ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Munku Sardyk nieopisany

Autor: Andrzej Muszyński
Data dodania do serwisu: 2005-01-26
Relacja obejmuje następujące kraje: Rosja
Średnia ocena: 5.94
Ilość ocen: 505

Oceń relację

Munku Sardyk to najwyższy szczyt dzikiego syberyjskiego pasma Sajanów, leżący dokładnie na granicy Rosji z Mongolią. Jedyną wzmiankę o drodze na wierzchołek odnaleźć można w przewodnikach wyd. „Bezdroża” pt. Kolej Transsyberyjska oraz w wyczerpanym już nakładzie Bajkał. Zasoby internetowe również nie dostarczają wyczerpujących informacji na ten temat, toteż generalnie zdani byliśmy na swoją intuicję i doświadczenie w górskich wędrówkach. Czas tę lukę zapełnić. Ruszamy!

Wysiadamy z Kolei Transsyberyjskiej w Sliudance, skąd wynajętym gazem przemierzamy około dwieście kilometrów do wsi Mondy. Jeżeli kiedykolwiek wyobrażałem sobie wieś syberyjską, to właśnie tak – drewniane chałupy, gruntowa droga, cisza, ołowiane chmury przygniatające ponury masyw gór. Wszyscy przyglądają nam się z zaciekawieniem, tuż obok nas przejeżdża na koniu skośnooki Buriat. Czujemy się wyobcowani ... mocno wyobcowani.

Dwudziestokilometrowy odcinek od Mondów do mostu na Białym Irkucie pokonujemy początkowo pieszo, a następnie samochodem życzliwego Rosjanina. A wy kuda? – pyta. My tam, na Munku Sardyk. A, tam wy znajetie szto tam ciewodnia haraszo, a utram snieg? Budtie gatowy. Jesteśmy.W maju na górę, pokrytą grubą warstwą lodu i śniegu, wchodzi spora grupa pielgrzymów.Latem sytuacja się komplikuje. Na trasę most - szczyt - most należy przeznaczyć 4–5 dni, w zależności od pogody. Oficjalnie należy złożyć wizytę posterunkowi wojskowemu w Mondach celem otrzymania pozwolenia na pobyt w strefie przygranicznej, jednakże my lekceważymy ten wymóg unikając jakichkolwiek spotkań ze służbami mundurowymi w tym kraju. Trochę ryzykujemy, tym bardziej, że czynność ta nic nie kosztuje, o czym dowiedzieliśmy się już po całej przygodzie w Syberii.

Początkowo wędrujemy malowniczym i dzikim kanionem w górę rzeki, napotykając co trochę kopczyki z kamieni oznaczone sprayem na czerwono. Później powiedziano nam, iż są dziełem rosyjskich studentów, którzy niedługo przed nami zapragnęli oznaczyć drogę na szczyt, co udało im się wykonać do Jeziora Echo, odkąd na jakiekolwiek wskazówki, co do kierunku marszu nie można już liczyć. Leje deszcz. Sajany ciągle okazują się miejscem ponurym i oślizgłym, a przez to, przynajmniej dla mnie, nieco odpychającym. Pokonujemy bardzo stromy i śliski próg skalny, co z dwudziestoparokilowym plecakiem nie jest łatwą i bezpieczną czynnością. Wracamy do koryta rzeki schodząc po drewnianej drabinie. Przed nami wąska gardziel z bardzo silnym prądem. Uświadamiamy sobie, że nie tędy droga. Opuszczamy potok wspinając się na prawo bardzo stromym, grząskim osuwiskiem. Kije trekkingowe wydają się niezbędne. Nocujemy na stoku w sąsiedztwie podejrzanie rozrzuconych wszędzie wokół stert przeróżnych produktów spożywczych, co jeszcze bardziej dodaje tajemniczości temu miejscu. Wygląda to tak, jakby rozszarpały je niedźwiedzie.

Następnego dnia, kierując się na prawo, wędrujemy szeroką trawiastą doliną, pokonujemy stromy próg skalny stawiając stopy w wąskiej dolinie o wybitnie wysokogórskim charakterze ograniczonej z prawej potężnymi turniami (przypominającymi Buczynowe Turnie od strony Dol. Pięciu Stawów), z lewej zaś podłużnym garbem skalnym, który trawersujemy po śliskim, ruchomym gołoborzu, jak się okazuje zupełnie niepotrzebnie - należało wejść prosto na jego grzbiet, odbijając w lewo. Ogarniają nas wątpliwości – jezioro powinno się znajdować właśnie tu. Pomyliliśmy drogę? Wreszcie moim oczom ukazuje się turkusowy kolor wody lśniący wśród poszarpanych skał i płatów śniegu. Towarzyszy nam wielka ulga i radość. Wszystko zgodnie z planem. Przed nami masyw Munku Sardyk. Patrzę na innych – podziw, strach, pokora? Kilkusetmetrowe urwiska, oślepiający blask lodowca i bezgraniczna pustka. Ile tu miejsc nie tkniętych ludzką stopą. Długo nie mogę się zabrać do rozbijania obozu. Głęboki sen przerywa głuchy huk spadających głazów. Jesteśmy na wysokości 2600 m n.p.m., ponad 7000 kilometrów od domu...

6.00. Biały lodowiec na tle dosłownie granatowego nieba robi piorunujące wrażenie. Wokół szron. Zostawiamy namioty, zabieramy ze sobą prowiant, ubranie, awaryjnie śpiwór, smarujemy twarze filtrem ochronnym, zakładamy okulary i uderzamy do góry, oczarowani otoczeniem, pełni wiary we własne siły i podbudowani doskonałymi warunkami atmosferycznymi. Stromym płatem śniegu omijamy z prawa położoną centralnie w dolinie bulę skalną, kierując się w stronę widocznych płyt skalnych. To był nasz błąd. Nasz atak szczytowy staje się z minuty na minutę brawurowy i niebezpieczny. Skała jest krucha i niesamowicie sypka. Odwrotu nie ma. Pod nogami pojawiają się przepaście, lecą kamienie, droga staje się coraz to bardziej powietrzna, wbijamy końce butów w twardą skorupę śniegu, opieramy krawędzie podeszwy o występy skalne. Już dotykamy lodowca i po stromym rumowisku wspinamy się na przełęcz pod kopułą szczytową.
12.00. Chwila oddechu.
Przeliczyliśmy się? Czy Munku Sardyk nas pokonał? Różne myśli plątają się po głowie. Przecież w zasadzie nikt nie wie, gdzie jesteśmy. O jakiejkolwiek pomocy w razie wypadku nie ma mowy. Nikomu nie życzę znaleźć się tu w deszczu, nie mówiąc o śniegu, kiedy zejście na dół graniczy chyba z cudem. Należy zaznaczyć, że turyści, zmierzając od jeziora, powinni kierować się na przełęcz, na lewo od wypiętrzenia w grani przypominającego wyraźnie odwrócony Giewont. Droga ta, choć krucha i również niebezpieczna stanowi o wiele lepsze rozwiązanie.
12.30. Zaczynamy decydujący odcinek. Im wyżej jesteśmy, coraz częściej powraca pytanie - jak stąd zejdziemy? Już wiemy, że raki i ewentualnie lina asekuracyjna to niezbędny ekwipunek turysty na Munku Sardyk. Tym sposobem można by atakować szczyt bezpośrednio krawędzią lodowca (uwaga na spadające kamienie!). Pokonujemy okrakiem skalne konie, półki i oblodzone żleby, by pokonać ostatnie sto metrów z pomocą zamocowanych lin i stanąć na świętej górze Buriatów, którzy ponoć wierzą, że nigdy nie stanęła na niej ludzka stopa.
Przed nami Mongolia z Jeziorem Chubsgulul na pierwszym planie, widok morza gór, dzikiego syberyjskiego krajobrazu oszałamia, fascynuje, pozwala całkowicie zapomnieć o głodzie i zmęczeniu. Jesteśmy na wysokości 3494 m. n.p.m. Zejście wydaje się jeszcze bardziej niebezpieczne, schodząc tyłem, unikamy patrzenia w dół. Jesteśmy bardzo zmęczeni.
16.10. Dochodzimy wreszcie do przełęczy, krótki posiłek i ruszamy granią naprzód, trawersem osiągając przełęcz pod wspomnianym już „odwróconym Giewontem". Drobnymi kroczkami kierujemy się ku namiotom. Na koniec przeżywamy prawdziwe chwile grozy, gdy nasz kompan upadł na stromym płacie śniegu, nie mogąc się w żaden sposób zatrzymać pędził z ogromną prędkością w stronę gigantycznych głazów i gdyby nie bystrość umysłu i sprawność fizyczna Danusi, błyskawicznym skokiem przecinającej drogę spadającemu Pawłowi, wyprawa mogłaby się skończyć prawdziwym dramatem.
20.30. Idziemy spać. W nocy wiatr i siekący deszcz wygina pałąki.
Mimo to jesteśmy raczej spokojni - Munku zdobyty, emocje opadły, w dolinie jesteśmy raczej bezpieczni.
11.30. Zwijamy biwak i rozpoczynamy odwrót. Zimno.
19.05. Pojawiamy się przed mostem. Rozbijamy się.
5.30. Wychodzę z namiotu. Śnieg sięga mi po kostki...