ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Opowieść o Białorusi

Autor: Elżbieta Simon
Data dodania do serwisu: 2003-03-19
Relacja obejmuje następujące kraje: Białoruś
Średnia ocena: 3.72
Ilość ocen: 473

Oceń relację

Elżbieta Simon
Elzbieta.Simon@t-online.de

Jeśli ktoś pamięta późne lata sześćdziesiąte, to na Białorusi będzie się czuł swojsko. Jako pierwsze rzucają się w oczy puste drogi. Jak w latach sześćdziesiątych: po dość dobrych asfaltowych szosach jeżdżą z rzadka samochody osobowe, zapchane autobusy i kanciaste ciężarówki. Tak jak w latach sześćdziesiątych istnieje mało prywatnych firm i sklepów. Prywatni są taksówkarze, warsztaty naprawcze. Pozwolono na otwarcie prywatnych gabinetów dentystycznych. W stolicy ma siedzibę parę przedstawicielstw zagranicznych koncernów. Istnieją prywatne firmy komputerowe.
Wobec zastoju w gospodarce kwitnie gospodarka naturalna. Wszystkie dni wolne ludzie spędzają „na daczy“ - bynajmniej nie na opalaniu, ale na uprawie ziemniaków, pomidorów, ogórków i owoców. Wieczorem z pociągów i autobusów idą pochody ludzi, objuczonych wiadrami, torbami i plecakami. Jedzenie „ze sklepu“ jest bardzo drogie w stosunku do zarobków i często marnej jakości: mleko dziwnie smakuje i po nocy w lodówce nadaje się tylko do wylania. Cukier i mąkę kupuje się dla oszczędności w wielkich worach. Kawa i czekolada jest w cenach zachodnich i stanowi absolutny luksus.
W sklepach przemysłowych prawie tylko wyroby białoruskie. I jak w latach sześćdziesiątych: jedna półka zapełniona dekoracyjnie jednym rodzajem sandałków dla dzieci, druga jednym rodzajem pantofli dla kobiet, trzecią zapełniają półbuty męskie. W Słonimiu samoobsługowy supermarket zastawiony pięciolitrowymi słojami z brzozowym sokiem i dwoma rodzajami ciasteczek. W największym domu handlowym w stolicy niewielki wybór ubrań, dywanów i mebli. Tylko dział z zabawkami pęka w szwach. Wszędzie kolejki - ale to nie tyle z braku artykułów, co ze staroświeckiej organizacji sklepów. Sprzedawczynie nie spiesząc się załatwiają tylko jedną osobę na raz - co na przykład przy stoisku kosmetycznym trwa i trwa. Sprzedawczynie sprawiają też wrażenie znudzonych swoją pracą. Mają trudności z wyszukaniem na półce odpowiedniej rzeczy, nie umieją nic powiedzieć o cechach towaru. Nawet przed kantorami długie kolejki. Mimo czekających ludzi urzędniczka zatrzaskuje okienko przed nosem, bo ma zagwarantowaną przerwę „od 10.45 do 11.00“, a potem od „12.30 do 13.00“. Zagadką jest, dlaczego zwykła wymiana dolarów na ruble musi trwać dziesięć minut, mimo że panienka w kantorze posiada komputer...
Ogólnie ma się wrażenie, że „wszystkiego jest za mało“. Stolica wprawdzie zaopatrzona lepiej niż sklepy na prowincji. Ale będąc w Mińsku w prywatnym sklepie z artykułami sportowymi przyłapałam się na absurdalnym odruchu: „Ach, nie wykupmy właścicielowi wszystkiego...“.
Miłe sprzedawczynie jedynie w księgarni i w „Łakomce“- sklepie firmowym najlepszych zakładów cukierniczych na Białorusi. Ale też ceny książek i czekoladek przekraczają możliwości normalnego pracownika.
Ludność zaopatruje się też na bazarach. Tu widać wiele towarów polskich. Wszyscy handlarze, z którymi jechałyśmy pociągiem, przewozili skórzane buty męskie, zlewozmywaki i armaturę łazienkową.
Mieszkania jak w Polsce. Blokowiska, z dość zadbanymi trawnikami i ogródkami. Stare kamienice z obskurnymi klatkami schodowymi, ale mieszkania bardzo zadbane. Na ulicach jest czysto i -w odróżnieniu od Polski- nie widać na nich pijaków. Wiele ludzi dorabia podnajmowaniem pokoju dla uczniów lub robotników sezonowych. Młode małżeństwa zmuszone są zwykle do mieszkania u rodziców lub dziadków. Wiele starych drewnianych domów ludzie modernizują we własnym zakresie, wyposażając je w łazienki i ciepłą wodę. W domach inteligencji nie widziałam pralek automatycznych. Inne dobrodziejstwa techniki: lodówki, telewizory, termy, są drogie ale dostępne.
Wobec 40 dolarów, które zarabia miesięcznie moja kuzynka - młoda lekarka, ceny są wysokie: sandałki produkcji białoruskiej kosztują 10 dolarów, bilet autobusowy Mińsk - Białystok 10 dolarów, kilogram pszennego chleba pół dolara.
Na Białorusi odwiedziłyśmy Słonim, Baranowicze i Mińsk.

Z Białegostoku pojechałyśmy pociągiem do Grodna, a potem jeszcze 140 kilometrów do Słonimia.
W Słonimiu zwiedziłyśmy barokowy kościół świętego Andrzeja i barokowy kościół i klasztor bernardynek. W klasztorze nadal mieści się szpital miejski, z okien wyglądają pacjenci i pielęgniarki w białych, „kucharskich“ czepkach. Kościołem zajmują się siostry niepokalanki, znane ze szkoły w Szymanowie pod Warszawą. W Słonimiu nie zajmują się oświatą. Miła siostra oprowadziła nas po kościele i opowiadała o pracy na Ukrainie, z której została akurat odwołana. W czasie naszej wizyty tam zadzwonił ksiądz z białoruskiej parafii wiejskiej, któremu akurat przytrafiło się nieszczęście w postaci krów. Stado krów stratowało jego samochód. Ksiądz ten obsługuje nielicznych katolików na wsiach i musi jakoś do nich dojechać. „Przy jego 75 latach trudno mu pokonywać takie duże odległości na rowerze“ - powiedziała siostra. Nie rozumiem, dlaczego Polska wysyła księży i zakonnice w takim wieku. Siostra też nie była pierwszej młodości. Mój wujek - kapucyn, opiekujący się jakimiś katolickimi staruszkami na Białorusi, też ma 72 lata.

Synagoga w Słonimiu jest w stanie ruiny. Odwiedziłyśmy też zespół cerkiewno-klasztorny w Żyrowicach, położonych 20 km od Słonimia. Matka Boska Żyrowicka jest malutką ikoną z jaspisu: pięć na sześć centrymetrów. Od początku, to znaczy od 500 lat, była celem pielgrzymek „ekumenicznych“: wiernych katolickich, prawosławnych i unitów. Ładnie wygląda modlitwa przed ikoną. Wierni ustawiają się w kolejce parę metrów przed prezbiterium i pojedynczo podchodzą i odchodzą od ikony - prawosławni w licznych ukłonach. W siedemnastym i osiemnastym wieku Żyrowice były najważniejszym miejscem kultu religijnego w Wielkim Księstwie Litewskim. Po likwidacji unii w 1839 roku większego znaczenia nabrało Wilno i kult Matki Boskiej Ostrobramskiej. Trzy ikonostasy w świątyni pochodzą z czasów baroku i są przepiękne.
Do zwiedzania innych budynków przydzielono nam jako przewodnika młodego kleryka. Pokazał nam miejsca kultowe: cudowne źródełko, miejsce gdzie rosło drzewo, kamień na którym ukazała się Matka Boska. W klasztorze mieściła się do niedawna szkoła średnia. Od paru lat jest to seminarium, w którym kształci się 360 kleryków kościoła prawosławnego. Ponownie do Żyrowic zjeżdżają pielgrzymki. Widać szybko posuwające się prace remontowe. Pytałyśmy o kontakty z Polską. Kleryk z zachwytem opowiadał o festiwalu chórów w Hajnówce. Moi białoruscy krewni sceptycznie odnieśli się do 5 dolarów, które ofiarowałam na remont cerkwi. Opowiedzieli, że ostatnio prezydent Łukaszenko podarował Żyrowicom kombajn oraz traktor i nie omieszkał tego rozbębnić w telewizji. W innych miastach widać także starania prezydenta o pozyskanie sympatii kościoła prawosławnego. Jeśli chodzi o „szarych obywateli“, to Ładik - zapytany o duchową rolę kościoła - odpowiedział białoruskim przysłowiem: „ Boh to Boh, a wołosatym nie wieri“.

Baranowiczi - 50 km od Słonimia - powstało jako duże miasto dopiero po II wojnie, Nie jest szczególnie ładne, ale wygodne do mieszkania. 20 kilometrów dalej leży Nieśwież. Miasteczko jest ładne, z odnowioną cerkwią i kościołem pojezuickim. W kościele można zwiedzić bardzo ciekawą kryptę - jeśli pokona się opór aroganckiego polskiego proboszcza. Po krypcie oprowadza kościelny, pan Zygmunt, który wygląda na naukowca-mola archiwalnego i mówi z cudownym wschodnim akcentem. Dla ludzi interesujących się historią ten pan Zygmunt to na pewno skarb. W krypcie pochowanych jest 102 członków rodu Radziwiłłów. Wszyscy w jednakowych sosnowych trumnach bez ozdób. Robi to wrażenie - wobec potęgi i bogactwa, jakie ci ludzie mieli za życia. Przy wejściu do krypty nagrobki Radziwiłłów, między innymi Mikołaja Krzysztofa „Sierotki“ w stroju pielgrzymim, który jako pierwszy Polak-turysta dotarł do Ziemi Świętej. Pan Zygmunt tak ciekawie o nim opowiadał, że postanowiłam koniecznie przeczytać „Pamiętniki podróży do Ziemi Świętej“ autorstwa tegoż „Sierotki“. Nieśwież był przez cztery wieki siedzibą rodu Radziwiłłów. W roku 1583 założono tam ogromny zamek bastionowy w miejsce dotychczasowego drewnianego. Zamek służył Radziwiłłom aż do roku 1939. Po wojnie mieściło się tam sanatorium. Zamek można oglądać tylko z zewnątrz. Budynki w międzyczasie nadają się do remontu, który - jak poinformował strażnik - rozpocznie się za dwa tygodnie.
Moi białoruscy współoglądacze byli sceptyczni co do czasu trwania remontu: „A, to i z dwadzieścia lat będą się z tym grzebali...“ oraz co do przyszłego przeznaczenia zamku: „Cóż za turyści przyjadą do Nieświeża do luksusowego hotelu?...“
Park sanatoryjny był częścią 100-hektarowego zespołu parkowego z końca zeszłego wieku. Rozciąga się malowniczo u podnóża góry zamkowej nad brzegami rzeki Uszy i jest bardzo zadbany.

Nie udało mi się obejrzeć parku „Alba“ na południu Nieświeża. Park jest pozostałością letniej rezydencji Karola Stanisława Radziwiłła „Panie Kochanku“. Zbudował on tu w latach 1778-83 drewniany pałacyk i 180 domków w stylu wiejskich chat. Wraz z przyjaciółmi spędzał tam lato, bawiąc się w życie wieśniaków. Każdy z „chłopów“ uprawiał kawałek ziemi i ogród. W Albie istniało gospodarstwo z oranżeriami, pasiekami, bażanterią i młynami. Po kanałach i stawach pływała flota, złożona z 20 łodzi. „Wieś“ posiadała kościół, teatr i szpital. Radziwiłł „Panie Kochanku“ znany był z ekscentrycznych pomysłów - to właśnie po trzykilometrowej drodze z Alby do zamku odbył latem przejażdżkę saniami, zaprzężonymi w niedźwiedzie. Droga była wysypana solą. Park albański miał 200 hektarów. Obecnie jest zdziczały i bardzo pociąga mnie myśl o odkrywaniu „tajemniczych ogrodów“. Według Rąkowskiego zachowały się zarośnięte alejki spacerowe, system kanałów i stawów. Zachowała się też dwukilometrowa aleja 300-letnich lip, aleje modrzewiowa i świerkowa, egzotyczne drzewa.
Alba leży za miastem i bez samochodu trudno się do niej dostać. Wyobrażam sobie jednak, że mogłaby być etapem rajdu rowerowego. W ogóle Białoruś wydaje mi się idealnym krajem na wędrówki rowerowe. Kraj jest płaski, zalesiony, ludzie na tyle życzliwi, że na pewno godziliby się na przechowywanie rowerów w ich zagrodach.

Po naszych krewnych w Baranowiczach widać skutki kryzysu gospodarczego i izolacji Białorusi. Są oni muzykami filharmonii i nauczycielami w konserwatorium. Ich płace są zamrożone na poziomie „płac inteligencji“, zamarła wcześniejsza wymiana muzyczna z Moskwą czy Polską. Co do możliwości zmian politycznych - cicha rozpacz, pokrywana ironią i dowcipami politycznymi.
Następnym etapem naszej wyprawy był Mińsk, do którego z Baranowicz dojeżdża się wygodnie „elektriczką“. Pociągi te jadą wolno, ale są bardzo tanie. Maszynista zapowiada nazwy kolejnych stacji. Wbrew opowiadaniom, toalety w pociągach nie są gorsze niż w Polsce. „Elektriczki“ mają tę zaletę, że zawsze można kupić na nie bilet. Natomiast na przelotowe pociągi dalekobieżne bilety kupuje się w przedsprzedaży, a w dniu podróży dopiero po wjeździe pociągu na stację. Kasa sprzedaje tylko tyle biletów ile jest wolnych miejsc.

Mińsk jest ładnym wielkim miastem. W czasie wojny został całkowicie zniszczony. Po wojnie miasto odbudowano z rozmachem w stylu „neoklasycystycznym“. Piękne szerokie bulwary, jednolita wysoka zabudowa, dużo zieleni. Neoklasycystyczne i neobarokowe „pałace“, w których mieszczą się siedziby urzędów państwowych. Ładne metro. Muzea, teatry, filharmonia. Właśnie oddano do użytku nowoczesny dworzec kolejowy. Część zabytków odrestaurowano, część - na przykład dworek Wańkowiczów czy pałac masoński - jest w trakcie remontu. W Mińsku są prywatne restauracje i kawiarnie, nocą ulice i parki oświetlone - bezpiecznie można odbywać nocne spacery. Ogromny budynek na głównym bulwarze zajmuje KGB. W podobnie imponujących budowlach rezydują związki zawodowe, organizacje młodzieży komsomolskiej, kombatantów. Pamięć drugiej wojny światowej jest na Białorusi żywa i chyba też świadomie podtrzymywana: we wszystkich miastach, które zwiedzałyśmy, palił się wieczny ogień, pod którym nowożeńcy składają kwiaty. Spotyka się pomniki w postaci czołgów. W każdym miasteczku pomnik Lenina - w Słonimiu wydawał mi się być pozłacany. W Mińsku pomnik Dzierżyńskiego. Wrażenie „zakonserwowania“ ustroju Związku Radzieckiego wzmagały transparenty na cześć dnia budowlańca, przeciągnięte w poprzek głównego bulwaru.
W Mińsku gościłyśmy w rodzinie przedwojennej inteligencji. Ludzie o rozlicznych zainteresowaniach, regały z książkami po sufit, pracują w ministerstwach. Ale i tu płace na niskim poziomie. Młode pokolenie zastanawia się nad możliwościami pracy za granicą. Lekarzy wabią wolne miejsca w Norwegii. Technicy chcą do Moskwy. Nasz kuzyn -kontestator- chce natomiast demokracji - i już dwa razy siedział za to w areszcie. Raz po niby legalnej demonstracji przeciw wycinaniu drzew w Puszczy Białowieskiej. Mitia należy do antyglobalistów i strait age. Wydaje nielegalne czasopismo, a z innymi grupami, także w Polsce i w Rosji, kontaktuje się za pomocą internetu.

Z Mitią odwiedziłyśmy Zasław koło Mińska. Oprócz budowli opisywanych u Rąkowskiego można tam obejrzeć skansen wiejskiej zabudowy białoruskiej, a w pewnej odległości za miastem wielkie kurhany, teraz porosłe drzewami. Niedaleko przebiega też dawna granica między wschodnią a zachodnią Białorusią.

Wielkie wrażenie zrobił na mnie fakt, że na Białorusi ludzie bardzo interesują się Polską. Stanowi to wielki kontrast z moimi doświadczeniami w innych krajach. Na Białorusi nie jest się jedynie turystą-oglądaczem, ale szybko nawiązuje się żywy kontakt. Ludzie chętnie pokazują swój kraj - i równie chętnie dowiadują się o wrażenia turysty i o jego poglądy. Mieszkańcy Białorusi dużo wiedzą o Polsce i świecie. Są na bieżąco w polityce. Wypytywane byłyśmy o kulturę, o politykę komunalną, o doświadczenia z reformami w Polsce. Także o konkretne sprawy, jak na przykład organizację różnych instytucji czy małych prywatnych firm. Pytano nas o zdanie na temat tego i owego. O konflikty polsko-białoruskie w Supraślu i Białymstoku. Wiele młodych osób z dumą prezentowało nam swoją umiejętność czytania po polsku. Dlatego przywiezione przez nas czasopisma („NIE“, „Przekrój“, „Wysokie obcasy“) zostały rozchwytane. Na uniwersytecie w Mińsku studenci historii sztuki uczą się polskiego na lektoracie. To zainteresowanie polskością nie ogranicza się do do ludzi, określających się jako Polacy, dotyczy także „Białorusów“ czy Rosjan. Są po prostu ciekawi sąsiadów i otwarci na świat. Starsze pokolenie z sentymentem wspominało obozy sportowe i kolonie w Polsce. I spektakle w teatrach warszawskich.
DLA SPOTKANIA Z TAKIMI LUDŹMI WARTO JECHAĆ NA BIAŁORUŚ.

Korzystałam z: Grzegorz Rąkowski: „Ilustrowany przewodnik po zabytkach kultury na Białorusi, Burchard Edition, Warszawa 1997.