ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

No to Chiny

Autor: Paweł Błaszkowski
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Chiny, Mongolia, Rosja
Średnia ocena: 5.74
Ilość ocen: 211

Oceń relację

Paweł Błaszkowski
blacha79@poczta.onet.pl

31.07.2002.
12 godzin 30 minut od wyjazdu z Moskwy. Cały czas nie mogę jeszcze uwierzyć, że tu jestem. Z każdą sekundą i co każdy stukot kół zagłębiamy się w ten wielki – największy kraj. Coraz dalej na wschód. Chwilami mam ochotę zatrzymać się jak Sam we Władcy Pierścieni i powiedzieć – nigdy jeszcze nie byłem dalej. Ale nie zatrzymuję się. Za oknami lasy sosnowo – brzozowe, malutkie drewniane chatki przycupnięte wzdłuż nitki kolei – TEJ kolei! Zapowiada się niezła przygoda...
Jak dotąd wszystko idzie w miarę sprawnie. 28 – ego wsiadamy w pociąg do Terespola, potem „przemytnik” do Brześcia. Tam instalujemy się na peronie mając 6 godzin do pociągu do Moskwy. Idziemy do miasta, na chybił trafił wczuwając się w atmosferę „zarzecza”. Zarzucamy kwas – bez skojarzeń , spijamy browarki i spacerujemy. Lenin posępnie przygląda nam się z postumentu, nie cieszą go nawet świeże kwiaty w donicach. Mnie natomiast co chwilę cieszą śliczne dziewczyny. Masę ich tu...
Właściwie bez pudła, każda napotkana grupa z plecakami to Polacy. Penny jest załamana. Twierdzi, że teraz my kolonizujemy świat. Jakieś 30 lat temu właśnie Anglicy i Amerykanie wielkimi falami przemieszczali się po globie. Indie, Nepal – modna awangarda. Później nadszedł czas na Europejczyków zza kurtyny, a teraz my, Polacy jesteśmy wszędzie. Odpowiadając co chwila „cześć” jakiejś ekipie, trudno się nie zgodzić. Ale co tam, może nie wszyscy jadą do Chin.
Podróż do Moskwy upływa w miłej atmosferze; poznajemy fajną punkową parkę – zapraszają nas na nocleg, chyba po pół godzinie znajomości. Ufność, szczerość i dobroć – podziw, szacunek i respekt dla takich prostych przejawów człowieczeństwa. Jestem pod wrażeniem.
W stolicy lądujemy przed południem i od razu udaje nam się załatwić bilet do Ułan Ude na dzień następny. Rewelacja! Szczęście sprzyja. Resztę dnia zajmuje załatwienie formalności. Penny jako drugi agent Jej Królewskiej Mości musi potwierdzić swoje przybycie i dostać stempel na swojej wizie. W tym momencie jestem trochę wdzięczny władzy rosyjskiej za robienie choć takich problemów Anglikom przy wjeździe. Niech mają jakąś tam namiastkę swojego Immigration Officera. Przynajmniej tu Polak wygrywa.
Jedziemy do Żylinogradu gdzie zatrzymujemy się na nockę u Tanji. Następny dzień aż do północy przeznaczamy na zwiedzanie miasta. Za mało czasu, zdecydowanie za mało – jest pięknie i trzeba tu wrócić (w sumie naiwny to tekst, ale tak sobie zawsze tłumaczę).

03.08.2002.
Jesteśmy gdzieś przed Irkuckiem.
Nieustannie krążę po pociągu. Taki attache kulturalny. Zaczynając od grupki (oczywiście z Polski) wybierającej się nad Bajkał, poprzez dwóch kolesi jadących do Chin aż do wesołej rosyjskiej brygady z przedziału obok. Właściwie nie przedziału, bo takich nie ma, tylko, nie wiem, sektora powiedzmy – wagon jest otwarty i łóżka pogrupowane są w szóstki. Wracając do sąsiadów – świetne towarzystwo. Jest Elena – młoda biznes woman, jest kuzynostwo z Uzbekistanu – przechodzę szybki kurs uzbeckiego, są Masza i Sasza – sympatyczna para jadąca na rowery nad Bajkał, no i Żenia – młody wyluzowany koleś pracujący gdzieś w zakładach poligraficznych w Moskwie.
Dni upływają cudownie leniwie i powoli. Śniadanko składa się z jakiegoś lokalnego specjału zakupionego na stacji – pierożki, placki, ryby, szyszki cedrowe, rurki z czekoladą, raki oraz z „chińczyka”. Potem gadka z współpasażerami. Żenia zmusza mnie do mówienia po rosyjsku i muszę przyznać, że coraz lepiej mi idzie. On z kolei trenuje swój angielski. Sasza zna niemiecki w podobnym stopniu jak ja wiec jest dobrze.
Któregoś dnia, wieczorem, przy piwku opowiadał mi o hinduizmie, wtajemniczał w nauki hatha i radża joga. Mówił o swoich górskich wyprawach, raftingu, studiowaniu sanskrytu. Ogólnie z naszej rozmowy wyłonił mi się obraz naprawdę ciekawego i wartościowego człowieka, którym niewątpliwie jest. Polubiłem go tak jak i resztę towarzystwa. Zresztą trudno żeby było inaczej – wszyscy są bardzo otwarci, ciekawi i starają się nawiązać kontakt. Każdy spędzając tu nierzadko tydzień czasu próbuje wykorzystać go na zawiązanie nowych znajomości czy po prostu odpoczynek w miłym towarzystwie. Dochodzę do wniosku, że ta kolej to stan umysłu.
Jest straszny upał. Otwarcie okien owocuje tym, że po nocy jesteśmy cali czarni od pyłu. No tak, Perm i te sprawy, pamiętam z geografii – węgiel.
W miejscowości Zima, jak sama nazwa wskazuje, 40 stopni. Orzeźwiamy się wyśmienitymi lodami. Są wspaniałe, nawet we Włoszech takich nie jadłem.
Do obiadu piwko. Ja gustuję w Baltice 3, Przemek właśnie otwiera wielką 2,5 litrową butlę czegoś 8,2 procentowego. Jest w miarę. Cała taka flaszka i ho, ho...
Czas moskiewski, który obowiązuje w pociągu coraz mniej zgadza się z rzeczywistością. Ktoś tam kładzie się spać inni wstają, co się dzieje?... Jesteśmy 6 godzin do przodu od Polski.
Wszystko tu jest wielkie, właśnie mijamy pociąg towarowy; ma około 70 wagonów.
Dziś w nocy wysiadamy w Ułan Ude.

05.08.2002
Jesteśmy w Ułan Bator. Zastanawiamy się co dalej. Ale po kolei.
Wysiedliśmy o 22:30 (czasu moskiewskiego) przejechawszy fantastyczne 94 godziny. Pożegnałem się z Maszą, Saszą i Żenią. Przez te cztery dni zdążyłem się naprawdę z nimi zaprzyjaźnić. Dziwne; jadę z kimś tyle czasu, poznaję, zdążam polubić a potem wysiadam gdzieś żeby ich już nigdy nie zobaczyć...
Wysiadaliśmy w deszczu. Towarzyszył nam także kiedy chwilę wcześniej patrzeliśmy przez okno na Bajkał. Szkoda, że było już całkiem ciemno.
W Ułan Ude szybko kupiliśmy bilety do Nauszek i na dworcu odpędzając karaluchy siedzieliśmy sobie robiąc kanapki. W pewnej chwili przysiadł się do nas młody Buriat. Poczęstowałem go kanapką i zacząłem gadać. Całkiem nieźle nam szło. Opowiadał mi trochę o swoim ludzie, napisał pełno zwrotów w jego języku, uczył jakiejś piosenki. Potem odprowadził nas do pociągu. Na pożegnanie wręczył mi swój talizman. Byłem w szoku. Jedenaście drewnianych kul wielkości wiśni nanizanych na sznurek. Powiedział, że będzie mnie on strzegł przed dwunastoma (!) demonami. Nie wiem co to za pokrętna buriacka logika. Chociaż może dwunastym demonem jestem ja?...
Dałem mu w zamian (jeśli można tak mówić) moje zdjęcia z Paulinką i Agnieszką. Obiecał, że do mnie napisze a ja, że w powrotnej drodze pogadamy dłużej. Bardzo sympatyczne spotkanie o 5 rano w Ułan Ude.
W Nauszkach prawdziwy nalot Polaków. Po zebraniu informacji (okazuje się, że nie można wywozić dolarów z Rosji bez potwierdzenia ich wwozu na deklaracji – paranoja) i przedyskutowaniu opcji pakujemy się do taksówek, które zawożą nas pod granicę. Tam dzielimy się na trójki i próbujemy szczęścia u mongolskich handlarzy wracających do domu. Bez większych oporów pozbywają się swoich pasażerów i oferują przejazd do Suchbataar po 20$ od samochodu. No cóż, nie mamy wyjścia a dla nich to oczywisty zysk. Pakujemy się z Agnieszką i Przemkiem do starej Łady z dość miłym małżeństwem. Plecaki trzymamy na kolanach więc miejsca jest akurat tyle żeby zagrać partyjkę w remika. Obiecujemy, że nie będziemy patrzeć sobie w karty. Mongolskie radio umila czas.
Granica ma przepustowość ok. 5 samochodów na godzinę. Ponadto kolejka prawie nie istnieje tylko pan celnik losuje szczęśliwe numery. Co więcej, jest po 18, granica zamykana jest o 19 a przed nami jeszcze kilka samochodów. Agata, Paweł i Penny już przejechali a my czekamy sobie w najlepsze zdruzgotani wizją noclegu w zimnie i niewygodzie ze zdrętwiałymi nogami. Robi się nerwowo. Na 5 minut przed godziną zero zajmujemy drugie miejsce w hipotetycznej kolejce. Nasz kierowca idzie pertraktować. Widzimy jak celnik przecząco potrząsa głową. No to pięknie! Przejedzie jeszcze jeden samochód. K.....wa, co za pech!
A jednak dajemy radę! Celnik dzwoni do przełożonego i dostaje oficjalną zgodę na wzięcie od nas w łapę. Przejeżdżamy jako ostatni wóz o 19:10. Jesteśmy w Mongolii.
Potem już tylko noc w pociągu do Ułan Bator. Wystawiamy warty i gramy w karciochy.

07.08.2002
Właśnie obudziliśmy się po odrobieniu strat z nocy niezbyt przespanej. Jesteśmy w Datong. Wracając jednak do Ułan Bator...
Zwiedzenie kompleksu buddyjskich świątyń Gandan, oraz pokręcenie się po mieście zajmuje nam jakieś trzy godzinki. Kupujemy konserwy (wiele tego typu produktów pochodzi z Polski), browarki i siedząc w ruinie niegdysiejszego parku czekamy na pociąg do Eren. Za chwilę pojawia się okazja spróbowania kumysu, z której skwapliwie korzystamy. Całkiem niezłe!
Po krótkiej nocy i cholernie długiej odprawie paszportowej znajdujemy się wreszcie w Chinach! Mija właśnie dziesiąty dzień od momentu wyruszenia z Gdańska. Aha, po drodze mamy przyjemność zapoznać się z przyszłym generałem mongolskiej armii jadącym w przedziale z Agatą i Pawłem. Może z powrotem będziemy mieli chody na granicy...
Bajkał, Syberia, Pustynia Gobi. Pamiętam na geografii w podstawówce w takich nazwach kryła się jakaś magia. Podchodząc blisko do mapy można ją było prawie poczuć... A teraz czuję ją naprawdę.
W Eren, po wielu negocjacjach i pomysłach bierzemy dwa samochody do Jiningu. Mocno przepłacamy jednak nie tracimy dnia na nocleg w mieście. Po raz pierwszy rzeczywiście nic nie udaje nam się nigdzie przeczytać, prawie z nikim dogadać w jakimś ludzkim języku i odpędzić od całej masy ludzi. Skąd ich tu tyle jest? Trochę szok. W Jiningu kolejnym wyzwaniem jest rozkład jazdy pociągów. Kiedy przechodzimy pomyślnie tą planszę, czeka nas kolejna misja jaką jest kupienie biletów do Datong. Nie jest jednak tak strasznie i niedługo rozpoczynamy naszą pierwszą przygodę z chińskimi pociągami typu hard-seat. Przez dwie godziny stoimy w przejściu między siedzeniami, co chwila podnosząc nasze plecaki przeszkadzające komuś w przejściu do samowaru z wodą. Boże jak oni się kręcą! Nie mogliby siedzieć na dupie i spokojnie sobie jechać na swoich siedzeniach? Jesteśmy niezłą atrakcją – wszyscy się na nas gapią. Dziewczynom udaje się nawet usiąść i nawiązać konwersację z młodą Chinką. Okazuje się, że prowadzi jakąś grupę i pomoże nam załatwić tani nocleg na miejscu. Twierdzi, że dobrze zna Datong i na pewno nie znajdziemy nic tańszego niż 50 Y od osoby.
Jednak już na dworcu podchodzi do nas babka proponując nocleg za 35 Y. Zgadzamy się od razu. Jest późno i nie chce nam się szukać niczego innego. Sytuacja jednak wskazuje na to, że na luzie można znaleźć coś jeszcze taniej. W efekcie nasza poznana Chinka odesłana zostaje do diabła, a my idziemy spać.

Datong – nieduże, prowincjonalne miasto na północy i jego 2,7 milionowa populacja byli świadkami naszych pierwszych nieporadnych prób ogarnięcia otaczającej nas rzeczywistości. Chodząc po mieście chłonęliśmy nowe widoki, zapachy, obserwowaliśmy ludzi jak i sami byliśmy obserwowani, próbowaliśmy specjałów miejscowej kuchni i powolutku zaczęliśmy postrzegać świat przez skośne oczy. Lawirując między rikszami i rowerzystami w potoku chaotycznego i hałaśliwego ruchu ulicznego, przypatrując się pracy szewca i fryzjera z bocznej uliczki czy przegrywając w bilard pod chmurką z miejscowymi bujakami po prostu wczuwaliśmy się w nastrój miejsca. Przyzwyczajając nasze żołądki do pikantnej kuchni północnochińskiej losowaliśmy potrawy z ulicznych jadłodajni i w większości przypadków wygrywaliśmy pyszne kąski oparte przede wszystkim na niesamowitym, przygotowywanym błyskawicznie, makaronie. Wyśmienite piwo, tańsze od wody, powoli zaczynało stanowić ważną część naszego jadłospisu. Pierwsze zauroczenie innością mieliśmy za sobą.

08.08.2002
Groty Yungang Shiku.
No to już było coś! Duże wrażenie ogromu pracy włożonej w to dzieło. Że też ludziom kiedyś chciało się tworzyć takie rzeczy. Tysiące figur Buddy najróżniejszej wielkości i postaci, wyrzeźbionych w skalnych grotach, wyłożonych gipsem i pomalowanych w wyblakłe już nieco kolory wzbudzają niekłamany podziw. Nasz pierwszy ukłon dla tej starożytnej kultury. Szkoda tylko, że tak mało kultury pozostało jej spadkobiercom przewalającym się tam bezmyślnie, bez poszanowania historii i sztuki.
Kilometr od grot wielka kopalnia węgla wywierająca katastrofalny wpływ na zabytek. Kto by się przejmował...
Resztę dnia spędziliśmy łażąc po Datongu, przebijając się przez bałagan przebudowującego się miasta. Powoli przyzwyczajaliśmy się do setek par oczu obserwujących nasze poczynania. Jak to miło czasem zaspokoić ludzką ciekawość. Zaczynam rozumieć jak musieli czuć się murzyńscy studenci na pocz. lat 90 przyjeżdżający do Polski. Czemu się na mnie stale patrzycie?
Wieczorem umówiliśmy się z Szimienem, kolesiem załatwiającym nam przejazd do wiszącego klasztoru i świętych gór.

09.08.2002
Z wielkim trudem zapakowaliśmy się do mikrobusu i maksymalnie stłoczeni z kolanami pod brodą ruszyliśmy do wiszącego klasztoru. W drodze przedzieraliśmy się przez piękne zalesione góry nie mogąc nadziwić się totalnemu brakowi wyobraźni tutejszych kierowców. Można dojść do wniosku, że szkoły nauki jazdy (jeśli takie są) ściśle współpracują z rządem kontrolując populację Chin.
Na miejscu zachwyt; klasztor fantastyczny, magicznie zawieszony na skale. Naprawdę coś wspaniałego. W swej długiej historii wielokrotnie podmywany był przez rzekę Heng i podnoszony wyżej i wyżej. Od niedawna przed taką ewentualnością chroni go tama. No i pięknie – jednak można.
Naprawdę chciałem coś kupić. Niestety wybór pamiątek na pobliskim kramie załamał mnie totalnie – kicz, badziewie i beznadzieja. Zegarki z Mao i plastykowe smoki nie dały rady przekonać mnie do wysupłania kilku yuanów. Może w Xi’an znajdziemy jakieś ciekawsze drobiazgi. Nie, dziękuje, naprawdę nie chcę tego wisiorka. Ile razy mam to jeszcze powtórzyć?!...
Dalej znów przebijaliśmy się przez góry, żeby dotrzeć do następnych – tym razem świętych. Znowu serpentyny, znowu debilni kierowcy, o! mijamy żeńską grupę kolarską, znowu świetne widoki. Park narodowy obejmujący teren świętych gór Wu Tai Shan roszczy sobie sporą opłatę za wejście. Standardowo długo wykłócamy się o zniżki studenckie. Mijamy pielgrzymów przybywających tu z dalekich zakątków Chin. Ważne to miejsce – jedna z czterech świętych gór buddyzmu. Docieramy do wioski Taihuai w sam środek największego święta. Jest strasznie tłoczno i kolorowo. Szimien obiecuje załatwić nam tani hotelik. Wreszcie prowadzi nas w jedno miejsce z pokoikami za 40 Y. Twierdzi, że ciężko jest znaleźć cokolwiek bo święto, pielgrzymi i tak dalej. Tłumaczenie w miarę logiczne więc zostajemy.
No i błąd. Obsługa bezczelna i głupia, stwarzająca nieustannie sztuczne problemy skutecznie zniechęca nas do miejsca. Szkoda, że nie zapisałem sobie nazwy hoteliku. Z drugiej strony było coś tylko po Chińsku. Na domiar złego spotkani Polacy załamują nas ceną swojego hotelu. Trudno, nie zawsze można być do przodu.
Jeszcze tylko potwornie droga kolacja w restauracji opodal, gdzie krótko mówiąc zostaliśmy bezczelnie oszukani, i pełni niechęci do atmosfery tu panującej idziemy spać.

10.08.2002
Zerwaliśmy się przed 6 i wdrapaliśmy się do świątyni Pusa Ding na wzgórzu górującym nad wioską. Dobrze, że byliśmy tak wcześnie i zdążyliśmy jeszcze trochę wczuć się w spokoju w klimat miejsca. Z góry świetne widoki.
Pół dnia spędziliśmy odwiedzając kolejne klasztory i świątynie lamaizmu tybetańskiego i mongolskiego. Gdyby tak tylko wiedzieć więcej o tych sprawach jakże owocne byłoby to chwile. Dla nas, laików, któraś tam z kolei świątynia nie robiła już takiego wrażenia jak powinna. A naprawdę było ich mnóstwo. Mnóstwo było także Chińczyków. Nawet najbardziej zaciszne i odludne miejsce, w którym można by spokojnie odetchnąć i poczuć atmosferę miejsca, przestawało być momentalnie zaciszne. Nie chcę, żeby zabrzmiało to tak, jakbyśmy tylko my – białasy mieli prawo podziwiać tą sztukę i czuć się od razu turystami jakiejś lepszej kategorii. Mają do tego takie samo (a nawet większe) prawo. Chodzi mi tylko o sposób w jaki to robią. Scenka z klasztoru: w otwartej świątyni odbywa się jakaś uroczystość, mnisi intonują tantrę, kadzidła, dzwonki, bajery – stoimy sfazowani w milczeniu podziwiając to co dane nam jest tu odczuć. Nagle na dziedziniec wpada potężna grupa Chińskich turystów z panią przewodnik wrzeszczącą coś do megafonu. Nastrój pryska jak bańka mydlana. Grupa i tak bardziej zainteresowana jest nami niż miejscem. Takie przykłady można mnożyć...
Pod wieczór wybraliśmy się trochę poza wioskę, w głąb jednej z dolin. Wreszcie byliśmy sami. Okolica piękna i uspokajająca. W takie miejsce trzeba by zaszyć się na dłużej.
Wieczorem, zupełnie przypadkiem, załapaliśmy się z Penny na operę. Rzecz dzieje się dawno temu, ktoś kogoś porywa, zmusza do małżeństwa, potem ginie kilka osób, ale i tak happy end. Co za faza... Byłem zaszokowany kunsztem muzyków rżnących na żywo – niesamowite skale, podziały rytmiczne, zmiany tempa, szalone harmonie, do tego przeszywające piskliwe głosy aktorów wyciągających tak, że chwilami nie dawałem rady. Ogólnie szczęka opada. Na widowni staruszek gdzieś koło siedemdziesiątki wyciąga monstrualnego skręta i z uśmiechem zadowolonego, mruczącego kota, pali powolutku...

11.08.2002
Opuściliśmy góry święte. Przemek określił je jako góry świętej mamony. No i rzeczywiście cwaniactwo i chamstwo niektórych sprzedawców jest zasmucające. Wyciąganie kasy na każdym kroku, oszukiwanie przy wydawaniu reszty, zawyżanie rachunków itp. itd. Także zalew turystów był niesamowity i chwilami po prostu nieznośny. Jednak po przefiltrowaniu negatywnych ludzkich aspektów i odcieni wrażeń miejsce jawi się inaczej i na pewno warto było je odwiedzić.
W drodze do Datong Szimien zabrał nas do starej drewnianej pagody Yingxian. Ma ok. 70 metrów wysokości i stojąc od prawie 950 lat jest najstarszym drewnianym budynkiem w Chinach. Fajnie.
W Datong poczuliśmy się jak w domu. W sklepie koło hotelu gościu ucieszył się po prostu z tego, że nas widzi a nie dlatego, że zaraz wyciągnie od nas pieniądze. Jakże sympatyczniej niż w Wu Tai Shan. Ostatni nocleg; kołysani do snu przez dobrze znany koncert na lokomotywy zasypiamy.

12.08.2002
Kierunek Xi’an. Tego przejazdu się obawiałem. I miałem rację.
Czekało nas 19 godzin podróży hard-seatem. W wagonie przypominającym naszą Szybką Kolej Miejską stłoczył się spory ułamek chińskiej populacji i nasza szóstka. Przez pierwsze kilka godzin staliśmy w przejściu. Później udało się każdemu z nas jakoś spocząć. Pary siedziały razem więc nawet oparte o siebie miały okazję zmrużyć oko. Ja niestety wcisnąłem się na trzyosobowe siedzenie zajmowane już przez czwórkę szczupłych, na szczęście, Chińczyków. Czternaście godzin jakoś zleciało – czytałem National Geographic, rozmyślałem o pierdołach i przyglądałem się życiu w pociągu. W wagonie teoretycznie obowiązuje zakaz palenia i plucia. Nikt tym jednak specjalnie się nie przejmował więc po kilku godzinach powietrze było już ostro zadymione a podłoga wyglądała jak chodnik pod moją klatką schodową albo ziemia wokół typowej żulerskiej ławeczki w parku. Dziewczynka z siedzenia obok dodała właśnie wszystkiemu pikanterii wymiotując na podłogę. Wszystkie puste butelki i opakowania po zupkach lądowały za oknami a łupiny po orzeszkach oczywiście na ziemi.
Ostatnie godziny były ciężkie. Chciało mi się już spać, przeczytałem Nationala, bolała mnie dupa od siedzenia przez tyle czasu w jednej pozycji, no i w ogóle przestawało mnie to bawić. No ale wszystko kiedyś się kończy...
Tak w skrócie wygląda system podróży pociągiem typu hard-(core)-seat. Koszmar, z którego dumny jest każdy Chińczyk.

13.08.2002
Na dworcu odebrał nas znajomy Penny – Bill. Pojechaliśmy do Youth Hostelu gdzie po wielu perturbacjach i sprzeczkach załatwiliśmy sobie spanko. Ja dostałem miejsce w pokoju w piwnicy za tańszą cenę.
Moje pierwsze wrażenie Xi’an niewątpliwie spotęgowane jest syfem jaki otaczał mnie przez ostatnią dobę. Wysiadając tu poczułem się jak w Londynie. Wszystko jest inne niż w Datong. Ładne duże budynki, drogie sklepy, dobre samochody, ludzie ubrani kosztownie i modnie, nie zainteresowani nami wcale. Atmosfera naprawdę wielkomiejska. Kompletnie już rozbroił mnie piktogram zakazu palenia, na ulicy (!). Nie wierzę...
Po dobrym ostrym żarciu w dzielnicy muzułmańskiej Przemek, Aga i ja poszliśmy spać.

14.08.2002
Zrobiliśmy dziś wycieczkę do Terakotowej Armii. Na miejscu oczywiście od razu chcieli nam wcisnąć kit i wziąć kasę za wejście do jakiegoś głupiego muzeum przed samą armią. No cóż, nic z tego. Samo wejście już jest drogie a tu chcą wszędzie i tak cię oskubać. Dobra, idziemy do armii. Za namową poznanych ludzi zaczęliśmy zwiedzać ten ogromny kompleks „od tyłu”, żeby potęgować wrażenie. Rzeczywiście dobry pomysł. Pierwsza sala prezentuje dwa odrestaurowane wozy bojowe. Piękne kunsztem i dbałością o szczegóły robią spore wrażenie. Dalej większa sala z postaciami wyższych rangą oficerów i punktu dowodzenia. No i wreszcie właściwa armia. Około 6 tysięcy figur poustawianych w szyku bojowym zgromadzonych w ogromnej hali. Fantastyczna sprawa. Wszystkie postacie zastygłe w bezruchu jednak groźne postawą i wyrazem twarzy. Dopracowane w najmniejszym detalu i znacznie zróżnicowane.
Trudno wyobrazić sobie jakie wrażenie armia musiała wywrzeć na uczestnikach powstania chłopskiego, które w dużym stopniu zniszczyło zabytek dawno temu. Po tylu latach pod ziemią i tak wyglądają groźnie i dumnie. Dla mnie najbardziej niesamowitym faktem jest to, że nadal nie wiadomo ile takich oddziałów znajduje się na ogromnym terenie okalającym grób cesarza – tyrana Qin Shi Huang . Może odkryty został niewielki ułamek figur, a reszta spokojnie czeka na swoją kolej?
Stosując się do zaleceń z przewodnika w ogóle nie wziąłem aparatu gdyż podobno robienie zdjęć na miejscu jest surowo zabronione i można niepotrzebnie stracić kliszę. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Tabliczki informujące o zakazie owszem są, jednak wszyscy mają je w dupie. Strażnicy w ogóle nie przejmują się fleszami błyskającymi co chwilę. Całe szczęcie, że Przemek wziął aparat...
Po raz pierwszy zetknęliśmy się tu z masą zagranicznych turystów. Głównie wielkie wycieczki ze Stanów („taka tania ta figura, czy aby jest oryginalna?”), Francji, Hiszpanii, no ale jest też grupka Polaków spotkanych wcześniej w Mongolii. Taka ilość potencjalnych nabywców powoduje oczywiście zalew sprzedawców pamiątek. Niektórzy są tak zdesperowani, że nie jest problem przeforsowanie ceny kilkunastokrotnie niższej niż wyjściowa. Ale i tak generalnie nic mnie nie zachwyciło. Może jestem zbyt wybredny...
Po powrocie do Xi’an, wieczór spędziliśmy łażąc po mieście i podziwiając zupełnie inne Chiny niż ostatnio. Zauroczyła nas przesympatyczna dzielnica muzułmańska i jej „pędzelkowa ulica” pełna sklepów i straganów z przyborami do kaligrafii, papirusami, pędzlami, farbami itp. itd. No i wreszcie udało mi się znaleźć kilka ciekawych i ładnych prezentów i pamiątek. Jest nieźle.

15.08.2002
Cały dzień chodzimy po mieście, zwiedzając i szukając fajnych miejsc do jedzenia. Decydujemy się nie jechać do gór Hua Shan, zamiast tego postanawiamy udać się następnego dnia do Louyang. Spotkane wcześniej Norweżki polecają nam to miasto jako fajne miejsce bez turystów i doskonałą bazę wypadową do klasztoru Shaolin oraz nad Żółtą Rzekę. Wieczorem wycieczka po murze starego miasta i w kimę.

16.08.2002
Po południu łapiemy pociąg do Louyang. Co za zaskoczenie! Wagony są nowe, ładne i czyste a my mamy miejscówki. Niesamowite. Kupujemy browarki i odbywamy podróż łatwo, miło i szybko. Na miejscu pada. Z pociągu wysiadają co najmniej trzy wielkie grupy białasów. No tak, miało nie być turystów...
Zaraz naprzeciw dworca dostajemy schludne pokoiki za 18Y w wysokim białym hotelu. Zjadam pyszną kolacyjkę w małej restauracji na tyłach hotelu, Przemek przypadkowo prawie łamie nogę jakiejś pani w mundurze zrzucając na nią plecak i idziemy spać.

17.08.2002
Dzień upływa na zwiedzaniu miasta i próbowaniu specjałów miejscowej kuchni. „Kurczak po syczuańsku” jest hitem.
W małej restauracyjce zauważmy faceta wcinającego ładnie wyglądające pierożki. Wchodzimy i pytamy młodej „kelnereczki” ile za porcję.
-12 yuanów
Ile?! Za drogo; wychodzimy.
-Dobrze, dobrze, czekajcie – 10 yuanów
W tym momencie gość odwraca się do nas i z uśmiechem pokazuje – ja jem za 5!
Kelnereczka jest złamana a my zamawiamy 4 porcje. Przynajmniej już na pierożkach nas nie orżną...

18.08.2002
Jedziemy do Shaolin. Niby zwykły autobusik, w który wsiadamy przed dworcem okazuje się być zorganizowanym wypadem do klasztoru z przewodnikiem po chińsku. Po jakimś czasie docieramy do małego klasztoru, przed którym wysiadamy. Coś tu jednak nie gra, chyba nie tak to miało wyglądać. Pytamy czy to na pewno TEN klasztor Shaolin. Oczywiście, oczywiście. Nie wchodzimy jednak ponieważ jakoś wreszcie udaje nam dowiedzieć się, że wycieczka zagląda do z kilku miejsc i najpierw jest coś mniej ważnego.
Dalej jedziemy do wioski Shaolin. Wysiadamy na jakimś dziedzińcu przed szkołą walki. Opłata za wejście jest spora ale zgadzałaby się z tym co mówił nam poznany wcześniej Polak. Znowu poganiani i zapewniani przez naszych przewodników decydujemy się z Agatą i Pawłem wejść. Przemek z Agą zostają. No i wygrali!
Okazuje się, że weszliśmy na pokaz sztuk walki. No niby fajna rzecz ale nie za takie pieniądze i nie taki chamski sposób wkręcony. Wychodząc opieprzamy naszych przewodników za wciskanie nam kitu. Zapewniają, że następna rzecz to właśnie już ten klasztor. Jesteśmy wkurzeni i na miejscu przechodząc gdzieś opłotkami wioski, wokół szkól walki wchodzimy na teren klasztoru nie płacąc za wejście. Trudno, tu nie zarobią na nas.
Może byłem źle nastawiony i zdenerwowany tą akcją z pokazem jednak nic nie zrobiło na mnie wrażenia poza „lasem pagód”. Klasztor jak klasztor. Tak, tu narodziło się kung-fu, ale także też tu umiera jego stary duch, przygniatany komercją, ignorancją i arogancją tego co go otacza. Trudno, „las pagód” uratował trochę mojego ducha.
Przy powrocie do domu nasz przewoźnik spóźnił się po nas ponad godzinę, a na nasze zdenerwowane głosy odpowiedział tylko śmiechem. Tu już przegiął. Wysiadając w Louyang pokazaliśmy mu angielski przewodnik mówiąc, że właśnie bardzo niemiło pojechał z jedną z jego autorek co znajdzie na pewno wydźwięk w następnym wydaniu. Spisawszy numery jego busika odeszliśmy zostawiając go w osłupieniu i zdenerwowaniu. Ha! Będzie miał trochę do przemyślenia...
Swoją drogą w naszym Lonely Planet nie ma ani słowa o Shaolin.
Nasze niepowodzenia stamtąd odbiliśmy sobie spędzając świetny wieczór w Louyang. Po pysznym obiedzie w mojej zaprzyjaźnionej restauracyjce przyszedł czas na wielkie grillowane chrabąszcze z ulicznego straganiku zapijane wyśmienitym piwkiem. Wędrując wieczorem po malutkich, krętych uliczkach na północy miasta trafiliśmy na kameralny koncert tradycyjnej muzyki, niechcący przerywając go naszą obecnością. Wszyscy po prostu widząc nas odwrócili się od muzyków w naszą stronę i bacznie obserwowali. A my chcieliśmy po prostu posłuchać... No cóż dla nich stanowiliśmy większą atrakcję.

19.08.2002
Wypadzik nad Huang He.
Zebraliśmy się dość późno i zanim dorwaliśmy jakiś autobus była chyba dwunasta. Później mieliśmy jeszcze dwie przesiadki. W jakiejś wioseczce mieliśmy szybciutko wsiąść do małego busika, kontynuując podróż – za darmo, free, free i w ogóle myśląc, że to tylko zmiana środka lokomocji. Zaraz okazało się jednak, że gnojek kierowca chce 10Y za dowiezienie do przystani i punktu widokowego w parku krajobrazowym. Po krótkiej acz burzliwej kłótni dowiózł nas do bramy parku, gdzie trzeba nam było uiścić opłatę oczywiście dwukrotnie wyższą niż tubylska. O nie! Niedoczekanie rasiści! Wysiedliśmy i poszliśmy na pobliską górkę zostawiając na dole zdezorientowanych i wkurzonych naciągaczy.
Przechodząc brzegiem rzeki wśród księżycowego krajobrazu skarpy podziurawionej starymi kraterami dymarek do stali znaleźliśmy się w końcu koło przystani. (W latach 70-tych Mao postanowił przegonić Stany Zjednoczone w produkcji stali i postawił na tradycję. Tysiące ludzi zaangażowanych zostało w wyścig, w którym Mao, niestety, miał od początku 2000 letni falstart technologiczny...) Tam weszliśmy na górę i podziwiając widok ładnego zakola Żółtej Rzeki zastanawialiśmy się co dalej. Wynikła tu mała różnica zdań. W końcu stanęło na tym, że bierzemy łódkę motorową i aby ominąć posterunek przy wjeździe do parku płyniemy do małej przystani tuż za granicą parku. Rejs był krótki lecz bardzo miły i zakończył się przy małym pomoście. Tam zażyliśmy kąpieli co ostudziło trochę nastroje. Potem powędrowaliśmy w piekielnym upale do wioski skąd dostaliśmy się wkrótce do Louyang zdążając na kilka piwek pod wieczór i małe co nieco.

20.08.2002
Tego dnia padało trochę. Stwierdziłem jednak, że fajnie byłoby odwiedzić park, który zauważyliśmy na planie miasta. Tak też zrobiliśmy. Park okazał się być połączony z ogrodem zoologicznym. Tam oprócz paru dzikich zwierząt zaobserwowaliśmy kilka przykładów delikatnie mówiąc „odmiennego” niż gdzie indziej ich traktowania przez zwiedzających. No cóż, parafrazując - „Prawa zwierząt zaczynają się od praw człowieka”

21.08.2002
Znowu nie mogłem zasnąć w pociągu.
Pekin powitał nas pięknym słońcem. Pół dnia spędziliśmy na szukaniu odpowiednio taniego hotelu. Następne pół na odsypianiu podróży.

22.08.2002
Idziemy na plac Tiananmen. Ludzi masę. No nie wiem, jakieś takie mieszane uczucia. Nie widać zadumy nad tym co stało się tu kilkanaście lat temu. A może ludzie mają już dość takiej historii, przecież to tylko betonowa pustynia – plamy się zmyły. A Mao patrzy...
Dalej kilkugodzinne zwiedzanie Zakazanego Miasta. No to już jest coś! Rozmiary tego kompleksu przerosły zupełnie moje oczekiwania – gigantyczne miasto w mieście. Zorganizowane, przeznaczone i całkowicie podporządkowane władzy cesarskiej, nie gościło zwykłego śmiertelnika przez 500 lat. Odlot!
Potem fantastyczny ogród Pięciu Pagód za północną bramą. Z najwyższego wzniesienia rozciąga się świetny widok na całe zakazane miasto, a właściwie rozciągał by się gdyby nie potworny smog zasnuwający wszystko. Kiedy oni robią te śliczniutkie zdjęcia na pocztówki?
Chcąc dopełnić kompletu wrażeń ze stolicy zagłębiamy się w kręte uliczki dzielnicy Qianmen, zaraz na południe od placu Tiananmen. Zupełnie inne miasto, tak bardzo przypominające teraz kolorowy bałagan Datongu.
W powrotnej drodze, zaraz koło hotelu łapie nas deszcz. Kupujemy szybko wypatrzone wcześniej placki i chowamy się do malutkiej restauracji. Aby nie robić poruty zamawiamy szybko „to samo co ten pan przy stoliku obok”. No i przez następne kilka dni nie przestajemy tego robić. Danie okazuje się być najwspanialszą rzeczą jaką kiedykolwiek jadłem. Niby zwykły kurczak w sosie słodko kwaśnym z grzybami ale kucharz jest czarodziejem. Odtąd spędzamy tam codziennie sporo czasu rozkoszując się rożnymi smakołykami oraz zaprzyjaźniając się z rodzinką. Małżeństwo prowadzi interes, on jest kucharzem ona kelneruje. Dalej jest kilka teorii – czy „piękniś” jest ich synem i czy „gwiazda” to jego dziewczyna. Czy może to rodzeństwo, chociaż dwójka dzieci? Jest jeszcze jedna dziewczyna do pomocy – może to jest ich córka? No ale co wtedy robiłby tu „piękniś”, który do roboty ma lewe ręce? Zagadka pozostaje nierozwiązana. Zresztą nie ważne – co tam się najedliśmy to nasze.

23.08.2002
Dzień lenistwa.
Spacerując sobie niespiesznie krętymi uliczkami w Qianmen dowiadujemy się od jakichś młodzików, że jesteśmy tacy „cool” pijąc sobie piwko na ulicy. Co za wspaniały kraj! U nas policja tylko czeka żeby poinformować, że wcale takie „cool” to nie jest. Odwiedzamy też kilka galerii sztuki prowadzonych przez studentów gdzie pod koniec rozczarowujemy właścicieli nie chcąc nic kupić. A chcieli tylko podszkolić swój angielski...
Ktoś oferuje się zaprowadzić nas do MacDonalda... Człowieku! Jeszcze nie zwariowałem, żeby otoczony tymi smakami i zapachami Twojej tradycji jeść to sprasowane gówno. Smutne jest, że nie potrafimy wyzwolić się spod brzemienia tej naszej/nie naszej zachodniej kultury. Nawet jeśli się staramy.

24.08.2002
Pałac Letni.
Na miejsce dojeżdżamy metrem i dwoma autobusami. Wejście znajdujemy szybko. Tam tylko standardowa kłótnia o bilety studenckie i wchodzimy. Kupujemy masę browarów, eeee znaczy się mapę ogrodów (szkoda, że tylko po chińsku) i przez 6 godzin zwiedzamy ten wspaniały kompleks pałacowy. Jestem zauroczony. Dużo można by pisać. Wystarczy, że doskonale odpoczęliśmy sobie od tłumów i zgiełku miasta. Zobaczyliśmy masę świetnych założeń parkowych, wspaniałych budowli, świątyń itp.
Wypoczęci i wyluzowani wracamy do hotelu i naszej knajpki.

25.08.2002
„Wycieczka na MUR”
Zabieramy potrzebne rzeczy i strasznie łączonym transportem docieramy do wsi Huanghua. Tam wdrapujemy się na MUR. Mimo tego, że znów sponsorujemy połowę wioski „opiekującej się” zabytkiem, jest cudownie. Wszystko wygląda właśnie tak jak sobie wyobrażałem. Mur ciągnie się od horyzontu po horyzont wspinając się grzbietami zielonych gór, ginąc w dolinach aby wynurzyć się w najmniej oczekiwanym miejscu. Czasem wydaje się, że tworzy pętle, znika gdzieś bez sensu i wraca w to samo miejsce. Dziwne i piękne. Tu chyba najbardziej odczuwam obecność historii, jest wszędzie, chodzę po niej, dotykam, czuję. Niesamowite wrażenie.
Wieczorem siedząc przy piwku w jednej z fortec i obserwując zachód słońca powoli uzmysławiam sobie jakie ogromne mam szczęście, że mogę tu być.
Na kamieniu pode mną mocno wytarte już znaki. Może nazwiska wykonawców tej sekcji, edykt cesarski, bitewny poemat a może zasady BHP.
Kładziemy się spać. Ostatnia załoga fortecy, tej największej, tak naprawdę, bezużytecznej budowli na świecie...

26.08.2002
Rano budzą mnie wiertarki rzemieślników budujących mur. Przynajmniej tak mi się śniło, a to po prostu ogromne cykady.
Ostatnia wycieczka do następnej baszty, jeszcze kilka spojrzeń, żeby zachować jak najwięcej w pamięci i wracamy do Pekinu.

27.08.2002.
Dziś jest ten dzień. Wracamy. Żegnamy się z naszą restauracyjką, rozkoszujemy się ostatnim daniem, wspólne zdjęcie z rodziną, wymiana adresów i spadamy. Jedziemy na północ miasta do dworca autobusów dalekobieżnych. Zdążamy na styk. Będziemy jechać autobusem sypialnym – ciekawy to wynalazek, więc kilka słów na jego temat. Z zewnątrz nie wyróżnia się specjalnie od innych w parku maszyn ChRL. W środku znajdują się trzy rzędy łóżek piętrowych ułożonych wzdłuż pojazdu. Z tyłu wielkie łoże na 5 osób na dole jak i u góry. No i pięknie, tylko łóżka mają wymiary jakieś 150 na 70 cm. Optymalizacja.
Jedziemy z mongolskimi handlarzami. Chyba interesy się udały bo humory dopisują i wódka leje się gęsto. Co jakiś czas postój na siusiu wywołuje nagły pęd ku drzwiom i ogólne tratowanie naszych plecaków leżących między łóżkami. Łączę się duchowo z ich zawartością. Uważaj gnoju na moją wazę z dynastii Ming – zawsze chciałem to powiedzieć...

28.08.2002.
Rano wymęczeni niezbyt wygodą jazdą wysiadamy w Eren. Załatwiamy busik przez granicę do Zamen Uud, wydajemy ostatnie yuany i definitywnie żegnamy się z Chinami mrużąc oczy od piasku gnanego z pustyni.
W Zamen Uud, na dworcu, dantejskie sceny. Czekamy na otwarcie kas. Nagle poruszenie, do okienka zrywa się ogromny tłum; przepychanki, krzyki, groźby. Tłum gęstnieje, faluje niczym jakiś wielki organizm napierający na malutkie (zamknięte jeszcze oczywiście) okienko kasy. Wtem, twór, jakby wysuwa swoje ramię, dotykając kasy – to pod dyktando policjanta zaczyna formować się kolejka. Jednak ramię załamuje się i siłą rozpędu potwór zalicza ścianę pyskiem – policjant na chwilę zagapił się i kolejka znikła. Lecz cóż to? Ciałem zaczynają targać jakieś konwulsje – to władza się wkurzyła i ustawia kolejkę elektrycznym szokerem. Według Agaty jeden z jej uczestników przyjął 8 wyładowań. Według mnie jest ostro...
Wreszcie i nam udaje się kupić bilety. Spotykamy też dwóch kolesi jadących do Ułan Bator. Młodszy jest Izraelczykiem a drugi – gość w średnim wieku to Amerykanin Irańskiego pochodzenia. Podróżują razem i dołączają do nas w pociągu. Razem stanowimy front „przeciwko” pijanym mongolskim cwaniaczkom czyhającym nieustannie na nasze miejsca i umilamy sobie długą podróż opowieściami. Ja podziwiam Pawła, który doskonale radzi sobie kłócąc się po rosyjsku...

29.08.2002
Lądujemy w Ułan Bator, gdzie udaje nam się kupić bilety bezpośrednio do Irkucka za przystępną cenę. Czekając na pociąg, wydajemy ostatnie tugriki na, delikatnie mówiąc, nędzne Old Czech Pilsner’y. Wracamy na dworzec, gdzie jeszcze kradną mi portfel, i wsiadamy do pociągu, aby odbyć już jeden z ostatnich etapów podróży. Za tydzień w domu!!!