ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Peru, Boliwia, Chile 1999

Autor: Tomasz Cukiernik
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Peru, Boliwia, Chile
Średnia ocena: 5.24
Ilość ocen: 743

Oceń relację

TOMASZ CUKIERNIK


www.tomaszcukiernik.pl
tomcuk@poczta.onet.pl

Autorzy zdjęć:
Henryka Mościska
Przemysław Chybiorz
Tomasz Cukiernik

Kiedy miałem kilka lat dostałem od rodziców malutki globusik, na którym były zaznaczone tylko kontynenty i oceany. Każdy kontynent miał inny kolor. Amerykę Południową pomalowano na kolor jaskrawo czerwony. Od wtedy zacząłem marzyć o tym, aby kiedyś jechać na ten kontynent, ponieważ wydawało mi się, że jest tam, oprócz Antarktydy, najdalej z Polski. Chciałem jechać właśnie tam również dlatego, bo wiedziałem, że jest niebezpiecznie. Kontynent ten kojarzył mi się z częstymi trzęsieniami ziemi, wybuchami wulkanów, suszami, wyschniętą ziemią. Mając 10 lat dowiedziałem się, że jednym z najbardziej niezwykłych i tajemniczych krajów na moim wymarzonym kontynencie jest Peru.

Przygotowania do wyprawy


KTO JEDZIE



Pewnego dnia będąc na II roku studiów dogadaliśmy się z kolegą Przemkiem Chybiorzem, że również jego marzeniem od dziecka była wyprawa do Peru. Postanowiliśmy spróbować zorganizować wyjazd. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nasze marzenia się spełnią. Kupiłem przewodnik Lonely Planet pt. „South America” (wtedy nie było jeszcze polskiego wydania) i zacząłem planować trasę. Wkrótce spotkaliśmy się z Przemkiem i razem ustaliliśmy dokładną trasę wyprawy przez Peru i Boliwię. Ponieważ wyprawa taka jest stosunkowo kosztowna postanowiliśmy, że będziemy szukać sponsorów. Jednak nikt nie kwapił się z pomocą finansową. Do wakacji po II roku studiów nie udało nam się zebrać żadnych funduszy i musieliśmy przesunąć podróż na rok następny.
Chcieliśmy z Przemkiem, aby jeszcze ktoś z nami jechał. Namawialiśmy różnych kolegów i znajomych, niektórzy sami nas o to prosili, ale jak już trzeba było się zdecydować na 100% to wszyscy zrezygnowali. Na kurs „International Law of Collective Security and Humanitarian Intervention” na naszych studiach uczęszczaliśmy z Henią Mościcką. Pewnego dnia rozmawialiśmy z Przemkiem o wyprawie. Henia się przysłuchiwała i powiedziała, że też chce z nami jechać. Na początku myśleliśmy, że żartuje (wszyscy chcieli jechać), ale ona na kolejnych zajęciach potwierdzała, że na pewno pojedzie. I tak już zostało.
ORGAZNIZACJA STUDENCKA
Dalsze działania, które były lepiej zaplanowane i przemyślane, rozpoczęliśmy już na początku III roku studiów (jesień 1998 r.). Postanowiliśmy zapisać się do jakiejś organizacji studenckiej i zbierać pieniądze na tą organizację. Ponieważ studiowaliśmy prawo najpierw rozmawialiśmy z szefem uczelnianej ELSA (Europejskie Stowarzyszenia Studentów Prawa). Niestety nie otrzymaliśmy zgody. Nie chciano nam pomóc także w stowarzyszeniu studentów ekonomii AIESEC. Kolejnego dnia przez przypadek spotkałem dawnego kolegę Wojtka Kozę, który studiował fizykę i jak się okazało działał w uczelnianym ZSP (Zrzeszenie Studentów Polskich). Powiedział, że wszystkiego się dowie i na pewno nie będzie z tym problemu. Umówiliśmy się na spotkanie z prezesem ZSP – Ewą Kassner. Początkowo wypytywała się, co ona z tego będzie mieć, ale później zgodziła się bez problemu. Wkrótce z Przemkiem zostaliśmy członkami ZSP Uniwersytetu Śląskiego. W ZSP pracowała też bardzo miła pani księgowa Mirosława Fluder - Necel, która ułatwiła nam sporządzenie kosztorysu i zbiórkę pieniędzy, które sponsorzy mogli wpłacać na konto ZSP.
PATRONAT MEDIALNY
Kolejnym krokiem było załatwienie patronatu medialnego. Otrzymaliśmy pismo od TV Katowice – Redakcji Telewizyjnego Klubu Globtrotera zapewniające, że po powrocie zostanie nagrany program o Peru z naszym udziałem. Pismo podpisała redaktor programu Magda Różycka, która była dla nas bardzo miła a także kierownik produkcji Marek Styś.
Kiedy w telewizyjnej kawiarni czekaliśmy z Przemkiem na spotkanie z Magdą Różycką spotkała nas ciekawa przygoda. Nagle podeszło do nas dwoje młodych ludzi i powiedzieli, że mamy się już przygotowywać do wejścia do studia. Nie wiedzieliśmy o co chodzi. Okazało się, że właśnie będą kręcić kolejny program z cyklu „Młodzi Gniewni” na temat wypraw na inne kontynenty. Myśleli, że to my jesteśmy jednymi z zaproszonych gości. W końcu dogadaliśmy się i powiedzieli nam, abyśmy się zastanowili czy chcemy również wystąpić jako podróżnicy, którzy przygotowują niezwykłą wyprawę. Postanowiliśmy zaryzykować. Zostaliśmy odpowiednio upudrowani i bez przygotowania weszliśmy do studia. Oprócz nas w programie brali udział Mariusz Kubielas i Krzysztof Gardaś, który o kulach wszedł na Mont Blanc (1996), Aconcaguę (1998) i Kilimandżaro (1999) i chce jako pierwszy człowiek o kulach zdobyć Koronę Ziemi oraz czterech studentów Akademii Ekonomicznej w Katowicach, którzy byli między innymi na Syberii i na Bliskim Wschodzie.
Patronami radiowymi naszej wyprawy zostały: Radio „Top” z Katowic (pismo otrzymaliśmy od Rafała Kurowskiego, Szefa Działu Informacji) i Radio „Rezonans” z Sosnowca (pismo od p.o. Prezesa Zarządu Rozgłośni Radiowej „REZONANS” Sp. z o.o. mgr Krzysztofa Habirka załatwiła nam bardzo miła dziennikarka radia – Iwona Strzeszkowska). Odmówiono nam poparcia w Radiu „Katowice” i w Programie III Polskiego Radia.
Z patronatem prasowym nie było tak łatwo. Odmówiono nam poparcia w redakcji „Dziennika Zachodniego” i bardzo źle potraktowano nas w katowickim oddziale „Gazety Wyborczej” (właściwie zostaliśmy wyrzuceni z redakcji). Telefonicznie odmówiono nam patronatu również w „Rzeczpospolitej”. W końcu patronat prasowy nad naszą wyprawą objęły „Wiadomości Zagłębia” z Sosnowca (pismo otrzymałem od redaktora Marcina Łęczka). Dodatkowo Przemek załatwił patronat „Gazety Ustrońskiej”.
Przez cały III rok studiów uczyliśmy się z Przemkiem języka hiszpańskiego w szkole językowej „EMPiK” w Katowicach. Dopiero po kilku miesiącach przez przypadek dowiedzieliśmy się, że jeden z uczących się w naszej grupie Pan Andrzej Rustanowicz jest Konsulem Honorowym Republiki Peru w Katowicach! Pan Andrzej również zgodził się objąć patronat na naszą wyprawą. Dodatkowo obiecał nam, że dzięki niemu będziemy mogli skorzystać z 3% zniżki na samolot do Peru.
Aby nasza wyprawa nabrała powagi zwróciliśmy się również o poparcie do Dziekana Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego pani prof. dr hab. Genowefy Grabowskiej (obecnie senator z listy SLD). Ponieważ miałem już zajęcia z Panią profesor – nie było z tym żadnych problemów. Sporządziliśmy dodatkowo założenia programowe wyjazdu i odtąd naszą wyprawę zaczęliśmy nazywać naukowo – badawczą.
SPONSORZY
Mając te wszystkie patronaty zaczęliśmy szukać sponsorów. Nie było to zbyt proste. Sponsorów szukaliśmy wśród firm oraz urzędów. Odmówiono nam między innymi w następujących firmach: PKO BP w Katowicach (obiecano rozpatrzyć prośbę, ale rozpatrzono negatywnie), Dom Maklerski Banku Śląskiego w Katowicach, Netia w Katowicach (tam jedna z pracownic była szczególnie nieuprzejma), TP S.A. w Katowicach, Erg-Profil – OKFENS z Czeladzi, Millenium w Katowicach, fundusze emerytalne PBK „Orzeł” i PFE „Skarbiec”, Centrum Handlowe M1 w Czeladzi, Mokate w Ustroniu, Browary „Tyskie”. Nie chciano także sprzedać nam po obniżonych cenach biletów lotniczych w liniach: Alitalia, British Airways, KLM, Lufthansa, Iberia. W końcu naszymi sponsorami zostały firmy:
• Przedsiębiorstwo Wielobranżowe „KARENA” S.A. z Katowic
• Karbo-Koncentrat S.A. z Mysłowic
• Przedsiębiorstwo Handlowo - Usługowe Włodzimierz Nabrdalik z Dobieszowic
• Przedsiębiorstwo TERCHARPOL S.A. z Siemianowic Śląskich
• Przedsiębiorstwo Produkcyjno Handlowe KARBON 2 Spółka z o.o. z Zabrza
• Apteka "GALENA" z Ustronia - Państwo Woner (otrzymaliśmy za darmo lekarstwa na wyprawę)
• „Alpinus” (mogliśmy kupić ubrania i plecaki po cenach fabrycznych w fabryce w Świętochłowicach)
Natomiast jeśli chodzi o urzędy również było bardzo ciężko. Wszyscy zasłaniali się brakiem pieniędzy. Kilka razy obiecywał i zwodził mnie lewicowiec Leszek Lasota – wiceburmistrz Czeladzi i w końcu nic nam nie dał. Odmówili mam także: Urząd Kultury Fizycznej i Sportu, Komitet Badań Naukowych, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Edukacji Narodowej (przysłano nam formularze i polecono rozpocząć starania drogą oficjalną, ale na to było już za późno), Ministerstwo Kultury i Sztuki, Wydział Promocji i Współpracy z Zagranicą Urzędu Miasta Katowice, Urząd Marszałkowski Województwa Śląskiego (obiecano nam pisemne poparcie, którego nigdy nie otrzymaliśmy), Śląski Urząd Wojewódzki. Jedyną osobą, która odpowiedziała pozytywnie na naszą prośbę był prezydent RP Aleksandr Kwaśniewski, od którego otrzymaliśmy zadowalające dofinansowanie. Myślę, że gest ten związany był z sentymentem Prezydenta do ZSP oraz ze zbliżającymi się wyborami prezydenckimi. Odpowiednie pismo otrzymaliśmy od Ryszarda Kalisza, Sekretarza Stanu p.o. szefa kancelarii Przezydenta RP.
Mieliśmy także plan nawiązania współpracy partnerskiej między miastami Katowice i Arequipa w Peru, ale wiceprezydent Katowic Wojciech Gosiewski odniósł się do tego projektu negatywnie. Natomiast wiceprzewodniczący Zarządu Województwa Śląskiego chciał nam nieodpłatnie przekazać materiały promocyjne Województwa Śląskiego, ale ze względów biurokratycznych do tego nie doszło. Myśleliśmy również o przeprowadzeniu jakiś badań statystycznych, ale CBOS a także inne prywatne agencje nie były tym zainteresowane. Zastanawialiśmy się, by poprosić o sponsoring partie polityczne, które przecież dostają dużo pieniędzy z budżetu państwa, ale zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.
ZBIERANIE INFORMACJI
W między czasie chcieliśmy dowiedzieć się jak najwięcej o interesującym nas rejonie świata. Oprócz dokładnego studiowania przewodnika Lonely Planet czytałem artykuły i książki o Ameryce Południowej, słuchałem audycji radiowych i telewizyjnych, a także szukałem potrzebnych informacji w Internecie. Warto także zadzwonić do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i zapytać się jakie są ich aktualne rady o danym kraju.
Ponadto spotykaliśmy się z osobami, które były w Peru. Przez kolegę poznałem Alberta Bindę, który odwiedził Peru i teraz jest współwłaścicielem firmy doradztwa personalnego „Del Piero” z Katowic. Iwona Strzeszkowska z radia „Rezonans” dała nam adres pana Stanisława Bagińskiego, od którego dowiedzieliśmy się wielu informacji praktycznych, głównie o szczepionkach i klimacie. Mój kuzyn podał mi adres kolegi z pracy Andrzeja Błaszkiewicza, który co 2 lata organizuje wyprawy na 2-3 miesiące. U niego oglądałem film video z Peru a także piłem mate de coca. Wiele informacji otrzymałem także od Stanisława Pisarka, wydawcy, który podróżował po Boliwii i Chile. Pan Andrzej Rustanowicz pożyczył nam także przewodnik po Peru po polsku autorstwa Marii Kralewskiej de Canchaya (mieszka w Limie), z którą skontaktowałem się przez Internet, i która również wiele nam pomogła. Zarezerwowała nam Hotel Europa w Limie a jej syn Paweł odebrał nas z lotniska a także oprowadzał po ciekawych miejscach w stolicy Peru.
BILET SAMOLOTOWY
Najdroższa część większości wypraw to kupno biletu samolotowego. My zarezerwowaliśmy bilety lotnicze w KLM za 880 USD. Zarezerwowaliśmy bilet również dla Heni, chociaż ona jeszcze o tym nie wiedziała. Kiedy powiedzieliśmy jej to od razu zdecydowała, że jedzie. Później dowiedzieliśmy się, że do Limy można lecieć Aeroflotem za około 700 USD, ale okazało się, że wszystkie bilety na interesujący nas okres są już zarezerwowane. Kiedy 2 tygodnie przed wyjazdem chcieliśmy wykupić bilet za zniżką, którą dał nam pan Rustanowicz okazało się, że musimy iść do innego biura – Wagons - Lits, bo tylko z tym biurem ma podpisaną umowę na zniżki. Chcieliśmy zrobić w ten sposób, by przenieść naszą rezerwację do tego biura. Okazało się jednak, że jest to niemożliwe. Na szczęście w Wagons - Lits wyszukano nam jeszcze korzystniejszą ofertę Lufthansy – 850 USD ze zniżką. Jeszcze w tym samym dniu zapłaciliśmy za bilety.
ZDROWIE
Przed każdą tropikalną wyprawą konieczne jest zabezpieczenie się przed chorobami w postaci szczepionek. Wyczerpującą informację na ten temat dostałem e-mail’em od Agnieszki Falińskiej – redaktorki miesięcznika „Podróże”, która miała swój dział poświęcony chorobom w czasie wyjazdów. 6 tygodni przed wyjazdem było ostatecznym terminem kiedy mogliśmy zacząć brać szczepienia. Wtedy jeszcze nie byliśmy na 100% zdecydowani czy pojedziemy – wiązało się to z małą ilością sponsorów. Jednak po burzliwych rozmowach telefonicznych między Czeladzią, Ustroniem a Kędzierzynem – Koźle, gdzie mieszkała Henia zapadła ostateczna decyzja: jedziemy. Tak więc 1,5 miesiąca przed wyprawą poszliśmy do Sanepidu w Katowicach. Zaszczepiliśmy się na żółtaczkę typu A i B, żółtą febrę, tyfus (dur brzuszny) i cholerę (teraz już na cholerę nie szczepią). Jeśli jest się ponad 5-7 lat po liceum powinno się również zaszczepić na tężec i błonicę. 2 tygodnie przed wyjazdem była druga tura szczepień. Wszystkie szczepienia wpisano nam do „żółtych książeczek”, jakie wydają stacje sanitarno - epidemiologiczne. Ponadto w aptece wykupiliśmy na receptę awaryjnie pigułki na malarię - Arechin, chociaż nie mieliśmy w planach pobytu w Dżungli Amazońskiej. Przed samym wyjazdem na wszelki wypadek odwiedziłem także dentystę. Będąc już w Ameryce Południowej ze względu na nasze zdrowie piliśmy tylko wodę butelkowaną.
Jeśli chodzi o naszą apteczkę podróżną, skompletowaną przez państwo Woner, zabraliśmy między innymi: plastry opatrunkowe, spirytus, środki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe, leki na przeziębienie, pigułki do ssania na gardło, leki na rozwolnienie i na zatwardzenie, wapno na uczulenie, krople do oczu, witaminy. W Peru kupiliśmy dodatkowo tabletki odkażające do wody. Na szczęście podczas całego wyjazdu nie mieliśmy poważniejszych problemów ze zdrowiem. Nawet ominęły nas częste w takich podróżach kłopoty żołądkowe. Lekkie przeziębienie złapaliśmy w Boliwii, podczas pobytu na wysokogórskiej pustyni, co było związane z dużymi i częstymi zmianami temperatur (amplituda dochodziła do 50 stopni Celsjusza w ciągu doby!). Przez jeden dzień dolegała nam choroba wysokościowa – kiedy z poziomu morza w Limie polecieliśmy do Cusco znajdującego się na wysokości 3300 m n. p. m. Wtedy bolała nas głowa i szybko męczyliśmy się, ale po wypiciu kilku mate de coca na następny dzień byliśmy już zaaklimatyzowani.
Oprócz wyżej wymienionych lekarstw wzięliśmy do plecaka także inne potrzebne przedmioty związane ze zdrowiem i nie tylko: okulary przeciwsłoneczne, kremy na słońce i filtr na wargi (szczególnie przydatne na dużych wysokościach n. p. m.), środki na komary (okazały się jednak nieskuteczne), 3 aparaty fotograficzne i 30 klisz, 2 małe butle gazowe (których nie można brać do samolotu), szwajcarski scyzoryk, termos (został ukradziony wraz z aparatem fotograficznym Przemka), namiot (który okazał się nieprzydatny, ponieważ hotele były bardzo tanie), karimaty i śpiwory (okazały się konieczne ze względu na warunki higieniczne panujące w tanich hotelach), wysokościomierz, kilka tabliczek czekolad, środki higieniczne (szczególnie przydatne okazały się mokre chusteczki). Spakowaliśmy także ubrania, które mogłyby nam się przydać na każdą pogodę i na każdy rodzaj klimatu (podróżowaliśmy przez 3 skrajnie odmienne klimaty: pustynny, wysokogórski i dżunglowy. Właściwie nie braliśmy żadnego jedzenia – wszystko kupiliśmy na miejscu po cenach podobnych jak w Polsce albo nawet niższych.
WIZA
Wyjeżdżając do Peru konieczne jest załatwienie wizy. W tym celu telefonicznie umówiliśmy się na spotkanie w Ambasadzie Republiki Peru w Warszawie. Około tydzień przed wyjazdem pojechaliśmy do Warszawy i bez problemy otrzymaliśmy wizy. Trzeba było tylko za nie zapłacić 12 USD (chociaż na znaczku skarbowym na wizie widnieje napis 12 soli, co było wtedy warte jakieś 3,5 raza mniej). Polacy jadący do Boliwii i Chile nie muszą mieć wiz. Podczas pobytu w Warszawie poszliśmy także do redakcji magazynu „Podróże”, aby zapytać się czy są zainteresowani ewentualną relacją i zdjęciami z naszej wyprawy. Nie wyrzucili nas za drzwi tak jak w „Gazecie Wyborczej” a powiedzieli, że to wszystko zależy od jakości materiałów, które przywieziemy. Otrzymaliśmy od nich listy z wypisanymi różnymi przedmiotami codziennego użytku i artykułami spożywczymi – mięliśmy dowiedzieć się ile one kosztują w Peru i Boliwii, by wykorzystać to w ewentualnym artykule. Życzono nam także powodzenia, choć wcześniej nie zgodzili się napisać nam pisma dla sponsorów popierającego naszą wyprawę.
KRADZIEŻE
Przed wyjazdem wykupiliśmy także ubezpieczenie w postaci karty EURO 26. Dla bezpieczeństwa zrobiliśmy sobie przed wyjazdem ksero paszportu i biletu lotniczego. Przydało się to Przemkowi, kiedy w Limie ukradziono mu aparat fotograficzny z obiektywem (warty około 1000 USD) a także kartę kredytową, powrotny bilet lotniczy do Polski i inne drobiazgi. Drugiego dnia pobytu w Peru poszliśmy do restauracji na obiad. Przemek przywiązał swoją torbę do nogi od krzesła, na którym siedział. Kiedy chcieliśmy wychodzić okazało się, że torby już nie ma. Prawdopodobnie odcięto pasek torby i wyciągnięto ją od tyłu. Henia, która siedziała naprzeciwko nic nie widziała! Tacy sprytni złodzieje. Zawiadomieni o tym kelnerzy powiedzieli, że nie musimy płacić za obiad (razem około 50 zł). Pewnie mieli w kradzieży swój udział... Poszliśmy na policję turystyczną, ale to nic nie dało, ponieważ policja dostaje łapówki od złodziei. Tak więc Przemek nie miał biletu powrotnego. Poszliśmy do biura Lufthansy w Limie i tam bez problemu i za darmo na podstawie ksera wystawili Przemkowi bilet zastępczy.
W samolocie lecącym do Peru (Boeing 747), jak się okazało, siedział nasz znajomy Albert Binda ze swoją dziewczyną! W Limie rozstaliśmy się a powtórnie spotkaliśmy się w Puno nad jeziorem Titicaca. Jeśli chodzi o kradzieże to Peru jest wyjątkowe. Były pogłoski, że potrafią tam na ulicy podlecieć do dziewczyny od tyłu i zerwać jej kolczyki z uszu! Dlatego nie powinno się nosić żadnej biżuterii. Dziewczynie Alberta ukradli kurtkę z pokoju hotelowego. Nam oprócz kradzieży aparatu Przemka nic takiego na szczęście się nie przydarzyło. Pieniądze (kilkaset dolarów w nominałach po 100) początkowo trzymaliśmy w skarpetkach, ale po 2 tygodniach okazało się, że skóra na naszych stopach jest poprzecierana. Mówi się, że „pecunia non olet”, ale te dolary naprawdę bardzo śmierdziały! Odtąd wszystkie pieniądze trzymałem w portfelu w kieszeni spodni. Wyjeżdżającym do egzotycznych krajów często radzi się, by paszporty zostawiali w polskiej ambasadzie. My nie mogliśmy tak zrobić, ponieważ na naszej trasie były 3 granice. Ponadto kiedy byliśmy w polskiej ambasadzie w Limie z wielką łaską przyjęła nas żona ambasadora i była dość nieuprzejma. Paszport ja zawsze trzymałem w torbie z kamerą a Henia i Przemek na początku zostawiali w recepcjach hoteli. Później wszystkie trzy paszporty trzymałem z kamerą. W związku z kradzieżami mieliśmy jeszcze jedna przygodę. Na granicy peruwiańsko - boliwijskiej boliwijski celnik przy wypełnianiu formularzy od każdego pożyczał długopis. Następnie kazał przechodzić po paszport do następnego okienka. O długopisie już zapominał...
TRASA
Nasza wyprawa trwała od 12 sierpnia do 23 września 1999 r. Lecieliśmy z Warszawy przez Frankfurt do Limy z międzylądowaniem w Bogocie. Cały lot trwał 17,5 godziny (15 godzin w powietrzu). Mieliśmy jechać tylko do Peru i części Boliwii jednak na miejscu zweryfikowaliśmy trasę. Zobaczyliśmy o wiele więcej niż planowaliśmy. Zwiedziliśmy większy kawałek Boliwii. Pojechaliśmy dodatkowo na 6 dni do Chile, które dzięki Augustowi Pinochetowi jest najbogatszym krajem Ameryki Południowej. Ponadto w planach mieliśmy przejechać się najwyżej położoną koleją na świecie - Malinowskiego, ale ze względu na strajk kolejarzy peruwiańskich (wtedy Prezydent Albert Fujimori prywatyzował koleje) nie mogliśmy zrealizować tego punktu naszego planu. W zamian za to polecieliśmy na 4 dni do Dżungli Amazońskiej i jak się później okazało to był najwspanialszy i najniezwyklejszy fragment naszej wyprawy. Po kolei zwiedziliśmy:
• Peru: Lima, Cusco, Machu Picchu, inkaskie ruiny wokół Cusco, Pisac, Puno, jezioro Titicaca;
• Boliwia: Copacabana, La Paz, Tiahuanaco, Potosi, Uyuni, pętla południowo – wschodnia;
• Chile: San Pedro de Atacama, Calama, Chuquicamata, Iquique, Arica, Park Narodowy Lauca;
• Peru: Arequipa, kanion Colca, Nazca, Ica, Pisco, Paracas, Iquique, dżungla Amazońska.
PO POWROCIE
Po powrocie należało wypełniać nasze zobowiązania wobec mediów i sponsorów. Dla ZSP napisałem odpowiednie sprawozdanie z wyprawy. Zostaliśmy zaproszeni przez Magdę Różycką do „Klubu Globtrotera” w TV Katowice, gdzie nagrano za mną i z Przemkiem 40-minutowy program. Podczas naszej rozmowy wtrącano fragmenty nakręconego przeze mnie filmu z wyprawy. Opowiadaliśmy o naszej wyprawie także w radiu „Top” i w radiu „Rezonanas”. Gorzej było z gazetami. Okazało się, że w „Wiadomościach Zagłębia” nie pracuje już Marcin Łęczek. Przeniósł się do „Nowego Zagłębia”. Skontaktowałem się z nim i przeprowadził ze mną wywiad, który ukazał się w gazecie (nr 8 z 24 lutego 2000 r.). Wywiad przeprowadzono ze mną także w opanowanym przez komunistów "Echu Czeladzi" (lipiec/sierpień 2000 r.), ale później poprzekręcano moje słowa (szczególnie w miejscach, gdzie pozytywnie mówiłem o kwitnącej dzięki Pinochetowi gospodarce Chile) i nie zgodzono się wydrukować mojego sprostowania. Poza tym wydrukowano ze mną wywiad także w "Podróżach" (wrzesień 2000 r.). Natomiast w czterech numerach „Poznaj Świat” ukazały się cztery zdjęcia z wyprawy przedstawiające interesujące miejsca z moimi komentarzami ("W Parku Miłości" – nr 7/2000, "Hotel z soli" – nr 9/2000, "Pucybut" – nr 1/2/2001, "Wypoczynkowa oaza"” – nr 6/2001). Ponadto dwa moje artykuły z wyprawy ukazały się w „Najwyższym CZASie!” ("Dwa światy" – nr 43 z 23 października 1999 r. i "Polacy w Peru" – nr 43 z 21 października 2000 r.) a trzy teksty o Peru i Boliwii napisałem do „Trybuny Śląskiej” ("Świnka po peruwiańsku" – nr 23 z 28 stycznia 2000 r., "Spotkanie z Amazonką" – nr 110 z 12 maja 2000 r., "Tam, gdzie czuć piekło" – nr 169 z 21 lipca 2000 r.) oraz jeden do „Gazety Studenckiej” ("Lima - miasto ojca Szeligi" – nr 2/38 z 25 września 2000 r.). Oprócz tego dziewięć moich artykułów o wyprawie ukazało się w Internetowym Magazynie Kulturalnym KONESER.PL w 2001 roku:
• Półwysep Paracas
• Tajemnicze linie na pustyni i indiańskie mumie
• Cywilizacja w erze dinozaurów i oaza wśród wydm
• La Paz i Tiahuanaco
• Jezioro Titicaca
• Potosi
• Cusco i inkaskie ruiny
• Zdobycie Kanionu Colca
• Podróż przez północne Chile
W listopadzie 2000 r. brałem udział w Ogólnopolskim Spotkaniu Organizatorów Turystyki Trampingowej, gdzie dostałem wyróżnienie w konkursie fotograficznym (otrzymałem 3 książki o tematyce podróżniczej i kliszę filmową). Organizator spotkania pan Andrzej Urbanik poprosił mnie o napisanie rozdziału do V tomu "Przez Świat". Książka ukazała się w czerwcu 2001 r. Na kolejnym OSOTT w listopadzie 2001 r. uhonorowano mnie za ten rozdział paszportówką. W marcu 2001 r. uczestniczyłem w Międzynarodowym Festiwalu Podróżników i Odkrywców MEDIATRAVEL ŁÓDŹ 2001. Miałem tam wyświetlić mój film z wyprawy, ale jednak do tego nie doszło, ponieważ na fragmentach filmu jest również data lub godzina, co nie spodobało się organizatorowi – panu Mirosławowi Olszyckiemu. Co ciekawe na Festiwalu w Łodzi spotkałem panią Marię Kralewską de Canchaya. Przemek napisał dwa artykuły do „Gazety Ustrońskiej”

Co zobaczyliśmy, czyli ogólny zarys wyprawy




W dniach 12 sierpień do 23 wrzesień 1999 roku odbyła się wyprawa naukowo-badawcza do Ameryki Południowej. Nasza trasa zaczęła się i zakończyła w Limie, 8 milionowej stolicy Peru. W ciągu 6 tygodni przemierzyliśmy Peru, Boliwię i Chile; byliśmy nad brzegiem Oceanu Spokojnego i na płaskowyżu andyjskim Altiplano na najwyższej wysokości - 4860 m n.p.m. Na własnym ciele poczuliśmy skrajnie odmienne klimaty: morski - nad Oceanem, wysokogórski w Andach i tropikalny w Dżungli Amazońskiej. Mieszkaliśmy w najwyżej położonej stolicy świata - stolicy Boliwii - La Paz, która leży na wysokości od 3600 do 4200 m n.p.m. Innym ewenementem krajobrazu Boliwii są salary, czyli płaskie powierzchnie pokryte solą. W kraju tym jest największy salar na świecie - Salar de Uyuni. Jego średnica wynosi ponad 100 km. W Chile byliśmy w najsuchszym miejscu na Ziemi - na pustyni Atacama. Przez cały rok nie spada tam ani kropla deszczu. W Peru w najgłębszym kanionie na świecie - kanionie rzeki Colca, który ma głębokość 3223 m, podziwialiśmy kondory. Ich skrzydła osiągają rozpiętość 3 metrów. Zwiedziliśmy Cusco - stolicę Państwa Inków w czasie jego największego rozkwitu. Stamtąd pojechaliśmy do słynnego, zaginionego w Andach miasta Inków - Machu Picchu. Koło Cusco znajdują się także ruiny Sacsayhuaman - tam w XVI wieku rozegrała się bitwa między Hiszpanami i Inkami, dzięki której Hiszpanie zajęli u Cusco. 32 km od Cusco, w dolinie rzeki Urubamba, znajduje się także miasteczko Pisac, koło którego są ruiny mniej słynnego niż Machu Picchu miasta Inków. Na jeziorze Titicaca - najwyżej położonym na świecie żeglownym jeziorze - 3809 m n.p.m. znajduje się wiele atrakcji. Od strony peruwiańskiej leży miasteczko Puno, z którego można popłynąć na wyspy Indian Uros. Wyspy te i wszystkie budowle na nich zbudowane są ze słomy. Od strony boliwijskiej natomiast jest miejscowość Copacabana. Stamtąd można szybko dostać się na Isla del Sol (Wyspa Słońca) i na Isla de la Luna (Wyspa Księżyca). Według legendy na Isla del Sol urodził się pierwszy Inka - Manco Capac. W pobliżu jeziora Titicaca znajduje się Tiahuanaco - słynny na cały świat rezerwat archeologiczny kultury preinkaskiej. W Boliwii zwiedziliśmy interesującą kopalnię srebra. Znajduje się ona w górze nad Potosi - najwyżej położonym mieście świata, które leży na wysokości 4070 m n.p.m. Kopalnia ta przez wiek XVII i XVIII utrzymywała całą Hiszpanię. Potosi było wtedy najbogatszym i drugim po Paryżu pod względem wielkości miastem świata. W kopalni w Potosi przez te dwa wieki zginęło w niewolniczej pracy około 8 mln Indian i Murzynów. Wielką atrakcją Boliwii jest także pustynia w południowo - zachodniej części tego państwa. Na wysokości ponad 4200 - 4800 m n.p.m. można podziwiać przepiękne laguny z falmingami (Laguna Colorada pod wpływem wiatru zmienia kolor z niebieskiego na czerwony lub pomarańczowy a Laguna Verde z niebieskiego na zielony i na odwrót), najwyżej położone gejzery na świecie - Sol de Mańana - 4800 m n.p.m., gorące źródła, wulkany pokryte lodowcami. Podobne krajobrazy można spotkać w Chile w Parku Narodowym Lauca. Żyją tam wszystkie odmiany lam: lama zwykła, guanako, vikunia i alpaka. Lam używa się jako zwierzęta juczne. Alpaki hoduję się na wełnę, z której wyrabia się ciepłe ubrania: swetry, czapki, rękawiczki, skarpety, szaliki. Guanako jest dziką lamą, która ma ciekawy zwyczaj plucia. Słowem "guanako" potocznie określa się przez to wozy, które leją wodą, by rozpędzić manifestację czy demonstrację. Najszlachetniejszą odmianą lamy jest vikunia, która wygląda na bardzo delikatne zwierzę i podobna jest do polskiej sarny. Następną atrakcją na naszej wyprawie była miejscowość Chucquicamata w Chile, gdzie znajduje się największa na świecie odkrywkowa kopalnia miedzi. Pracują tam ciężarówki, an które można załadować 170 ton surowca. W innym mieście chilijskim Arica podczas wojny o Pacyfik pod koniec XIX rozegrała się bitwa, dzięki której Chile odebrało Boliwii dostęp do Oceanu Spokojnego. Kolejnym znanym na całym świecie miejscem jest miasto Nazca w Peru. Znajdują się tam słynne linie na pustyni, których pochodzenia nikt nie jest w stanie odgadnąć. Wiele wskazuje na to, że są dziełem pozaziemskiej cywilizacji. Niedaleko Nazca znajdują się dwa ciekawe miasta: Ica z Huacachiną i Pisco z Paracas. W Ica odwiedziliśmy muzeum naukowca dr Cabrery. Twierdzi on (ma na to dowody w postaci kamieni), iż kiedy na Ziemi żyły dinozaury, wspólnie z nimi istniała wysoko rozwinięta cywilizacja. 3 km od Ica leży oaza Huacachina. Jest to staw otoczony wysokimi piaszczystymi wydmami. Na tych wydmach można jeździć na sandbordach. Natomiast koło Pisco - znajduje się nad Oceanem Spokojnym rezerwat przyrody Paracas. Podziwialiśmy tam wiele ciekawych zwierząt: pelikany, lwy morskie, kormorany, pingwiny. W Paracas od strony Oceanu roztacza się także widok na słynny kandelabr, który tak jak linie koło Nazca jest niewiadomego pochodzenia. Ukoronowaniem całej naszej wyprawy był wyjazd do Iquitos. Jest to największe na świecie miasto w dżungli, które nie ma połączenia lądowego z resztą Peru. Do Iquitos, w którym mieszka około 400tys ludzi można dojechać albo statkiem - 5 dni albo samolotem. My z braku czasu wybraliśmy samolot. Z Iquitos płynęliśmy 3 godziny w górę Amazonki by w samym sercu Dżungli Amazońskiej spędzić kilka dni. Było to dla nas niesamowite przeżycie. Widzieliśmy tam kajmany, mnóstwo gatunków ptaków i ryb. Łowiliśmy piranie, pływaliśmy w Amazonce z delfinami, poznaliśmy miejscowego szamana, trzymaliśmy w rękach anakondę. W Dżungli piliśmy wodę z drzewaVilcacora, które leczy nowotwory. Specjalistą w tej dziedzinie jest Polak ojciec Edmund Szeliga, z którym spotkaliśmy się w Limie w jego Instytucie Medycyny Andyjskiej. W amazońskich wioskach indiańskich rosną takie owoce jak: kilkanaście rodzajów bananów, ananasy, grejpfruty, arbuzy, melony, owoce z drzewa chlebowego. Wyjazdu do Dżungli nie planowaliśmy w Polsce; mieliśmy natomiast jechać koleją Malinowskiego - najwyższą koleją na świecie, która na przełęczy Ticlio osiąga 4818 m n.p.m. Jednak ze względu na to, że kolejarze peruwiańscy strajkowali, zdecydowaliśmy się zobaczyć Amazonkę, za co jesteśmy wdzięczni strajkującym.

Lima, miasto ojca Szeligi*




Do Limy przylecieliśmy wieczorem. W tamtych szerokościach geograficznych noc i dzień trwają cały rok mniej więcej jednakową ilość godzin. Około godziny 18.00 robi się ciemno a około godziny 6.00 rano słońce wstaje. Na lotnisku na szczęście czekał na nas Paweł, którego poznaliśmy wcześniej przez internet (jego ojciec jest Peruwiańczykiem a matka Polką i pracuje w Ministerstwie Turystyki Peru). Ku naszemu zaskoczeniu zaprowadził nas do swojego Poloneza, którym porusza się po Limie na co dzień.
DRZWI ZAMYKANE NA KŁÓDKĘ
Od razu dało się zauważyć odmienność stolicy Peru od innych miast europejskich. Ulice w ośmiomilionowej Limie są szerokie, trzypasmowe. Jednak pojazdy, które po nich jeżdżą nie mają nic wspólnego z samochodami jeżdżącymi w Europie. Przede wszystkim ich spaliny bardzo zanieczyszczają powietrze, ponieważ większość z nich była wyprodukowana powyżej 20 lat temu, głównie w USA, Japonii i Korei Południowej. Te samochodowe trupy mają rozbite światła, są podziurawione, zardzewiałe, bez zderzaków, z łysymi oponami, czasem bez szyb. Autobusy kopcą tak, że gdyby miały jeździć w Polsce to ponad 90% z nich zostałyby z pewnością wycofane z ruchu drogowego. Tymczasem w Peru nikt się tym nie przejmuje. Peruwiańczyków nie obchodzi to, że pojazd jest w opłakanym stanie technicznym. Liczy się tylko to, że jeździ. Mieszkańcy Peru nie mają pieniędzy, by je wyremontować a tym bardziej by kupić nowe. Nawet policyjnym samochodom nie zawsze domykają się rozbite maski czy bagażniki. W ruchu drogowym panuje straszliwy chaos. Kierowcy wymuszają pierwszeństwo, wyprzedzają w miejscach niedozwolonych, nie zatrzymują się przed pasami dla pieszych, strasznie przy tym trąbiąc. Pierwszeństwo na skrzyżowaniu ma ten samochód, który pierwszy dojechał do jego połowy(!). Nikt nie zapina pasów bezpieczeństwa. Większość aut nawet ich nie ma w wyposażeniu, ponieważ kiedy zostały wyprodukowanie to wtedy jeszcze pasów nie wymyślono!
Przeciskając się po zakorkowanej takimi samochodami Limie, z dzielnicy Callao, gdzie znajduje się lotnisko (a także najważniejszy w Peru port oceaniczny), dojechaliśmy szczęśliwie do naszego Hotelu Europa w samym centrum miasta. Hotel, trzeba przyznać, z Europą niewiele miał wspólnego. Był to budynek w stylu kolonialnym z dużymi, wysokimi pokojami. Ciepła woda płynęła pod prysznicem jedynie przez kilka godzin dziennie. Drzwi pokojów zamykało się na kłódkę. Jednak jak na warunki peruwiańskie hotel nie był najgorszy. Łóżka prawdopodobnie nie “zawierały” w “dodatkowym wyposażeniu” żadnego robactwa. Mimo przykrego zapachu z ulicy, jaki przedostawał się przez rozbite okno szybko ułożyliśmy się do snu. Tym bardziej, że za nami mieliśmy, oprócz nieprzespanej nocy, ponad 14 godzin lotu w samolocie.

STACJA KOLEI MALINOWSKIEGO
Mimo wielkiego zmęczenia wstaliśmy o 5.00 rano. Nie wiedzieliśmy dlaczego nie możemy spać, ale wszystko szybko się wyjaśniło. W Polsce teraz jest godzina 12.00 w południe! Ta więc do około godziny 7.00 przeleżeliśmy w łóżkach planując jak spędzimy pierwszy cały dzień na kontynencie południowoamerykańskim. Pomógł nam w tym przewodnik Lonely Planet. Najpierw poszliśmy na Plaza de Armas czyli Plac Broni. Taki plac znajduje się w samym centrum każdego peruwiańskiego miasta i miasteczka a nawet wioski. Natomiast z jednej strony Placu Broni zawsze dumnie stoi wielki kościół lub katedra. Tak samo jest w Limie. Na środku Plaza de Armas znajduje się fontanna a dookoła niej alejki z ławkami. Naokoło placu jest jednokierunkowa droga a zaraz za nią wspaniałe budowle. Wspomniana katedra została wybudowana w 1555 roku, ale była wiele razy rekonstruowana po trzęsieniach ziemi, które często nawiedzają tą część świata. Ciekawostką jest to, że w latach 1912-21 świątynia była odbudowywana przez Polaka Ryszarda Jaxę Małachowskiego. W katedrze, obok pochowanych biskupów Limy, znajduje się także grobowiec Franciszka Pizarra (to właśnie on założył Limę w 1535 roku): osobno głowa i osobno reszta ciała. Ten konkwistador - analfabeta mimo tego, że zabił wielu Indian i praktycznie zniszczył kulturę inkaską, jest nadał uważany za bohatera narodowego Peru. Między innymi na Plaza de Armas znajduje się duży pomnik Pizarra w pełnej zbroi, na koniu. Koło pomnika jest siedziba prezydenta Peru – Alberta Fujimoriego. Na Placu Broni w Limie podziwiać można również wspaniałe kolonialne budynki odznaczające się charakterystycznymi wystającymi drewnianymi balkonami oraz żółtym kolorem murów, w których mają siedzibę biskupi oraz ratusz, gdzie rezyduje burmistrz stolicy Peru. Niedaleko Plaza de Armas znajduje się także jedyny w Limie dworzec kolejowy, skąd odjeżdża słynna kolej Malinowskiego – najwyżej położona kolej na świecie, która na przełęczy Ticlio wspina się do wysokości 4818 m n.p.m. Nam nie był jednak dany przejazd tym pociągiem, ponieważ kolejarze peruwiańscy właśnie wtedy rozpoczęli strajk z powodu prywatyzacji kolei. Po kilku minutach negocjacji ze strajkującymi udało nam się jedynie zrobić zdjęcie na stacji przy popiersiu Malinowskiego.
PARK MIŁOŚCI
Klimat i pogoda na tym fragmencie wybrzeża Peru są bardzo specyficzne. Podczas naszego pobytu była zima czyli pora sucha. W Limie rzeczywiście nie spadła ani kropla deszczu, ale ulice rano zawsze wyglądały na mokre. Działo się tak za sprawą bardzo wilgotnego klimatu. Wilgotność powietrza często przekraczała 85%. Z tego powodu pranie schło 3 dni. Lima jest wiecznie zachmurzonym miastem. Nam tylko raz przez pół dnia pokazało się słońce. Co do temperatury to w dzień było około 20 stopni Celsjusza a w nocy około 15. Jak na zimę całkiem nieźle.
Zaczęliśmy zwiedzać Limę od samego centrum. Natomiast jak się okazało naprzeciwko naszego hotelu znajdował się interesujący kościół św. Franciszka, pod którym przed wiekami wybudowano katakumby. W katakumbach pochowano około 70tys ludzi. Sam kościół wybudowany został w stylu barokowym z niewielkim wpływem kultury arabskiej.
Kolejnego dnia pobytu w Limie chcieliśmy zobaczyć przede wszystkim Ocean Spokojny. Dzięki uprzejmości Pawła, który zawiózł nas tam swoim Polonezem, nie musieliśmy płacić za taksówkę. Mieliśmy mało pieniędzy, a mimo to jeździliśmy taksówkami, gdyż są one bardzo tanie. Zazwyczaj płaciliśmy około 7 zł za pół godziny jazdy (oczywiście po uprzednim, obowiązkowym wytargowaniu ceny). Poruszanie się autobusami byłoby dla nas niezwykle uciążliwe, gdyż w Limie nie ma w ogóle przystanków autobusowych. W każdym pojeździe obok ciągle trąbiącego kierowcy, w drzwiach znajduje się druga osoba, która stojąc w drzwiach krzyczy peruwiańskim slangiem języka hiszpańskiego, dokąd dany autobus jedzie. W ten sposób nawołuje ona ludzi z chodnika by wsiadali. To wszystko dzieje się w takim chaosie i tak szybko, że nie było szans by się dogadać. Szczególnie nachalnie kierowcy autobusów trąbią na obcokrajowców. Nasz przyjaciel Paweł przywiózł nas najpierw na plażę, która w Limie jest kamienista. W oddali widzieliśmy kilku Peruwiańczyków, którzy na wysokich falach uprawiali surfing – rzeczywiście fale i pogoda była idealna do jeżdżenia na desce. Nad plażą natomiast wznosiły się ogromne klify. Stamtąd na lotniach startowali miłośnicy sportów powietrznych. Następnie Paweł zawiózł nas w inne miejsce – tym razem widokowe. Z klifowego wybrzeża w ciepły, jedyny podczas naszego pobytu w stolicy Peru, słoneczny dzień podziwialiśmy piękno i siłę Oceanu Spokojnego. Na wysokim klifowym wybrzeżu znajduje się też park miłości. Wśród palm postawiono olbrzymi pomnik przedstawiający kochającą się parę.
KULT FALLUSA
Wieczorem Paweł pokazał nam jeszcze jedno ciekawe miejsce. W dzielnicy Barranco koncentruje się większość nocnego życia mieszkańców Limy. My wybraliśmy jedną z licznych dyskotek, w której gra się salsę. Tego typu dyskoteki nazywają się salsateki. W Peru panuje taki zwyczaj, że dziewczyny czekają przed dyskotekami na to, aż jakiś chłopak kupi im bilety i zaprosi je do środka. W oryginalnie wystrojonych salsatekach panuje niepowtarzalna atmosfera południowoamerykańskiej zabawy.
Kolejnego dnia postanowiliśmy jechać do Museo de Oro czyli Muzeum Złota, które znajduje się w dzielnicy Monterrico. Jest to drugie co do wielości muzeum złota na świecie. Największe znajduje się w Bogocie. Muzeum jest prywatne. Jednak oprócz mnóstwa wyrobów ze złota, srebra i kamieni szlachetnych jest tam wiele innych ciekawych przedmiotów. W kilku salach wyodrębnione jest bogate w eksponaty Muzeum Broni, gdzie przedstawiona jest historia Peru: mundury słynnych generałów południowoamerykańskich z Pinochetem na czele, plany bitew, szable, medale, oryginalne dokumenty, zdjęcia. W innych salach znajdują się olbrzymie płachty przepięknie wyszywanych płócien. Co ciekawe w muzeum tym istnieje także wielka kolekcja przedmiotów, które przedstawiają sceny erotyczne. Inkaskie i preinkaskie figurki, rzeźby, obrazy, przedmioty codziennego użytku zrobione z najprzeróżniejszego materiału wyobrażają kopulujące pary, stosunki homoseksualne, oralne, analne, masturbację a nawet sodomię i seks grupowy. Wiele figurek przedstawia kobiety z powiększonymi do nienaturalnych kształtów narządami płciowymi lub piersiami. Jeszcze więcej jest tam dużych, średnich, małych rzeźb figur i rysunków pokazujących wyolbrzymione męskie członki. Znajduje się tam również dużo przedmiotów, na których narysowane lub wyrzeźbione są penisy. Eksponaty przedstawiające męskie narządy rozrodcze liczbowo przewyższały wszystkie pozostałe. Z tego wynika, że kultury inkaskie i preinkaskie czciły fallusa. Musiał być to kult bardzo żywy, skoro w muzeum wystawia się tak różnorodne formy i kształty męskich członków.
Przed powrotnym lotem do Polski udało nam się między innymi spotkać ze słynnym księdzem - ojcem Edmundem Szeligą. W tym celu pojechaliśmy taksówką do najbogatszej dzielnicy Limy – Miraflores, gdzie zakonnik stworzył Instytut Medycyny Andyjskiej. Podczas naszej rozmowy ojciec Szeliga, dziś prawie dziewięćdziesięcioletni staruszek (wygląda na nie więcej niż 70 lat), powiedział nam, że przyjechał do Peru w 1930 roku na misję i został na stałe. W Limie jego medykamenty to głównie zioła z Dżungli Amazońskiej. Wiedzę na ten temat ojciec Szeliga zdobył od szamanów, gdy żył w sercu peruwiańskiej dżungli. Do dziś ma tam swoją "bazę", gdzie chętnie odpoczywa i zbiera potrzebne rośliny. Zakonnik leczy między innymi takie choroby jak nowotwory czy AIDS. Lekarstwem na raka jest Vilcacora – drzewo, rosnące w Dżungli Amazońskiej. Według zaleceń ojca Szeligi kupiliśmy w Instytucie, kilka torebek ziół oczyszczających organizm, które zawieźliśmy do Polski.
* artykuł ten ukazał się w nr 2/38 "Gazety Studenckiej" z 25 września 2000 r.
*artykuł ten umieszczony został również na stronie serwisu Travelplanet

Cusco - Machu Picchu*




Do Cusco przylecieliśmy z Limy cywilnym samolotem wojskowych linii TANS. W Peru jest wiele prywatnych pasażerskich linii, które latają wewnątrz kraju. Dzięki dużej konkurencji ceny biletów lotniczych są bardzo niskie. My zapłaciliśmy 44 dolary od osoby. Z samolotu Cusco wygląda jak skupisko gęsto wybudowanych obok siebie domów, które pokryte są charakterystycznymi pomarańczowymi dachami. Na lotnisku odczuwa się różnicę wysokości między Limą leżącą nad Oceanem Spokojnym a Cusco, które znajduje się na wysokości 3326 m n.p.m. Zmiana wysokości powoduje ból głowy oraz problemy z wchodzeniem po schodach (szczególnie z plecakiem). Po pokonaniu kilku stopni ma się zadyszkę i trzeba odpoczywać kilka minut. Po 3-4 dniach organizm przyzwyczaja się do dużej wysokości i nie ma się później większych problemów. Doskonałym remedium na chorobę wysokościową jest mate de coca, czyli wywar z liści koki. Specyfik ten można zamówić w każdej restauracji czy barze. Duża wysokość nad poziomem morza powoduje, że w powietrzu jest o wiele mniej tlenu, dlatego problematyczne staje się chociażby zapalenie jednej zapałki. Po wyjściu z lotniska udaliśmy się do hotelu, których jest wiele w Cusco. Wybraliśmy jeden z tańszych koło Plaza de Armas (Plac Broni). W centrum każdego peruwiańskiego miasta znajduje się główny plac, który nazywa się Plaza de Armas, od którego odchodzą uliczki we wszystkich kierunkach. Zawsze z jednej strony placu stoi duża katedra lub kościół. Na środku placu zwykle jest park, często z fontanną lub pomnikiem jednego z peruwiańskich bohaterów narodowych. Cusco jest odwiedzane przez dużą ilość turystów i z tego względu hotele są stosunkowo drogie. Za nasz trzyosobowy pokój płaciliśmy 35 soli (około 40zł) za noc. Następnego dnia chcieliśmy jechać na Machu Picchu, dlatego musieliśmy kupić bilet na pociąg do miejscowości Aguas Calientes. Okazało się, że w pociągu były trzy klasy wagonów: pierwsza klasa, klasa tzw. pulman i klasa najtańsza dla Indian. My, oczywiście, jak na prawdziwych globtroterów przystało, kupiliśmy bilety do wagonu dla miejscowych. Pociąg odjeżdżał wcześnie rano. Miejsca w wagonie zajmowali głównie turyści z Europy Zachodniej, USA i Izraela. Pociąg ruszył i powoli zaczął się "wspinać", by wyjechać z doliny, w której leży Cusco. Tory ułożone są tam w ten sposób, że pociąg podjeżdża do góry, jadąc zygzakami na zmianę do przodu i do tyłu. Kilka kilometrów dalej była pierwsza stacja. Okazało się, że dopiero tam wsiadają miejscowi Indianie. Wszyscy nagle zaczęli się pchać z paczkami, torbami, tobołami a nawet zwierzętami, by zająć jeszcze wolne miejsca. Rozpoczął się straszny hałas i rwetes, czuć było ciała długo niemytych Indian. Większość z Indian jechała na targ kilkadziesiąt kilometrów za Aguas Calientes. Pod koniec jazdy były zajęte również przejścia między siedzeniami. Ludzie stali nawet na zewnętrznych schodach wagonów. Trudną pracę miał kontroler biletów, który musiał się przeciskać między Indianami siedzącymi w przejściu, często chodząc po ich bagażach. Miejscowych jednak tłok nie przerażał. W wagonie kwitł drobny handel. Można było kupić wszystko. Przedsiębiorczy Peruwiańczycy sprzedawali kanapki, batoniki, ciasteczka, napoje, takie jak mate de coca, coca-cola, pepsi, fanta oraz oczywiście peruwiański specjał czyli inkę colę. Indianki prosiły turystów o kupowanie ubrań z wełny z alpaki (odmiana lamy). Proponowały między innymi rękawiczki, czapki, swetry, skarpety. Natomiast jedna Indianka zadziwiła wszystkich pomysłowością. Sprzedawała zupę jarzynową ugotowaną z kurczaka. W wielkim wiadrze miała zupę, którą nalewała do jednego talerza. Kilka osób jadło zupę z jednego talerza i jedną łyżką(!), nie martwiąc się podstawowymi zasadami higieny. Jarzynową zjadł także Indianin, który siedział koło mojego kolegi. Po posileniu się usnął na jego ramieniu. Za oknem rozpościerały się cudowne widoki. Droga prowadziła przez dolinę, wzdłuż rzeki Urubamba. Na skałach można było podziwiać olbrzymie agawy. Po drodze, na stacji o nazwie "88km" wysiadła spora część turystów. Tu bowiem zaczyna się słynny szlak inków Inca Trial, który prowadzi do Machu Picchu. Przejście zajmuje 3-4 dni. My nie mięliśmy tyle czasu i dlatego na Machu Picchu poświęciliśmy jedynie jeden dzień. Po około 4 godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na stacji Aguas Calientes, która znajduje się na 110 kilometrze torów kolejowych licząc od Cusco. Wysiedliśmy z pociągu i kupiliśmy bilet na autobus do Machu Picchu. Sześciokilometrowa droga wije się w górę na sam szczyt, do wysokości około 2400 m n.p.m. Wysiedliśmy z autobusu i skierowaliśmy się w stronę kasy biletowej. Wstęp do ruin kosztuje 10 dolarów, ale ponieważ jesteśmy studentami obejmuje nas zniżka 5 dolarów od osoby. Po uiszczeniu tej "drobnej" opłaty weszliśmy do ruin. Przy wejściu znajduje się tablica upamiętniająca badacza Henryka Binghama, który odkrył Machu Picchu w 1911 roku. Naukowcy uważają, że Inkowie mieszkali tutaj między połową XV a połową XVI wieku. Niesamowite wrażenie sprawiają ruiny, które leżą na szczycie góry. Stąd rozpościera się wspaniała panorama na inne szczyty i dolinę rzeki Urubamba. Machu Picchu składa się z części rolniczej, z tarasów, na których Inkowie uprawiali głównie kokę oraz z części miejskiej. Część miejska przedzielona jest w połowie wielkim placem. w ruinach działają jeszcze fragmenty kanałów wodnych, które nawadniały ziemię na tarasach kilkaset lat temu. Na jednym z tarasów spotkaliśmy trzy dzikie lamy, które w ogóle nie obawiały się człowieka. Można było je pogłaskać, zrobić sobie z nimi zdjęcie czy po prostu popatrzeć jak te południowoamerykańskie zwierzęta zachowują się w stanie naturalnym. Ciekawym miejscem w części miejskiej jest oryginalny plac tortur. Kara polegała na tym, że Indianin był przywiązywany do dużego płaskiego kamienia i wystawiany na działanie promieni słonecznych. W ten sposób, w męczarniach, wysychał, aż zrobiła się z niego mumia. Niektórzy badacze twierdzą, że na Machu Picchu obecne są tajemnicze moce i z tego powody można doznać mistycznych przeżyć. Turyści nie zwracali jednak uwagi na demoniczne siły i z wielkim zainteresowaniem zwiedzali pozostałości inkaskiego miasta. Nie wszystko można było zobaczyć, gdyż niektóre budowle były rekonstruowane przez peruwiańskich archeologów. Po spędzeniu kilku godzin w tym dawnym inkaskim mieście i zrobieniu mnóstwa zdjęć, musieliśmy wracać, by zdążyć na pociąg do Cusco. Kiedy zjeżdżaliśmy autobusem zygzakowatą drogą w dół góry, na przełaj biegł mały chłopiec indiański. Na każdym zakręcie wołał w stronę autobusu: "aaaaadiiiiiioooooooosss". Na ostatnim zakręcie kierowca otworzył mu drzwi i chłopak zaczął zbierać pieniądze od turystów. Była to jedna z wielu oryginalnych form zarabiania pieniędzy. Na pociąg do Cusco zdążyliśmy. Jednak pociąg przyjechał spóźniony około godzinę. Kiedy zajęliśmy miejsca w wagonie czekaliśmy na odjazd kolejną godzinę. Podczas powrotu nie było tłoku. Słuchaliśmy muzyki w wykonaniu trzech Indian. Grali oni na gitarach, marakasach (grzechotkach) i na samponiach. Po ich "koncercie" można było oczywiście kupić egzotyczne indiańskie instrumenty muzyczne. Dzięki muzyce szybciej minęła nam droga powrotna. Z okna wagonu podziwialiśmy z góry Cusco nocą. Pięknie oświetlony był przede wszystkim Plaza de Armas. Natomiast z Placu Broni widać było w mroku cudownie oświetloną kilkunastometrową figurę Jezusa, która stoi na jednym ze wzgórz. Ciekawostką jest to, że w tym rejonie świata rogalik księżyca jest odwrócony do góry nogami, co jest niemożliwe do zobaczenia w Europie. W drodze do hotelu zatrzymaliśmy się w jednej z licznych w Cusco restauracji, gdzie zamierzaliśmy zjeść miejscowy przysmak - świnkę morską. Zwierzątko to zostało nam podane w całej okazałości na wielkim talerzu. Upieczona świnka była nafaszerowana ziołami i miała jeszcze pazurki, oczy a nawet zęby, w których trzymała plasterek marchewki. Siedzącym obok nas Holendrom tak się spodobało nasze danie, że postanowili zamówić to samo. Do picia zamówiliśmy także ciekawy napój mleko bananowe, które jest bardzo popularne w Peru. Po spożyciu tej niezwykłej potrawy dotarliśmy do hotelu późnym wieczorem, gdzie wyczerpani po całodziennej wyprawie i wielu niesamowitych przeżyciach i przygodach szybko poszliśmy spać.
*ten trochę zmieniony tekst ukazał się w nr 23 "Trybunie Śląskiej" z 28 stycznia 2000 r.

Cusco i inkaskie ruiny*




Do Cusco, kiedyś stolicy Imperium Inków, a obecnie stolicy departamentu, przylecieliśmy z Limy cywilnym samolotem wojskowych linii TANS. W Peru jest wiele prywatnych pasażerskich linii, które latają wewnątrz kraju. Dzięki dużej konkurencji ceny biletów lotniczych są bardzo niskie. My zapłaciliśmy 44 $ od osoby. Z samolotu Cusco wygląda jak skupisko gęsto wybudowanych obok siebie domów, które pokryte są charakterystycznymi pomarańczowymi dachami. Na lotnisku odczuwa się różnicę wysokości między Limą leżącą nad Oceanem Spokojnym a Cusco, które znajduje się na wysokości 3326 metrów n.p.m. Zmiana wysokości powoduje ból głowy oraz problemy z wchodzeniem po schodach (szczególnie z plecakiem). Po pokonaniu kilku stopni ma się zadyszkę i trzeba odpoczywać kilka minut. Po 3-4 dniach organizm przyzwyczaja się do dużej wysokości i nie ma się później większych problemów. Doskonałym remedium na chorobę wysokościową jest mate de coca, czyli wywar z liści koki. Specyfik ten można zamówić w każdej restauracji czy barze. Duża wysokość nad poziomem morza powoduje, że w powietrzu jest o wiele mniej tlenu, dlatego problematyczne staje się chociażby zapalenie jednej zapałki.

Po wyjściu z lotniska udaliśmy się do hotelu, których jest wiele w Cusco. Wybraliśmy jeden z tańszych koło Plaza de Armas (Plac Broni). W centrum każdego peruwiańskiego miasta znajduje się główny plac, który nazywa się Plaza de Armas (tak jak u nas w większości miast w centrum jest Rynek), od którego odchodzą uliczki we wszystkich kierunkach. Zawsze z jednej strony Placu stoi duża katedra lub kościół. Na środku natomiast zwykle jest park, często z fontanną lub pomnikiem jednego z peruwiańskich bohaterów narodowych. Nad Placem powiewają dwie flagi – peruwiańska i chorągiew o kolorach tęczy – jest to flaga Państwa Inków Tahuantinsuyo. Starówka w Cusco w 1983 roku została wpisana na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO. Kiedy przybyli tu w XVI wieku Hiszpanie zburzyli większość inkaskich budynków a na ich fundamentach wybudowali resztę w stylu kolonialnym. Tak w Cusco wygląda wiele budynków. Na przykład klasztor Dominikanów wzniesiono na pozostałościach inkaskiej Świątyni Słońca. W mieście jest również mnóstwo ciekawych muzeów przedstawiających historię tego niezwykle interesującego rejonu Peru.
Odpoczywając w hotelu po trudach zwiedzania Cusco zaplanowaliśmy wycieczkę na kolejny dzień. Postanowiliśmy zwiedzić ruiny znajdujące się w pobliżu „Pępka Świata” (tak Inkowie nazywali swoją stolicę). Ponieważ w Peru taksówki są bardzo tanie wynajęliśmy jedną, by pojechać 8 km do najbardziej oddalonych z pośród pięciu kompleksów ruin - Tambo Machay. Taksówkarz najpierw pojechał na stację benzynową i kazał nam zapłacić z góry za kurs, by kupić benzynę, ponieważ miał pusty bak a nie miał pieniędzy. Za nasze pieniądze kupił około 3 litry benzyny. Za powrotny kurs do Cusco zjadł prawdopodobnie śniadanie!
Ruiny Tambo Machay leżą na wysokości 3750 metrów n.p.m. na zboczu góry i znane są jako Łaźnia Inki. Budowla jest kombinacją megalitów i prostokątnych kamieni. W skale wydrążono dwa kanały, przez które płynie źródło wody. Prawdopodobnie była to świątynia poświęcona kultowi wody. Obecnie używa się jej do produkcji miejscowego piwa. Ze wzgórza przy Tambo Machay widać kolejne ruiny – Puca Pukara, co w języku keczua znaczy „Czerwony Fort”. Słońce odbijając się od ruin powoduje, że są one czerwone. W czasach Inków znajdowało się tu centrum administracyjno - wojskowe, gdzie czuwano nad bezpieczeństwem podróżnych w drodze do Cusco. Następnie zwiedziliśmy ruiny „Świątynia Księżyca”, po których oprowadzał nas 10–letni chłopiec. Można było tam zauważyć inkaskie symbole wykute w skale: kondora, który był symbolem nieba, pumę – symbol życia na ziemi, lamę – symbol wody i węża – symbol życia po śmierci. Wszystkie są bez głów, które zniszczyli Hiszpanie bezczeszcząc w ten sposób religię inkaską. Stamtąd poszliśmy do Qenco. Nazwa Qenco oznacza w języku keczua ”zygzak” i pochodzi od rowka w kształcie węża, który znajduje się na szczycie budowli. Archeolodzy nie wiedzą dokładnie jaką funkcję pełniły ruiny. Prawdopodobnie było to centrum obrzędowe. W ruinach można wyodrębnić również coś na kształt amfiteatru, natomiast wewnątrz jest mała jaskinia. Po Qenco oprowadzał nas miejscowy student, który w ten sposób sobie dorabiał.
Powoli zbliżamy się do Cusco. Ostatnimi ruinami, które zwiedziliśmy była twierdza Sacsayhuaman. Według legendy inkaskie Cusco miało kształt pumy, której wizerunek uosabiał Boga Słońca. Sacsayhuaman było głową tego zwierzęcia natomiast olbrzymia struktura składająca się z 22 zygzaków symbolizowała zęby pumy. „Zęby” zbudowano z wielkich idealnie przylegających kamiennych bloków, których waga dochodzi nawet do 350 ton! Twierdza prawdopodobnie została wzniesiona przez Inków na znacznie starszej konstrukcji nieznanego pochodzenia. Pierwotnie nie była to forteca a kompleks świątynny, który służył rytuałom religijnym. Ruiny Sacsayhuaman to około 20% tego co było w przeszłości a mimo to robi imponujące wrażenie. Resztę (głównie mniejsze głazy, które zdołali oderwać od budowli) Hiszpanie użyli do budowy domów w Cusco. Podczas powstania Manco Inki na polach przed Sacsayhuaman rozegrała się krwawa bitwa z Hiszpanami. Powstańcy przegrali bitwę a ich ciała pozostawiono na pożarcie kondorom. Natomiast co roku 24 czerwca odbywa się tu kolorowe święto przesilenia letniego Inti Rayni, na które przyjeżdża mnóstwo turystów. Niedaleko Sacsayhuaman stoi olbrzymia biała figura Chrystusa, skąd rozpościera się malownicza panorama na ceglane dachy domów leżącego w dolinie Cusco.
Następnego dnia pojechaliśmy autobusem do oddalonego o 32 km od Cusco miasteczka Pisac leżącego nad rzeką Urubambą. Tu zaczyna się tzw. Święta Dolina Inków. Nazywano ją tak głównie dlatego, ponieważ była ona najważniejszym spichlerzem Imperium Inków. W Pisac znajduje się również słynny indiański targ. Natomiast 600 metrów nad miejscowością, na wysokości 3350 metrów n.p.m. leżą ruiny inkaskiego miasta, podobnego do Machu Picchu. 5–kilometrowa ścieżka wśród skał, zarośli i gąszczy pnie się stromo do góry. Podejście do ruin zajmuje nam około dwie godziny ciężkiego marszu w ostrym południowym słońcu. Po drodze mijamy starą indiankę, która idzie do ruin z dwoma butelkami Inka Coli (peruwiańskiej lemoniady), by tam sprzedać je spragnionym turystom dwa razy drożej! Z ruin można podziwiać wspaniały widok na niebieskie dachy targu i ceglane dachy domów w Pisac a także na okolicę. Na zboczach góry rozciągają się inkaskie sztuczne tarasowe pola, które są uprawiane do dziś. Inkaskie Pisac było podzielone na część mieszkalną i świątynną. Znajduje się tu specyficznie rzeźbiony monolityczny kamień Intihuatana, na którym składano ofiary Bogu Słońca. Po całodniowym zwiedzaniu w upale byliśmy bardzo zmęczeni i w drodze powrotnej z ruin do miejscowości Pisac udało nam się zatrzymać mikrobus pełen japońskich turystów. Za darmo podwieziono nas do miasta, za co byliśmy im bardzo wdzięczni.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

Jezioro Titicaca*




Jezioro Titicaca leży na płaskowyżu Altiplano na wysokości 3809 metrów n.p.m. Czasami wysokość ulega zmianie. Na przykład 12 lat temu wody jeziora sięgały 6 metrów wyżej. Jest to najwyżej położone żeglowne jezioro świata. Titicaca ma 195 km długości i 100 km szerokości. Największa głębokość jeziora wynosi 304 metry. Do jeziora wpływa 25 rzek a wypływa tylko jedna - Desaguedero. Nazwa "Titicaca" pochodzi z języka keczua: "titi" – znaczy puma a "caca" – oznacza miejscowy gatunek zająca. Indianie Keczua tak nazwali jezioro, ponieważ kształtem przypomina te dwa zwierzęta. Titicaca leży w połowie w Peru i Boliwii. Oba państwa spierają się o to, w którym z nich znajduje się większa część jeziora. Najważniejszym miastem nad Titicaca po stronie peruwiańskiej jest Puno. Jest to stosunkowo mała, spokojna osada górali indiańskich. W mieście tym mieszają się ludy Indian Keczua, których siedziby znajdują się na północ od Puno i Indian Ajmara, którzy od wieków żyją na południe od miasta. Ja dojechałem do Puno koleją z Cusco. Następnego dnia wybrałem się na wycieczkę po jeziorze.

Wczesnym słonecznym rankiem z malowniczo położonego portu wypłynęliśmy starą motorówką. Oddalając się od brzegu pozostawialiśmy z tyłu pięknie położone, rozbudowujące się na wzgórzach wokół jeziora Puno. Wokół nas rozpościerał się piękny krajobraz Titicaca, które miejscami porastała gęsta trzcina. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy na pływające wyspy Indian Uros. Są to nieduże wysepki w całości zbudowane z żółtej trzciny o nazwie "totora" i przytwierdzone długimi palami do dna jeziora. Kiedy Indianie Uros chcą się przenieść w inny rejon jeziora to wyciągają pale i podłączają silnik do wyspy i w ten sposób przemieszczają się w inne miejsce. Na wyspach domy zbudowane są również z trzciny. Chodzenie po nich przypomina stąpanie po grząskim bagnie, ponieważ z każdym krokiem noga zanurza się w podłożu na kilka centymetrów. Na trzcinowych wyspach panuje duża wilgoć. Zamokniętą trzcinę trzeba wymieniać. Interesujący jest fakt, że dzieci, by chronić je przed skutkami wilgoci (takimi jak reumatyzm), smaruje się tłuszczem kormorana. Co ciekawe Indianie Uros czerpią energię z baterii słonecznych. Charakterystyczne jest również to, że już Inkom cała społeczność tych wysp nie płaciła podatków i tak pozostało do dzisiaj. Opuściliśmy wyspy Uros i popłynęliśmy naszą łódką na środek jeziora Titicaca na wyspę Taquile. Wyspa ta na kształt góry wyrastającej prosto z wody. Mieszka na niej około 350 rodzin Indian Keczua. Krajobraz tej wyspy i jeziora bardzo przypomina wybrzeże Dalmatyńskie w Chorwacji. Roślinność na wyspie jest podobnie wysuszona przez słońce a jezioro Titicaca takimi samymi kolorami jak Morze Adriatyckie błyszczy się w jaskrawych promieniach słońca. Inną charakterystyczną ciekawostką na tej wyspie jest to, że wszyscy mężczyźni szyją ubrania na drutach. Kobiety zajmują się jedynie robieniem dla nich wełny z alpaki (odmiana lamy). Mężczyźni, aby ożenić się muszą uszyć specjalną chustę, w której przyszła żona będzie nosiła ich dziecko. Po przygotowaniu takiej chusty przyszły małżonek idzie do ojca panny młodej pokazać ją. Na podstawie tego ojciec panny młodej ocenia czy chłopak nadaje się na męża jego córki czy też nie. Ubrania szyte na wyspie są bardzo kolorowe i ładne, ale jednocześnie stosunkowo drogie w porównaniu z wyrobami sprzedawanymi w innych częściach Peru. Na podstawie specjalnie uszytej z alpaki czapki można poznać czy mężczyzna jest kawalerem czy już po ślubie. Decyduje o tym kolor czapki i sposób jej noszenia. Dużym zaskoczeniem było dla mnie zobaczenie w miejscowym muzeum śladu pobytu w Polsce miejscowych górali. Wisiał tam Dyplom Uczestnictwa w XXV Międzynarodowym Festiwalu Folkloru Ziem Górskich w Zakopanem w 1993 roku w Międzynarodowym Konkursie Kapel, Instrumentalistów i Zespołów Ludowych. Był to jeden z licznych śladów w Peru, który świadczył o kontaktach polsko – peruwiańskich.
Z Puno pojechałem autobusem wzdłuż jeziora Titicaca do innej miejscowości nad jego brzegiem - do Copacabany w Boliwii. W miasteczku tym znajduje się jedno z najważniejszych w całej Amerykce Łacińskiej sanktuarium – katedra Matki Boskiej Świecznikowej z XVII-XIX wieku, która jest celem licznych pielgrzymek. Wieczorem wspiąłem się na górę Cerro Calvaria, z której roztacza się cudowny widok na miasto i jezioro. Dzięki temu udało mi się również "zaliczyć" wspaniały, ale krótko trwający zachód słońca nad Titicaca. Z Copacabany popłynąłem na dwie wyspy na jeziorze Titicaca: Isla del Sol (Wyspa Słońca) i Isla de la Luna (Wyspa Księżyca). Krajobraz obu wysp i jeziora w tym rejonie również jest również podobny do tego, który występuje w Chorwacji. Jezioro zdaje się nie mieć końca – zupełnie jak morze. Legenda głosi, że na Isla del Sol urodził się pierwszy Inca – Manco Capac. Na Isla de la Luna znajdują się ruiny świątyni poświęconej Dziewicom Słońca. Ja natomiast postanowiłem zrobić sobie zdjęcie z Indianką i lamą.
Jednak, jak się okazało, miejscowi górale żyją z turystyki i Indianka zażądała za zdjęcie dwa boliwiany. Postanowiłem się targować, jak wszędzie, gdzie cokolwiek kupowałem w Peru czy Boliwii. Zdesperowana góralka zgodziła się na jednego boliwiana (około 70 gr.).Trzeba jednak przyznać, że jest to teren, gdzie ludzie są bardzo biedni. Domy buduje się z adobe czyli suszonej na słońcu cegły z gliny z dodatkiem trawy. Na jednej z ulic Copacabany widziałem jak starszy mężczyzna na chodniku wyrabiał i sprzedawał buty ze starych zużytych opon samochodowych. Nie przestrzega się tu podstawowych zasad higieny. Surowe mięso wisi na straganach przez cały dzień, podczas gdy temperatura powietrza wynosi ponad 30 stopni Celsjusza!
Z Copacabany postanowiłem ruszyć w kierunku stolicy Boliwii – La Paz. Wczesnym rankiem należało przyjść do autobusu, który pierwszą młodość przeżywał około 20 lat temu. Wszystkie bagaże zostały załadowane tradycyjnie na dach. Po drodze do La Paz znajduje się przesmyk Tiquina na jeziorze Titicaca. Przeprawa na drugą stronę jest zorganizowana dość oryginalnie. Autobus z bagażami płynie na tratwie, która jest niewiele od niego większa. Natomiast pasażerowie autobusu płyną osobno motorówką. Po przepłynięciu przesmyku pojechałem dalej w kierunku stolicy Boliwii La Paz i w ten sposób pożegnałem się z tajemniczym a jednocześnie cudownym jeziorem Titicaca, mając nadzieję, że jeszcze kiedyś tu wrócę.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

La Paz i Tiahuanaco*




"Żebrak siedzący na złotym krześle" – tak najczęściej określa się Boliwię – jeden z najbiedniejszych krajów Ameryki Łacińskiej a jednocześnie jeden z najbardziej zasobnych w surowce mineralne. Na temat Boliwii bardzo rzadko pojawiają się jakiekolwiek informacje w polskiej prasie, radiu czy telewizji. W gruncie rzeczy Polacy mało wiedzą o tym odległym, leżącym w centrum Ameryki Południowej, kraju. Prawdopodobnie wielu Polaków w ogóle nie wie, gdzie leży Boliwia. Tymczasem kraj ten jest ponad trzy razy większy od Polski (jego powierzchnia to prawie 1,1 mln km kwadratowych), a jednak mieszka tam tylko niecałe 8 mln ludzi czyli pięć razy mniej niż w naszym kraju. Boliwia jest krajem biednym i jednym z najgorzej rozwiniętym gospodarczo wśród krajów Ameryki Łacińskiej. Duże dochody czerpie jedynie z nielegalnych plantacji kokainy.

Do największego miasta Boliwii La Paz (hiszp. Pokój), w którym wraz z przedmieściami mieszka ponad 1,5 mln ludzi przyjechałem z małej miejscowości Copacabana leżącej nad jeziorem Titicaca, najwyżej położonym żeglownym jeziorze na świecie (3809 metrów n.p.m.). La Paz jest uważane za najwyżej położoną stolicę świata (od 3600 do 4200 metrów n.p.m.). Jednak stolicą konstytucyjną Boliwii jest Sucre i tam też znajduje się najwyższa władza sądownicza tego kraju. W La Paz natomiast mieszczą się siedziby władzy ustawodawczej (2-izbowy Kongres Narodowy – Izba Deputowanych i Senat) i władzy wykonawczej (rząd i prezydent, który stoi na jego czele) tego kraju. Mój autobus jechał przez płaskowyż Altiplano. Nagle w dole moim oczom ukazał się niesamowity widok. W olbrzymiej andyjskiej niecce zobaczyłem wielkie miasto. La Paz leży w wysokogórskiej dolinie i otoczone jest andyjskimi szczytami Cordyliery Real, które pokryte są nigdy nie topniejącymi lodowcami. Autobus krętą drogą powoli zjeżdżał w dół, do centrum. Niezwykle malowniczo wyglądają tysiące domów, które wybudowano w kotlinie i na jej zboczach.

Główną ulicą La Paz jest Prado, gdzie w imponujących drapaczach chmur zlokalizowano większość światowych firm i instytucji, banków, urzędów państwowych, drogich hoteli i centrów handlowych. Najbogatsza część miasta to najniżej położony rejon Placu Humboldta, gdzie zlokalizowano ambasady oraz rezydencje bogatych Boliwijczyków, najważniejszych w państwie polityków a także obcokrajowców, również Polaków. Ja osobiście odwiedziłem Polaka, który z żoną Boliwijką mieszka w Boliwii ponad 20 lat. Przez wiele lat pracował dla ONZ-u a obecnie jest dyrektorem huty szkła w La Paz. Jadąc do tego Polaka na Placu Humboldta zauważyłem ciekawe zjawisko. Na chodnikach stoją z odpowiednimi narzędziami bezrobotni (oficjalnie) mieszkańcy stolicy Boliwii i oferują różne usługi. W razie potrzeby można wprost z ulicy zabrać do domu hydraulika, elektryka, gazownika czy malarza pokojowego.
Całkowicie odmienny świat znajduje się na zboczach doliny. Im wyżej tym biedniejsza dzielnica. Najwyżej mieszkają w slumsach Indianie i Metysi, gdzie panują straszne warunki egzystencji. Mimo to Boliwijczycy nadal są mamieni hasłami socjalistycznymi i związkowymi.

Będąc w La Paz pojechałem busem na jednodniową wycieczkę do ruin prekolumbijskiego miasta Tiahuanaco. Do pojazdu, w którym było dziewięć miejsc, zmieściło się piętnaście (!) osób. Był taki ścisk, że ledwo można było oddychać. W Tiahuanaco, leżącym 32 kilometry od brzegów jeziora Titicaca, obecnie znajduje się rezerwat archeologiczny. Archeolodzy dokładnie nie wiedzą i spierają się o to, kiedy istniała kultura, która wybudowała Tiahuanaco. Najprawdopodobniej cywilizacja ta rozwijała się od III do XII wieku n.e. a największy rozkwit osiągnęła między VI a X wiekiem. Budowle w Tiahuanaco charakteryzują się doskonałą obróbką kamienia, którego kilkudziesięciotonowe bloki łączono przy pomocy miedzianych klamer. Ruiny słyną głównie z dwóch monolitycznych bram - Puerta del Sol (Brama Słońca), na której wyrzeźbiony jest wizerunek prawdopodobnie boga Viracocha oraz Puerta de la Luna (Brama Księżyca). Bramy ustawione są w ten sposób, aby w dniu przesilenia słonecznego promienie słońca odpowiednio padały na budowle. Przez wieki kolonialnych rządów Hiszpanie zniszczyli w Tiahuanaco wszystko, co mogli, ponieważ uważali ruiny za pogańskie miejsce kultu. Pozostałości z Tiahuanaco często wykorzystywano jako materiał do budowy nowych budynków a nawet używano ich jako podkładów kolejowych.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

Potosi*


La Paz, stolica Boliwii, zostało założone w roku 1548 pod nazwą Ciudad de Nuestra Señora de La Paz (hiszp. Miasto Naszej Pani Pokój) przez hiszpańskiego konkwistadora Alonso Mendozę. Zbudowano je, ponieważ tutaj była połowa drogi między Potosi, gdzie wydobywano srebro, a wybrzeżem Oceanu Spokojnego, dokąd je transportowano przez Andy na grzbietach lam, by potem przewozić na statkach do Hiszpanii. Natomiast z La Paz do Potosi wożono liście koki dla niewolników pracujących w kopalniach srebra, by dłużej wytrzymywali ciężką pracę. Samo Potosi powstało w 1546 roku, zaraz po tym jak w 1545 roku Hiszpanie natknęli się tutaj na srebro. Od budowy miasta nie odstraszył Hiszpanów nawet fakt, że okolica nie nadawała się do uprawy czegokolwiek i wszystkie niezbędne do życia towary musieli sprowadzać z daleka pokonując wysokie Andy. Z La Paz całonocnym, starym, rozklekotanym autobusem jadącym przez bezdroża Altiplano po 11 męczących godzinach dotarłem do Potosi. Głównym celem wizyty w tym najwyżej położonym mieście świata (4070 metrów n.p.m.), są kopalnie srebra, które zostały wydrążone w pobliskiej górze Cerro Rico (Bogata Góra). Kopalnie te od 1987 roku znajdują się na liście światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO. By je zwiedzić trzeba wykupić wycieczkę za 6 dolarów. Kilkuosobowy busik wyjeżdża do jednego z wejść do jednej z kopalń na wysokości 4360 metrów n.p.m. Tutaj wszyscy turyści muszą założyć specjalne kurtki i ochronne kaski na głowę. Co druga osoba dostaje lampę karbidową, która wydaje nieprzyjemny zapach. Jedną z atrakcji turystycznych jest możliwość zrobienia sobie… wybuchu. Wystarczy w kopalnianym kiosku kupić dynamit. Przewodniczka dołącza do niego lont, który następnie podpala. Biegnie kilkadziesiąt metrów dalej, zostawia materiał wybuchowy, ucieka i po chwili słychać głośne „BUM”. Drobne skały wylatują w powietrze i za moment tumany kurzu zaczynają unosić się w powietrzu. Po tej atrakcji wchodzimy do wnętrza góry. Przez ponad 3 godziny przewodniczka oprowadza po wąskich i niskich korytarzach wydrążonych w górze.
- Kiedy górnik musi zrobić w kopalni podziemny wybuch – opowiada po angielsku miła przewodniczka – wsadza dynamit w wydrążoną dziurę a następnie trzy razy stuka w skałę ostrzegając w ten sposób przed niebezpieczeństwem przebywające w pobliżu osoby. W tym czasie wszyscy muszą uciec z miejsca zagrożenia. Stropy w kopalni pamiętają czasy kolonialne. Na pytanie „czy są one dobrze zabezpieczone i czy się nie zawalą?” przewodniczka odpowiada: „Jeśli się nie zawaliły przez 300 lat to dlaczego mają się zawalić akurat dzisiaj?”
- Góra została wyeksploatowana przez Hiszpanów w czasach kolonialnych. Przez dwa wieki Potosi było najbogatszym miastem w Ameryce i drugim co do wielkości miastem na świecie po Paryżu. W połowie XVII wieku mieszkało tu 200 000 ludzi. W tym czasie „srebrne miasto” utrzymywało potęgę Hiszpanii. Od połowy XVI do połowy XVII wieku wywieziono z Potosi do Hiszpanii około 16 000 ton srebra a prawdopodobnie drugie tyle zaginęło podczas transportu najpierw przez Andy do Limy a następnie drogą morską najczęściej do portu w Kadyksie. Do 1985 roku istniał w Boliwii państwowy monopol na przetwarzanie rudy srebra. Obecnie każdy może kopiąc w tunelach kopalni szukać srebra, którego zostało niewiele, choć czasem zdarzają się także większe grudki metalu. Pracując w bardzo prymitywnych warunkach ludzie mają nadzieję, że jeszcze coś znajdą. Kopacze paląc papierosy z dodatkiem marihuany (które można kupić w kopalnianym kiosku), żując liście koki i pijąc spirytus, siedzą całymi dniami w wąskich chodnikach (czasami nie wyższych niż 1 metr) i dynamitem, kilofem i łopatą kruszą podziemne ściany kopalni. Ich pomocnicy (w większości chłopcy w wieku 12-16 lat) taczkami wywożą rozbite skały na zewnątrz, by przy świetle dziennym szukać w nich srebra. O trudności pracy (którą można spokojnie przyrównać do radzieckich syberyjskich łagrów) świadczy fakt, że kiedy kopalnią władali Hiszpanie w ciągu dwóch wieków zginęło w niej w niewolniczej pracy około 8 milionów Indian i sprowadzonych z Afryki Murzynów. Jednak dzisiejsi Boliwijczycy nie mając innego wyjścia, z powodu biedy, bezrobocia i braku jakichkolwiek perspektyw na poprawę losu, kopią nadal. Średnia długość życia górnika wynosi obecnie 35 lat.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

Tam, gdzie czuć piekło*


W południowo-zachodniej części Boliwii znajduje się bardzo niegościnna i chyba dlatego mało znana pustynia. Leży ona w południowej części andyjskiego płaskowyżu Altiplano. Właśnie tam, do miasteczka Uyuni, dotarłem w zeszłym roku, by przeżyć kilka niesamowitych dni i nocy.
11-tysięczne Uyuni leży na środku pustyni a składa się z kilku prostopadle biegnących do siebie ulic. Oprócz najstarszej boliwijskiej lokomotywy ustawionej na środku głównej ulicy i kilku agencji turystycznych proponujących identyczne kilkudniowe wycieczki za prawie taką samą cenę w miasteczku nie ma nic. Przyjechałem tam wieczorem i już rano załadowany z kilkoma osobami na terenową TOYOTĘ ruszyłem w nieznane. Kierowca był równocześnie przewodnikiem, kucharzem, kelnerem, mechanikiem samochodowym i lekarzem. Na szczęście nie musieliśmy sprawdzać jego umiejętności w ostatniej profesji. Na dachu samochodu oprócz naszych bagaży było jedzenie, kanistry z wodą pitną, kanistry z benzyną i butle gazowe. To wszystko było konieczne, ponieważ przez kilkaset kilometrów mieliśmy przedzierać się przez teren (bez dróg asfaltowych), gdzie prawie nie było cywilizacji.
Pierwszy przystanek mieliśmy na największym salarze na świecie – Salar de Uyuni. Jego średnica wynosi ponad 100 km. Salary są to płaskie powierzchnie pokryte solą, które w porze deszczowej zamieniają się w płytkie mocno zasolone jeziora. Na środku salaru zbudowano hotel z soli. Oprócz szyb w oknach i pokrycia dachowego wszystko w środku i na zewnątrz jest zrobione z soli: ściany, stoły, krzesła, łóżka. Z soli zbudowano nawet mały basen, który tylko od wewnątrz jest wyłożony płytkami. Widzieliśmy jak robotnicy w prymitywnych warunkach produkowali sól. Za pomocą zwykłych kilofów i łopat formowano kopce soli (których było wiele dookoła) lub bezpośrednio wrzucano sól na ciężarówkę. Była to ciężka praca, ponieważ w tym okresie roku powierzchnia salaru jest twarda jak beton. Niedaleko hotelu jest wyspa Isla de Pescado, czyli Wyspa Rybna. Nazwę swoją zawdzięcza kształtowi. Na wyspie rośnie mnóstwo kaktusów. Niektóre osiągają wysokość kilkudziesięciu metrów.
Po opuszczeniu salaru jechaliśmy dalej. Kolejną atrakcją były niesamowite formy skalne. Miedzy innymi tzw. drzewo z kamienia. Znajdowaliśmy się na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Dookoła na horyzoncie rozpościerały się szczyty gór i wulkanów (niektóre były pokryte lodowcami). W takim księżycowym krajobrazie jedliśmy posiłek, którego główną częścią było mięso lamy, przygotowany przez kierowcę-kucharza. Między skałami zauważyliśmy dziwne zwierzątko – wyglądało jak skrzyżowanie królika z wiewiórką a na dodatek skakało jak kangur!
- To zwierzątko nazywa się piscacha [czyt. piskaća]. - wyjaśnił nasz kierowca-przewodnik. Wieczorem dotarliśmy do zagubionej pustynnej wioski San Juan. Większość domów zbudowana była z guana czyli z odchodów zwierząt domowych. Odchody te po prostu miesza się ze słomą i kamieniami a następnie formuje na kształt cegieł i wysusza na słońcu. Potem buduje się z tego normalne mury.
Na Altiplano żyją wszystkie odmiany lam: lama zwykła, guanako, vikunia i alpaka. Lam używa się jako zwierzęta juczne. Alpaki hoduje się na wełnę, z której wyrabia się ciepłe ubrania: swetry, czapki, rękawiczki, skarpety, szaliki. Guanako jest dziką lamą, która ma ciekawy zwyczaj plucia. Słowem „guanako” potocznie określa się przez to wozy z armatkami wodnymi, które służą do rozpędzania manifestacji lub demonstracji. Najszlachetniejszą odmianą lamy jest vikunia, która wygląda na bardzo delikatne zwierzę i podobna jest do polskiej sarny.
Następnego dnia pustynny krajobraz niewiele się zmienił. Zaczęły pojawiać się jedynie przepiękne laguny. Najbardziej malowniczą była Laguna Colorada, która dzięki związkom cheminczym znajdującym się w wodzie zmienia swój kolor z niebieskiego na czerwony i odwrotnie. Na jej środku natomiast obserwowaliśmy flamingi Jamesa, które mają przepiękne różowo-białe upierzenie. Właśnie koło Laguny Colorady przy stacji meteorologicznej znajdowała się nasza baza. Jak się okazało do tej małej osady bieżąca woda (oczywiście tylko zimna) dochodzi tylko kilka godzin w ciągu dnia a prąd jest włączany o zmroku jedynie na około 1,5 godziny. Przy kolacji powiedziano nam, żeby się ciepło ubrać do śpiwora, bo noc będzie zimna a w baraku nie ma ogrzewania. Byliśmy trochę zdziwieni, ponieważ temperatura w dzień przekraczała do 30 stopni Celsjusza.
Pobudka była o godzinie 5 rano. Termometr w pokoju wskazał plus 3,8 stopnia! Na dworze było grubo poniżej minus 10. Woda płynąca z kranów z umywalek, które były na zewnątrz budynków momentalnie zamieniała się w lód! Zapakowaliśmy się do naszej TOYOTY, której szyby pokrywał szron. Kierowca zamiast włączyć ogrzewanie (prawdopodobnie go nie było) otworzył boczną szybę a lód z przedniej szyby zeskrobywał kasetą magnetofonową! Jednak po zeskrobaniu lód, jak na złość, pojawiał się z powrotem. Nasz kierowca nic nie widząc przez przednią szybę (w dodatku jeszcze było całkowicie ciemno) gnał po kamienistej pustyni. Po kilkudziesięciu minutach jazdy, której każda minuta mogła się zakończyć katastrofą, dotarliśmy do gejzerów Sol de Mańana (Słońce Poranka) na wysokości 4800 m n.p.m. Kiedy wyszliśmy z auta zewsząd buchała na nas gorąca para. Nasz kierowca-mechanik otworzył maskę TOYOTY i parą próbował ogrzać samochód. Gotująca się dookoła woda w ziemi bulgotała a na dodatek para strasznie śmierdziała siarką.
- Tu jest jak w piekle! – krzyknął mój przyjaciel. Z powodu siarkowych wyziewów nie można było tam zbyt długo wytrzymać więc ruszyliśmy w dalszą drogę. Po krótkiej jeździe dotarliśmy do gorących źródeł Chalviri. Tam mogliśmy zamoczyć i rozgrzać nasze zmarznięte nogi w płytkich, ale gorących jeziorkach. Dopiero wtedy zrobiło się trochę cieplej.
Około południa dotarliśmy do kolejnej laguny. Laguna Verde (zielona) pod wpływem wiatru zmienia kolor z zielonego na niebieski i na odwrót. Nad stawem wznosi się majestatyczny wulkan Licancabur (5916m), który malowniczo odbija się w wodzie. Dziwił nas biały kolor wybrzeża laguny. Okazało się, że jest to wapno. Tu był koniec naszej wyprawy po boliwijskiej pustyni. Niektórzy wracali przez pustynię kolejne 2 dni do Uyuni. My natomiast chcieliśmy przedostać się do Chile, którego granica znajdowała się kilkanaście kilometrów dalej.
*ten tekst ukazał się w nr 169 "Trybunie Śląskiej" z 21 lipca 2000 r.

Podróż przez północne Chile*




Chile jest jednym z najbogatszych państw Ameryki Łacińskiej. Dzięki powszechnej prywatyzacji i wolnorynkowym reformom gospodarczym dokonanym podczas rządów generała Augusta Pinocheta pod względem gospodarczym Chile stało się Niemcami Ameryki Południowej. Kraj ten bardzo przypomina współczesną Hiszpanię – surowe krajobrazy, takie same ulice, podobni ludzie. Po tygodniowym pobycie i po kilku rozmowach z Chilijczykami można śmiało stwierdzić, że ludziom żyje się tu lepiej niż w Polsce.
Swoją podróż przez północne Chile rozpocząłem w San Pedro de Atacama. Dostałem się tam z południowo – zachodniej pustynnej części Boliwii. Od samego początku widać było dużą przepaść cywilizacyjną między oboma krajami. Nagle na środku pustyni pojawiła się równa, asfaltowa droga. W związku z wszechobecnym brudem i brakiem zachowywania podstaw higieny w Boliwii Chilijczycy przedsiębiorą odpowiednie środki. Nie można się dziwić władzom Chile, że obawiając się chorób i epidemii ze strony swoich sąsiadów wprowadziły zakaz przewożenia przez granicę jakiegokolwiek jedzenia, owoców, warzyw, kwiatów, zwierząt, leków czy liści koki. Celnicy chilijscy podczas przeszukiwania bagaży osób jadących z Boliwii są mili jednak bardzo skrupulatni.
San Pedro de Atacama jest przytulną wioską leżącą w Andach na wysokości 2440 m n.p.m. na najbardziej suchym miejscu na ziemi – Pustyni Atacama. W ciągu roku nie spada ani jedna kropla deszczu! Na niektórych obszarach deszczu nie było przez 400 lat! Mimo to a może właśnie dlatego przyjeżdża tu wielu turystów z całego świata. Także Chilijczycy lubią spędzać w San Pedro wakacje. Biura podróży organizują wycieczki między innymi do Gejzerów El Tatio (4300 m n.p.m.), Doliny Księżyca czy na Salar de Atacama. W wiosce jest wiele hoteli a także restauracji, z których każda ma swój niepowtarzalny, indywidualny styl. Przy chilijskiej muzyce i chilijskim winie warto spędzić całą noc. Nad San Pedro góruje wulkan, z którego czasami wydobywają się siarkowe wyziewy nadając wiosce specyficzną atmosferę. W San Pedro znajduje się Muzeum Archeologiczne, w którym przechowywane są przedmioty świadczące o preinkaskiej i inkaskiej przeszłości tych terenów, a także o hiszpańskim podboju. W pobliżu wioski znajdują się ruiny inkaskiego fortu z XII wieku - Pucara de Quitor. Można również wybrać się na odkryty basen za San Pedro, który został wybudowany na środku pustyni. Z San Pedro de Atacama pojechałem autobusem do miejscowości Calama leżącej na wysokości 2700 m n.p.m. 16 kilometrów na północ od Calamy jest mała miejscowość Chuquicamata (2800 m n.p.m.), która słynie z największej na świecie odkrywkowej kopalni miedzi – wydrążono tam olbrzymi dół o głębokości 400 metrów. Sprzedawana za granicą miedź z Chuquicamata daje Chile 25% dochodu z całego eksportu kraju. W kopalni pracują olbrzymie samochody ciężarowe mogące przewozić 170 ton surowca. Dorosły człowiek sięga do połowy olbrzymich opon pojazdu! Kopalnię można zwiedzać. Natomiast koło kopalni za darmo można obejrzeć górnicze maszyny i urządzenia, które zgromadzono w muzeum na otwartym powietrzu. Z Calamy luksusowym klimatyzowanym autokarem firmy Mercedes (autobusów innych firm w Chile nie spotkałem) przejechałem do założonego w XVI wieku, ale nowoczesnego 140-tysięcznego Iquique. W leżącym nad Oceanem Spokojnym mieście często mają miejsce trzęsienia ziemi. Piękne plaże z drobnym białym piaskiem idealne są zarówno dla amatorów opalania jak i pływania w oceanie. Uprawia się tu także surfing i lata na lotniach. W Iquique znajduje się Zona Franca – strefa wolnocłowa, w której nie pobiera się podatków i gdzie Chilijczycy chętnie przyjeżdżają na zakupy. Od strony wybrzeża oceanicznego wysokością drapaczy chmur Iquique przypomina nowojorski Manhattan. Nawet pasy zieleni między jezdniami są sztucznie nawadniane. Z drugiej strony w mieście można odnaleźć atmosferę XIX-wiecznych barów, w których spędzali czas powracający z długich rejsów marynarze.
Z Iquique równie luksusowym autokarem najnowszej generacji, w którym podczas trasy uprzejmi stewardzi w białych koszulach i modnych krawatach rozdawali pasażerom kanapki, pojechałem do portowego miasta Arica leżącego przy granicy chilijsko – peruwiańskiej. Swój najszybszy rozwój miasto przeżywało przed otwarciem Kanału Panamskiego, ponieważ leży ono w połowie drogi między Panamą a Przylądkiem Horn. Było wtedy główną bazą zaopatrzeniową dla statków płynących w tym kierunku. Co ciekawe na Plaza Colon znajduje się kościół św. Marka zaprojektowany w 1875 roku przez Gustawa Eiffel’a (tego od wieży w Paryżu). Natomiast 7 czerwca 1880 roku koło Arica rozegrała się decydująca bitwa w wojnie o Pacyfik, w wyniku której odcięto Boliwii dostęp do Oceanu Spokojnego. Na górze El Morro nad miastem wznosi się pomnik ku chwale bohaterów tamtych wydarzeń, który został ufundowany przez gen. Augusta Pinocheta z okazji setnej rocznicy bitwy. Znajduje się tam również małe muzeum poświęcone chilijskim żołnierzom biorącym udział w wojnie.
W Arice można wykupić całodniową wycieczkę do przepięknego Parku Narodowego Lauca leżącego w wysokich Andach. Celem podróży jest Jezioro Chungara znajdujące się na wysokości 4500 m n.p.m. Położone jest ono niezwykle malowniczo u podnóża wulkanu Parinacota (6350 m n.p.m.), którego wierzchołek pokrywa czapa lodowa. Na jeziorze żyją flamingi chilijskie. Po drodze terenowy samochód zatrzymuje się, by można było podziwiać inne atrakcje: geoglify (wielkie prehistoryczne rysunki naskalne nieznanego pochodzenia), kościół św. Hieronima z XVII wieku w miejscowości Poconchile (jeden z najstarszych w Chile), inkaskie ruiny, które w okresie świetności pełniły rozmaite funkcje, kaktusy o przedziwnych kształtach a także wędrujące lamy guanako, alpaki i wikunie. Dwadzieścia kilometrów na północ od Arica znajduje się granica chilijsko – peruwiańska. Starymi, bardzo smrodzącymi peruwiańskimi autobusami przejeżdża się do miejscowości Tacna w Peru. Pożegnałem się z Chile mając nadzieję, że jeszcze kiedyś odwiedzę ten piękny kraj.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

Nazca - tajemnicze linie na pustyni i indiańskie mumuie*


Olbrzymie linie na płaskowyżu Nazca w Peru zostały odkryte w 1926 roku przez dwóch archeologów: Amerykanina Alfreda Kroebera i Peruwiańczyka Toríbio Mejía Xesspe a w 1994 roku zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturalnego UNESCO. Jednak stały się one sławne dopiero dzięki szwajcarskiemu badaczowi i pisarzowi Erichowi von Dänikenowi. Jego "kosmiczne" teorie zna cały świat. Będąc w Peru postanowiliśmy jechać również do małej pustynnej miejscowości Nazca i na własne oczy przekonać się ile są warte hipotezy Dänikena.
Do Nazca przyjechaliśmy całonocnym autobusem z Arequipy. Droga przez Andy nie należała do bezpiecznych – wąskie zakręty między przepaściami i wysokimi skarpami. Dodatkowej adrenaliny dostarczał nam kierowca, który wyprzedzał tiry nie patrząc czy coś jedzie z naprzeciwka. Dawał jedynie sygnały dźwiękowe. Ponad dwudziestoletni amerykański autobus dowiózł nas jednak szczęśliwie do Nazca i to o ponad godzinę przed czasem! Około 4 nad ranem opuściliśmy pojazd nie widząc dookoła żywej duszy. Z ciemności podjechał do nas amerykański krążownik szos, który swoją młodość przeżył ponad 30 lat temu. Wysiadło z niego trzech mężczyzn o posturze Schwarzenegera i jeden z nich głosem nie znoszącym sprzeciwu, ale grzecznie zapytał po hiszpańsku:
- Czy chcecie, abyśmy podwieźli was do hotelu?
Patrząc na nasze miny dodał:
- Za darmo.
Nie mając innego wyjścia wsiedliśmy do samochodu. Zardzewiała karoseria krążownika szos była łatana w wielu miejscach, niektóre światła były wybite, opony łyse a liczniki nie działały. Lecz opłakany stan samochodów nie ma dla Peruwiańczyków żadnego znaczenia. Tutaj się mówi: "Ważne, że jeździ!". Po kilku minutach dotarliśmy do hotelu. Ulokowano nas w pokoju, jak to zwykle w Peru bywa, bez okien, z drzwiami zamykanymi na kłódkę. Zapytano nas czy chcemy lecieć samolotem nad słynnymi liniami Nazca. Ponieważ był to główny cel naszego krótkiego pobytu w tej miejscowości odpowiedzieliśmy, że jesteśmy zainteresowani. Zapłaciliśmy po 40 dolarów od osoby za lot i w godzinach przedpołudniowych tym samym krążownikiem szos zawieziono nas na małe lotnisko, oczywiście za darmo. Czekała na nas pięcioosobowa amerykańska Cessna. W Peru na krótkich trasach latają głównie samoloty, które wysłużyły swoje lata w Stanach Zjednoczonych i tam wycofano je z użytku. Krążyły pogłoski, że co trzeci samolot nie ląduje, ale my nie zrażeni plotkami wsiedliśmy do aeroplanu wraz z dwójką Austriaków. Po krótkim rozpędzeniu samolot gładko wzbił się w powietrze. Z samolotu tajemnicze geoglify na pustynnym płaskowyżu Nazca robią niesamowite wrażenie. Młody pilot manewrował samolotem w ten sposób, że każdą z figur mogliśmy podziwiać z dwóch stron. Wydaje się, że Däniken nie fantazjuje twierdząc, że linie zostały stworzone przez obcą, pozaziemską cywilizację. Koliber, kondor czy małpa są rzeczywiście ogromne. Z powierzchni ziemi w ogóle nie można rozpoznać ich kształtów. Przy nich dom to mały szczegół niewarty zauważenia. Szczególnie figura pozdrawiającego kosmity daje dużo do myślenia.

Peruwiański archeolog Hans Horkheimer uważał, że linie Nazca zostały stworzone w celach rytualnych. Natomiast włoski archeolog prof. Giuseppe Orefici, który prowadzi badania archeologiczne w Peru od ponad 20 lat twierdzi, że "wierzenia religijne integrowały społeczność [w Nazca], a wyrazem jej wierzeń były rysunki o charakterze rytualnym i wielkie linie, pełniące rolę procesyjnych dróg nakładające się stopniowo na wcześniejsze geoglify. Towarzyszyły tym działaniom nieznane nam w szczegółach rytuały, które gromadziły na pampie znaczne grupy ludzi w tym samym momencie." Inną teorię dotyczącą linii Nazca rozpowszechniła, mieszkająca w Nazca, uczona niemieckiego pochodzenia Maria Reihe. Swój pogląd, że linie Nazca są astronomicznym kalendarzem, przejęła od amerykańskiego geografa i historyka Pawła Kosoka. Ponad 40 lat życia poświęciła Reihe na badanie, skatalogowanie i zmierzenie wszystkich figur. Twierdziła, że są one specyficznym kalendarzem, i że zostały stworzone przez jedną z kultur preinkaskich – tzw. kulturę Nazca. Po około 50-minutowym, niezwykle pasjonującym locie udało nam się miękko wylądować na płycie lotniska. Teraz mieliśmy już własny pogląd o liniach Nazca.

Niedaleko Nazca leży preinkaski cmentarz, który jest drugą "żelazną atrakcją turystyczną" tej miejscowości. Znajdują się tam szczątki, kości, czaszki Indian preinkaskiej kultury Nazca, która rozwijała się prawdopodobnie między III wiekiem p.n.e. a VII wiekiem n.e. Na cmentarzu istnieją solidnie zbudowane, kamienne, zbiorowe grobowce ówczesnej arystokracji oraz prymitywnie wykopane w ziemi groby biedoty. Z powodu bardzo suchego, pustynnego klimatu niektóre szczątki są, mimo upływu czasu, w idealnym stanie. Zmarli byli mumifikowani w ten sposób, że najpierw wyciągano z ciała wnętrzności i wyjmowano kości kończyn ze stawów, by można było je było ustawić w pozycji siedzącej. Potem zwłoki były bandażowane i wpuszczano do środka olej roślinny i sól. Dla lepszej konserwacji mumia otaczana była bawełną. Tak zakonserwowane szczątki ludzkie wstawiano w pozycji siedzącej ze skrzyżowanymi nogami w stronę słońca, ponieważ wierzono, że dzięki niemu zmartwychwstaną. Niektóre mumie leżą w otwartych grobach, ale większość z nich jest po prostu porozrzucana po pustyni. Wraz z nimi wiatr przerzuca z miejsca na miejsce resztki materiałów i ubrań zmumifikowanych szczątków. Cały teren nie jest nawet ogrodzony, nie mówiąc już o jakiejkolwiek konserwacji mumii. Takie niechrześcijańskie obchodzenie się przez chrześcijańskich Peruwiańczyków ze zmarłymi przed wiekami jest związane z brakiem funduszy na prowadzenie tego rodzaju działalności.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

Ica - cywilizacja w erze dinozaurów i oaza wsród wydm*




Zwiedzając południowe Peru postanowiliśmy pojechać także do słabo znanego miasta o nazwie Ica, które jest stolicą departamentu o takiej samej nazwie. Dojechaliśmy tam z leżącej 70 kilometrów od Ica małej miejscowości Pisco. Po drodze mięliśmy ciekawą przygodę. Jechaliśmy starym autobusem Huyunday, który po drodze się zepsuł. Kierowca, kiedy wyjeżdżał z przystanku nie mógł ruszyć z pierwszego biegu. Jedynym rozwiązaniem była konieczność pchania autobusu przez męską część pasażerów! Potem trzeba było w biegu wskakiwać do autobusu! Wszystkie kobiety i dziewczęta dziękowały panom za pomoc. Kierowca już do końca trasy nie zatrzymał się na żadnym z przystanków i jakoś dojechał do najbliższego warsztatu w Ica, gdzie wszyscy musieli zakończyć podróż.
Założone w 1563 roku i zbudowane w stylu kolonialnym Ica leży na pustyni, ale płynące tędy z Andów do Oceanu Spokojnego rzeki tworzą rozległą, zieloną równinę. Dzięki temu możliwy jest tu rozwój rolnictwa. Oprócz bawełny w okolicy Ica uprawia się również winogrona, z których produkuje się wyśmienite wino a także pitą w całym Peru tanią wódkę Pisco. W centrum Ica na Plaza de Armas (Plac Broni) mieszka naukowiec o niekonwencjonalnych poglądach. Javier Cabrera, który jest doktorem medycyny twierdzi, że podczas ery dinozaurów na Ziemi oprócz tych wielkich gadów, istniała równocześnie wysoko rozwinięta kultura ludzka, która stała na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż my obecnie. Na potwierdzenie swojej teorii Pan Cabrera zgromadził w swoim domu (który jednocześnie pełni rolę muzeum) około 11 000 kamieni, które przedstawiają ciekawe a jednocześnie niezwykłe i nieprawdopodobne scenki: ludzi jeżdżących na dinozaurach, przeszczepy serca, przeszczepy mózgu, rozkład kontynentów w tamtych czasach, motywy roślinne i zwierzęce organizmów nie znanych w Ameryce Południowej, biologiczne procesy rozwojowe różnych zwierząt, również wymarłych, prehistorycznych, rysunki nieznanych pojazdów i urządzeń mechanicznych i wiele, wiele innych. .

Dla doktora Cabrery każdy kamień jest osobną księgą a cały zbiór nazywa kamienną biblioteką. Kiedy rozmawialiśmy z nim naukowiec okazał się bardzo miłym człowiekiem. Opisywał nam po kolei, co jest wyryte na każdym kamieniu. Opowiedział nam również w jaki sposób odkrył kamienie:
- W jednej z jaskiń w południowym Peru – mówił łamaną angielszczyzną – rzeka Ica, która w niej płynęła, zmieniła koryto i dzięki temu odsłoniła kamienie. Pokazywał nam również listy od szwajcarskiego badacza i pisarza Ericha von Dänikena. Jednak większość naukowców nie wierzy doktorowi, ponieważ swoimi teoriami przekreśla on ich kilkuwiekowy dorobek i twierdzą oni, że Cabrera jest zwykłym hochsztaplerem, łaknącym sławy i rozgłosu.

Do Ica warto również jechać ze względu na jeszcze jedną atrakcję turystyczną – oazę Huacachina. By tam się znaleźć wystarczy "złapać" na ulicy miasteczka trójkołowy pojazd – motocar, który zamiast drzwi ma płachty brezentu. Nasz kierowca miał śmieszne okulary – pilotki. Po kilku minutach szaleńczej jazdy dotarliśmy szczęśliwie do oazy. Nad bramą wejściową był wielki napis w języku hiszpańskim: "BALNEARIO HUACACHINA", co znaczy: "UZDROWISKO HUACACHINA". Kiedy przekroczyliśmy bramę naszym oczom ukazał się widok jak z bajki. Małe malownicze jezioro naturalnego pochodzenia jest otoczone wysokimi palmami. Wśród nich zbudowano kompleks ośrodków wypoczynkowych – hotele, restauracje, wypożyczalnie sprzętu wodnego, które jednak nie są utrzymane w zbyt dobrym stanie. Po przekroczeniu bramy wejściowej od razu jeden mężczyzna proponował nam wypożyczenie desek podobnych do snowbordów. Byliśmy trochę zdziwieni, ponieważ temperatura powietrza wynosiła ponad 30 stopni Celsjusza i nie zanosiło się raczej na śnieg. Peruwiańczyk wskazał nam palcem w stronę olbrzymich, piaszczystych wydm, które otaczają ze wszystkich stron oazę. Wtedy zrozumieliśmy, że te deski to sandbordy i służą do jeżdżenia po piaszczystych wydmach a nie po śniegu. Zapłaciliśmy kilka soli i dostaliśmy jeszcze płynny wosk, by nasmarować deski, by były bardziej śliskie. Ruszyliśmy na jedną z wydm. Po kilku zjazdach połączonych z wieloma upadkami, ziarenka piasku mięliśmy w każdej części naszego ciała. Dodatkowo zmęczyło nas słońce, które niemiłosiernie żarzyło z nieba. Postanowiliśmy oddać sandbordy. Usiedliśmy w upragnionym cieniu pod palmami. Zmęczenie dało o sobie znać i w kilka chwil usnęliśmy w błogim spokoju.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

Półwysep Paracas*




Podróżując po południowym Peru pojechaliśmy do małej miejscowości Pisco (w Peru produkuje się owocową wódkę o tej samej nazwie). Głównym celem przyjazdu do tego leżącego nad Oceanem Spokojnym miasteczka portowego jest rezerwat przyrody Paracas, który powstał dla ochrony tamtejszego unikatowego ekosystemu. Został on zlokalizowany na małych, skalistych, przybrzeżnych Wyspach Ballestas kilka kilometrów od brzegu. Można się tam dostać jedynie motorówką. Wsiadając do niej już w porcie podziwialiśmy klekoczące pelikany. Przewodnik ostrzegł nas, by uważać na ptaki, które chętnie zrzucają swoje odchody na głowy turystów. Po kilkudziesięciu minutach niebezpiecznej jazdy po huczących falach Oceanu Spokojnego znaleźliśmy się przy wysepkach. Niestety zabronione jest wychodzenie na brzeg ze względu na agresywność mieszkańców wysp. Dookoła motorówki pluskały się w oceanicznej wodzie młode lwy morskie, inne ryczały leniwie wygrzewając swoje tłuste cielska na słońcu. Po skalistym klifowym nabrzeżu dreptały sobie śmiesznie i nieporadnie wyglądające pingwiny. Na jednej z kamienistych plaż roiły się ich tysiące. Widzieliśmy wiele gatunków egzotycznych ptaków, między innymi czarne kormorany a także liczne gatunki mew.
- Do 1945 roku - powiedział nam przewodnik - wyspy te były miejscem zbiorów naturalnego nawozu ptasiego - guano. Był to wtedy główny produkt eksportowy Peru przynoszący ogromne dochody!

Wracając motorówką z wysp widzieliśmy na wybrzeżu, wyrzeźbiony w podłożu niezwykły, olbrzymi (250 metrów wysokości) znak – kandelabr, który jest jedną z wielu niewyjaśnionych do tej pory zagadek archeologicznych Peru. Nie wiadomo kiedy, jak i dlaczego powstał, kto go zrobił, ani do czego służył. Istnieją hipotezy mówiące, że świecznik spełniał zadanie punktu orientacyjnego dla przepływających tamtędy statków, ale nie jest to zbyt przekonywujące. Dla mnie bardziej wiarygodne jest łączenie powstania kandelabra z powstaniem znajdujących się niedaleko słynnych linii koło Nazca.

Być może kandelabr został wykonany przez rozwijającą się tu między VII wiekiem p.n.e. a II wiekiem n.e. kulturę Paracas. Nazwa Paracas powstała od słowa "paracas", które oznacza "piasek padający jak deszcz", ponieważ latem piasek z pustyni powoduje burze piaskowe przypominające deszcz. Nie obawiając się burz piaskowych, ponieważ przebywaliśmy w Peru pod koniec zimy (wrzesień), pojechaliśmy na popołudniową wycieczkę na pustynny półwysep Paracas. W pewnym momencie dookoła nas i naszego minibusa nie było nic prócz wszechobecnego żółtego piasku, ubitego w połączeniu z solą w twardą nawierzchnię. Jak to możliwe, że na takiej jałowej ziemi rozwinęła się jakakolwiek kultura? A jednak w 1925 roku peruwiański archeolog Julio Tello w grobowcach na pustyni odkrył pierwsze mumie nieznanej wtedy kultury Paracas. Nie mogła to być kultura prymitywna, ponieważ archeolodzy stwierdzili, że dokonywano wtedy między innymi udanych trepanacji czaszek! Natomiast by rozróżniać poszczególne klany deformowano dzieciom głowy. Ludność kultury Paracas osiągnęła również bardzo wysoki kunszt w produkcji tkanin. W tej dziedzinie byli mistrzami wśród wszystkich cywilizacji prekolumbijskich w całej Ameryce Łacińskiej. Warto zajrzeć do muzeum kultury Paracas, które znajduje się na Półwyspie.
Podczas wycieczki pojechaliśmy także nad wybrzeże Oceanu Spokojnego. By dostać się na piaszczystą plażę trzeba zejść z wysokiego klifowego brzegu. Z powodu zimnego Prądu Humboldta woda w Oceanie, mimo bliskości równika, nie jest zbyt ciepła. Od maja do listopada na wybrzeżu żyją flamingi chilijskie, które na tą część roku przylatują tu z wysokich Andów. Jak głosi legenda od ich ubarwienia powstała flaga peruwiańska. Flamingi mają czerwone skrzydła i biały tułów i taka jest właśnie flaga – z lewej i prawej strony czerwone pasy a w środku pas biały. Znajdują się tam również niezwykłe, wyrzeźbione przez fale Pacyfiku, duże jaskinie. Jedna z nich jest nazywana "Katedrą". Ochrzcili ją tak marynarze, ponieważ od strony Oceanu podobno bardzo przypomina katedrę. Z powodu szumu fal i tajemniczego wnętrza czułem się w środku jaskini jak na wyspie skarbów. Półwysep Paracas jest bardzo ważnym miejscem dla Peruwiańczyków również ze względów patriotycznych. Właśnie na tym wybrzeżu w 1820 roku lądował wraz ze swoim wojskiem wyzwoliciel Peru spod władzy Hiszpanów generał José de San Martin. Wkrótce potem, jeszcze w tym samym roku, w Ica proklamowano dzięki temu niepodległość Peru. Wydarzenie to jest upamiętnione wysokim, białym monumentem stojącym na Półwyspie Paracas. Natomiast w ścianie budynku w Ica na Plaza de Armas, gdzie ogłoszono niepodległość Peru, wmurowano pamiątkową tablicę ku chwale generała San Martina.
*artykuł ten ukazał się w Internetowym Magazynie Kulturalnym Koneser.

Wyprawa do dżungli amazońskiej*


W Dżungli Amazońskiej można przeżyć wiele ciekawych przygód: łowić piranie, spotkać szamana, mieć wizje po wypiciu specyfiku o nazwie aya-huasca, pływać w Amazonce z delfinami, przedzierać się z maczetami przez dziką dżunglę. To wszystko przydarzyło się nam w ciągu zaledwie 4 dni, które spędziliśmy w peruwiańskiej części tego niezwykłego ekosystemu.
Do Iquitos przylecieliśmy samolotem peruwiańskich linii AeroContinente z Limy. Jest to 400-tysięczne miasto w środku Dżungli Amazońskiej bez połączenia ze światem drogą lądową. Można się tam dostać jedynie drogą powietrzną lub rzeką Ucayali z miejscowości Pucallpa. Pierwszym szokiem jaki przeżyłem było samo wyjście z klimatyzowanego samolotu na płytę lotniska. Nagle buchnęło na nas czterdziestostopniowe powietrze o wilgotności dochodzącej do 100%. W takim upale przez pierwszych kilka chwil trudno było złapać oddech, ale na szczęście w krótkim czasie nasze organizmy przyzwyczaiły się do tak odmiennych warunków klimatycznych. Na lotnisku napadło na nas kilkudziesięciu "naganiaczy" proponując taksówki, hotele, wyprawy do dżungli. Mówili jednocześnie jeden przez drugiego, oczywiście po hiszpańsku, zachwalając warunki w hotelach i coraz bardziej obniżając ceny. Byliśmy bardzo zdezorientowani, ale na szczęście z pomocą przyszedł nam policjant, który zaprowadził nas do lotniskowego komisariatu policji. Tam kolejny "naganiacz", tym razem pod protektoratem policji, przedstawił nam swoją ofertę. Byliśmy tą całą sytuacją tak zaszokowani, że przyjęliśmy propozycję. Poproszono nas do samochodu i zawieziono do hoteli w centrum Iquitos. Tam od razu przedstawiono nam plan, na szczęście po angielsku, 3-dniowej wyprawy do dżungli. Po wynegocjowaniu ceny zostaliśmy wsadzeni do oryginalnej taksówki - motocaru czyli motocyklu z dwoma kółkami z tyłu, których kierowcy noszą śmieszne okulary "pilotki". Taksówkarze ci dla uatrakcyjnienia przejazdu urządzają często wyścigi, co nie jest niczym niezwykłym, bo i tak w Iquitos każdy jeździ jak chce, gdyż nie istnieją żadne przepisy drogowe ani pasy ruchu. Ze względu na położenie Iquitos trudno transportować tu samochody, dlatego są one nieliczne. Po szczęśliwym dotarciu do portu wsadzono nasze bagaże i nas do łodzi motorowej. Poznaliśmy naszego przewodnika, który nazywał się Titto. Pochodził on z Limy. By zostać przewodnikiem w dżungli musiał przez pół roku mieszkać w wiosce indiańskiej bez kontaktu z cywilizacją. Po wypłynięciu zobaczyliśmy przy jednym z brzegów Amazonki dziesiątki starych, odrapanych statków parowych - takich jakie czasami są pokazywane na filmach o Missisipi lub rzekach Australii w XIX wieku. Titto powiedział nam, że statki te pływają w porze deszczowej, gdy poziom wód Amazonki jest wyższy o 15 metrów. Do miejsca, w którym mięliśmy spać było około 120 km w górę rzeki. Przepłynięcie tego kawałka najdłuższej rzeki świata zajęło nam 3 godziny. W tym miejscu Amazonka osiąga szerokość ponad 1 km. Wpłynęliśmy w jeden z jej dopływów - Yanayaca. Wielkie wrażenie zrobił na mnie kolor porastającej brzegi roślinności. Tak soczystej zieleni nie widziałem nigdy w życiu! Tu zaczęło się nasze spotkanie z najprawdziwszą Dżunglą Amazońską. Jedną z ciekawych przygód było łowienie piranii. Ogromnym zaskoczeniem był fakt, że gdy wieczorem popłynęliśmy w dół Yanayaki ryby same wskakiwały do łódki! Przy mulistym brzegu kierujący Indianin zatrzymał łódkę. Titto dał nam wędki i kawałki ryb na przynętę. Zarzuciliśmy wędki i po krótkiej szarpaninie w wodzie pierwsza pirania została złowiona. Nie za każdym jednak razem udawało nam się je wyłowić, gdyż są to dość sprytne ryby i często zdarzało się tak, że po zjedzeniu przynęty uciekały nie nabijając się na haczyk. Titto wziął jedną piranię do ręki i pokazał nam jej malutkie lecz bardzo ostre zęby. Ryby te trzeba umieć odpowiednio chwycić, ponieważ ich łuski skierowane są ostrzem w jedną stronę i można sobie skaleczyć dłoń. Po około półgodzinnym łowieniu mieliśmy w łódce 11 piranii i 15 ryb innych gatunków, co bardzo dziwiło Francuzkę, która była z nami a nie udało się jej nic złowić. Kiedy wracaliśmy z połowu mięliśmy okazję zobaczyć kajmany. Jest to gatunek krokodyli żyjący w tym rejonie świata. W nocy kajmany wychodzą z ukrycia by polować, co też udało nam się zobaczyć. Kiedy płynęliśmy Yanayaką przy brzegu właśnie żerowały kajmany. Titto postanowił jednego z nich złapać. Zaświecił mu latarką prosto w oczy. Oślepiony kajman nie uciekał i wtedy można było do niego podpłynąć. Udało się go złapać. Na szczęście był to młody "krokodylek" - długości około 40 cm. Dorosły osiąga rozmiar 3,5 metra. Po zrobieniu zdjęć kajman został wpuszczony z powrotem do rzeki i odpłynął machając charakterystycznie swoim ciemnozielonym ogonem. Wielkim przeżyciem było spotkanie z miejscowym szamanem. Był to człowiek około 35-letni. Gdy miał 6 lat, pijąc aya-huascę dostał objawienia i od tej pory uczył się od ojca-szamana wykonywać pracę uzdrawiacza. Aya-huasca jest to specjalnie przyrządzany przez szamana specyfik z różnych roślin z dżungli i grzybów halucynogennych. By się go napić przygotowywana jest cała ceremonia i muszą być spełnione określone warunki. W nocy w ciemnej chacie siadają w kręgu osoby, które chcą przeżyć wizję. Szaman wcześniej przygotowuje preparaty. Najpierw miesza specyfiki w odpowiednich proporcjach. Następnie zapala papierosa i wdmuchuje dym do szklanki, by odpędzić złe duchy. Później nalewa do niej aya-huascę i ponownie wydmuchuje dym, cały czas przy tym nucąc odpowiednią melodię. Po tej całej ceremonii podaje szklankę kolejnym osobom w kręgu. Cały obrzęd nalewania i podawania szklanki z wywarem dla 6 osób trwa około godziny. Po 20 minutach od wypicia specyfiku zaczynają się wizje. Przed oczami pojawiają się obrazy z przeszłości jak również z przyszłości. Wizja trwa do momentu, aż wywar zostanie zwrócony. W tym celu przed każdą osobą jest miska i kubek z wodą do popicia. Trzeciego dnia poszliśmy w głąb dżungli. Przedzieraliśmy się z maczetami przez gęsto porośniętą roślinność. Widzieliśmy wiele dziwnych rzeczy, między innymi: gniazdo termitów zawieszone 3 metry nad ziemią, zwisające liany, małpy skaczące w koronach drzew, gniazda anakond - największych węży na świecie, których długość sięga 15 metrów, różnokolorowe, śmiesznie śpiewające ptaki, których nazwy nawet nie istnieją w języku polskim. Oprócz tego zobaczyliśmy wiele osobliwych drzew: drzewa, których gałęzie wrastają w ziemię, tzw. drzewo pornograficzne, drzewo, którego kora nadaje się do jedzenia. Jedno z drzew było wyjątkowo ciekawe - wystarczyło przeciąć maczetą jego gałęzie rosnące w kształcie łuków, by napić się z niego wody. Jak się okazało jest to vilcacora, czyli roślina, z której ojciec Szeliga zrobił lekarstwo na raka. Wracając do naszego dżunglowego hotelu odwiedziliśmy wioskę indiańską San Juan. Wioska składała się z kilku domów na palach, placu i ogrodu. Jak się okazało na placu właśnie odbywał się mecz piłki nożnej. Jednak nie grali chłopcy tylko młode bose dziewczęta. Mężczyźni zaczęli grać dopiero wieczorem jak się trochę ochłodziło. W wiosce widzieliśmy mały drewniany kościółek (bez księdza) a także interesujące więzienie, którym była buda o powierzchni 1 m2. Zamykani są tam na 12-24 godziny mieszkańcy wioski, którzy wszczęli kłótnię czy bijatykę. Wszystkie domy były zbudowane na palach z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że Yanayaka w okresie deszczowym zalewa część terenów. Wtedy Indianie między domami poruszają się łódkami. Po drugie - po to by ochronić się przed różnego rodzaju insektami. Dachy domów zrobione są z wysuszonych liści palmowych. W ogóle nie ma ścian, ponieważ konieczny jest przewiew powietrza a i tak w okresie zimy temperatura nie spada w nocy poniżej plus 20 stopni Celsjusza. Do domu wchodzi się po drabinie. Na podłodze znajduje się małe ognisko do gotowania obiadu. Ciekawym zwierzęciem domowym była papuga, która szczekała jak pies. Wokół domów znajduje się "ogród", gdzie rośnie wiele egzotycznych owoców: 23 gatunki bananów (małe na 5 cm, duże na 20 cm, zielone, żółte, a nawet brązowe), grejpfruty, pomarańcze, drzewo chlebowe, ananasy. W dżungli przeżyliśmy jeszcze jedną niezwykłą przygodę. Pływaliśmy w Amazonce z delfinami. Niewiele osób o tym wie, że w Amazonce żyją delfiny słodkowodne i to dwa gatunki: szary i różowy. My wypłynęliśmy łódką na środek rzeki i podziwialiśmy te piękne ssaki jak wyskakiwały z wody i tańczyły w osobliwy sposób. Następnie sami wskoczyliśmy do ciepłej rzeki. Mimo, że Amazonka jest dość mętna z powodu mułu i tak było bardzo przyjemnie wykąpać się w niej - można było się choć troszkę ochłodzić, gdy żar lał się z nieba a temperatura powietrza wynosiła około 40 stopni Celsjusza.
*artykuł ten ukazał się w nr 110 "Trybunie Śląskiej" z 12 maja 2000r.
*artykuł ten umieszczono również w serwisie internetowym Tramp.