ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Mont Blanc 2006

Autor: Przemek Pajcz
Data dodania do serwisu: 2006-08-01
Relacja obejmuje następujące kraje: Francja
Średnia ocena: 5.53
Ilość ocen: 179

Oceń relację

Przygotowania

W mojej głowie Mont Blanc tkwił już na dobre od ładnych kilku lat. W zasadzie nie miałem wówczas pojęcia, że ludzie, z którymi zrealizuję jedno ze swoich marzeń są mi jeszcze zupełnie obcy, że nie będzie to nikt, z kim przemierzałem nasze polskie góry ani nikt z dotychczasowych przyjaciół.
Poznaliśmy się raptem rok temu podczas telewizyjnego programu Zdobywcy, a po jego zakończeniu część znajomości i przyjaźni przetrwała, tak zrodziła się Siła Wspólnych Marzeń. Już w listopadzie ustaliliśmy kierunek i cel wyjazdu - Dach Europy - Mont Blanc.
Nikt z nas nie miał doświadczenia w tak wysokich górach, nie planowaliśmy też wynajęcia przewodnika zatem czekało nas trochę pracy organizacyjnej. Pół roku przed wyjazdem znany był termin, ustalona była lista potrzebnego sprzętu, miejsce startu i przebieg trasy.
Ekwipunek był istotnym elementem planowania i przygotowań, bo oprócz standardowego wyposażenia turystycznego jak kuchenki, plecaki, czy namioty dochodziło wszystko to, co związane jest z poruszaniem się w warunkach zwiększonego ryzyka (kaski, uprzęże, liny asekuracyjne, karabinki i taśmy do asekuracji) oraz do bezpiecznego poruszania się po lodowcu (raki, czekany, buty wysokogórskie, odpowiednie okulary przeciwsłoneczne, wysokościomierz, itd.) Listę ekwipunku wypełniały też odpowiednie śpiwory oraz odzież, latarki czołowe, zapasy żywności, itp.)

Z naszej czwórki, bo w tylu ostatecznie zdobywaliśmy górę (w odrębnej ekipie szła kilkuosobowa grupa, która ze względów logistycznych - odrębny samochód, inna trasa oraz czas dojazdu, w rezultacie poruszała się osobno) w zasadzie cała trójka, poza mną, przygotowywała się też kondycyjnie: Bartek urządzał sobie kilka razy w tygodniu długie marszobiegi, Konrad - oprócz , z racji wykonywanego zawodu, codziennego przemierzania lasów dodatkowo biegał, a Bartek był już na tyle rozbiegany, ze wziął nawet udział w maratonie. Miałem więc pewne obawy, co do równowagi sił, gdyż oderwany zostałem prawie wprost zza biurka, miałem tylko nadzieję, że wytrzymałość jako cecha motoryczna kształtowana latami oraz moje obycie i wiele wędrówek w polskich górach, oraz jednak dość aktywne życie pozwolą wyrównanie szans. Nikt jednak nie wiedział jak zadziała na nas wysokość, tego powyżej 4 tys. metrów nie można być pewnym. Choroba wysokościowa dopada wszystkich, albo nie dopada nikogo, albo jednego, albo kilku. I w zasadzie nie można się na nią w żaden sposób przygotować, zapobiec - pozostaje tylko aklimatyzacja do warunków i rozsądek przy podchodzeniu już na miejscu.
Cześć sprzętu i wyposażenia sprawdziłem już pół roku przed wyjazdem - w styczniu wchodząc zimą, w kilkustopniowym mrozie na Stóg Izerski - tam sprawdziłem dopasowanie raków do butów, poczułem jak chodzi się w tak niecodziennym przecież obuwiu, jak spisują się stuptuty - ochraniacze przeciwśniegowe zakładane na buty i nogawki oraz czy mały plecak wypadowy będzie wystarczającej pojemności. Drugi wyjazd, tym razem w Tatry, choć również weekendowy, miał miejsce miesiąc później i wzięli w nim udział wszyscy uczestnicy wyprawy. Poza oczywiście wycieczką w góry, symulowaliśmy zjazdy po oblodzonym stoku, które mogą się zdarzyć na lodowcu i konieczne wówczas hamowanie czekanem, chłopacy pierwszy raz pochodzili trochę w rakach, związaliśmy się też lina asekuracyjną, która towarzyszyć nam miała już na lodowcu. Był jeszcze jeden wyjazd w Tatry, już w maju, a więc na miesiąc przed, ale niestety bez Bartka i Konrada. Dla Sławka, który co prawda mieszka tuż koło Szczyrku, ale z górami nie miał wiele do czynienia, było to pierwsze zetknięcie z Tatrami Wysokimi. Na Zawrat brnęliśmy w śniegu, drugiego dnia z kolei wybraliśmy się na Kościelec, który przypomina nieco część podejść, które były przed nami w znacznie większej jednak skali, ale doświadczenie z wszech miar wskazane (np. każdy indywidualnie musi zadecydować, w którym momencie zakłada cięższe buty wysokogórskie, czy wygodnie mu w takim obuwiu chodzić po skale).
Mailowo ustalaliśmy ostatnie szczegóły - jaką ilość gazu zabieramy, gdzie się spotykamy, czego nam brakuje, co można ewentualnie wypożyczyć i od kogo, ile aparatów , no i co z saksofonem.
Tak oczekiwaliśmy na dzień wyjazdu. Każdy z nas otrzymał patronaty honorowe od włodarzy miejscowości, gmin czy powiatów, w których mieszkamy. W moim przypadku był to patronat honorowy Starosty Poznańskiego oraz Wójta Gminy Tarnowo Podgórne.

23 czerwiec - piątek
Zebraliśmy się już dzień wcześniej w przygranicznej miejscowości i to z dwóch powodów: po pierwsze tam wypoczywał Bartek, a poza tym stamtąd bliżej, zawsze 2-3 godziny w zapasie. Jak się okazało nie wystarczyły - planowaliśmy od razu dojechać do Chamonix czy Les Houches, jednak trasa przez caluśki kraj naszych zachodnich sąsiadów i czekająca nas droga lokalnymi francuskimi drogami okazała się zbyt długa. Nocujemy na zupełnie przypadkowej francuskiej łące. Jak się potem okazało to pierwsze odstępstwo od pierwotnego planu było pierwsze, ale nie ostatnie. Można nawet powiedzieć, ze na miejscu wywróciliśmy plan do góry nogami - tylko cel się nie zmienił - Mont Blanc.

24 czerwiec - sobota
O poranku, w małym, sennym francuskim miasteczku kupujemy bagiety, które suche smakują nam wyjątkowo, w kolejnym miasteczku poranna kawa w barze na rogu - to nieprawdopodobne - w sobotę, po ósmej rano jest już wielu porannych gości, którzy w gronie znajomych delektują się poranną kawą w malutkich filiżaneczkach. Po drodze robimy jeszcze ostatnie zakupy, brakujące taśmy i linę oraz równie ważną, dokładną, w skali 1: 25 000 mapę okolicy wraz z całą drogą, którą przyjdzie nam przemierzyć. Na camping Bellevue w Les Hauches docieramy tuż po południu, tam odbierzemy wypożyczone z Polski namioty, które zabrała druga ekipa. Mamy dużo czasu, piękny widok, zaciszne miejsce, francuskie różowe wino i siebie nawzajem. Rozbijamy namioty, pakujemy do wyjścia na dzień następny i około północy idziemy spać. Choć pierwotnie niedziela miała upłynąć na wycieczce w góry z lekkimi plecakami, decydujemy od razu, że zwijamy obóz i ruszamy w góry.

25 czerwiec - niedziela
Ciepły poranek, nawet zastanawiam się czy te wszystkie zimowe rzeczy, cieple śpiwory rzeczywiście się przydadzą, taki upał, w dzień siedzieliśmy w samych spodenkach, w nocy w śpiworze nie można było wytrzymać, czy aby na pewno zabierać zimowe spodnie? Tak, zabieramy wszystko choć w sumie każdy plecak waży ok. 30 kg
Kolejka linową z Les Houches wjeżdżamy na 1800 m npm, niedaleko górnej stacji kolejki jest stacja popularnego TMB, czyli Tramwaj du Mont Blanc, który rozpoczyna swój bieg w St- Gervais-Les - Bains a kończy na Le Nid d-Aigle na wysokości 2372 m npm. Odcinek pomiędzy dwoma kolejnymi stacjami pokonujemy już pieszo, idąc wzdłuż torowiska.
Przy końcowej stacji (nie ma zbyt wielu ludzi, bo do 01 lipca popularny tramwaj nie kursuje, przechodząc przegląd po okresie zimowym) robimy dłuższy odpoczynek i decydujemy, że jeszcze 400 m w górę i nocujemy. Początkowo wybieramy złą drogę, wiedzeni urokiem potężnego jęzora lodowca Glacier de Bionnassay, musimy zawracać, ta godzina kosztuje nas sporo sił, zwłaszcza, że od momentu startu dzieli nas już 600 m różnicy wzniesień.
Po monotonnym marszu wzdłuż trasy kolejki teraz już tylko ?prawdziwe góry?. Po rumoszu skalnym, powoli pniemy się w górę. Zaczyna padać, do miejsca schronienia już tylko 100 m w górę, jakieś pół godziny. Bartek z Konradem rozważają nawet przez moment rozbicie namiotu natychmiast, gdy tylko znajdzie się jakiś prosty skrawek skały czy śniegu, udaje się ich jednak przekonać, że warto włożyć jeszcze trochę wysiłku w tych niesprzyjających warunkach by dotrzeć do celu. Naprawdę zmęczeni docieramy wreszcie do schronu/baraku Forestiere, mamy szczęście, jest trochę miejsca na podłodze.

Pierwszy raz roztapiamy śnieg, by ugotować coś do jedzenia, zwykle są do gotowe do zalania gorącą wodą dania. Odpoczywamy, przygotowujemy nocleg - mamy dach nad głową, bez żadnych wygód, ale tu deszcz nas nie dopadnie.200 m niżej pożegnaliśmy ostatnie muchy, a ich miejsce zajęły kozice. W odróżnieniu od naszych, tatrzańskich nie są tak płochliwe, pozwalają zbliżyć się na odległość kilku metrów.
Wieczorem spoglądamy na dolinę, w której migoczą światła Chamonix, wysyłamy smsy, a Sławek ku zaskoczeniu pozostałych , nocujących w schronie turystów przygrywa na saksofonie. Gdzie on go zmieścił?

26 czerwiec - poniedziałek
To ma być z założenia lekki dzień i aklimatyzacja do wysokości. Podchodzimy stroma granią do schroniska de Tete Rousse ( 3167 m npm ). Odpoczywamy przy piwie Mont Blanc (do wyboru tradycyjne jasne lub moje ulubione pszeniczne, mniam), Tete Rousse (nieco ciemniejsze). Schronisko w żadnym wypadku nie przypomina (ani z zewnątrz - bardziej nowoczesne biuro; ani wewnątrz - bar sieci fast foodów) znanych nam, polskich schronisk z klimatem.
Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi nasze stylowe, wkomponowane w krajobraz, stare schroniska , w których wciąż jeszcze można kupić ręcznie lepione pierogi z jagodami.
Na kamieniach i śniegu, w miejscu będącym już w praktyce lodowcem o nazwie takiej samym jak schronisko - Glacier de Tete Rousse, rozbijamy namioty, zakładamy nasz obóz wypadowy. Przydają się śnieżne łopaty, zupełnie niepotrzebnie niesiemy szpilki, które zupełnie się nie przydają. Wszystkie odciągi mocujemy są do kamieni, dodatkowo wzmacniając wielkimi skalnymi kawałkami, by namiot nie odfrunął w przypadku silnego wiatru. Jest upalnie, ale przyjemnie, spacerujemy po lodowcu w samych spodenkach, ta swoista lodowa plaża nas rozleniwia, gotujemy, rozmawiamy. Tak właśnie miało być i jest.
Dookoła tylko góry, przed nami Wielkim Kuluar (Le Grd Couloir) ze słynnymi spadającymi kamieniami, zwanymi pieszczotliwie The Rolling Stones. One rzeczywiście tam lecą, co rusz widzimy spadające kamienie, a to, że widzimy je z takiej odległości oznacza, że nie są małe, to realne zagrożenie, z którym przyjdzie zmierzyć się następnego dnia. Im więcej ich leci i im wyraźniej je słychać tym bardziej czujemy się w sercu gór. Dziś pewnie wielu zasypia przy rechotaniu żab, ktoś z naszych rodzin może słyszy szczekanie psa, ktoś inny szum morza czy strumyka, odgłosy ulicy a my - spadające kamienie - to one nas usypiają.
W nocy temperatura spada do minus 4, jest wyraźnie zimniej, zimowe śpiwory są znacznie przydatniejsze.

27 czerwiec - wtorek
Namioty, cześć jedzenia, brudna odzież, ale i czysta bielizna, duże plecaki, trochę drobiazgów, drugie buty, łopata zostają w bazie, zabieramy najpotrzebniejsze rzeczy, pakujemy małe plecaki - nie będzie nas w bazie 2 lub 3 dni , jeśli wszystko pójdzie dobrze.
Co wśród tych najpotrzebniejszych rzeczy robi saksofon? Też bierzemy.
Przed nami najtrudniejszy fragment wspinaczki - 500 m w górę po skale a po dłuższym odpoczynku drugie tyle już po lodowcu.
Ruszamy już w uprzężach, w kaskach na głowach, które potrzebne w zasadzie są właśnie w drodze z Tette Rousse ( 3167 m npm ) do schroniska Gouter ( 3782 m npm ). Przed Wielkim Kuluarem zakładam raki, choć to tylko kilkadziesiąt metrów. Trzeba przejść przez stromo opadający w dół lodowcowy jęzor przy opadających, staczających się z góry dość obficie kamieniach. Robię pierwsze dwa kroki i nagle poniżej mnie przelatuje francuski myśliwiec. Huk jest potężny, drgania powoduję istny deszcz kamieni z góry, szybko wycofuję się i przyklejam do skały, przy mnie dwóch francuskich turystów. Kamienie lecą, odbijając się w niekontrolowany sposób od skał i śniegu. Z pewnością pilot złamał przepisy, stworzył duże zagrożenie, ja naprawdę się boję - pierwszy raz w tych górach. Ucichło, kamienie toczą się jak zwykle, ruszam na przeprawę przez Kuluar ale już bez pewności, bez przyjemności, chciałbym być już po drugiej stronie. Strach trochę mnie sparaliżował, wbijam czekan co pół metra, poruszam się krokiem dostawnym co znacznie wydłuża przejście przez lodowy jęzor. Gdy jestem już po drugiej stronie czuje dużą ulgę. Jakiś Anglik prze dobre dwadzieścia minut nie może zdecydować się na tę przeprawę, muszą wrócić po niego koledzy. Z jednej strony Kuluaru ja ,z drugiej Bartek z Konradem obserwują jego walkę z samym sobą, widać jego strach, Sławek już daleko w górze. Po około trzech godzinach jestem już na granicy skał i wielkiego lodowca, na Aiguille du Gouter w schronisku o tej samej nazwie. Tu pierwszy od kilku dni prawdziwy, ciepły posiłek, herbata. Niedobre wiadomości od schodzących ze schroniska nie spowodowały zmiany planów. Tego dnia prawie nikomu nie udało się wejść na Białą Górę, weszły tylko dwie trójki z przewodnikami, reszta zawracała z powodu na fatalne warunki atmosferyczne. My postanowiliśmy podejść jeszcze kolejne 500 m w górę po lodowcu , by zwiększyć swoje szanse na zdobycie góry w przypadku niestabilnej pogody. Większość wyrusza z Goutera ok. 2 w nocy by po 6 godzinach być na szczycie, my chcemy ten czas skrócić o połowę i wyruszyć o świcie.
Z taki planem, wczesnym popołudniem, przed 16.00 w dwóch dwójkach, już połączeni linami asekuracyjnymi, w rakach i z czekanami jesteśmy gotowi do kontynuowania naszej drogi. Chcemy dotrzeć do schronu Wallot. Oficjalnie wolno tam spać tylko w przypadkach burzy, opadów, generalnie złej pogody uniemożliwiającej wędrówkę, ponadto w schronisku znajdujemy informację, że schron jest w remoncie, ale to raczej dbanie o interes, o sprzedaż miejsc noclegowych w schronisku niż realne prace remontowe. Mamy też informację, że dzień przed nami spali tam Niemcy, więc taka możliwość istnieje. Ruszamy do krainy lodu i śniegu. Widoczność słaba, mgła i wiatr, ślady niewyraźne. Najlepszą orientację daje wysokościomierz, kierunek znamy, trzeba się wspiąć po lodzie na Dome du Gouter (4304 m npm) i tam wypatrywać schronu. Z Dome du Router trzeba będzie zejść 100 metrów by pokonując przełęcz ( Col du Dome )wspiąć się 150 m do schronu.
Podchodząc, co 100 m w górę robimy 5-10 minutową przerwę, przerwy na złapanie oddechu co 20 kroków. Wysokościomierz pokazuje 4300, czas na określenie kierunku zejścia na przełęcz. Nic nie widać, mgła gęsta, ryzyko, że przejdziemy kilkadziesiąt metrów od schronu lub nieco zboczymy z właściwej drogi duże. Nie podejmujemy ryzyka i skuleni siedzimy na lodowcu, Bartek zapalony survivalowiec wykopuje śnieżną jamę, jest równie urocza jak kuchnia, którą z kamieni wybudował przy obozowisku.
Niepokój narasta, mgła nie ustaje, choć dość mocna wiejący wiatr daje szanse na jej rozdmuchanie. Nagle przejaśnia się na chwilę, gwałtownie wstajemy , rozbiegamy się w promieniu kilkunastu metrów by wypatrywać schronu. Jest!!! Skaczemy do góry z radości, to pierwszy taki moment, gdy cieszymy się wspólnie, uśmiechnięci z drobnego wydawać by się mogło powodu, to wręcz taniec radości. Nie cieszyliśmy się już nawet tak mocno potem, gdy zdobyliśmy górę. Sprawdziło się przysłowie, że góra nie jest najważniejsza, ale droga która na nią prowadzi.
Zostało pół godziny, znamy kierunek, topografie terenu, teraz już nic nam nie przeszkodzi, nawet szalejący wiatr na przełęczy i oblodzone podejście. W stalowym kontenerze czujemy się luksusowo. Wnosimy trochę śniegu do roztapiania (powyżej 3000 m to jedyny sposób pozyskania wody w terenie naturalnym), grzejemy wodę, znowu parę zupek i przed ósmą jesteśmy w śpiworach. Konrad źle znosi wysokość, boli go głowa. Oby noc dała wytchnienie i pozwoliła zebrać siły. W schronie mieszkamy z 4 Włochami, pod stopniami wewnątrz śnieg, małe okienka, metalowa puszka , a my w niej tacy zadowoleni, że udało się tu dotrzeć, małe rzeczy cieszą. Temperatura minus 10, w samej bieliźnie trochę marznę, ale jakoś nie chce się nic robić nawet ubierać .Rzeczywiście zaczynamy żyć w zwolnionym tempie.
O zmroku rozszalała się burza, potężny wiatr, jakiego dotąd nie przeżywał nikt z nas, gradobicie potęgowane przez metalową konstrukcje i blaszane ściany, nie najlepsze samopoczucie i wystraszeni Włosi. To była okropna noc, w ogóle nie spałem, nawet nie wiem kiedy się skończyła. Trudno powiedzieć bym odpoczął, na pewno mięśnie trochę się zregenerowały, ale stan ducha nie najlepszy. Pomimo iż barak ze stali i waży pewnie ładnych parę ton bałem się po raz drugi. Wszyscy się bali podczas tej burzy, nie piorunów czy błyskawic, ale każdy z nas miał wrażenie, że to może być fatalna w skutkach noc, ze kontener nie wytrzyma, albo że zdmuchnie go z tej skały, na której został posadowiony. I cała sytuacja nie była wesoła, brak możliwości odwrotu, zapas jedzenia na 2 dni, Włosi bez zapasu jedzenia, dosłownie bez grama prowiantu!, bez kuchenek i bez gazu, z resztą zimnej wody w termosach, bez śpiworów i materacy. Dobrze, że w baraku były koce - pod nimi, przykryci foliami NRC w ubraniach jakoś przetrwali noc, my w nieco bardziej komfortowych warunkach.

28 czerwiec- środa
Jest siódma, potem ósma, a noc jakby się nie skończyła, ciemno, mglisto, hulający wiatr, tylko grad nie wali już tak jak w nocy i pozwala skupić myśli. Trzeba coś zaplanować, bo przecież nie możemy tak tkwić bez końca w tym schronie. Przecież około 6-ej czy 7-ej rano mieliśmy ruszać na szczyt, trzeba mieć rezerwę na powrót. Około 9.00 postanawiamy, że rezygnujemy, jak tylko pogoda nieco się poprawi odprowadzamy Włochów do Routera, oni chcą być jak najszybciej w bezpiecznym miejscu i sami zwrócili się do nas z taką prośbą, nie znają drogi, a my przecież dzień wcześniej podchodziliśmy z tamtej strony, więc we mgle szanse, że nie zabłądzimy są znacznie większe.
Do Goutera mieliśmy wracać nawet we mgle, czy przy silnym wietrze. Po następnej godzinie wiatr osłabł , była szansa, że wschodzące coraz wyżej słonce, które dla nas było zupełnie niewidoczne spowoduje ruchy powietrza i również poprawi się widoczność. Włosi zmieniają plan - jak warunki pogodowe na to pozwolą - schodzą na stronę włoską, zatem i my możemy pozwolić sobie na korektę planu. Jeśli do południa pogoda zmieni się na tyle, by umożliwić wspinaczkę ruszymy w gór , wówczas z kolejnym noclegiem w Wallocie, gdyż nie zdążylibyśmy już zejść do naszej bazy namiotowej położonej 1600 m niżej od szczytu.
Po 11.00 rozjaśnia się, tylko na siebie spojrzeliśmy, nikt nic nie musiał mówić, w minutę byliśmy gotowi, zastrzyk adrenaliny, szybkie działanie by wykorzystać może przebłysk pogody (a może to trwała poprawa? ). Nie ustrzegliśmy się w tym gorączkowym przygotowaniu od błędów - nie zabraliśmy na szczyt ani odrobiny wody, bo to tylko 3 godziny, pierwszy raz nie nasmarowaliśmy twarzy kremem z silnymi filtrami UV (bo nie było to odruchowe przy mglistej pogodzie ). I zapłaciliśmy za to - spieczone nosy i schodząca skóra oraz odwodnienie organizmu, ale o tym za chwilę. Nie zapomnieliśmy ( Sławek ) saksofonu, który na Mont Blanc mógł się przecież przydać.

Opady gradu, dziwnej struktury i kształtów śniegu (białe kuleczki), potężny wichura , spowodowały iż większą część drogi przecierałem szlak, brnąc często po kolana. Ta pełnia zimy w środku upałów na dole była nieprawdopodobna, jak i otaczające nas lodowe formy, kraina bajkowa, pusta, nikogo prócz nas. Po niespełna trzech godzinach , pokonując lodowe granie Grande Les Bosses, Petite wysokościomierz pokazał 4800 m, wszędzie było już z górki, Sławek był niespokojny, rozglądał się gdzie by tu jeszcze można wyżej podejść, ale "wyżej" już nie było, jakoś nie chciał w to uwierzyć patrząc na chmury, które przesłaniały widok. Chciało się powiedzieć "to już ?". No i wtedy Sławek wyciągnął instrument, zaryzykowałbym twierdzenie, że to pierwszy saksofonista z instrumentem na Mont Blanc - warto było.
Na szczyt dociera Bartek z Konradem, jest cała ekipa, teraz przeżywamy wspólnie chwile radości, bo poranku, który na to zupełnie nie wskazywał. Na szczycie spędzam w sumie około 40 minut spoglądając na świat z innej perspektywy, daleko w dole pod nami, ponad kilometr niżej sterczą skalne szczyty, które normalnie budzą grozę oglądane z Chamonix. Nawet monumentalna Aiguille du Midi jest kilometr niżej.
Schodząc w dół mijamy tylko 1 ekipę, chyba Czechów, którzy w tym dniu byli drugą i ostatnia ekipą, które weszła na szczyt. Jesteśmy spełnieni, udało się, dopiero przy zejściu często zatrzymujemy się na dłużej i kontemplujemy miejsce w którym się znaleźliśmy, jest czas na zdjęcia, na pożegnanie z baśniową lodową krainą. W schronie spotykamy już kolejną ekipę Czechów, którzy zaatakują następnego ranka.
My myślami jesteśmy już na dole, to nieprawdopodobne jak teraz ciągnie nas w dół, tęsknimy za bliskimi, to w zasadzie mój pierwszy moment, gdzie tyle myślę o żonie i córeczkach na tej wyprawie, wcześniej myśli były niespokojne, koncentrowały się na tym jak najlepiej w przeć pod górę, teraz gwałtowny zwrot, być już w domu. Rozmawiamy całymi godzinami i herbacie, o tym co zjemy, naprawdę brązowawa woda z roztopu wychodzi nam już bokiem, licytujemy się co kto kupi w supermarkecie.

29 czerwiec - czwartek
Wcześnie rano opuszczamy schron, do supermarketu już tylko dwa dni, ale 2 godziny do herbaty, makaronu, czy nawet omleta, do Routera.
Wciąż nie mijamy podchodzących turystów, widać warunki pogodowe w nocy uniemożliwiły wyjście. Nie mylimy się, wszyscy próbujący startu o 2.00 zrezygnowali, ale około 9.00 mijamy już pierwszych, idących zakosami turystów. Dalej ciągnie już cały rozciągnięty tłum, może z 50 osób. A my mieliśmy szczyt tylko dla siebie, to zupełnie inne przeżycie. W Routerze zamawiamy 4 litry herbaty, która znika błyskawicznie, odpoczynek i powrót skalną granią do bazy namiotowej. Grań jest przysypana śniegiem, którego na początku się trochę obawiamy, ale nie jest zbyt ślisko, cały czas jednak, gdy tylko do skał przytwierdzone są stalowe liny, wykorzystujemy je do asekuracji, wpinając karabinki, które taśmą połączone są z naszymi uprzężami.
Ciągnie nas w dół, więc przy namiotach postanawiamy je złożyć, uczcić sukces Siły Wspólnych Marzeń i znów zasiadamy przy małym zimnym Mont Blancu. Zaraz potem dalej w dół do schronu Forestiere, w którym też spaliśmy idąc w górę. Pada deszcz, który jakoś przeszkadza znacznie mniej, tyle w nas pozytywnej energii. I znów w międzynarodowym towarzystwie, z Hiszpanami wymieniamy się uwagami, dowcipkujemy.
Znów woda ze śniegu na zupę, herbatka malinowa, a pragnienie nie maleje. Zasypiam po dwóch nieprzespanych nocach, jest ciepło (w nocy minus 1) nie wieje, prawie jak w domu.

30 czerwiec - piątek
Sławek nie gra już na saksofonie, posiłek ograniczamy do minimum, wyraźnie nam się spieszy. Pojawiają się pierwsze strumienie, woda smakuje. Pokonujemy ta samą drogę tyle, że w przeciwnym kierunku, nogi same nas niosą, sam marsz tak nie męczy co znowu ciężkie plecaki. Ostatnie strome zejście do Le Nid d-Aigle - końcowej stacji kolejki TMB, dwie stacje w dół po torach i docieramy do górnej stacji kolejki linowej, stamtąd już w dół, pierwsze kroki do supermarketu, uczta dla oka, za chwilę dla ciała. Siadamy na ?naszym campingu? pod drzewem i pijemy, jemy, pijemy. W krótkim czasie każdy z nas wypij po ok. 3 litry płynów. Nie rozbijamy namiotów, wciąż ciągnie nas w dół, czyli do domu. Po prawdziwej biesiadzie, pierwszym od tygodnia prysznicu, po założeniu czystych ubrań jedziemy do Chamonix, to kilka kilometrów i naprawdę szkoda by było nie poczuć klimatu tej górskiej perełki.
Naprawdę nie żałujemy, miejsce takie jak je sobie wyobrażałem, z niezliczoną ilością kawiarenek, restauracyjek, uliczek. Krótko mówiąc nie Kościelec a Krupówki. Po południu ruszamy w drogę powrotną, ostatni nocleg ( pod chmurką we francuskim lesie ).

01 lipiec - sobota
Jak to dobrze, że trwają Mistrzostwa Świata, autostrady w Niemczech wydają się puste. Nie wiemy kto z kim, nie znamy wyników, ale powoli wracamy do rzeczywistości.
W pierwszej polskiej restauracji zasiadamy przy dogrywce, potem karne, najważniejsze, ze półfinały i finał przed nami. Tak to znak, że czas Białej Góry się skończył na dobre. W podróży był czas na rozmyślania i rozmowy o kolejnej podróży Siły Wspólnych Marzeń.
A marzenia są daleko??

Przemek Pajcz
www.silamarzen.pl