ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Krzyk na pustyni

Autor: Grażyna Czerna
Data dodania do serwisu: 2003-02-21
Relacja obejmuje następujące kraje: Syria
Średnia ocena: 6.63
Ilość ocen: 176

Oceń relację


Wróciłam z dalekiej podróży, a zarazem tak mi bliskiej, bowiem nie mając żadnych planów na tegoroczne wakacje, postanowiłam odwiedzić w Syrii córkę, studiującą na Damasceńskim Uniwersytecie. Ostatnio nie miałam z nią kontaktu, a przerażała mnie pogarszająca się sytuacja na Bliskim Wschodzie, więc po załatwieniu wizy syryjskiej wyruszam przez Turcję w stronę moich marzeń.
Granicę syryjską przekraczam w miejscowości tureckiej Yenisehir, mając w kieszeni tylko 20 dolarów, lecz również wiele zapału i chęci, by dotrzeć do kolebki najstarszej cywilizacji ziemskiej, a przy okazji zrobić niespodziankę córce, która wcale mnie się nie spodziewa.

Zwiedzanie Syrii rozpoczynam od Aleppo (Halab), dużego, ruchliwego miasta, w sam raz nadającego się do szybkiej aklimatyzacji do arabskiego stylu życia. To dawne centrum handlowe między Mezopotamią i wybrzeżem Morza Śródziemnego istnieje już ponad 4000 lat, o czym świadczą przepiękne zabytki z różnych epok. Nad miastem góruje cytadela, wszystkich zachwyca wielki meczet Dżami’u al-Kabir. Zwiedzam kryty bazar, jeden z największych na Bliskim Wschodzie, ciekawe karawanseraje (to połączenie motelu, magazynu i sklepów dla karawan z Indii, Chin i Europy). Docieram do dzielnicy chrześcijańskiej z XIV-wieczną ormiańską katedrą Czterdziestu Męczenników. Żyją tu potomkowie ormiańskich uciekinierów z Turcji przed pogromami 1915 roku. Widoczne jest to na każdym kroku, gdyż często sklepiki mają napisy w języku ormiańskim.
Palestyńczycy z Jordanii, których poznałam na przejściu granicznym, zapraszają mnie na kolację, bym poznała smak arabskich dań. Jesteśmy w typowo orientalnej restauracji i moi znajomi Hassan i Zijad zamawiają prawie wszystkie dania. Ponieważ podczas podróży jadam jak wróbelek, symbolicznie kosztuję wnoszone smakołyki. Wszystko wygląda wyśmienicie, kolorowo, również smakuje wybornie. Są to najróżniejsze smażone i duszone kotleciki, kebaby, pierożki, paszteciki z baraniny, naleśniki, falafele, sery, sałatki, przepyszne sosy (hummus- pasta z ciecierzycy z czosnkiem, laban - pasta jogurtowa), najróżniejsze warzywa (machsz), napoje oraz chleb, którego używano zamiast sztućców do nabierania sosów. Trochę dziwi mnie ta gościnność, bo wszyscy starają się za wszelką cenę pomagać, troszczą się o mnie, karmią, zapewniają noclegi, a nawet kupują bilety, nie oczekując niczego w zamian.

Po trzech godzinach jazdy wygodnym, klimatyzowanym autokarem (bilet kosztuje tylko 2$) docieram do Damaszku, najstarszego nieprzerwanie zamieszkanego miasta świata. Razem z Palestyńczykami zabieram się taksówką w stronę dworca jordańskiego, skąd znajomi wyruszają do Ammanu, a ja kontynuuję jazdę do dzielnicy Mezzeh, gdzie znajduje się miasteczko studenckie Damasceńskiego Uniwersytetu. W Damaszku panują niesamowite upały, jestem bardzo zmęczona, lecz dzielnie maszeruję z moim ciężkim plecakiem w stronę akademika, w którym mam nadzieję, (lecz nie pewność), że zastanę córkę. Jeszcze wspiąć się na czwarte piętro i już jestem w pokoju, w którym siedzi Chinka nieznająca żadnego innego języka poza ojczystym. Domyśla się, że jestem matką i pozwala poczekać. Powoli przyzwyczajam się do życia studenckiego, a przede wszystkim do brudu, gromady śmieci na korytarzu, schodach, łażących karaluchów... Lecz cóż to w porównaniu z tym, że dotarłam do celu. Spełniło się moje marzenie - jestem w DAMASZKU, mieście istniejącym ponad 7000 lat (uff, robi wrażenie !!!!!!!!). Zbliża się wieczór, akademik zapełnia się młodzieżą z całego świata azjatyckiego, bo Europejczyków wcale nie widać. I wreszcie jedyna blondynka, moja córka, patrzy zdziwiona, że mnie tu widzi. Cieszy się, opowiada o studiach, podróżach, nowych znajomościach. Jest zadowolona i duże wrażenie robi na niej możliwość studiowania w tak pięknym miejscu.
W nocy nie mogłam spać, nie tylko z powodu upału, lecz nie mogłam doczekać się chwili, kiedy wyruszę w stronę starego miasta. Wyjeżdżamy bus-serwisem za zaledwie 5 fs. - 40 gr. w stronę starówki otoczonej murem rzymskim. Zbliżamy się do Suk al.-Hamidija, gdzie na samym końcu wynurza się prawdziwa perła islamskiej architektury - meczet Umajjadów z 705 roku. I już jesteśmy zapraszane do sklepików z biżuterią, dywanami, ubraniami - wszędzie częstowane kawą, herbatą, placuszkami... Dochodzimy do Meczetu Sajjidy Ruqajja, zbudowanego przez Irańczyków i poświęconego córce Husajna, syna Alego. Przed wejściem zakładamy abaje z hidżabami i szczelnie zasłonięte wchodzimy na bosaka do środka. Lecz cóż to? Główna sala modlitewna przypomina plac zabaw. Rodziny siedzą na dywanach, jedzą, dzieci biegają, skaczą, grają w piłkę między modlącymi się. Czuję atmosferę radości, spokoju. Przechodzę w stronę grobu 8-letniej prawnuczki Mahometa i tutaj radość zamienia się w smutek. Sale już są oddzielone, osobno modlą się mężczyźni, osobno kobiety. Słychać płacz, szlochy, zawodzenie. Podziwiam cudowne zdobienia w stylu perskim, złoto i błękit. Niesamowite wrażenie wywiera na mnie pobyt w tym miejscu zadumy i radości, płaczu i śmiechu, modlitwy i zabawy. Ludzie są do nas życzliwie nastawieni, żadnej wrogości, raczej zdziwienie, ciekawość. Pytają, zapraszają, częstują, dotykają, pozwalają się fotografować, opowiadają o swoim życiu, słuchają o Polsce i tak odległym dla nich świecie.
Po chwilach refleksji w meczecie ruszamy dalej uliczkami starego miasta. Przechodzimy sukami przypraw, złota, perfumów, słodyczy. Ciągle jesteśmy częstowane, sklepikarze wręczają nam najróżniejsze prezenty: sukienki, pierścionki, chusty... Zbliżamy się do dzielnicy chrześcijańskiej i teraz atmosfera diametralnie się zmienia. Już nie ma tej typowo arabskiej gościnności, zapraszania, częstowania. Słynną biblijną ulicą Via Recta dochodzimy do kaplicy Św. Pawła i dalej do bramy wschodniej - Bab Szarqi i po 13 godzinach zwiedzania zmęczone, lecz pełne wrażeń wracamy do akademika.
Następnego dnia już sama zwiedzam stolicę, ponieważ córka odbiera dyplom ukończenia letniej szkoły języka arabskiego i nie ma czasu, by się mną zajmować. Zbliżam się do najpiękniejszego zabytku Damaszku - meczetu Umajjadów oraz do grobu Saladyna, bohatera arabskiej historii. Przed wejściem do meczetu widoczne są ogromne korynckie kolumny, pozostałość po zachodniej bramie rzymskiej świątyni Jowisza z II wieku n.e. Przechodzę w stronę suku Madhat Pasha z ogromną plątaniną uliczek i najróżniejszymi sklepikami. Zaglądam pod pałac Azima, gdzie mieści się Muzeum Syryjskiej Sztuki i Tradycji i znów kroki niosą mnie do Meczetu Sajjidy Rugajja. Tu spotykam się z córką, wybieram się do hammamu, by zażyć kąpieli wraz z masażem w typowo tureckiej łaźni. Następnie maszerujemy w stronę Muzeum Armii, gdzie mieszczą się bogate zbiory broni, dział, samolotów. Obok muzeum znajduje się meczet Takiyyeh Sulaymaniyego, arkadowy dziedziniec i uliczka rzemieślników Artisanat z ciekawymi sklepikami: palestyńskim, materiałowym prowadzonym przez Kurda, po studiach w Moskwie, z pamiątkami i srebrem prowadzonym przez Syryjczyka, mającego żonę z Sosnowca.

Następnego dnia wybieramy się do miejscowości As-Sajjida Zeinab (ponad 20 km za 40 groszy), gdzie zwiedzamy meczet As-Sajjidy Zeinab - wnuczki Mahometa wraz z ciekawą, lecz mocno propagandową wystawą na temat ziem palestyńskich oraz konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Spotykamy sympatycznych inżynierów z Arabii Saudyjskiej, którzy zapraszają nas do swych apartamentów. Poznajemy żony, gromadę dzieci, kuzynów, znajomych. Zjadamy przepyszny posiłek, pijemy jasną jemeńską kawę, ponoć bardzo drogą i długo rozmawiamy na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie, poruszamy tematy podróżnicze, kulinarne, językowe...Wymieniamy się adresami i na pożegnanie słyszymy: do zobaczenia w Zatoce Perskiej! Oby nam wojna nie przeszkodziła w realizacji tych planów!!!

Wczesnym rankiem opuszczamy osiedle studenckie i z dworca autobusowego Harasta wyjeżdżamy w stronę Palmiry. Przed dziesiątą jesteśmy na miejscu, zostawiamy bagaż w hotelu Faris (bezpłatnie) i najpierw zwiedzamy nową Palmirę, oglądamy posągi koło muzeum archeologicznego i już ciągnie nas w stronę pustyni, gdzie na 50 hektarach rozciąga się jeden z największych na świecie kompleksów wykopalisk. Dawne miasto daktyli - Tadmur, Rzymianie zmienili na miasto palm, Palmirę. Już w XIX wieku p.n.e. było to ważne ogniwo łączące Chiny z Europą. W 267 roku władzę przejęła Arabo-Greczynka Zenobia, ogłosiła suwerenność i rozpoczęła podboje na Bliskim Wschodzie. Ta samozwańcza augusta nie utrzymała Palmiry, jednak pamięć o niej przetrwała i widoczna jest na każdym kroku. W ogóle ruiny Palmiry, arabski zamek Qalaat ibn Maan oraz świątynia Baala, w której od 1959 roku prace prowadzi polska misja archeologiczna, robią niesamowite wrażenie. Wstęp do wszystkich zabytków jest bezpłatny z wyjątkiem świątyni oraz muzeum archeologicznego.
W całkowitej samotności przechodzę przez monumentalny łuk, dochodzę do amfiteatru, mijam tetrapylon, idę w stronę agory oraz obozu Dioklecjana, który prawdopodobnie leży w miejscu Pałacu Zenobii. Ponieważ jestem trochę zmęczona, słońce bezlitośnie grzeje, postanawiam wynająć na jakiś czas wielbłąda. Zbijam cenę z 250 do 50fs=1$ i pozostałe zabytki zwiedzam już na grzbiecie tego uroczego zwierzęcia. Zaskakuje mnie to, że w tak pięknym, zapierającym dech w piersiach miejscu, nie widać w ogóle turystów. Jestem tak zauroczona, że postanawiam zostać dłużej. Otrzymuję propozycję noclegu w ogrodzie palmowym pod gołym niebem. Przez przepiękną oazę płynie kanałem rzeczka, w której można po całodziennym zwiedzaniu zażyć kąpieli. Niedaleko wykopalisk znajduje się camping (znów puściusieńki) z prawdziwym basenem. Wyciągam płetwy (znajomi śmiali się ze mnie, po co mi na pustyni płetwy!) i do wieczora pływam, podziwiając przy okazji zachód słońca nad ruinami Palmiry. W ogrodzie, wśród drzew z granatami i daktylami, czeka już wieczorny posiłek. Zasypiam, a nade mną tysiące gwiazd, więc czuję się, jak w najdroższym hotelu świata.

Wczesnym rankiem pobudka, by przed szóstą zdążyć na teren wykopalisk. Już czeka na mnie mój ukochany wielbłąd, szybciutko opuszczamy oazę i wśród ruin czekam, kiedy ukaże się słońce. Wreszcie wschodzi - piorunujące wrażenie; ja w Pałacu Zenobii, obok mój wierny wielbłąd i cisza, spokój, znów nie ma nikogo. W całej Palmirze tylko ja, samiuteńka, gdzie turyści? Dlaczego nikt tego nie widzi, nie podziwia? Już dawno niczego tak głęboko nie przeżywałam, dlatego wszystkim polecam - spędźcie noc w oazie i czekajcie wśród ruin na wschodzące słońce!!! Dla tej jednej niezapomnianej chwili warto było zrobić tysiące kilometrów... Wracam do oazy po bagaż, żegnam się z córką, która zostaje jeszcze w Syrii, natomiast ja maszeruję w stronę dworca autobusowego, by najtańszym środkiem lokomocji dotrzeć do Hamy. Decyduję się na lokalny transport i za jednego dolara kupuję bilet do Homs i naprawdę paskudnym autobusem opuszczam to tak urocze miejsce. Pasażerowie palą papierosy, objadają się pestkami słonecznika i oczywiście wszystko rzucają na podłogę. Po dwugodzinnej jeździe jesteśmy w Homs, a raczej na dosyć obskurnym dworcu. Decyduję się na bezpośredni autokar do Aleppo (znów 1$) i tylko żałuję, że nie zdążę już zwiedzić Hamy, bowiem wiem, że to jedno z sympatyczniejszych miast syryjskich ze starymi kołami wodnymi Norie (och, te ograniczenia czasowe!). Na pożegnanie robię sobie w Allepo objazd najdalszych zakątków miasta (znów 40 gr.). Kieruję się w stronę dworca Bhron, skąd wyjeżdżają autokary do Turcji. Już o 12:00 opuszczam miasto i za 200fs. (4$) ruszam w stronę Antakii. Kontrola na przejściu granicznym przebiega sprawnie i po 9 dniach opuszczam ten zadziwiająco tani i co najważniejsze bardzo przyjazny kraj!

W Syrii spędziłam 9 dni wydając 20$: na przejazdy 10$, 4$ na pobyt w łaźni i prawie 6$ na skromne posiłki i drobne prezenty. Zmieściłam się w zaplanowanych kosztach, wiele zwiedziłam, poznałam cudownych ludzi z różnych krajów - zwłaszcza mile wspominam Palestyńczyków, którzy odnosili się do mnie z wielką sympatią, zawsze pomocnych Syryjczyków, Irakijczyków, Jordańczyków, Libańczyków, sympatyczną rodzinę z Arabii Saudyjskiej - chylę czoło przed tymi bezinteresownymi ludźmi, którzy umilali mi pobyt w dalekiej Syrii, pomagali za wszelką cenę. To właśnie dzięki nim tak mało wydałam podczas tej pięknej podróży, bowiem fundowali mi bilety, zapraszali na noclegi, posiłki, dawali prezenty i co najważniejsze przyjaźń i serce. Ja natomiast podczas całej podróży starałam się respektować lokalne obyczaje i nigdzie nie spotkałam się z żadną wrogością ani nachalnością.
Chociaż zwiedziłam wcześniej prawie całą Europę, część krajów afrykańskich, azjatyckich, nigdzie nie spotkałam się z taką życzliwością, jak w krajach muzułmańskich. Największą przeszkodą jest dla mnie nieznajomość języka arabskiego oraz brak funduszy na dotarcie do tak odległych krajów. Wszystkich jednak gorąco zachęcam do podróży, nawet w pojedynkę, bo wszędzie można spotkać przyjaciół i dobrych ludzi niezależnie od wyznania, koloru skóry, kultury, języka...
Syria jest krajem ciągle nie odkrytym przez polskich turystów. Również ze świata przybywa ich tam mniej, iż choćby do Egiptu czy Tunezji – i raczej nie w sierpniu, gdy tam byłam, lecz zimą, gdy już nie ma tak wielkich upałów. A warto nie tylko z powodu niskich cen i wspaniałych zabytków. Choć może wydać się to dziwne, nie czułam w ogóle wojennej atmosfery – choć na jednym krańcu Syrii jest ciągle gorąca granica z Izraelem - także polscy żołnierze, których tam spotkałam, od wielu już lat rozdzielają wrogie sobie narody – szkoda, że w samym Izraelu świat tak nie rozdzielił od siebie Żydów i Palestyńczyków. Na drugim krańcu Syrii granica z Irakiem, ogłoszonym przez pana Busha nowym „imperium zła”. A Arabowie, muzułmanie, mają prawo obawiać się, że amerykańskie pociski nie odróżnią Afgana czy Irakijczyka od Syryjczyka czy Palestyńczyka. Zaś moja córka marzyła, aby obejrzeć kolejne baśniowe miasto – Bagdad. I nawet dostała wizę do Iraku...

Wróciłam, lecz w Syrii została moja córka, o którą nadal się martwię. Kilka dni temu dostałam od niej e-mail, pisany gdzieś na pustyni na Bliskim Wschodzie. „...czuję się jak statek... przeładowany, przepełniony ludzkim cierpieniem, problemami”. Czytam w jej liście – „słuchałam i słyszałam straszne rzeczy, dawniej o sprawach arabsko-żydowskich pisałam z daleka, teraz jestem tak blisko. Odwiedzam obozy dla Palestyńczyków, mieszkam u nich, jadam wyrabiany w obozie chleb. Mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi opowiadali mi historie swojego życia, płakali przy tym, czasem krzyczeli. Ci ludzie nie mają ojczyzny, tracą po kolei przyjaciół i rodzinę. Czasem nie mogłam już więcej słuchać, oni wydawali się czuć oczyszczeni po rozmowach, ja bardzo obciążona. Przeżywałam rozczarowanie, szukałam rozwiązań, zadawałam pytania, otrzymywałam różne odpowiedzi...Jest ich tak wiele, lecz nie ma żadnej, która byłaby dobrą dla wszystkich. Niektórzy radzą sobie z tym, co ich spotkało poprzez obojętność, inni poprzez gniew wobec wszystkich, poszukują drogi wyjścia, chcą coś zmienić, wpłynąć na otaczającą rzeczywistość. To z nich być może wyłonią się ci, którzy...”
Którzy? Ci, co wysadzą się na ulicach Jerozolimy, aby zabić siebie i przechodniów? Ci, których trafią izraelskie rakiety, bo ponoć szpital uznany został za kryjówkę terrorystów? Którzy wraz z dziesiątkami innych nacji pracowali w World Trade Center, a jeśli uniknęli zamachu, mogli bez wyroku trafić na miesiące do obozu śledczego – gdyż USA to kraj „demokratyczny” a np. Syria „totalitarny”? Ten kraj prawie przed stu laty przyjął setki tysięcy ormiańskich uchodźców z Turcji. Ludzi innej nacji, innej wiary. Pół wieku temu znowu fala uciekinierów – Palestyńczyków. Mieszkają tu chrześcijanie różnych obrządków, muzułmanie, żydzi. Wielu z nich może powoływać się nie na 50-100 lat historii, nie na amerykańskie dwa wieki, polskie milenium, lecz na tysiąclecia. Ja też przecież byłam na drodze do Damaszku. Ja też siebie, córkę, świat pytam – „Quo vadis?”
Córko, wracaj!




Rady praktyczne:

WIZA

Wizę syryjską trzeba załatwić w Polsce w Ambasadzie Republiki Syrii w Warszawie, ul. Narbutta 19a. Wydział konsularny czynny jest od poniedziałku do piątku w godz.9:00-12:00.
Wizę można otrzymać w ciągu 1-2 dni za 28$ (bezpłatnie wyjazdy naukowe i grupowe).
Uwaga - w paszporcie żadnych stempli izraelskich!

TRANSPORT

Transport syryjski jest bardzo tani. Duży wybór firm komunikacyjnych. Najwygodniejsze, lecz najdroższe to autokary firmy Karnak, następnie duży wybór tańszych, lecz również ekskluzywnych Pulmannów oraz zwykłe autobusy, brzydkie, brudne, lecz taniutkie i sympatycznie można nimi podróżować. W miastach kursują tzw. bus-servisy ( stała opłata 0,1$) i można nimi dojechać w prawie każdy zakątek miasta i daleko poza).

ZAKWATEROWANIE

Do wyboru duża ilość hoteli o różnym standardzie i przyzwoitych (czytaj- niskich) cenach. Lecz najprzyjemniej spać pod gołym niebem, więc zabierz karimatę i śpiwór!

WYŻYWIENIE

Kuchnia arabska jest bardzo smaczna i tania, lecz można wcale nie tracić pieniędzy na posiłki, bowiem muzułmanie są bardzo gościnni i częstują na każdym kroku. Ogólnie dostępny i bardzo sycący jest falafel oraz schwarma, a pitnej wody wszędzie pod dostatkiem (zwłaszcza koło meczetów).

Grażyna Czerna