ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Krym i Mołdawia

Autor: Radek Michalak
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Mołdawia, Turcja, Słowacja
Średnia ocena: 5.17
Ilość ocen: 293

Oceń relację

o naszej wyprawie w piękne góry, nad ciepłe morze, deportacji z Rumunii i trzykrotnym aresztowaniu...

Radek Michalak



nicholas@greenet.pl
www.greenet.pl/nicholas

16. lipca, w niedzielny wieczór, w piątkę czekamy na pociąg do Lublina. Plan - przez Rawę Ruską i Lwów dostać się do Symferopola, położonego w sercu Krymu, spędzić tam kilka dni na łażeniu po Górach Krymskich, a później przedostać się statkiem do Turcji. W pociągu posiedzieliśmy trochę nad wyjątkowo dokładną mapą Ukrainy (mejd in juesej), która zabrał Szopen i pograliśmy trochę w karty - ale dla Szopena i Adriana jedna partia w makao okazała sie dłuższa niż kilka w wojnę, i na tym jednym rozdaniu się już skończyło, a i tak my zasypialiśmy, oni mieli już po 20 kart w pamięci, bo przy ich geniuszu i zdolnościach talia szybko okazała się za mała... Koło czwartej rano byliśmy już w Lublinie, i mając cztery godziny do odjazdu pociągu do Rawy Ruskiej, poszliśmy obejrzeć trochę miasto. Weszliśmy na wzgórze zamkowe, później pokluczyliśmy trochę po brukowanych uliczkach starego miasta, i wróciliśmy na dworzec, po drodze kupując jeszcze ogórki kiszone, bo te na wschodzie (ogórcy) są zawsze przekiszone i ogólnie dziwne. W pociągu do Rawy usadowiliśmy się w ostatnim, pustym wagonie, przypadkowo wyłamaliśmy drzwi, tak, że się zablokowały na zawsze i żadna z wsiadających po drodze ekip nie mogła ich otworzyć, i o 14 byliśmy już w Rawie Ruskiej. Tam po kupieniu strachowek (ukraińskie ubezpieczenie medyczne, kosztuje 5$, i na przykład w przypadku śmierci dostaje się maksymalną kwotę, czyli 100$, jednak piersze 50$ z tych stu trzeba wpłacić samemu... po prostu śmiech) załadowaliśmy się do drakończyka i ruszyliśmy na Lwów.
We Lwowie musieliśmy przedostać sie z dworca autobusowego na kolejowy (a na Ukrainie zawsze są ta dwa przeciwległe końce miasta), wsiedliśmy więc w tramwaj, w którym panował nieludzki ścisk, a którym kierowała jakaś bardzo agresywna kobieta (pewnie z czerwoną opaską na ramieniu), i kiedy ktoś stanął tak, że nie chciały zamknąć się drzwi, motornicza zaczęła go wyzywać piskliwym skrzeczącym głosem przez jakiś głośnik. Tymczasem Lwów - w przeciwieństwie do tego czego się spodziewałem - okazał się miastem, które wciąż ma pewien urok i niesamowitą atmosferę. Dotarłszy wreszcie na dworzec poszliśmy kupić bilety na wieczorny pociąg do Symferopola, okazało się jednak, że biletów uże niet. Michał poszedł więc kupić bilety na poranny pociąg, lecz także nie było na niego już biletów, i ogólnie na trzy dni wprzód, a kiedy po kilkukrotnym długim staniu w kolejce chciał kupić bilety do innych miast (Kierczu, Chersonia, Mikołaiwa, Doniecka, Zaporoża), zawsze dowiadywał się, że biletów już nie ma. Kupiliśmy więc bilety, które dziwnym trafem jeszczy były, czyli do Kijowa, i dwie godziny później słuchaliśmy sobie stukotu kół w płackarcie jadącym do stolicy.
W Kijowie wylądowaliśmy rano, dowiedzieliśmy się, że o biletach na Krym nie ma co marzyć, kupiliśmy więc bilety na nocny pociąg do Mikołaiwa, leżącego nad długaśnym limanem Morza Czarnego... A więc już całkiem blisko... Mając do dyspozycji cały dzień pojechaliśmy metrem nad rzekę i stamtąd pieszo udaliśmy się do Ławry Peczerskiej mającej już prawie tysiąc lat - naprawdę olśniewająca. Wszędzie dookoła kopuły mieniące się złotem, błyszczące w słońcu stojącym w zenicie. Za dwie hrywnie weszliśmy na wieżę (dzwonnicę), z której roztaczał się piękny widok na Kijów oraz na złote kopuły dookoła nas. Na górze spotkaliśmy dwójkę Australijczyków, którzy właśnie udawali się Czarnobyla - dla nich to wielka atrakcja, pytali się o coś, byli ogólnie strasznie podnieceni... Jakby było czym... Stamtąd poszliśmy kawałek w dół, żeby zobaczyć podziemne katakumby, w których na wykutych w skale półkach spoczywają ludzie, podobno niesamowicie poskręcani, powykrzywiani, ogólnie widok ma w sobie coś niesamowitego i przeszywającego dreszczem... Co z tego skoro goście na bramce powiedzieli, że nie możemy wejść w szortach, a nasze bagaże zostały w przechowalni na dworcu... Nie było jak się przebrać, i pozostało nam pozostawić sobie katakumby na następny raz. Lawirując wśród uliczek doszliśmy w końcu do Chreszczatiku, po drodze jedząc jeszcze żarkoje podżarkoje podane w urnach (jak się później okazało masa potraw, choćby pielmieny są podawane w identycznych urnach) i robiąc zakupy na Bessarabia Market, gdzie owoce, sery, kawior i ryby, marynowany czosnek i inne specjały piętrzą sie pod sufit, i kosztują śmieszne pieniądze. Z Chreszczatiku odbiliśmy w bok i wkrótce znaleźliśmy się na uroczej uliczce - Andriejewski zjazd, opadającej od starego miasta aż do samego Dniepru, usianej ulicznymi kramami, galeriami i kafejkami, a przy okazji ulicy, przy której przez długi czas mieszkał Bułhakow. Tak doszliśmy do Placu Kontraktowego, nieopodal którego znajduje się "chilling but fascinating" (wg Lonely Planet) Muzeum Czarnobyla... Jednak żadna z pytanych osób nie miała pojęcia, gdzie takie muzeum może sie znajdować, więc poddaliśmy się i wróciliśmy na dworzec.
Po zajęciu miejsc w płackarcie nadszedł czas na horyłkę, i co do tego mieliśmy - czyli dwa rodzaje sała (słoniny), marynowany czosnek, kiszone ogórki, łososia i kawior z bieługi. I tak nam minął cały wieczór... Rano nieprzytomni wytoczyliśmy się z pociągu, a dworzec w Mikołaiwie i widok z niego spotęgował u nas uczucie kaca - wszędzie beton i smród. Szopen próbował ratować się alka setzer, ale jedyna woda, w której mógł to rozpuścić była mocno gazowana i słona... Chyba nie pomogło... Tymczasem kupiliśmy bilety na nocny pociąg do Symferopola i udaliśmy się na podbój wspaniałego miasta. Wszędzie praspiekty szerokie na trzysta metrów, czego się nie dało zalać betonem to wyasfaltowali... Przypadkowo weszliśmy na targ mięsny - najpierw moim oczom ukazała sie potężna głowa świni, z tym że od tyłu, profesjonalnie ucięta, wszystko jeszcze z niej wisiało... A obok gość odrywał skórę z głowy jakiegoś bawołu... Ogólnie widoki na targu były potworne, chcieliśmy wrócić machnąć zdjęcie, ale nikt nie ryzykował. Za to na targu obok kupiliśmy sobie arbuza, chleb i pyszny ser, i na pobliskim placu zabaw dla dzieci urządziliśmy sobie śniadanie. A plac zabaw oznacza na Ukrainie tyle, że w ziemię wkopane kilka opon... Później ruszyliśmy dalej, po drodze odprowadzając Michała na autobus do Odessy, sami natomiast udając się na poszukiwanie centrum. Myśleliśmy o tym, żeby po drodze zboczyć nad wodę - Mikołaiw jest w końcu położony nad limanem, jednak po drodze weszliśmy w jakieś osiedle biedy, gdzie wśród slumsów mala cygańska dziewczynka myła się pod pompą, ludzie grzebali na wysypisku, a my - krótko mówiąc - nie pasowaliśmy do krajobrazu, i kiedy zaczęła nas okrążać grupka tubylców padło hasło: retreat! Do centrum szliśmy aż do wieczora, po drodze jedząc jeszcze pielmieni (pierożki z mięsem podawane w rosole), i w sumie nie doszliśmy do niego. A przeszliśmy od dworca kolejowego ponad 15 kilometrów... To jakiś fenomen... Kiedy byliśmy już blisko centrum stwierdziliśmy, że czas wracać i wsiedliśmy w tramwaj, którym jechaliśmy w okolice dworca prawie godzinę. Tam przekiblowaliśmy do wieczora, wykąpawszy się jeszcze pod kranem w dworcowym wucecie.
Następnego ranka wylądowaliśmy w Symferopolu, i pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było kupno biletów powrotnych na ileś tam dni wprzód. Zjedliśmy sobie śniadanie w pobliskim parku i pojechaliśmy trolejbusem do Jałty, nad samo morze. Chyba tylko w Sojuzie ktoś mógł wpaść na pomysł, żeby pociągnąć 85 km trakcji trolejbusowej przez góry... Sama Jałta nas zawiodła, szczególnie pierwsze wrażenie było tragiczne... Wszędzie bloki, beton, asfalt... Zero uroku typowego dla śródziemnomorskich miasteczek. A na awtowakzale masa naganiaczy - Adrian mając już dość odpowiadania, że nam nie nada taksi, zaczął wymachiwać rękoma i mówić: italiano! ciampari!. Na to gość zaczął bluzgać i powiedział „kakoj italiano! ty iz pribałtiki!” Przeszliśmy się nabrzeżem Lenina w kierunku Ałupki, szukając pląży i czegoś do jedzenia... A plaż w Jałcie właściwie nie ma - kiedy zrezygnowani usiedliśmy na jakiejś brudnej kamienistej plaży, Adrian zaczął kopać od niechcenia noga, i wkrótce dokopał się do betonu... Piękne plaże są za to w Ałupce, 13 km na zachód od Jałty. Wracając do centrum natknęliśmy się na jakąś knajpę gdzie zamówiliśmy sobie pyszne bliny (naleśniki) z kurą i grzybami. Wracając nabrzeżem Lenina zrobiliśmy sobie jeszcze zdjęcie z pomnikiem wodza rewolucji na tle palm - drugi taki stoi chyba tylko na Kubie... A za pomnikiem wyczailiśmy sadzawkę, gdzie można było sobie wypożyczyć okrągłe pontoniki z silniczkiem... No i dawaj, plywaliśmy, zderzaliśmy się gdzie się dało i z kim się dało siejąc ogólny popłoch... Kiedy mieliśmy już powoli opuszczać Jałtę, i szukać miejsca na nocleg gdzieś w górach spotkaliśmy parę Polaków z Opola, którzy poopowiadali trochę co na Krymie warto zobaczyć. Wszystko było dla nich „totalne”, „lepsze niż grzyby” i ogólnie „totalne”. Tacy luzacy, że joł. W każdym razie polecili nam Bakczysaraj, Sewastopol i Czatyrdach, wobec czego zmodyfikowaliśmy trochę nasz plan przejścia górami z Jałty, od Roman Koszu, do Aluszty. Póki co udaliśmy się w góry na nocleg, gdzieś tam zrobiliśmy sobie zupki wietnamskie, i położyliśmy się spać między skałami, pod rozgwieżdżonym niebem.
Rano zeszliśmy do strumienia, który płynął trochę niżej, wykąpaliśmy się i wróciliśmy do Jałty, na autobus do Sewastopola. Dzień był wyjątkowo gorący, czego objawem była woda gotująca sie non stop w chłodnicy... Co jakiś czas naszym oczom ukazywał sie pióropusz dymu, kierowca brał skrzynke narzędzi i po piętnastu minutach ruszaliśmy dalej. Kiedy wysłużony drakończyk zepsuł się szósty raz, okazało się, że zerwał się pasek klinowy, kierowca po oględzinach wrócił do autobusu, na luzie zjechaliśmy do wioski Faros na dole, i tam znaleźliśmy przy drodze identycznego drakończyka. Kierowcy obu autobusów wymontowali więc pasek z tamtego, zamontowali do nas, i pojechaliśmy. Ciekawe tylko co zrobił ten drugi?
W Sewastopolu mieliśmy spory kłopot ze znalezieniem kamiery chranienia, żeby zostawić nasze plecaki, a kiedy to zrobiliśmy, kupiliśmy plan miasta i ruszyliśmy prosto na Chersoniec, ruiny greckiego miasta na Krymie (jest na banknocie jednohrywniowym), który według Polaków spotkanych w Jałcie był "totalny". Chcieliśmy pojechać tam marszrutką, ale kierowca powiedział, że to tak blisko, że lepiej pójść pieszo. A naprawdę był to drugi koniec miasta... Z mapy wynikało, że najlepiej iść cały czas przed siebie ulicą Generała Pietrowa - tak też zrobiliśmy. Po kilkuset metrach ulica kończyła się, a zaczynała się zamiast niej piaskowa dróżka wiodąca pomiędzy jakimiś slumsami. W sumie byliśmy pewni, że pomyliliśmy się, ale z mapy wynikało niezbicie, że to ulica Pietrowa... Słońce okrutnie prażyło, więc zatrzymaliśmy się przy jakiejś budzie, gdzie można było kupić piwo, i kiedy tam siedzieliśmy i pociągaliśmy ciepłego Sławutycza, podeszła jakaś kobieta, która prosiła, zebyśmy pozwolili jej później wziąć nasze butelki. Często spotykałem się z tym na Białorusi, czy też na Ukrainie, więc nie jest to nic dziwnego... Tymczasem kobieta postanowiła wypełnić czas, kiedy opróżniamy butelki, konwersacją, pytając skąd jesteśmy, i - jak masa spotykanych przez nas Ukraińców - zadając pytanie: "A jak tam u was w Polsce? Chyba trochę lepiej, hm?" O niebo lepiej, ale zawsze żal było nam tych ludzi, więc dyplomatycznie odpowiadaliśmy: "Jak u was jest robota - całkiem dobrze. Ale jak u was nie ma pracy - bardzo źle." Zostawiliśmy jej butelki i ruszyliśmy dalej wijącą się wśród zaułków biedy drogą, aż po kilku minutach doszliśmy do schodów! Po prostu wąskie schody ciągnące się daleko w dół, podczas gdy na mapie miała tędy iść druga największa ulica w mieście - Generała Pietrowa... Kiedy wreszcie dotarliśmy do Chersonieca, pani w kasie długo zastanawiała się, czy zastosować taryfę turisty inostrańcy czy studienty inostrańcy... Bo wyglądaliśmy na studentów-turystów, a ta opcja była dla pani nie do pojęcia...
Chersoniec rzeczywiście robił wrażenie - ruiny greckiego miasta, mury, świątynie, wszędzie rzędy cyprysów i tuj, które chroniły przed okrutnym skwarem. Ogólnie widok psuła tylko ekipa robotników, która murowała kolejną ścianę i dwa wielkie dźwigi, które też zajmowały sie odbudową miasta... :) Uciekając przed upałem uciekliśmy nad brzeg morza, i tam schowaliśmy się w ruinach jakiejś świątyni. Kiedy tak sobie siedzieliśmy nagle zauważyliśmy, że z greckich kolumn wystają żelbetowe zbrojenia, i ogólnie chyba cała świątynia była zbudowana według własnego projektu przez radzieckich architektów... Za to poniżej, pod klifem, znajdowała sie piękna plaża, raczej oryginalna. gdzie zeszliśmy zamoczyć sobie nogi.
Po całym dniu zaczęliśmy robić się głodni, a przed Cheroniecem była jakaś grecka knajpa, więc nie było wątpliwości, że zjemy tam. Potawy jednak nie miały zbyt wiele wspólnego z Grecją... Wszędzie bliny, pielmieni... Zdecydowaliśmy się wszyscy na żarkoje podżarkoje z baraniny... Po chwili na naszym stole pojawiły się cztery urny z wystającymi z nich kośćmi, na których wisiały strzępy jakiegoś dziwnego mięsa, ogólnie widok był taki, że Szopena aż mdliło... Szopen i Adrian od razu zrezygnowali z jedzenia, szczególnie, że widzieliśmy w jakich warunkach się zarzyna zwierzęta i jak je później przechowuje, kiedy obsiadają je tysiące much... Mosad i ja byliśmy natomiast w miarę odporni, to znaczy po każdej łyżce obiecywaliśmy sobie, że następna będzie ostatnią, ale ostatecznie zjedliśmy całą urnę tego specjału, i ruszyliśmy z powrotem na sewastopolski dworzec.
Kiedy już wiedzieliśmy, kiedy odjeżdża elektriczka do Bakczysaraju, poszliśmy do przechowalni po nasze plecaki, i ledwie wyszliśmy przed dworzec, wyrósł przed nami milicjant, który chciał zobaczyć nasze paszporty. Wtedy okazało się, że połowa ludzi kręcących się przed dworcem to tajniacy. Okrążyli nas goście w dresach, którzy byli milicjantami-tajniakami, i zaczęły sie problemy z registrancją. Wkrótce byliśmy na dworcowym komisariacie, gdzie milicjancie po pierwsze chcieli zobaczyć nasze "natowskie noże". Ja tradycyjnie wyjmując mój scyzoryk rozłożyłem w nim od razu korkociąg, Mosad pokazał mały nóż do chleba, Szopen natomiast - scyzoryk-maleństwo, z ostrzem długim może na dwa centymetry... Milicjanci, kiedy to zobaczyli, zaczęli się śmiać. Poza tym było nie do śmiechu, bo cały czas mówili, że będzie sztraf - 50 dolarów. W końcu ich szef stwierdził jednak, że drużba narodów i tak dalej, i po zapytaniu jeszcze dla jakiego wywiadu pracujemy, pozwolił nam iść. Jego podwładni nie mogli się z tym jednak pogodzić, jęcząc: "A sztraf?..."
Czekając na naszą elektriczkę spotkaliśmy jeszcze dwójkę Polaków, którzy mieli podobne przejścia z milicją. Na którymś dworcu chciała ich zatrzymać milicja, oni uciekli do pociągu, ale kiedy wysiadali w Kierczu, czekał na nich już kordon milicji... A że byli studentami geologii i pojechali na Krym zbierać próbki skał, kiedy milicjanci kazali im pokazać "natowskie noże", jeden wyciągnął z plecaka tasak, drugi siekierę...
Minąwszy koło Inkermanu wykute w skałach miasta, wyglądające trochę jak Kapadocja, dotarliśmy przed północą do Bakczysaraju. Chcieliśmy przejść na drugi koniec Bakczysaraju, w okolice twierdzy Czufut-Kalie, i tam nocować, ale po przejściu 50 metrów stwierdziliśmy, że nie ma co iść dalej i lepiej potargować się z taksówkarzem, którego przed chwilą zbyliśmy. Szybko się dogadaliśmy i za dolara przejechaliśmy 10 km dzielące nas od drugiego skraju miasteczka. Łada, którą jechaliśmy miała stosunkowo mały bagażnik, więc kierowca po prostu rzucił plecaki na kupę, zostawił otwarty bagażnik, i pędził z nami po nierównej drodze. Kilka razy byliśmy pewni, że plecaki wyskoczyły z bagażnika gdzieś po drodze, i nasze zdziwienie nie miało granic, kiedy ujrzeliśmy, że dalej tkwią w bagażniku. Tam pożegnaliśmy się z taksówkarzem i ruszyliśmy w góre, mijając Uspienskij Monastyr, na polanę pod twierdzą Czufut-Kalie, gdzie zawsze nocuje na dziko trochę ludzi.
Było już trochę po północy, kiedy znaleźliśmy polanę, byliśmy tak padnięci, że nie chciało nam się po ciemku szukać miejsca na nocleg, rozłożyliśmy więc karimaty niedaleko namiotu jakichś Ukraińców, i zasnęliśmy kamiennym snem. Trochę przed czwartą obudził mnie Mosad, i wyrwany z głębokiego snu dopiero po chwili skontaktowałem, że ktoś ukradł jego plecak. Spaliśmy pod gołym niebem i mieliśmy plecaki pod głowami, on zsunął się trochę w dół i plecak został luzem... Złodzieje wzięli też wszystko co leżało luzem wokół nas - przede wszystkim buty, nawet stare, dobite i potwornie śmierdzące buty Szopena... Wyszło tak, że tylko mi nie ukradziono butów, bo schowałem je do plecaka. Zrobiło się potwornie zimno, nałożyłem więc na siebie sweter, i do rana leżałem nie śpiąc, bojąc się, że złodzieje mogą wrócić... W końcu zasnąłem, kiedy było już zupełnie jasno, z reką zaplątaną w paski od plecaka, tak że któs biorąc mój plecak musiałby go wziąć ze mną.
Mosadowi nie zostało w sumie nic - tylko śpiwór, karimata, i dres, którym spał... Rano pożyczył więc ode mnie sandały, i poszedł na dół, do Bakczysaraju, zgłosić kradzież na milicji. Słońce mocno już grzało, i ledwie doszedł na dół w swoim dresie, po drodze wstąpił więc na targ, gdzie kupił koszulkę Hugo Boss, i spodenki Nike, z których następnego dnia odpadła naszywka, w po dwóch dniach pękły na szwie... Milicjant natomiast odpowiedział filozoficznie: "Najdziom ili niet"...
Kiedy Mosad był na dole, nawiązałem znajomość z Ukraińcami, obok których nocowaliśmy; pokazałem im trochę krajów, w których byłem i nie mogli wyjść z podziwu, bo dla nich wycieczka do Petersburga była najdalszą podróżą w życiu. Opowiedziałem im trochę o Polsce i pokazałem na mapie jak mogą sobie rozplanować wycieczkę po Polsce, żeby zobaczyć to co najciekawsze, oni natomiast zaprosili do siebie, do Doniecka, i obiecali, że jak przyjadę zabiorą mnie do Artiomowska gdzie robi się podobno świetne szampany, które idą na eksport do Europy zachodniej ("U nas tych eksportowych się nie pije, do tych, które idą na nasz rynek, dolewa się jeszcze 30 gramów wódki, bo co to za alkohol, taki słaby"), i do Mariopola nad Morzem Azowskim, w którym jak w Zatoce Puckiej, idzie się kilometr od brzegu i dalej się stoi w wodzie tylko po kostki.
Kiedy Mosad wrócił, wyglądał jak typowy przybysz zza wschodniej granicy, zrobiliśmy mu pamiątkowe zdjęcie i udaliśmy się do góry, na Czufut Kalie. To rzeczywiście jedno z najpiękniejszych miejsc na Krymie - pionowe ściany skalne wznoszące się wysoko nad dolinę, na samej górze natomiast płaskowyż z niesamowitymi pozostałościami karaimskiego miasta i strasznym wiatrem, smagającym nasze twarze piaskiem. Dookoła (poza bliźniaczą górą) jest dość płasko, więc z góry widać wszystko w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Pokręciliśmy się trochę na górze, a następnie poszliśmy z powrotem w kierunku Bakczysaraju, mijając po drodze Uspienskij Monastyr, koło którego Mosad kupił sobie jakąś dziwną karaimską czapeczkę.
Z Bakczysaraju udaliśmy się elektriczką do Symferopola, i mając jeszcze chwilę do odjazdu pociągu do Odessy, poszliśmy kupić chleb, ser i minerałkę. Kiedy wracaliśmy zobaczyliśmy stróża bezprawia zbliżającego się do nas - i registrancju... Wziął paszporty od trójki, nie chciał natomiast od Mosada i mówił, żeby Mosad poszedł, bo myślał, że to Ukrainiec... W sumie w ubraniach prosto z ukraińskiego targu i z foliową siatką w ręce Mosad rzeczywiście nie wyglądał na inostrańca... Po chwili znaleźliśmy się na komendzie, czyli w dość obszernym pokoju, w którym stało tylko biurko, i gdzie było kilka osób z podobnym problemem. Najpierw tradycyjnie szukano natowskich noży, później przeszukali nam portfele i obmacali kieszenie, a na koniec wzięli ze sobą Mosada na negocjacje. Z początkowych 50 dolarów ostatecznie zeszli na 10$ od osoby, i Szopen i Mosad chcieli już płacić (za 10 minut odjeżdżał nasz pociąg), ja natomiast powiedziałem, że dzwonimy do ambasady. Wtedy milicjant, wyraźnie zirytowany, kazał nam brać plecaki i uciekać. Na odchodnym usłyszeliśmy: "Żydy... Nic nie dały..." Po chwili siedzieliśmy już w naszym pociągu, gdzie stoczyliśmy krótką bitwę z dziadkiem z miejsca obok, i gdzie nie zamykało się okno... Początkowo było potwornie gorąco i duszno, więc nie było to dużym problemem, jednak o pierwszej w nocy obudził mnie grad sporej wielkości walący mi po głowie. Okna nie dało się nijak zamknąć, poprosiliśmy więc o pomoc prawodnika, ten wziął jakiś łom i owszem, prawie zamknął okno, wybił jednak przy tym szybę i zamoczył całą moją pościel... Oczywiście kiedy poprosiłem go o nową pościel, mówiąc, że to on ją zamoczył, gość machnął ręką i poszedł... Cały pociąg usłyszał więc w środku nocy stek bluzgów pod adresem Ukrainy i panującego tam komunizmu... W końcu na mokrej pościeli rozłożyłem karimatę, zawinąłem się w śpiworek i tak dotrwałem do rana...
W Odessie lało. Cały czas przemykając, żeby nie rzucić się w oczy milicji poszliśmy do toalety umyć się, ale panował w niej potworny brud, jakieś Cyganki myły w metalowych przerdzewiałych umywalkach swoje dzieci, kible-narciarze nie miały drzwi. Odpuściliśmy sobie i poszliśmy na dworzec szukać pociągu do Kiszyniowa. Odeski dworzec okazał się być miejscem o niezwykłej atmosferze - wszystko tonęło w półmroku, panował straszny syf, a przy wejściu zamiast wycieraczek był wysypane trociny, które ludzie roznosili wszędzie wokół, a kobieta nieustannie zmiatała je pod drzwi. Głodni i zmęczeni postanowiliśmy wydać ostatnie hrywnie w jednym z obskurnych dworcowych barów - kupiliśmy cztery herbaty, a do każdego malutkiego kubeczka pani wsypała trzy czubate łyżki cukru - czyli wyszedł syropek, którego nie dało się pić. Zagryźliśmy to nieśmiertelnymi sucharami beskidzkimi i ruszyliśmy na miasto. Niestety cały czas lało, a po tym jak nas okradli Mosad i ja chodziliśmy w sandałach, więc zwiedzanie miasta ograniczyło się do tego, że schowaliśmy się przed deszczem w napotkanym po drodze mcdonaldsie - podejrzanie czysto, w toalecie zamiast narciarza normalny kibel; na desce natomiast odciśnięte były ślady butów - któs nie mógł sobie poradzić z tym zachodnim wynalazkiem.
Długo siedzieliśmy i sączyliśmy jedną herbatę, kiedy się trochę przejaśniło wyszliśmy na targ. Tam kupiliśmy tandetne foliowe reklamówki, żeby schować do nich aparaty i wyglądać po ukraińsku, kupiliśmy trochę warzyw i sera i wróciliśmy na dworzec skąd wkrótce odjechaliśmy do Mołdawii.
MOŁDAWIA
Pociąg do Mołdawii (pomijając to, że wagon od peronu dzieliła fosa szeroka na jakieś pół metra) wypchany był kartonami z telewizorami i wszystkim co można przemycić. Celnicy zresztą są też ludźmi i nie robią problemu - pod nasze siedzenie wepchnięty był jakiś karton, celnik przyszedł, zapytał czy to nasz - nie, poszedł dalej. Nasi sąsiedzi przypomnieli sobie natomiast, że to ich karton zaraz za granicą. Oczywiście nie da się opuścić Ukrainy bez zaczarowanej registrancji - mieliśmy już dość tego, zdecydowaliśmy się zapłacić po 5$ od osoby (oczywiście stargowane z 85$) i jechać dalej. Niby mogliśmy się kłócić i byśmy pewnie nie zapłacili, ale musielibyśmy wysiąść z pociągu i pójść na dworcowy posterunek, a tak widzieliśmy Ukrainę (przynajmniej tak nam się wydawało...) po raz ostatni.
Wkrótce dojechaliśmy do Tiraspola - stolicy Transdniestrza, czyli autonomicznego regionu wewnątrz Mołdawii. To taka mołdawska Czeczenia - Transdniestrze ogłosiło swoją suwerenność (nie uznaną na zewnątrz), posiada swoje wojsko, którym obstawiona jest "granica" z Mołdawią, ma własny pieniądz (rubla), który jest wart tyle, ile pieniądze z gry Monopoly, tyle, że nie jest aż tak stabilny... :) Inflacja galopuje - trzeba więc pamiętać, że niebieski banknot 50 000 jest warty właśnie 50 000, podczas gdy brązowe 50 000 jest warte 500 000, a bankot 5 rubli jest warty 50 000 jeśli ma doklejony srebrny hologram... Proste, prawda? A do tego trzeba zarejestrować się na policji w ciągu godziny od przybycia...
Jechaliśmy więc dalej, żeby dotrzeć do Kiszyniowa - najsmutniejszej stolicy Europy. Malutki dworzec, dwa perony, ludzie szybko się gdzieś rozpierzchli i zostaliśmy sami. Przeszliśmy się po dworcu, na którym nic nie było, sprawdziliśmy pociągi, i stwierdziliśmy, że nie ma tu raczej czego oglądać, natomiast wkrótce odjeżdżał pociąg do Jaszi (Jassów) i Bukaresztu. Wymieniliśmy więc trochę pieniędzy na mołdawskie leje, kupiliśmy bilety do Jassów, dwie paczki ciastek i jakiś sok, który później okazał się mocno sfermentowany. Pociąg był fajny, enerdowskiej produkcji, w naszym przedziale było wspaniałe okno na całą ścianę, przez które można było podziwiać Mołdawię, niestety po kilkunastu minutach zrobiło się niemiłosiernie gorąco, a okna nie dało sie ani otworzyć ani niczym zasłonić... Można było więc wyjść na korytarz gdzie wszędzie wisiały plakaty Rickiego Martina, kalendarze z Enrique Iglesiasem...
Ustaliliśmy, że żeby mieć jakiś nocleg i przyspieszyć naszą podróż damy prawodnikowi w łapę i dojedziemy od razu do Bukaresztu, gdzie wylądujemy z rana i będzie szansa dotrzeć wieczorem do granicy bułgarskiej. Powoli zbliżaliśmy się do granicy rumuńskiej, w Ungheni zmieniliśmy podwozia na normalną szerokość (zupełnie jak w Brześciu), i postanowiliśmy uczcić wjazd do bardziej cywilizowanego świata kolacją - wyjeliśmy śledzia w oleju, paprykarz, gulasz angielski, pomidory, rzodkiewkę i co jeszcze mieliśmy dobrego...
Mołdawski pogranicznik obejrzał nasze paszporty, chwilkę z nami pogaworzył i poszedł, Rumuni natomiast przyszli, wypytali o wszystko, obejrzeli nasze pieniądze, poprosili o drugi dokument i zniknęli. Po jakimś czasie wpadł policjant i powiedział, że mamy wszystko zwijać i wysiadać, że nie możemy jechać dalej. Zostaliśmy zaprowadzeni na komendę i tam wyjaśniono nam, że mamy za mało pieniędzy, żeby wjechać do tego pięknego rumuńsko-cygańskiego kraju. Mieliśmy po 135$ na głowę, natomiast żeby wjechać do Rumunii trzeba było mieć 150$... W przewodniku Lets Go (beznadziejnym zresztą, dorzućcie trochę więcej i kupcie jego oryginalną wersję bo pascalowska jest tragiczna) było napisane natomiast, że trzeba mieć po 30$ na każdy dzień pobytu, my natomiast mówiliśmy, że planujemy zostać tylko jeden dzień i zmywać się do Bułgarii. Oczywiście można było od razu dawać w łapę, bo o to chodziło, ale nie mieliśmy zamiaru, wystarczyło, że daliśmy po 5$ za opuszczenie Ukrainy. Zacząłem się z nimi kłócić i powiedziałem, że skoro nas zatrzymali to mam prawo do skontaktowania się z ambasadą i do tłumacza... Szef tych cygańskich szmaciarzy wyjął więc komórkę, ostentacyjnie ją wyłączył i podał mi... Kiedy poprosiłem, żeby wpisał PIN zabrał komórkę i zaczął się śmiać, żeby pokazać reszcie policjantów jaki to on jest dowcipny... Próbowaliśmy jeszcze coś zdziałać z kartami - mieliśmy dwie karty VISA, na nich łącznie 450$, ale dla policjantów to nie były pieniądze, powiedzieliśmy więc, że możemy pójść do bankomatu, wypłacić brakujące 50$, na co oni stwierdzili, że w Jassach nie ma bankomatu... Oczywiście trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, że miasto to ma ponad 300 000 mieszkańców i lotnisko...
W końcu mieliśmy dość czekania, aż cokolwiek się stanie i ostentacyjnie rozłożyliśmy karimaty i śpiwory na środku posterunku i poszliśmy spać. O 5 rano zostaliśmy jednak obudzeni i kazano nam się zwijać; specjalnie pakowaliśmy się wyjątkowo wolno, natomiast policjanci cały czas popędzali nas po rumuńsku; za moment zostaliśmy wyprowadzeni na peron, gdzie dowiedzieliśmy się, że zostaniemy deportowani do Mołdawii... Z jednej biedy w drugą... No a jedyna droga wyjazdu z Mołdawii to teraz Ukraina! A jeszcze poprzedniego dnia obiecywaliśmy sobie, że tam już nie wrócimy. Mieliśmy już wsiadać do pociągu, kiedy Rumuni rzucili do nas coś obraźliwego - na co ja już nie wytrzymałem i odpowiedziałem do szefa: "And do you know who you are? You are a fucken tsigan" [to cygan po rumuńsku, tak żeby mieć pewność, że zrozumie]; wtedy tamten się wściekł, bo Rumuni nienawidzą cyganów, doszło do przepychanki, wepchnęli nas wszystkich do pociągu, i w wagonie restauracyjnym eskortowali do granicy. Szef przyszedł jeszcze raz, aż czerwony ze złości i powiedział nam, że za moją wypowiedź mamy przez rok interdykt - na początku nie wiedziałem o co chodzi, myśleliśmy, że gość zaszalał i dał nam roczny zakaz odprawiania mszy i udzielania sakramentów :). W Mołdawii powiedziano nam, że to zakaz wstępu do Rumunii. Ucieszyłem się, bo to już drugi "misiek" w kolekcji - rok temu dostałem trzyletni zakaz wstępu do Bośni i Hercegowiny. No ale kto by chciał wracać w ten cygański syf?! Byliśmy wściekli, że nie dojedziemy do Turcji, gdzie czekał na nas domek nad Morzem Marmara, i teraz generalnie nie mieliśmy planu co zrobić. W końcu wyszło na to, że jedziemy do Kiszyniowa, do polskiej ambasady, zgłosić całe to zajście. Wkrótce przyszedł konduktor, który strasznie bluzgał na Rumunów i nam niby współczuł, ale za chwilę kazał nam kupić bilet i próbował nas przy tym oszukać. Skoro mieliśmy trzy godziny (zmiana podwozi), wyszliśmy na zewnątrz, gdzie ludzie nam powiedzieli, gdzie kupić tanie bilety, a kiedy tam dotarliśmy, zdecydowaliśmy, że jedziemy do Bieltsi [Balti], bo Kiszyniów jest nam strasznie nie po drodze. Nadszedł czas coś zjeść, więc w dworcowej knajpie zamówiliśmy cztery ohydne hot dogi, dwie mineralne, i kiedy za wszystko daliśmy kobiecie dolara, to jeszcze się cieszyła.
Wkrótce zapakowaliśmy się do małego rozklekotanego autobusu i ruszyliśmy do Bieltsi. Autobus był malutki, ludzie przewozili nim wszystko o czym można pomyśleć, była nawet babcia z kosą, która w pewnym momencie wysiadła wprost na pole i zaczęła na naszych oczach kosić zboże. Po drodze oglądaliśmy Mołdawię - zero lasów, zero kwiatów przy drodze, wszystko porasta trawa, na drodze nie ma kompletnie żadnego ruchu, tylko nasz kierowca, który szaleje na tyle, na ile pozwala stan autobusu (oj, na niewiele :). Dojeżdżamy do Falcesti - dworzec autobusowy to klepisko, nad którym unoszą się tumany pyłu. Do budy, która jest dworcem, przylepiona jest lepianka z patyków i zaschłego błota, w której zamiast okien są kartony po telewizorach Philipsa. Całe to miasteczko, o ile tak to można nazwać, przygnębia, jak cała Mołdawia, swą biedą. Tu już nawet nie starczyło na asfalt, którym zalewało się wszystko, co można, na Ukrainie czy w Rosji...
Kilka godzin później dojeżdzamy do Bieltsi. Przedzieramy się do centrum, wśród skrajnie zdewastowanych symboli radzieckiej przeszłości, przez ponad godzinę. Na ulicach nie ma asfaltu, czasami pokazują się jego resztki. Kierowca jedzie niemiłosiernie wolno, zygzakiem, żeby ominąć dziury. Ostatecznie dojeżdżamy na dworzec - też wygląda strasznie... Idziemy zorientować się o jakikolwiek transport na Ukrainę - okazuje się, że za godzinę odjeżdża autobus do Czerniowców, więc pospiesznie oglądamy okolice dworca, kupujemy trochę jedzenia, i odjeżdżamy. W autobusie okazuje się, że kupione przed chwilą twixy są po prostu białe - ale na opakowaniu była jakaś pieczątka, że przedłużono ich termin ważności. Kiedy więc do autobusu wszedł jakiś dziadek i prosił o kilka lei, wrzuciliśmy mu do kapelusza trzy twixy; a on na to: "A szto eta takoje???"
Zatrzymując się jeszcze kilka razy, dojechaliśmy w końcu do przejścia granicznego w Mamałydze (Mosad jak rasowy turysta przekroczył je z całym dobytkiem w plastikowej reklamówce), gdzie za resztkę mołdawskich lei kupiliśmy od babuszek placki z jabłkiem. Samo przekraczanie granicy poszło naprawdę gładko - szef autobusu miał tam niesamowite znajomości i był z każdym na ty, a nas bardzo polubił (mówił nawet całkiem dobrze po polsku), więc nie było problemów. Kupiliśmy nowe strachowki, dostaliśmy wizytę tranzytową do Słowacji (na przejście Użgorod, musieliśmy dostać się tam w trzy doby) i ruszyliśmy. W Czerniowcach, gdzie ostatecznie wylądowaliśmy, okazało się jednak, że autobus przez pasmo Czarnohory, do Użgorod, będzie jechał dopiero następnego dnia, pociąg natomiast za dwa dni.
Postanowiliśmy więc rozejrzeć się po mieście i poszukać noclegu. Czerniowcy - ku naszemu ogromnemu zdziwieniu - okazały się naprawdę piękne, posiadające niesamowity urok, i bardzo zadbane. Duże wrażenie zrobił też dworzec kolejowy, a obok niego znaleźliśmy hotel dworcowy za 6,60 za noc - czyli dolara. Po długiej rozmowie za ile, czy można zarezerwować miejsce i tak dalej, recepcjonistka nagle stwierdziła na koniec, że nie ma miejsc. Cóż, Ukraina. W końcu ulokowaliśmy się w tanim hotelu Bukovina, zrobiliśmy duże zakupy i w nim spędziliśmy wieczór; wreszcie mogliśmy się najeść do syta, wykąpać, a w pokoju był nawet telewizor (szybko doszliśmy do wniosku, że jedyny sensowny kanał to rumuński Eurosport).
Obudziliśmy się strasznie pogryzieni przez pchły, dookoła zasuwały karaluchy... Obejrzeliśmy jeszcze jakiś ukraiński film akcji i zwinęliśmy się z holetu. Nasz autobus odjeżdżał dopiero wieczorem, więc mieliśmy czas porządnie zwiedzić Czerniowce - przez okropnym upałem chroniły cienie drzew - co w ukraińskich miastach nieczęsto się zdarza, architektura miasta też urzekała... Najedliśmy się tradycyjnych ukraińskich lodów po 70-80 kopiejek za sztukę, wypiliśmy ostatniego już na Ukrainie Sławutycza, kupiliśmy jeszcze dwa bochenki chleba i pięc litrów wody, i udaliśmy się wreszcie na awtowakzał, gdziei załadowaliśmy się do autobusu. Widoki w ukraińskich Karpatach Wschodnich były naprawdę niesamowite, wszędzie piękne góry, soczysta zieleń, krystalicznie czyste strumienie; rzadko mijaliśmy nieliczne wsie; ogólnie góry te trochę przypominały Bieszczady, lecz były o wiele bardziej dzikie i urokliwe. Zatrzymaliśmy się też przy źródełku siarkowym, gdzie Szopen napełnił butelkę ohydną wodą... O czwartej rano, czyli godzinę przed czasem znaleźliśmy się w Użgorod, Adrian jeszcze uprosił panią, żeby za 18 kopiejek (cały nasz majątek!!) zamiast 30 wpuściła go do wspaniałej dworcowej toalety, i ruszyliśmy w kierunku granicy. Po jakimś czasie zaczęło się rozwidniać, a my po 9 km marszu dotarliśmy do granicy; dalej przez 8 budek, po wypełnieniu tysiąca kwitów i rozniesieniu każdego do odpowiedniej osoby, wreszcie dostaliśmy sie na Słowację - powrót do cywilizacji!
Jednak z łapania stopa nici, okazuje się w końcu, że Słowacy wprowadzili dla Ukraińców wizy (z wzajemnością) i teraz, według napotkanego tubylca, granicę tę przekraczają 2-3 samochody dziennie. Szopen i Mosad zostają, ja z Adrianem decydujemy się iść do miasteczka Sobrańce (15 km) i łapać stopa stamtąd. Po drodze zabiera nas skoda, i po chwili jesteśmy w Sobrańcach. Wyciągam więc korony z bankomatu, robimy w potravinach zakupy, kupujemy na stacji mapę Słowacji, i od razu łapiemy stopa do Michalovców. Stoimy, stoimy - nic. Decydujemy się w końcu na podejście na koniec miasta, i łapanie tam. Stoimy przez cztery godziny w niemiłosiernym upale i nic.. Pech to pech.. Jesteśmy strasznie zmęczeni (byliśmy na nogach od 3 rano czasu słowackiego), więc w końcu decydujemy się na autobus do Koszyc.
W Koszycach spotkaliśmy Szopena i Mosada - okazało się, że tuż za granicą poszli kupić sobie piwo, zalegli w rowie i w końcu pojechali do Koszyc autobusem. W Tesco obaj wreszcie kupili sobie jakieś buty, Mosad szarpnął się też na plecak i trochę ubrań, i poszliśmy obejrzeć się za jedzeniem. W bocznej od Hlavnej ulicy znaleźliśmy knajpę, w której zaówiliśmy wyprażany syr i bryndzowe haluszki (kluski w ciężkim sosie z koziego sera), do tego oczywiście zlaty bażant, a następnie udaliśmy się na autobus. Zaczęło strasznie lać, więc ustaliliśmy, że jedziemy w Słowacki Kras, gdzie znam budę u samego wylotu pięknej Zadielskiej Doliny, gdzie możemy się przespać, ale jako, że wkrótce się rozpogodziło, pojechaliśmy do samego końca, czyli do Dobsziny. Byłem pewien, że Dobszina leży koło Dobszinskiej Ladovej Jaskyni, gdzie znam wiatę, pod którą można się przespać, okazało sie jednak, że oba miejsca dzieli około 15 km. W Dobszinie wylądowaliśmy po zmroku, nie mając za bardzo koncepcji gdzie iść - w końcu ustaliliśmy, że uciekamy w góry, bo miasteczko niezbyt ciekawe; przedzierając się przez chaszcze dotarliśmy na jakiś szczyt i rozbiliśmy się tam. Rozbiliśmy tzn. rozłożyliśmy 3 karimaty, a na nich 4 śpiwory. W powietrzu była straszna wilgoć, po pewnym czasie zeszła na nas straszna mgła, co jakiś czas kropiło, więc noc nie należała do najwspanialszych...
Rano zeszliśmy do Dobsziny, w sklepie kupiliśmy ser, boczek, chleb, pyszne jogurty rajo i trochę prowiantu, szybko zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na drogę łapać stopa w kierunku Dedinek (do Słowackiego Raju); jednak w ciągu 25 minut minęły nas tylko 2 traktory, więc zdecydowaliśmy się przejść te 9 km pieszo. Szopen i Mosad poszli na skróty, my natomiast ruszyliśmy drogą i po dwóch kilometrach zabrała nas para Polaków wracająca ze Słowackiego Krasu. Po jakimś czasie dogoniła nas pozostała dwójka, i ruszyliśmy do Dedinek, gdzie kupiliśmy mapę Słowackiego Raju i prowiant na 2 dni, tak, żeby przejść cały Raj w poprzek.
Najpierw udaliśmy się czerwonym szlakiem na Biele Vody, później odbiliśmy na Zemplarska Roklinę i Geravy. Szlak co chwila szedł ostro w górę po drabinkach, obok wodospadów, kładkami w wąskim kanionie... Z Gerav poszliśmy strasznie długim zielonym szlakiem w stronę schroniska w Klasztorisku. Ostatnia jego część prowadziła kładkami w wąskim i dość stromym kanionie, a następnie bardzo ostro zakosami pod górę... Ostatecznie dotarliśmy do Klasztoriska i szybko zasnęliśmy kamiennym snem.
Następnego dnia zwiedziliśmy ruiny klasztoru, od którego nazwę swą wzięło Klasztorisko; oprowadziła nas po nim studentka z Bratysławy, robiąca tam badania archeologiczne. Cały czas strasznie lało, zeszliśmy więc do wsi Podlesok, zrobiliśmy w niej duże zakupy, poszliśmy zjeść wyprażeny syr, szoszowiczovą polievkę (zupę z soczewicy) i czekaliśmy aż przestanie padać. Ale lało coraz mocniej i nie zamierzało wcale przestać, zaczęliśmy więc myśleć o powrocie do domu; w końcu jednak padło hasło, że mimo wszystko idziemy na szlak. Wybieramy jeden z dwóch najtrudniejszych i najpiękniejszych szlaków Słowackiego Raju - Suchą Belę - i ruszamy.
Wije sie on cały czas to jedną, to drugą stroną potoku, który od poprzedniego dnia mocno wezbrał, co jeszcze bardziej utrudnia marsz. Po dwóch godzinach wreszcie przestaje padać, my zaś dochodzimy do końca kanionu i muismy się teraz wspinać po drabinkach, połączonych kładkami biegnącymi między skałami. Drabinki idą równolegle do wodospadów, widoki są więc naprawdę rewelacyjne.
Dodatkowo drabinki były po deszczu wyjątkowo śliskie i chodzenie po nich z naszymi ciężkimi plecakami wymagało czasami nie lada akrobacji. Pod wieczór, kiedy dochodziliśmy do końca szlaku, zrobiło się bardzo chłodno, i kiedy na samym końcu szlaku przstanęliśmy odpocząć, kropelki potu na naszych rękach zamieniały się w coś na wzór szronu... Stamtąd jeszcze raz udaliśmy się na nocleg do Klasztoriska, gdzie usiedliśmy pod rozłożystym dębem i nagotowaliśmy sobie masę zupek wietnamskich (Mosad z rozrzewnieniem powspominał czasy kiedy rynek był zasypany przez zupki vi-fon :), za 15$ załatwiliśmy 4-osobowy domek... Tym razem dostaliśmy domek, w którym było bardziej sucho (poprzednio była okropna wilgoć), jednak we znaki dawała się temperatura - termometr wskazywał wieczorem 11 stopni, a w nocy było jeszcze zimniej.
Następnego dnia spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dół do Podlesoka, raz jeszcze, stamtąd dalej pieszo na przystanek autobusowy. Jednak nic nie jechało, więc udaliśmy sie na pociąg, drogą, na której wręcz roiło się od ślimaków; pociągiem dojechaliśmy do Popradu, gdzie zrobiliśmy jeszcze duże zakupy w Billi (sa tam naprawdę pyszne sałatki i tanie bażanty) i wsiedliśmy do autobusu jadącego do Lysej Polany... Pierwszy raz z taką radością wracaliśmy do Polski :) W Zakopanem oczywiście udaliśmy się na obowiązkowy placek zbójnicki w bistro grota, i dalej, pociągiem, do Gdyni...


Tekst: Radek
Zdjęcia: Radek i Szopen