązek posiadania wizy na wjazd do Bośni i Hercegowiny zostaje zwykle zawieszony na okres letnich wakacji.

Uporawszy się z wizami możemy wreszcie wyruszyć w drogę.

Dzień pierwszy, czyli cud nad Wisłą

O etapie polskim naszej podróży może nie warto by wcale wspominać, gdyby nie pewna historia, która nam się przydarzyła i która o mało co nie pokrzyżowała naszych wakacyjnych planów. Zgłaszając się po odbiór wizy do Ambasady Albanii, zostaliśmy poinformowani przez jednego z jej pracowników, że w ambasadzie nie ma nikogo, kto mógłby nam wbić wizy do paszportów, gdyż wszyscy uczestniczą w jakimś seminarium. Być może po południu będzie to możliwe, ale nie na pewno. Kilkugodzinna obserwacja ambasady prowadzona z naszego samochodu utwierdziła nas w przekonaniu, że część jej pracowników zdążyła już wrócić do ambasady, co mogło oznaczać, że seminarium dobiegło końca. Uradowany tym faktem, ufnie udałem się po wizy, jednak ku mojemu zaskoczeniu od kolejnego pracownika ambasady dowiedziałem się, że seminarium trwa nadal i już jutro będziemy mogli odebrać nasze paszporty. Przemknęła mi myśl o niedogodnościach, jakie niesie za sobą całodniowe seminarium dla jego uczestników. Nie pozostawało jednak nic innego, jak udać się z powrotem do punktu obserwacyjnego. Wreszcie po pięciu godzinach oczekiwania zdecydowaliśmy się udać ponownie do ambasady. I tak nie zauważyliśmy, by ktokolwiek poza kierowcą wjeżdżał, czy wyjeżdżał z ambasady, więc raczej nasze posunięcie było irracjonalne. I oto niespodzianka. Wszyscy, od których zależy wydanie wizy już się pojawili i po kilkunastu minutach mogliśmy się cieszyć wizami w paszportach. Dlatego proszę was, upewnijcie się przed odbiorem wizy, czy aby na pewno danego dnia będzie można ją odebrać. My również zrobiliśmy to parę dni wcześniej...

Dzień drugi, czyli kołysanka w stylu hungaro-disco

Polskę opuściliśmy przez przejście w Piwnicznej. Aby przejechać Słowację bardziej komfortowo zdecydowaliśmy się na wykupienie winietki, pozwalającej na przejazd autostradą z Preszowa do Koszyc. Nie jest to długi odcinek, zresztą wydatek też prawie żaden. Nalepka uprawniająca do 15-dniowego korzystania ze słowackich autostrad dla pojazdów o masie do 1,5 tony kosztuje 60 koron (ok. 6 zł) i można ją kupić na większości stacji benzynowych.
Granicę słowacko-węgierską przekroczyliśmy w Hidasnemeti na trasie Koszyce-Miszkolc. Ponieważ zbliżał się wieczór, zamiast udać się pod granicę rumuńską, na nocleg wybraliśmy kemping w Tokaju (Rakamazi Tisza-Kemping). Za nocleg w namiocie zapłaciliśmy 1400 forintów (1 USD = ok. 257 Ft.). Naprzeciwko znajduje się zresztą inny kemping. Nie wiem, czy to sąsiedztwo obu kempingów jest najszczęśliwszym rozwiązaniem, gdyż mieliśmy wrażenie, że obie strony rywalizują ze sobą, starając się nawzajem zagłuszyć rodzimymi przebojami puszczanymi do późna w nocy.

Dzień trzeci, czyli w drodze na wesoły cmentarz

Na ten dzień zaplanowaliśmy jednodniowy wypad do Rumunii. Naszym celem był wesoły cmentarz w miejscowości Sapinta. Na przejściu Csengersima - Petea ruch był spory, głownie za sprawą Węgrów udających się do Rumunii. Wielu z nich wracało zresztą do kraju już po kilkunastu minutach. Tajemnica tak krótkich wyjazdów tkwi w różnicy cen, jaką należy zapłacić za paliwo w obu krajach. Na Węgrzech litr bezołowiowej 95 kosztował średnio 240 forintów, gdy tymczasem ta sama bezołowiówka (fara plumb) po stronie rumuńskiej kosztowała niecałe 11000 lei (przy kursie 1 USD = ok. 21000 lei). Warto także już na granicy wymienić pieniądze na leje, gdyż na terenie Rumunii mogą być problemy z wymianą. Kantorów jest zdecydowanie mniej niż u nas i często brakuje...rumuńskiej waluty. Taka sytuacja przytrafiła się właśnie nam w dość dużym mieście, jakim jest Satu Mare. Na szczęście w jednym z hoteli zgodzono się nam wymienić 20 dolarów. Przejazd przez Satu Mare nie należy do przyjemnych, (dziurawe ulice i słabe oznakowanie). Jadąc do Sapinty trzeba kierować się na Baia Mare. Po 23 kilometrach w miejscowości Livada drogi się rozchodzą: jedna prowadzi do Negresti-Oas, druga do Baia Mare. My wybraliśmy drogę do Negresti-Oas i dalej do Sighetu Marmatiei. Za Negresti-Oas droga zaczyna się piąć pod górę. Trasa jest co prawda widokowa, jednak w pewnym momencie asfalt się kończy i zaczyna nawierzchnia szutrowa. Po uporaniu się z tymi niedogodnościami (znowu asfalt!) można oddać się podziwianiu krajobrazu pogranicza rumuńsko-ukraińskiego.
Cmentarz w Sapincie (wstęp 5000 lei) jest niezwykle oryginalny. Praktycznie każdy nagrobek to swoiste dzieło sztuki. Kolorowe, rzeźbione krzyże i epitafia przedstawiające zmarłego wraz z opisem tego, czym zajmował się za życia. Z Sapinty postanowiliśmy nie wracać tą samą drogą, lecz jechać dalej do Sighetu Marmatiei, a stamtąd przez Baia Mare i Satu Mare dotrzeć do granicy z Węgrami. Wybór okazał się trafny. Za Sighetu Marmatiei ciągną się niezwykłe wioski. Ich mieszkańcy stawiają przed swoimi domami wysokie, drewniane bramy. Te, posiadające dodatkowo zadaszenie, wyglądają tak, jakby strzegły wejścia nie na chłopskie podwórko, lecz do warownego grodu. Rozmiar bram kontrastuje z normalnej wysokości ogrodzeniem stojącym tuż obok. Niestety, wkrótce wioski się skończyły i zaczęła się wspinaczka pod górę. Jednak w porównaniu z tym co miało wkrótce nastąpić, była to rzecz niegodna większej uwagi. Ponaddwudziestokilometrowy zjazd (zakręty o 180 stopni) zupełnie nas zaskoczył. Na mapie ten odcinek wyglądał zupełnie niewinnie. Trasa przyprawiła nas o zawrót głowy w dosłownym rozumieniu tego słowa, a pokonywanie w żółwim tempie zakrętów opóźniło znacznie nasz powrót na Węgry. Zbliżał się wieczór, postanowiliśmy więc nie szukać daleko i na miejsce naszego noclegu wybraliśmy kemping w Sostofurdo, kilka kilometrów na północ od Nyiregyhazy. Nocleg w namiocie kosztował nas 1200 Ft.




Dzień czwarty, piąty i szósty, czyli maraton w deszczu

Kolejne dwa dni to jazda przez Węgry i Chorwację. Drogi na Węgrzech są bardzo dobre i o ile komuś nie zależy na bardzo szybkiej jeździe, można śmiało unikać autostrad, za przejazd którymi trzeba płacić. Wyjątek stanowi obwodnica M0 wokół Budapesztu, którą przejazd jest bezpłatny. Sam Budapeszt jest nieźle oznakowany, niestety nie brakuje dziur w jezdniach. Poza tym, jak na stolicę przystało, zdarzają się korki.
Na pierwszy nocleg wybraliśmy kemping Pap-Sziget w Szentendre, gdzie zapłaciliśmy 2500 Ft. Z uwagi jednak na deszcz zdecydowaliśmy się nie rozbijać namiotu i noc spędziliśmy w niezbyt wygodnych pozycjach w samochodzie.
Następnego dnia rozważyliśmy wariant przejazdu przez Węgry do granicy z Chorwacją. Planowaliśmy dojechać w okolice Jezior Plitwickich. Trasa z Budapesztu wzdłuż Balatonu i dalej przez Nagykanizsa, Varażdin, Zagrzeb i Karlowac może i byłaby krótsza, ale w miejscowościach nad Balatonem obowiązują ograniczenia prędkości, poza tym przejście Letenye-Gorican wydało nam się bardziej ruchliwe niż inne. Postanowiliśmy jechać przez Pecs i granicę przekroczyć na przejściu Barcs-Terezino Polje.
W Chorwacji czekała nas niespodzianka. Benzyna, która miała być znacznie tańsza niż u nas, kosztowała prawie tyle samo co w Polsce ( np. w zestawieniu cen paliw opublikowanym w "Rzeczpospolitej" cena 1 litra bezołowiowej 95 wynosiła w czerwcu br. ok. 4,31 kn). W rzeczywistości za litr bezołowiowej 95 (bezolovni) trzeba było zapłacić przynajmniej 6,48 kuny (jednakowa cena na stacjach INA w całym kraju; średni kurs 1 USD = 7,85 kn). Różnica więc całkiem spora. W Chorwacji spotkaliśmy się też z pierwszymi regularnymi kontrolami "drogówki". Trzeba więc uważać, by nie przesadzić z prędkością, szczególnie w terenie zabudowanym (50 km/h).
Nasza dalsza trasa prowadziła przez Viroviticę, Kutinę i Sisak do Grabovaca, kilkanaście kilometrów na północ od Plitvic. Zatrzymaliśmy się na auto-campie Turist, gdzie za nocleg 2 osób w namiocie zapłaciliśmy 90 kun. Kemping ten jest dość popularny wśród Polaków. W czasie naszego pobytu z dziesięciu rozstawionych namiotów, osiem należało do naszych rodaków.


Ranek szóstego dnia podróży przywitał nas gromadzącymi się na niebie chmurami. Deszcz miał nam towarzyszyć do popołudnia. Z powodu ulewy nie udało nam się zwiedzić Zadaru. Pojechaliśmy więc dalej do Szybenika, jednak nie magistralą adriatycką (tłoczno), ale bocznymi drogami przez Benkovac i Skradin. Po drodze mijaliśmy opuszczone wsie. Domy i kościoły, straszące pustymi dziurami po oknach, często pozbawione dachów sprawiały, że czuliśmy się tak, jakby wojna dopiero co się skończyła.
W Szybeniku zatrzymaliśmy się na auto-campie "Solaris". Nocleg w namiocie kosztował 114 kun.



Dzień siódmy, czyli po bośniackiej stronie

Tego dnia postanowiliśmy spróbować wjechać na teren Bośni i Hercegowiny bez wizy. Plan okazał się prostszy niż przypuszczaliśmy. Zanim jednak tam dotarliśmy, zjechaliśmy z magistrali adriatyckiej i boczną drogą przez Vrpolje dojechaliśmy do Trogiru. Wyjeżdżając do Chorwacji nie nastawialiśmy się na zwiedzanie miast, ale na podziwianie widoków, jednak zarówno Trogir jak i Dubrovnik są, naszym zdaniem, miejscami, które naprawdę warto zobaczyć. Udając się na zwiedzanie starej części Trogiru, warto zostawić samochód na dużym parkingu znajdującym się tuż przy wjeździe do miasta (przed mostem, koło targowiska; niewielka opłata, zależna od czasu postoju). Po wizycie w Trogirze wyruszyliśmy dalej na południe. Split ominęliśmy obwodnicą i po dojechaniu do Makarskiej skręciliśmy w kierunku Vrgoraca. Po pokonaniu stromego podjazdu (czasami mieliśmy wrażenie, że droga prowadzi nas prosto do nieba - z lewej strony skała, z prawej przepaść, a przed nami droga prosto w chmury), dojechaliśmy do przejścia w miejscowości Grab (po stronie BiH). Posterunek obsadzony był prawdopodobnie tylko przez Chorwatów. Podając dokumenty zaznaczyłem, że jedziemy do Medjugorie. Po rutynowej kontroli mogliśmy jechać dalej. Tuż za granicą zaskoczyła nas na drogach duża liczba całkiem niezłych mercedesów.

Medjugorie przywitało nas upałem. Po wizycie w kościele św.Jakuba i małych zakupach w pobliskich sklepikach z dewocjonaliami (ceny podane nawet w złotówkach), zaczęliśmy rozważać możliwość noclegu w mieście. Niedaleko od kościoła znaleźliśmy pensjonat (Pansion M.Z.Vasilj), gdzie za dwuosobowy pokój z własnym WC i prysznicem zapłaciliśmy 30 DEM. Wieczorem zjedliśmy świetną kolację w pobliskiej restauracji (można płacić markami lub kunami; przelicznik 1 DEM = 4 kn). Cena litra benzyny w mijanych stacjach benzynowych wynosiła średnio 1,55 DEM.

Dzień ósmy, czyli na samym końcu Chorwacji

Wracając do Chorwacji wybraliśmy trasę przez przejście. Veliki Prolog, kierując się dalej Metkovicia. Droga nie jest ruchliwa, ale miejscami wąska, a przy wjeździe do Metkowicia bardzo dziurawa. Szaleć więc nie warto. Dalej, jadąc przez Opuzen w stronę Dubrovnika, ponownie dotarliśmy do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Kilkunastokilometrowej szerokości korytarz to jedyny dostęp tego kraju do morza. Przejazd nie nastręcza żadnych trudności: wjeżdżając i opuszczając BiH wystarczy tylko zwolnić przy posterunkach granicznych.
Dubrovnik przywitał nas tłumem turystów, ku naszemu utrapieniu, także zmotoryzowanych. Wjeżdżając do centrum mijaliśmy wiele zapełnionych parkingów, jednak w końcu udało nam się znaleźć wolne miejsce. Za prawie dwugodzinny postój zapłaciliśmy 5 kun. O urokach miasta nie ma sensu się rozpisywać. Zrobili to inni. Wyjeżdżając z Dubrovnika zatankowaliśmy benzynę: zbiornik do pełna i dodatkowo 20 litrów do kanistra. Przed nami przecież Czarnogóra i Albania, a tankować zamierzaliśmy dopiero w Grecji. Na nocleg wybraliśmy niewielką miejscowość nad Adriatykiem - Moulanat (tuż przed granicą z Czarnogórą, w bok od drogi Dubrovnik - Hercegnovj). Wybór okazał się słuszny. Senna atmosfera i mały ruch sprawiły, że dopiero tu mogliśmy prawdziwie odpocząć. Przy jedynej ulicy rozlokowały się dwa kempingi: Adratic I i Adriatic II. Wybraliśmy ten drugi. Kemping w niczym nie przypominał turystycznych kombinatów, jakich wiele można spotkać na adriatyckim wybrzeżu - był niewielki, cichy, a nad głowami dojrzewały owoce kiwi. Za nocleg zapłaciliśmy 82,5 kuny (przy pobycie powyżej 3 dni cena spada o 30%).

Dzień dziewiąty, czyli podróż bez leków

Kemping opuściliśmy przed szóstą rano. Dojechawszy do głównej drogi po kilkunastu minutach jazdy przybyliśmy na granicę. Ruch był raczej niewielki - oprócz nas jeszcze dwa osobowe i jeden tir. Chorwaci przepuścili nas po kontroli paszportów i oto stanęliśmy przed posterunkiem, nad którym powiewała jugosłowiańska flaga. Pogranicznikom wyjaśniliśmy, że jedziemy tranzytem przez Czarnogórę do Albanii. Nikt od nas nie żądał wizy i już wkrótce pieczątki z nawą przejścia "Debeli Brijeg" znalazły się w naszych paszportach. Zanim jednak odjechaliśmy, skierowano nas do jednego z baraków po wykup ubezpieczenia na samochód. Faktem jest, że w tym roku Nowa Jugosławia została wykreślona z Zielonej Karty. Wchodząc do baraku o mało nie potknąłem się o rozłożone łóżko polowe, na którym, sądząc po fryzurze, nasz agent ubezpieczeniowy jeszcze niedawno smacznie spał. I tu spotkała nas pierwsza niespodzianka tego dnia. Na widok polskiego dowodu rejestracyjnego ów agent oświadczył, że od Polaków nie bierze pieniędzy, możemy jechać bez ubezpieczenia. Cóż było robić. Nie czekając na ewentualną zmianę decyzji opuściliśmy przejście w Debeli Brijeg.
Minąwszy Hercegnovj dotarliśmy do miejscowości Kamenari. Tu można jechać do Kotoru i dalej do Budvy nadmorską drogą lub skręcić do portu, kierując się za drogowskazem na Budvę, i promem dostać się na drugi brzeg, zaoszczędziwszy około 40 kilometrów. Ponieważ nie wiedzieliśmy wcześniej o drugim wariancie, wybraliśmy drogę dłuższą, ale na pewno ciekawszą. Skoro już jesteśmy na tym etapie podróży, należy się ostrzeżenie dla lubiących szybką jazdę- na czarnogórskich drogach widzieliśmy bardzo wiele patroli policji. Praktycznie za każdym znakiem z ograniczeniem prędkości poza terenem zabudowanym natykaliśmy się na patrol "drogówki".
Większość naszej trasy przez Czarnogórę prowadziła górskimi drogami. W połowie drogi z Budvy do Petrovaca minęliśmy bajecznie położoną miejscowość Sveti Stefan. W Petrovacu skręciliśmy na Podgoricę, przejeżdżając widokowy most na Jeziorze Szkoderskim. Postanowiliśmy jednak nie dojeżdżać do Podgoricy i skrócić sobie drogę, skręcając w Golubovci na Tuzi. Trochę czasu straciliśmy szukając właściwej drogi, bo brak drogowskazów w wioskach jest zjawiskiem powszechnym. Ale, mimo że była to wąska, trzeciorzędna droga między wioskami, nie brakło na niej patrolu "drogówki". Tuzi to dziesiątki straganów i sterty śmieci. Dalej, ku granicy droga w niczym nie przypomina drogi międzynarodowej, jaką,przynajmniej według mapy, być powinna. Minąwszy czarnogórskie posterunki znaleźliśmy się na granicy albańskiej w Bajraku i Hotit, w kałuży czegoś, co wedle słów urzędnika było cieczą dezynfekującą. Ponieważ całkowity wyjazd z baseniku był na czas wszystkich formalności niemożliwy z uwagi na opuszczony szlaban, "dezynfekcja" tylnego ogumienia trwała prawie godzinę. Aby szlaban został podniesiony należy:
1) zapłacić za "odkażanie" 200 leków (mogą być 3 DEM, jako że brak jest kantoru); jeśli nie mamy odliczonych 3 marek, mogą być problemy z wydaniem reszty, czym nie powinniśmy się martwić, bo prędzej czy później i tak reszta się znajdzie; na razie mamy czas i udajemy się...
2) zarejestrować nasz wjazd; urzędnik w pobliskim budynku weźmie od nas paszporty, wpisze dane do księgi, zapyta się o wizę (tu zaskoczy go wymyślny podpis ambasadora pod wizą, o czym ze śmiechem poinformuje swoich kolegów), spróbuje zagadać po angielsku lub niemiecku, czy to nasza pierwsza wizyta w ich kraju; jeśli tak, to pokiwa ze zrozumieniem głową, po czym odeśle, aby...
3) zarejestrować wjazd samochodem; po uporaniu się z Zieloną Kartą, która jest ważna w Albanii (należy poczekać, aż urzędnicy dojdą sami do tego) dostaniemy poświadczenie o wwiezieniu na teren Albanii samochodu; teraz wystarczy się udać, aby...
4) zarejestrować otrzymane zaświadczenie; wracamy do poprzedniego okienka, gdzie dostaniemy jeszcze jeden papier i tu uwaga - domagajcie się tzw. kartonu (rodzaj karty statystycznej); na pewno zapytają o to przy wyjeździe; my nie dostaliśmy i mieliśmy mały problem z opuszczeniem Albanii. Teraz już możemy...
5) okazać wszystkie otrzymane zaświadczenia żołnierzowi pilnującemu szlabanu; już nie powinno być problemu z wyjazdem z baseniku.

Dopełniwszy wymaganych formalności, ale bez albańskiej waluty (mieliśmy zaledwie 50 leków) wyruszyliśmy na podbój kraju. Na razie droga nie zapowiadała się źle. Jechaliśmy rozpędzeni do 50-60 km/h (szybciej nie próbowaliśmy z powodu ogromnej chęci powrotu naszym oplem do domu). Szkodra - pierwsze duże miasto i pierwsze zaskoczenie. Główna ulica to zarazem wielki bazar. W poprzek przejeżdżają rowerzyści, osły zaprzęgnięte do wozów ładują się wprost pod koła samochodu... Minęła chwila zanim zrozumieliśmy, do czego służy klakson. Teraz już szło lepiej. Tak naprawdę przejazd przez Szkodrę jest dziecinnie prosty. Wystarczy ominąć roztargnionych przechodniów, zatrąbić na każdy wyprzedzany przez nas wóz, zręcznie wymanewrować jadących w poprzek rowerzystów, przejechać ruch okrężny z usypanych na środku jezdni kamieni, a poza tym jechać cały czas prosto. Jeśli się tego nauczycie, to nic was w Albanii nie zaskoczy. Chyba że pojedziecie dalej, w kierunku Tirany...
Po drodze widzieliśmy słynne bunkry. Niektóre z nich są zniszczone, inne przebudowano (na przykład na bunkier-fontannę). Mijaliśmy też czynny jeszcze akwedukt. Przy drodze można było kupić napoje gazowane, w których cały dzień przeglądało się słońce, a gdyby ktoś nie reflektował, można się było skusić np. na olej silnikowy. Mimo że widzieliśmy rozmaite stacje benzynowe, największy podziw wzbudzały jednak stacje-baniaki - samotne kanistry stojące przy drodze. Dojeżdżając do Lezhe, w połowie drogi do albańskiej stolicy, sądziliśmy, że tę noc spędzimy w jakimś albańskim hoteliku, gdzieś na trasie. Wyjeżdżając z Lezhe, wiedzieliśmy, że musimy przed nocą dotrzeć do granicy z Macedonią. Przejazd przez to miasto okazał się koszmarem. Prędkość z jaką do tej pory jechaliśmy spadła gwałtownie do 15-20 km/h, głównie za sprawą drogi czołgowej, która poprowadzona została (prawdopodobnie przez pomyłkę) przez samo centrum. Nie było metra kwadratowego ulicy, który byłby w miarę równy. Posuwaliśmy się naprzód, kolebiąc się z boku na bok. Zaniechałem przestrzegania zasady ruchu prawostronnego z chwilą, gdy tylko zorientowałem się, że po lewej stronie są mniejsze dziury. Na uwagę ze strony mojej żony, że właśnie coś jedzie naprzeciwko nas (w tym czasie byłem pochłonięty pokonywaniem kolejnego uskoku), wypowiedzianą zresztą bardzo spokojnie, odparłem z równym spokojem, że mało mnie to interesuje. Gdy ów pojazd zbliżył się na odległość kilku metrów, pozwoliłem sobie na manewr, po którym nasz samochód wrócił na prawą stronę. Ćwiczenie to powtarzaliśmy jeszcze kilkakrotnie, aż wyjechaliśmy z Lezhe. Pojawił się znowu asfalt i znów można było rozwinąć bezpieczną dla nas prędkość. Wjazd do Tirany, to już klasyka. Pojawił się nawet drogowskaz na Elbasan, czyli tam dokąd zmierzaliśmy. Gorzej było w centrum. Zapytani policjanci wskazywali kierunek w prawo, natomiast ludność cywilna - w lewo. Zawierzyłem mundurowym, Ela natomiast broniła zdania niezrzeszonych. Spór pomógł rozstrzygnąć pewien kioskarz. Okazało się, że mieszkańcy stolicy lepiej znali się na topografii niż miejscy stróże. Wyjeżdżając z Tirany minęliśmy kolejny, drugi już drogowskaz na Elbasan. Byliśmy więc na dobrej drodze. Zanim jednak dojechaliśmy do Elbasanu, czekało nas pokonanie góry i dziesiątek zakrętów. Była to najbardziej kręta i niebezpieczna droga na naszej trasie. Po drodze byliśmy trzykrotnie zatrzymywani przez policję. Chcieli zobaczyć wszystkie dokumenty, które posiadaliśmy, włącznie z międzynarodowym prawem jazdy. Pytali przy tym o cel naszej wizyty w ich kraju, przy czym tu musieliśmy kłamać mówiąc, że to wyjazd turystyczny. W rzeczywistości nasz rajd przez Albanię przypominał bardziej szkołę przetrwania, niż wyjazd połączony ze zwiedzaniem. Zwrócono nam też uwagę, by nie używać w ciągu dnia świateł mijania. Późnym popołudniem dotarliśmy w pobliże granicy macedońskiej. Droga znowu się popsuła. Podczas ulewy na jezdnię obsunęły się góry ziemi i teraz trwały prace nad jej usuwaniem. Niestety spychacze wraz z ziemią usunęły warstwę asfaltu i cała jazda polegała na rozpędzaniu się na 200 metrach pozostawionego asfaltu, hamowaniu i kolebaniu się po wertepach na odcinku następnych 100 metrów. I tak przez 30 kilometrów. Kiedy wydawało się, że granica już blisko, zgubiliśmy właściwą drogę. Zjechaliśmy w kierunku miasta Pogradec. Co prawda i tą drogą dojechalibyśmy do celu, ale była ona dłuższa. Zawróciliśmy więc i po kilku kilometrach znaleźliśmy się na przejściu Qafe Thanes (jadąc od strony Prrenjas należy skręcić w lewo za stacją benzynową RIRA). I tu zaczęły się problemy. Żądano od nas wspomnianych "kartonów", które powinniśmy dostać przy wjeździe do Albanii. Po długich wyjaśnieniach, że nic oprócz dokumentów świadczących o wwiezieniu samochodu nie otrzymaliśmy, zgodzono się w końcu wystawić nam te karty. Następnie przyszła kolej na opłatę: 1 dolar za dzień pobytu. To zaskoczyło nas zupełnie. I absolutnie nie chodziło o kwotę, ale o zasadę. W ambasadzie nic nam nie mówiono o dodatkowych kosztach. Jeszcze nie bardzo wierząc w tę opłatę zadałem naiwne pytanie, czy za dwa dni dwa dolary? Pytanie wyraźnie zirytowało urzędniczkę. Nie czekając na kolejne pytania z mojej strony, sprawdzające jej znajomość arytmetyki odpowiedziała: "Two days - two dollars, one week - seven dollars, one month..." - "... thirty dollars" - dokończył jakiś mężczyzna przysłuchujący się do tej pory w milczeniu naszej rozmowie. "I ty człowieku przeciwko mnie?" - pomyślałem. Zostałem pokonany. Widząc, że nic nie wskóram, poszedłem zapłacić te dwa dolary. W kasie okazało się, że nie dwa, lecz trzy, bo pobierana jest jednodolarowa prowizja od opłaty. To podziałało na mnie jak płachta na byka. Nie płacąc wróciłem do poprzedniego okienka z zażaleniem na wysokość prowizji, ale urzędniczka była niewzruszona. Odesłała mnie do kasy. I oto niespodzianka. Za drugim podejściem opłata zmalała do dwóch dolarów: jeden za dzień pobytu, jeden za prowizję. Zapłaciłem czym prędzej, bo raptem uświadomiłem sobie, że kasjer zapomniał o mojej żonie w samochodzie. Po załatwieniu formalności i kontroli przy szlabanie, czy aby czegoś nie zapomnieliśmy, mogliśmy wjechać do Macedonii. Tu kolejne odkażanie za 5 DEM (lepsze środki?), wypełnienie karty statystycznej i możemy jechać. Przejście opuszczaliśmy już po zmroku. Z szukania kempingu o tej porze zrezygnowaliśmy od razu, nastawiając się na noc w jakimś tanim pensjonacie. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Struga, pytając o tanie hotele. Pierwszy z pytanych nie bardzo się orientował, lecz za drugim razem uśmiechnęło się do nas szczęście. Starszy pan zaofiarował się znaleźć dla nas nocleg w mieszkaniu prywatnym. Pojechaliśmy więc na jakieś blokowisko i po krótkiej rozmowie naszego wybawcy z właścicielką mieszkania, okazało się, że za 20 DEM mamy do dyspozycji całą kawalerkę. Nasza gospodyni udała się, jak to powiedziała, na noc do swojego przyjaciela, umawiając się z nami na ósmą rano na odbiór kluczy od mieszkania.


Następne cztery dni, czyli wyścig z czasem

Przez Macedonię przejechaliśmy w ciągu kilku godzin. Drogi są tu całkiem niezłe, szybko więc zapomnieliśmy o niewygodach dnia poprzedniego. Nasza trasa wiodła przez Ohryd i Bitolę do granicy greckiej w Medżitilija. Cena benzyny bezołowiowej 95 wynosiła ok. 54,5 denara (kurs 1 USD = 63,20 denara). Z granicy udaliśmy się przez Kozani i Gravenę do Kalambaki, leżącej u podnóża Meteorów. Ponieważ była to nasza druga wizyta w tym miejscu w ciągu ostatnich trzech lat, niewiele się zastanawiając wybraliśmy sprawdzony już poprzednio kemping Rizos International (przy wyjeździe z miasta w kierunku Trikali; nocleg ok. 3500 drachm; 1 USD = 350 drachm). Kemping jest co prawda oddalony o 3 kilometry od centrum, ale i tym razem się nie zawiedliśmy – niewielu gości, dobre warunki sanitarne, basen i spokój, jeśli nie liczyć orkiestry cykad. Następnego dnia mieliśmy się udać do Igumenitsy, na prom do Włoch. Po paru kilometrach jednak się rozmyśliliśmy i wybraliśmy inny wariant. Myśl o kilkugodzinnym oczekiwaniu na prom w portowym mieście (atmosferę greckich i włoskich miast portowych mieliśmy okazję poznać trzy lata wcześniej) nie była kusząca. Zdecydowaliśmy się wracać przez Bułgarię i Rumunię. Do Promachon na granicy z Bułgarią wybraliśmy drogę przez Gravenę, Kozani, Verię i Saloniki (przed Salonikami autostrada - opłata 500 drachm). Greckie drogi nie wymagają reklamy. Problemem mogą okazać się jedynie ciężarówki na odcinkach górskich. W Grecji uzupełniliśmy też zapasy paliwa ( litr bezołowiowej 95 kosztował 260-270 drachm). Na granicę dojechaliśmy już po południu. Tu czekał nas spory wydatek. Najpierw musimy zapłacić za dezynfekcję samochodu. Znowu przejazd przez basenik i znowu kolejne dewizy wysupłane z portfela (2 USD). Kolejny wydatek to obowiązkowe ubezpieczenie bułgarskie (w sumie 40 DEM; lepiej płacić w markach, gdyż opłata w dolarach jest wyjątkowo niekorzystna). Ubezpieczenie to należy wykupić niezależnie od posiadania Zielonej Karty. Na granicy dostaniemy też kartę statystyczną z zaznaczonym miejscem przekroczenia granicy przy opuszczaniu Bułgarii (przejście mogliśmy wybrać sami ze złożonej nam propozycji: Vidin albo Orjachovo). Po denominacji 1 lewa bułgarska warta jest 1 markę niemiecką.
Do Sofii dotarliśmy już po zmroku. Nieco nas zaskoczyły brukowane ulice, ale był to akurat najmniejszy problem. Dojechaliśmy do centrum, a po drogowskazie na Vidin ani śladu. Co więcej widzieliśmy tylko jeden drogowskaz i to na Belgrad. Jednak powoli, z pomocą sofijskich kierowców i taksówkarzy zaczynaliśmy poznawać tajniki topografii bułgarskiej stolicy. Otóż, wyjazd z Sofii, niezależnie od kierunku, w którym się udajemy, nie jest wcale taki trudny. Należy uważnie wypatrywać wspomnianego drogowskazu na Belgrad. Skręcamy i nie martwmy się niczym. Rozwiązanie przyjdzie samo. Po kilkunastu kilometrach miniemy zjazd na Belgrad, a sami znajdziemy się na drodze do Stambułu. Po następnych kilkunastu kilometrach droga ponownie się rozwidli i znajdziemy się na autostradzie do Warny. Stąd już niedaleko (przejechaliśmy ok. 30 km od centrum) do zjazdu na Vidin (uwaga dziury!). Uporawszy się z sofijską obwodnicą ruszyliśmy w ciemną noc. O północy stwierdziliśmy, że dalsza jazda może być już niebezpieczna, postanowiliśmy więc przez Vracą zjechać na parking przy stacji benzynowej. Od razu zainteresował się nami ajent. Należało mu się słowo wyjaśnienia. Zapytał nas, ile godzin zamierzamy spać, a gdy odpowiedziałem, że pięć, szybko obliczył, że należy się 5 marek. Cóż, skusiliśmy się na tak „atrakcyjną” cenę (był to wszakże nasz najtańszy nocleg na trasie) i ułożyliśmy się do snu w samochodzie. Nie mogłem jednak spać i po trzech godzinach drzemki obudziłem Elę. Ruszyliśmy dalej. Na przejściu granicznym w Vidinie zainteresowanie celnika wzbudziły pieczątki w naszych paszportach świadczące o pobycie w Albanii. Zaatakował nas serią pytań, na które odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że tylko przejeżdżaliśmy tranzytem. Poza tym wskazałem na inne stemple, które świadczyły o przebytej trasie. Odpowiadając na pytanie o pobyt w Grecji zorientowałem się sam, że dwudniowy pobyt, w dodatku nie nad morzem, lecz w górach może wydać się mocno podejrzany. Przynajmniej bułgarskiemu celnikowi... Potem przyszła kolej na pytanie o skrytki w samochodzie i poszukiwania za tylnią tapicerką. Po rewizji zakończonej fiaskiem wreszcie mogliśmy jechać, ale po minie celnika widać było, że nie w pełni przekonaliśmy go o naszej niewinności. Godzinę później wyjechaliśmy na brzeg w rumuńskim Calafat (kursował tylko jeden prom; opłata od samochodu i 2 osób wyniosła 42 DEM). Zanim dojechaliśmy do stanowiska odpraw odkaziliśmy samochód za kolejne 5 DEM (tym razem nie było baseniku, lecz bramka ; o ile nie chcemy odkazić wnętrza samochodu i przy okazji samych siebie, należy pamiętać o zamknięciu szyb – ciecz ma wybitne walory zapachowe) i uiściliśmy podatek portowy ustanowiony przez miasto Calafat (10 DEM). Potem przyszła kolej na odprawę graniczną i pytania o broń. Rumuni nie byli jednak tak podejrzliwi jak ich kolega zza Dunaju, mogliśmy więc wkrótce ruszyć w drogę. Odcinek do Drobety –Turnu Severin można sobie znacznie skrócić, wybierając drogę 56A przez Maglavit. Teoretycznie aż do Drobety nie powinniśmy spotkać tirów, z uwagi na zakaz poruszania się tych pojazdów. Natomiast z pewnością natkniemy się na furmanki. W sezonie melonowym szczególną uwagę należy zwrócić na pobocze, na którym obok stosów arbuzów i melonów drzemią ich sprzedawcy.
Bardzo mile zostaliśmy zaskoczeni na jednej ze stacji benzynowych. Zatrzymaliśmy się, by napić się kawy. Niestety nie było jej w ofercie, ale niczym nie zrażony właściciel zaprosił nas do stolika, prosząc o chwilę cierpliwości. Następnie wysłał jednego z pracowników po kawę do... sklepu w pobliskiej miejscowości. Po 10 minutach gorąca kawa stała przed nami, a nasz gospodarz nawet nie chciał słyszeć o zapłacie.
Z Drobety skierowaliśmy się na Timisoarę (za Drobetą widokowa trasa nad Dunajem). Na trasie, po raz pierwszy w czasie naszej podróży, mieliśmy pecha zetknąć się z rumuńską „drogówką”. Przy wyjeździe z miasta pozwoliłem sobie na „pościg” za ciężarówką jadącą ok. 80 km/h. Wyszedłem z założenia, że jeśli policja kogoś „namierzy”, to na pewno nie nas. W moim rozumowaniu była jednak luka. Do kontroli zatrzymano i ciężarówkę, i nas. Ponieważ nie zauważyliśmy, by „łapano” nas na radar, byliśmy ciekawi, jak nam udowodnią przekroczenie dozwolonej prędkości. W jednym mieliśmy rację - kontrola prędkości odbyła się „na oko”, a za dowód posłużyła... tarcza tachografu z zatrzymanego tira. Na tej podstawie której orzeknięto o mojej winie – 70 km/h. Policjant nie dał się ubłagać i na zakurzoną szybę naszego opla naniósł palcem stosowany w Rumunii cennik: minimalna opłata 20000 lei, maksymalna – 40000 lei, w naszym przypadku – 30000 lei. W portfelu miałem tylko 5000 lei (ok. 2 dolarów), lecz niestety funkcjonariusz nie przystał na tę kwotę. Na moje tłumaczenie, że nie posiadamy większej ilości rumuńskiej waluty, zaoferował nam nawet wymianę w banku. Sytuacja była bez wyjścia. W momencie, gdy w myślach przeliczałem dolary na leje, z drugiej strony nadjechał sznur rozpędzonych samochodów, wśród których były dwa auta z Niemiec. Właśnie je upatrzył sobie „nasz” policjant, dając im znak do zatrzymania. Niemcy zignorowali ten nakaz, co bardzo zdenerwowało władzę. Chwytając mój paszport ( zdążył jeszcze do nas krzyknąć, by na niego zaczekać) wskoczył do policyjnej dacii i ruszył w pościg za uciekinierami. Szczerze mówiąc wątpiliśmy, by udało się mu złapać Niemców, ale fakt faktem, po 15 minutach obok nas zaparkowały trzy auta: dwa niemieckie i policyjna dacia. Po policjancie widać było, że spieszno mu rozliczyć się ze zbiegami, toteż postanowił zakończyć negocjacje z nami i ze stratą dla siebie zaproponował za mój paszport kwotę 10 dolarów. Ponieważ oferta zawierała pięciodolarowy upust w stosunku do pierwotnej wersji, „kaucję” za paszport bez wahania wpłaciłem.
Na Węgry wjechaliśmy przez przejście Nadlac-Nagylak. Ponieważ był już najwyższy czas, aby rozglądnąć się za miejscem na nocleg, wybraliśmy kemping w położonym 20 km od granicy Mako (nocleg w namiocie - 2450 Ft). Jeżeli kiedyś mielibyście okazję się tu zatrzymać, skuście się na wspaniały gulasz serwowany przez właścicieli.
Następnego dnia wyruszyliśmy w trasę ok. 7 rano. Przez Kecskemet dojechaliśmy do Budapesztu (nie korzystaliśmy z autostrady), a stamtąd udaliśmy się drogą nr 10 na przejście drogowe Komarom-Komarno. Od granicy do Bratysławy jedzie się dość przyjemnie, nie wspominając już o słowackim odcinku autostrady Bratysława – Praga (przejazd płatny). Po czeskiej stronie nawierzchnia autostrady ma już gorszą jakość. Opłata dla samochodów o masie do 3,5 tony wynosi 100 koron (ok. 10 zł) za okres 10 dni. Litr benzyny bezołowiowej 95 kosztował 30-31 koron. Z Pragi pojechaliśmy na przejście z Niemcami w Cinovcu. Do Drezna dojechaliśmy już po zmroku, ale uparłem się, że skoro jesteśmy tak blisko domu, nie warto się zatrzymywać po drodze na nocleg. O godzinie trzeciej w nocy szczęśliwie dotarliśmy do Szczecina. Ostatni etap naszej podróży był zarazem etapem najdłuższym – pokonaliśmy ponad 1200 km w ciągu 20 godzin.



I na zakończenie krótka refleksja

Po powrocie do domu żałowaliśmy, że nie mogliśmy zostać dłużej w Albanii. Nasz samochód jednak miał szansę zostać tam na zawsze, mając na uwadze stan albańskich dróg. Obiecaliśmy jednak sobie, wierząc, że z czasem sytuacja się poprawi, powrócić do tego kraju za kilka lat.


Elżbieta i Jarosław Smoleniowie