ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Kazachstan - Kirgizja

Autor: Krzysztof Byrski
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Kazachstan
Średnia ocena: 5.74
Ilość ocen: 355

Oceń relację

Krzysztof Byrski



nce@gig.katowice.pl
www.dyszkin.prv.pl

Czas trwania naszej wyprawy: 10 lipca - 10 sierpnia 1999
Liczba uczestników: 9 osób: (Gosia, Daria, Karolina, Magda, Ewa, Leszek, Andrzej, Radek i ja)
Całkowity koszt wyprawy: 1200 - 1400 zł /osobę


Kazachstan
Powierzchnia 2713,3 tys. km kw., ludność 16,8 mln (1994 r.), średnia temp. lata +20 ... +25 C, oficjalny język: kazachski, waluta: teng (1 $ = 132,5 tengów), najniższy punkt: depresja Karagi -132 m p.p.m., stolica: Astana (poprzednia nazwa Akmoła).

Ambasada RP w Ałma Acie
ul. Walichanowa 9, 480100 Almaty, P.O.Box 135
tel.: 0073-272 33 84 76, 33 85 17, fax: 33 74 86
Polskie Stowarzyszenie KulturalnoOświatowe "Więź"
480096 Almaty, ul. Ajtijewa 15/30, tel./fax: 0-07/3272 684167
Związek Polaków w Kazachstanie
470060 Karaganda, ul. Kriwoguza 17-10, tel./fax (3212) 58 16 46


Kirgizja
Powierzchnia 199,9 tys. km kw., ludność 4,5 mln (1994 r.), średnia temp. lata +24 ... +28 C, oficjalny język: kirgiski, waluta: som (1 $ = 38,5 somów), najwyższy punkt: Pik Pabiedy 7439 m n.p.m., stolica: Biszkek (poprzednia nazwa Frunze)

Ambasada RP w Moskwie
ul. Klimaszkina 4, 123 557 Moskwa
tel.: 0070-95 255 0017, 254 9954, fax: 0070-95-254 1332
e-mail: pol.amb@g23.relcom.ru

POCZĄTEK WYPRAWY - Katowice - Przemyśl - Lwów - Kijów




Przygotowania do naszego wyjazdu zaczęliśmy jakieś dwa tygodnie przed wyprawą. Polegały one na zdobyciu jakichkolwiek informacji związanych z Kazachstanem i Kirgizją. Nie było to wcale takie proste, gdyż okazało się, że większość dostępnych książek opisujących te kraje pochodzi jeszcze z czasów ZSRR. Mieliśmy do tego jeszcze mapę Rosji i to było właściwie wszystko.
Następny krok to wizy. Do paszportów wbito nam wizę AB, która obowiązuje w Rosji i - jak myśleliśmy - również w Kazachstanie i Kirgizji. Jak się później dowiedzieliśmy, kraje te mają swoje odrębne wizy (będzie o tym w dalszej części). Przy okazji okazało się, że większość z nas ma zniszczone paszporty (pomarszczona folia w miejscu, gdzie są wszystkie dane) i trzeba było wymieniać je na nowe - na szczęście nie odpłatnie.
Pozostało nam jeszcze zrobienie zakupów - jedzenie (w tym mnóstwo zupek chińskich), dolary, filmy do aparatu fotograficznego i ... wyjeżdżamy.

Nocnym pociągiem z Katowic do Przemyśla dojeżdżamy na miejsce koło 7 rano. Stamtąd do granicy dojeżdżamy busem za 3 zł. Celnicy, gdy dowiadują się, dokąd jedziemy, kręcą z niedowierzaniem głową i... odradzają nam te rejony mówiąc, że tam niebezpiecznie. Wcale nas to nie zniechęca. Celnicy ukraińscy dodatkowo żądają od nas jakiegoś ubezpieczenia (ok. 2 $), które jest tu wymagane od turystów, ale wykręcamy się, tłumacząc, że my tylko tranzytem, że mamy wizy, za które płaciliśmy, że jesteśmy studentami itd. Udało nam się ich zagadać i wymigać od kupna tego ubezpieczenia. Dzielnie spisało się przy tym pięć naszych dziewczyn, a wiadomo, że gdzie diabeł nie może...

Jesteśmy na Ukrainie. Przestawiamy zegarki o godzinę do przodu i z samej granicy jedziemy miejscowym PKS-em za 1 $ od osoby (można płacić w dolarach) do Lwowa (80 km). Po dwóch godzinach w strasznym upale jesteśmy na miejscu. Sprawdzamy pociągi do Kijowa, wymieniamy w kantorze pieniądze (1 $ = 4 hrywny) i kupujemy 9 plac kart (najtańsze miejsca leżące) na nocny pociąg (16 hrywien - 4 $/osobę). Zwiedzamy i podziwiamy Lwów, powoli i z trudem odnawiany i remontowany, zaliczamy kilka cerkwi, operę, pomnik Mickiewicza, bazar i knajpkę z pysznym piwem (taniocha). Wszędzie można dogadać się po polsku - bardzo dużo lwowiaków mówi w naszym języku i ma jakieś polskie korzenie. Tak nam mija cały dzień. Wieczorem wsiadamy w pociąg i jedziemy do Kijowa.

Pociągi rosyjskie czy ukraińskie są ogromne (jak wszystko w byłym ZSRR) i nawet dość wygodne. Wagon z miejscami "plackartnymi" składa się z szeregu boksów, w którym są cztery miejsca leżące oddzielone korytarzem od dwóch innych. Takich boksów jest kilkanaście, na końcu wagonu jest miejsce na piecyk z kipitokiem - bezpłatnym wrzątkiem, z którego można korzystać do woli. Regułą jest, że prawie żadne okno w pociągu nie da się otworzyć, także po kwadransie wszyscy byliśmy zupełnie mokrzy. Co chwilę przechodził też ktoś przez przedział i próbował sprzedać wszystko, co tylko nadaje się do jedzenia, ubrania, czytania. Warto mieć trochę drobnych hrywien (za dolary nic nie sprzedadzą), aby kupić piwo, wodę mineralną, chleb. Kładąc się spać, trochę baliśmy się o nasze plecaki, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Podczas naszej podróży do Azji i z powrotem nic nam nie zginęło, a ludzie w pociągach okazali się bardzo mili, nawiązaliśmy wiele znajomości.

Rano przyjeżdżamy do Kijowa i od razu pakujemy się do Mc Donaldsa (koło dworca) na hamburgery i na poranną toaletę. Potem z powrotem na dworzec, żeby sprawdzić następne pociągi i kupić bilety. Okazuje się, że pociąg do Karagandy jeździ trzy razy w tygodniu - w poniedziałki, czwartki i soboty. Tymczasem jest wtorek, godzina 9 rano, a my chcemy jechać dalej. Sprawdzamy jeszcze raz rozkład i znajdujemy pociąg do Akmoły (Astany), nowej stolicy (od 1998 roku) Kazachstanu. Idę z Leonem spytać się o bilety i okazuje się, że zostało tylko 7 plac kart, a do tego każdy podaje nam inną cenę biletów (i tak jest we wszystkich republikach - inna cena w kasie 1, inna w 2, jeszcze inną podają w informacji - paranoja). Krótko naradzamy się - ja jestem za tym, żeby jechać czwartkowym pociągiem do Karagandy, pada również propozycja, żeby jechać do Samary i tam przesiąść się na inny pociąg w kierunku Kazachstanu.

W końcu mój pomysł zwycięża i udaje nam się kupić 9 "plac kart wmiestie" (mamy miejsca koło siebie w jednym wagonie) za 215 hrywien (54 $) jedna do Karagandy. W sumie bilety załatwialiśmy około 4 godzin, co w cale nie jest jakimś wynikiem - w Ałma Acie kombinowaliśmy bilety 2 dni.
Trzy dni w Kijowie spędzamy na zwiedzaniu wszystkiego, co tylko jest do zwiedzania: muzeum narodowe, muzeum malarstwa, dom, w którym mieszkał Bułchakow z przepiękną starą uliczką (rewelacja - polecam), muzeum Czernobyla, niezliczone cerkwie, zespół klasztorny - Pieczerską Ławrę, stadion Dynama Kijów. Niesamowite wrażenie robi kijowskie metro - chyba najgłębsze na świecie, oraz socrealistyczna zabudowa miasta. Samo miasto jest bardzo czyste i ładne, dużo się w nim remontuje (zwłaszcza cerkwie) i buduje. Ceny są zbliżone do naszych, widzi się sporo zagranicznych turystów.
Rozbijamy się nad Dnieprem, w którym - mimo brudnej wody, ale za to bardzo ciepłej - kąpiemy się codziennie. Podobnie robią tubylcy - na piaszczystym brzegu rzeki jak na plaży w Łebie wyleguje się mnóstwo ludzi. Wieczorem strasznie dokuczają nam komary, których jest tutaj mnóstwo, na nic zdają się wszelkie kremy i spraye. Te cholerne owady nic sobie z nich nie robią, atakując non-stop. Trzy dni mijają szybko i bardzo przyjemnie, także w czwartek bez żadnych przeszkód o godzinie 12 czasu miejscowego wsiadamy do pociągu relacji Kijów - Karaganda.

PODRÓŻ - Kijów - Karaganda - Ałma Ata - Biszkek




W pociągu zajmujemy miejsca, rozpakowujemy się, sprawdzamy na mapie trasę naszej podróży i wywieszony w wagonie wykaz stacji, przez które będziemy przejeżdżać. Okazuje się, że jest ich 99, a pociąg dystans 4000 km pokona w 77 godzin. Szybko nawiązujemy znajomość ze współpasażerami i z dwoma kierownikami wagonów, Siergiejem i Kostią - obydwaj zresztą w naszym wieku. Znajomość już na samym początku okazała się bardzo pożyteczna - chłopaki zerwali banderole i otworzyli okno awaryjne, tak więc jako nieliczni w wagonie mieliśmy świeże powietrze i przewiew. Bardzo szybko uczę się grać w "duraka" i na przemian gram z Kostią i Siergiejem w karty albo w szachy z Leszkiem. Wieczorem obowiązkowa wódka (niecały dolar) i wspólna kolacja. Na każdej stacji, na której zatrzymuje się pociąg, mnóstwo przekupek sprzedaje jajka, wędzone ryby, pyszne placki i pierogi, pieczone ziemniaki, piwo, wódkę, napoje, owoce. Wszystko niesamowicie tanie. Okazuje się jednak, że nikt nie wymienił dolarów na ruble. Dolarów sprzedawcy się boją i nie chcą brać. Ale znowu z pomocą przychodzą Kostia i Siergiej, wymieniając nam pieniądze.
Mijamy Charków i dojeżdżamy do granicy z Rosją. Na granicy skrupulatna kontrola. Przydają się legitymacje OTOP, zgodnie z którymi jesteśmy ornitologami. W Rosji nie istnieje pojęcie turystyka, każdy zachodni turysta (my dla nich też nimi jesteśmy) jest podejrzany przez sam fakt, że zamiast tak jak robią to wszyscy jechać do Grecji czy Hiszpanii pcha się do ich kraju. Dlatego warto mieć jakiś dokument czy legitymację, z której wynika, że cel wyjazdu jest raczej naukowo-badawczy. Czesi, których spotkaliśmy, jechali wspinać się w Tien Szan, a mieli dokument mówiący, że będą zbierać kamienie i skały dla swojego uniwersytetu. Też pomysł.

Wreszcie wbijają nam pieczątki i jedziemy dalej. Niedługo potem spotyka nas pierwsza niemiła przygoda. W środku nocy przyczepił się do nas ruski milicjant kontrolujący pociąg (kontrole są bardzo częste), zabrał dwa nasze paszporty, poczym wysiadł z pociągu i powiedział, że nie odda, dopóki mu nie zapłacimy 100 $. I tu bardzo pomocni okazali się nasi współpasażerowie, radząc nam, abyśmy zażądali od tego milicjanta dokumentów i postraszyli go naczelnikiem. Poskutkowało - milicjant przestraszył się i oddał nam paszporty. Jak się później okazało, nie była to nasza jedyna przygoda z milicją

W drugim dniu podróży przejeżdżamy najdłuższą rzekę Europy - Wołgę, która robi na nas niesamowite wrażenie. Nikt z nas nie widział do tej pory tak olbrzymiej rzeki, jedziemy najpierw długim nasypem, pokonując duże rozlewisko, a następnie wjeżdżamy na około 1,5 km most, poczym znowu wjeżdżamy na nasyp. Szkoda tylko, że jest już późny wieczór i niewiele widać.

Wjeżdżamy do Azji i robimy z tej okazji małą imprezę. Okazuje się, że naszym pociągiem jedzie czterech Czechów z Pragi, wymieniamy się wiadomościami i informacjami na temat Kirgizji. Spotykamy ich jeszcze później w Ałma Acie.
Granicę między Rosją i Kazachstanem pokonujemy bez żadnej kontroli.

Kolejny już raz przestawiamy zegarki - to już 6 godzin różnicy w stosunku do czasu w Polsce.

W Astanie, stolicy Kazachstanu, stoimy planowo cztery godziny. Zwiedzamy przez ten czas brzydkie na pierwszy rzut oka miasto. Jeszcze tylko osiem godzin jazdy i jesteśmy w Karagandzie. Żegnamy się z Kostią i Siergiejem, którzy kończą tu pracę. Wymieniamy dolary na tengi i kupujemy tym razem bilety "kupe” (wyższy standard - wagony z przedziałami, muzyką i otwieranymi oknami!) za 1400 tengów (11 $) jeden do Ałma Aty. W Kazachstanie, podobnie jak w Rosji, kupuje się imienne bilety na podstawie paszportu, który trzeba pokazać w kasie. Po szesnastu godzinach jesteśmy w Ałma Acie (jeszcze do niedawna stolicy Kazachstanu), nad którą wznoszą się potężne góry. Przypomina mi to trochę Zakopane. Zdaję sobie jednak sprawę, że od Polski dzieli nas około 6000 km, a otaczające nas góry mają ponad 4000 m wysokości.

Pierwsze, co robimy, to sprawdzamy połączenia. Można stąd jechać m.in. do Urumczi (Chiny), Władywostoku, Biszkeku, Nowosybirska, Taszkientu. Nas na razie interesuje Moskwa i bilet powrotny. I znowu każda kasa podaje nam inną cenę, a przy tym okazuje się, że załapujemy się na droższą taryfę dla "inastrańców”. W dodatku musimy cały czas oganiać się od osób proponujących nam wszelkie usługi - taxi, kwatery, bilety, itp. A wszystko to w potwornym upale. Po godzinie mamy dosyć i postanawiamy odłożyć kupno biletów powrotnych na później. Wyruszamy w miasto, które w niczym nie przypomina Azji. Po szerokich i wielopasmowych drogach jeżdżą głównie mercedesy, jeepy, BMW, VW passaty i ... łady. Trzeba przy tym bardzo uważać, żeby nie zostać potrąconym przez jakieś auto - pieszy jest tutaj największym intruzem i nie ma żadnych praw. W Ałma Acie w zasadzie nie ma jakiegoś wydzielonego centrum, wszystkie drogi krzyżują się prostopadle i są bardzo do siebie podobne. Jest jeden deptak z licznymi knajpkami, na którym gromadzi się miejscowa młodzież. Można napić się dobrego piwa (polecam Tien Szan i Baltika; 70-90 tengów) i zjeść całkiem niezłe i bardzo ostre pierogi tzw. manty (80-100 tengów) albo zwyczajne hot dogi.

W całym mieście jest bardzo dużo zieleni, o którą miejscowe służby bardzo dbają. Prawie wszędzie dziko rosną konopie, czyli popularna marihuana. W sklepach można dostać wszystko, żywność i owoce są o wiele tańsze niż w Polsce. My kupowaliśmy najczęściej wspaniałe placki, które smakowały jak chleb (15 tengów), arbuzy (w mieście 15, na bazarze 5 tengów za kilogram), melony, które zresztą po rosyjsku nazywają się dynie (20-30 tengów za kilogram) i pyszne pierożki z ziemniakami, kapustą albo kiełbaskami (10-20 tengów jeden). Aby dostać się do centrum miasta, należy kierować się z dworca główną ulicą, która prowadzi cały czas pod górę. Można też podjechać kilka przystanków trolejbusem (linia 4, 5, 6) za 15 tengów (bilety kupuje się w trolejbusie).

Po oswojeniu się z miastem, obejrzeniu m.in. cerkwi i nowego bardzo ładnego meczetu (koło Zielonego Bazaru), zrobiliśmy naradę. Stwierdziliśmy, że następnego dnia pojedziemy do Biszkeku. Wróciliśmy na dworzec Ałma Ata II, na który przyjechaliśmy rano i tam bez większych problemów i po krótkim targowaniu znaleźliśmy kwaterę za 1000 tengów (7,50 $) od całej grupy. Warunki były co prawda spartańskie - mieliśmy jeden pokój i 2 łóżka, ale nikt nie narzekał, nastawialiśmy się na coś gorszego. Rozłożyliśmy dodatkowo karimaty i wszyscy elegancko się pomieścili.

Następnego dnia udaliśmy się na Stary Dworzec autobusowy (10 min piechotą od dworca kolejowego), aby wziąć autobus do Biszkeku. Okazało się jednak, że do Kirgizji jeżdżą autobusy z Nowego Dworca. Stary obsługuje tylko lokalne połączenia. Ponieważ Nowy Dworzec okazał się być daleko, wsiedliśmy do rozklekotanego gaza, który pełnił rolę autobusu miejskiego, i w niesamowitym ścisku dojechaliśmy do Nowego Dworca. Tutaj po długim targowaniu się za 4000 tengów (30 $) wynajęliśmy busik, który miał zawieść nas do Kirgizji. Po drodze zauważyliśmy sporo kontroli policyjnych. Okazało się, że w tej części świata policja zatrzymuje samochody bez powodu i po wręczeniu niewielkiej łapówki (0,5-1 $) puszcza dalej. Jest to tak częste zjawisko, że po pewnym czasie przyzwyczailiśmy się, traktując je jako rzecz zupełnie normalną. Granicę z Kirgizją minęliśmy bez problemów, a na pytanie celników "kto jedzie?", nasz kierowca odpowiedział bez namysłu: "sportsmeny". I tak znaleźliśmy się w Biszkeku, pokonując odległość około 500 km w 6 godzin.

KIRGIZJA - Biszkek - Jezioro Issyk Kul - góry Tien Szan




Gdy tylko wysiedliśmy z busa, otoczył nas momentalnie tłum naciągaczy oferujących przejazd w dowolnie przez nas wybrane miejsce. Byli tak nachalni, że chcieli brać nasze plecaki i od razu pakować je do swoich aut. Odganialiśmy się jak przed stadem wściekłych os. W pewnym momencie podszedł do nas jakiś tajniak, pokazał legitymację i zażądał paszportów, poczym nie oddając ich kazał nam iść na komisariat milicji. Na komisariacie nie było ani jednego mundurowego milicjanta. Kazali nam wejść do małego pokoiku, jedynie dziewczyny zostały na zewnątrz. Pobieżnie sprawdzili nasze plecaki, wypytali nas o narkotyki, fałszywe pieniądze, broń, interesowały ich nawet lekarstwa. Potem kazali nam wyjąć wszystkie pieniądze, sprawdzili nasze portfele i przeliczyli dolary. Byliśmy pewni, że skubną nam całą kasę. O dziwo, oddali wszystkie pieniądze, a nawet życzyli nam przyjemnego pobytu w Kirgizji! To się nazywa powitanie. Wypuścili nas w końcu z komisariatu. Byliśmy w takim szoku, że początkowo nie wiedzieliśmy, co robić dalej. Po krótkiej naradzie stwierdziliśmy, że warto by mieć jakiś papier z tego komisariatu, że przeszliśmy już taką kontrolę, aby uniknąć podobnej w przyszłości. Wysłaliśmy Radka i Leszka. Nie było ich z pół godziny. Wrócili z niezbyt dobrymi wiadomościami. Okazało się, że w Kirgizji możemy być najwyżej 3 dni, potem potrzebna jest wiza. Odrębna wiza w cenie 1 $ obowiązuje nas również w samym Biszkeku. Żadnych dokumentów nie dostaliśmy z bardzo prostego powodu - na komisariacie nie mieli maszyny do pisania. Stwierdziliśmy wobec tego, że do centrum miasta nie ma się co pchać, wymieniliśmy więc szybko pieniądze i postanowiliśmy zorientować się, czy jest jakiś transport na Issyk Kul.

Pierwsza cena, jaka padła ze strony kierowcy, to 250 $! Niewiele się zastanawiając, zaczepiliśmy innego, z którym długo targowaliśmy się, ale uzyskaliśmy cenę 40 $ za całą grupę. W tym samym czasie jakimś cudem znalazło się koło nas dwóch Francuzów, którzy zabrali się z nami. Chłopaki ni w ząb nic nie rozumieli po rosyjsku, za to bardzo dobrze mówili po angielsku. Okazało się, że jadą z Uzbekistanu i zaliczają po drodze wszystkie południowe republiki należące do WNP. Swoje braki językowe bardzo często musieli okupować łapówkami - milicjanci kroili ich bez litości (w Taszkiencie w ciągu jednego dnia mieli 15 kontroli). 7-godzinna podróż minęła nam bardzo przyjemnie, podziwialiśmy fantastyczne widoki, zatrzymaliśmy się też parę razy, żeby obejrzeć muzułmański cmentarz czy też zrobić zakupy na bazarze.

W pewnym momencie naszym oczom ukazał się niesamowity widok: olbrzymia tafla jeziora otoczona z dwóch stron potężnymi górami. Zaniemówiliśmy z wrażenia - widok był iście imponujący. Stwierdziliśmy, że pojedziemy nad południowo-wschodnią część jeziora - mniej zamieszkałą i dzikszą od północnej. Zrobiliśmy jeszcze 150 km i kazaliśmy zatrzymać się kierowcy w miejscu, które wydawało nam się idealne - przyjemna zatoka, do której wpadała górska rzeka. Umówiliśmy się z kierowcą, że przyjedzie po nas za 6 dni. Baliśmy się zostać dłużej, gdyż nie mieliśmy ani wizy, ani biletów powrotnych do Moskwy.

Pierwsze, co zrobiliśmy, to wykąpaliśmy się w jeziorze. Woda była krystalicznie czysta, lekko słona i dość chłodna. Do tego cudowna, piaszczysta plaża i brak jakichkolwiek ludzi. Byliśmy sami. Jezioro rozciągało się aż po horyzont, z trudem dostrzegliśmy ośnieżone szczyty gór po drugiej stronie. Zrobiliśmy wraz z Francuzami wspólną kolację, rozłożyli karimaty i śpiwory na piasku, i poszliśmy spać, jednak tego wieczoru długo nie mogliśmy zasnąć. Zbyt dużo przeszliśmy. Rano kąpiel, śniadanie i przepakowywanie się. Część rzeczy wsadziliśmy w worki i schowali w krzakach albo zasypali kamieniami, wszystko po to aby odciążyć nasze plecaki. Pożegnaliśmy się z Francuzami, wymieniliśmy adresy i wyruszyliśmy w góry. Wybraliśmy śliczną dolinę, środkiem której płynęła rzeka i biegła bita droga.


Wieczorem przyszli do nas Kirgizi, poczęstowali nas kumyzem, czyli kobylim mlekiem, i dali nam pojeździć na swoich koniach. Jeździłem konno pierwszy raz, ale szło mi całkiem nieźle. Konie okazały się mniejsze od naszych i bardzo łagodne, były przy tym bardzo wytrzymałe - bez problemu pokonywały każde wzniesienia. Jak dowiedzieliśmy się, takiego konia można kupić już za 700 zł. Z kolei im bardzo podobały się nasze namioty i, oczywiście, dziewczyny.
Drugiego dnia zakładamy obóz na wysokości około 3500 m n.p.m. na zielonej wysepce otoczonej skalnym rumowiskiem. Dookoła nas co chwilę rozlegają się odgłosy świstaków, których jest tutaj mnóstwo. Aszytyr jest w zasięgu ręki - jutro skoro świt będziemy go atakować.

Rano dzielimy się na trzy grupy, ja idę z Gosią i Magdą żlebem na przełęcz i dalej granią na szczyt. Reszta wybiera inną drogę - bezpośrednio na szczyt. Początek jest dość prosty - idziemy przez olbrzymie rumowisko skalne, aż dochodzimy do żlebu prowadzącego na przełęcz. Stromym i bardzo kruchym żlebem powoli i mozolnie pniemy się w górę. Trzeba przy tym mocno uważać, aby nie zrzucić kamieni na idące za mną dziewczyny.

Po niecałych dwóch godzinach jesteśmy na przełęczy, na wysokości około 3 900 m n.p.m. Wita nas stado sępów, które kołują nad nami, wydając przeraźliwe dźwięki. Odpoczywamy chwilę i idziemy dalej. Przypomina mi się końcowy fragment drogi po głazach na Mięguszowiecki Szczyt. Napotykamy pierwsze trudności - zmrożony śnieg, a wyżej strome, kilkunastometrowe ścianki. Wygląda to na jakąś "trójkę”, a ponieważ nie mamy ani uprzęży, ani lin, zostaję sam - dziewczyny rezygnują z dalszego podchodzenia, a Gosia, która poczuła się gorzej, wraca na przełęcz.

Napotykamy pierwsze trudności - zmrożony śnieg, a wyżej strome, kilkunastometrowe ścianki.Wygląda to na jakąś "trójkę”, a ponieważ nie mamy ani uprzęży, ani lin, zostaję sam - dziewczyny rezygnują z dalszego podchodzenia, a Gosia, która poczuła się gorzej, wraca na przełęcz. Nie daję za wygraną i teraz już wspinając się sam wchodzę na pierwszy wierzchołek (około 4300 m n.p.m). Drugi, niewiele wyższy, jest o jakiś kwadrans drogi przede mną. Postanawiam, że zejdę po Magdę (nie było jednak tak trudno, jak się nam początkowo wydawało). Wchodzimy razem na pierwszy wierzchołek i w tym momencie psuje się pogoda. Jesteśmy w chmurach, widoczność spada do kilku metrów.

Czekamy kwadrans, a ponieważ nic się nie zmienia, decydujemy się na powrót. Przydają się kopczyki, które robiłem podchodząc - bez większych problemów znajdujemy drogę na przełęcz. Czytamy wiadomość od Gosi, która zdecydowała się zejść do obozu. 1,5 godziny stromego zejścia i my również jesteśmy w bazie. Tam dowiadujemy się, że nikt z nas nie był na szczycie. Szkoda. Pogoda robi się coraz gorsza, pakujemy się więc szybko i schodzimy w dół. Postanawiamy, że rozbijemy się koło jurty, którą mijaliśmy kilka dni temu. Tak też robimy. Ledwo postawiliśmy namioty, zaczęło lać. Korzystając z zaproszenia Kirgizów, przenosimy się do jurty i zostajemy tam na kolację. Częstują nas kumyzem, pysznym czajem, i chlebem ze śmietaną. My rewanżujemy się lekarstwami, o które nas prosili. Decydujemy się na kupno barana, który kosztuje nas 80 zł.

Po trzech godzinach dostajemy najpierw wątróbkę z barana, potem rosół i na koniec samego barana, który jednak specjalnie nam nie smakuje. Chcemy poczęstować nim naszych gospodarzy, ale ojciec domu odmawia, twierdząc, że baran jest nasz, ponieważ za niego zapłaciliśmy. Uparł się i koniec, także sami jedliśmy, gdy tymczasem cała rodzina patrzyła na nas. Potem długo jeszcze rozmawialiśmy popijając czaj. Rano zrobiliśmy wspólne zdjęcie, wymienili adresy i pożegnaliśmy się. Długo będziemy pamiętać rodzinę z jurty, a oni z pewnością tak szybko nie zapomną turystów z Polszy.

Po całodziennym zejściu jesteśmy z powrotem nad Issyk Kulem. Znajdujemy nasze schowane parę dni wcześniej rzeczy i rozbijamy się na plaży. Byczymy się cały następny dzień. W końcu nadchodzi dzień powrotu. Nasz kierowca przyjeżdża punktualnie; wracamy tą samą drogą, którą przyjechaliśmy z Biszkeku. Pamiętając o przygodzie z milicją, nie bez obaw wysiadamy na dworcu. Tym razem podchodzi do nas umundurowany przedstawiciel władzy i historia się powtarza. Ten sam posterunek, te same pytania i podobna kontrola. W końcu pakują nas do autobusu relacji Biszkek-Ałma Ata i za 3000 tengów (23 $) wracamy do Kazachstanu.

Ikarus, którym jedziemy, co chwilę staje, a kierowca kupuje przeróżne rzeczy, począwszy od malin, a skończywszy na cemencie. Cóż, Kirgizja jest tańsza od Kazachstanu, więc każda okazja zarobienia dodatkowych pieniędzy jest dobra. Wreszcie granica, którą bez przeszkód pokonujemy, i w nocy jesteśmy w Ałma Acie. Idziemy do rodziny, u której za pierwszym razem wynajmowaliśmy pokój, modląc się, aby nie mieli innych ludzi. Mamy szczęście, pokój jest pusty, tak więc zostajemy na noc. Na drugi dzień od samego rana załatwiamy bilety do Moskwy. Pomaga nam w tym Żenara - studentka z Ałma Aty, którą poznaliśmy dzień wcześniej w autobusie. Dzięki jej pomocy i dwóm wizytom u naczelnika stacji udaje nam się w końcu kupić bilety. Nie są co prawda takie, jakie byśmy chcieli (z Ałma Aty z przesiadką w Karagandzie do Moskwy za 38 $ jeden) - jedziemy bezpośrednio z Ałma Aty do Moskwy za 65 $ bilet. Dobre i to. Nie płacimy w końcu taryfy dla inastrańców.

Z ciekawości dowiadujemy się w ambasadzie chińskiej o warunki uzyskania wizy do tego kraju. Cena 30 $ i dość długi czas oczekiwania - tydzień. Żeby skrócić czekanie do 2 dni trzeba dopłacić kolejne 20 $. Do tego wszystkiego potrzebne jest zaproszenie. Oczywiście, dajemy sobie spokój. Na drugi dzień wynajmujemy busa za 2500 tengów (19 $) i jedziemy do Kanionu (ok. 250 km na południowy-wschód od Ałma Aty w kierunku miasta Kegen), który znajduje się jakieś 150 km od granicy chińskiej i - jak twierdzą tubylcy - pod względem wielkości ustępuje tylko temu z USA. Kanion jest rezerwatem, do którego trzeba kupić bilety po 150 tengów od osoby + 400 za auto. Jest olbrzymi i robi niesamowite wrażenie. Zostajemy tam 3 dni. Robię masę zdjęć, bardzo podobają mi się wysokie posągi skalne o przedziwnych kształtach. Cały czas trzeba bardzo uważać na żmije, których jest tutaj mnóstwo, a także na pająki wielkości myszy. W dniu naszego wyjazdu rozpadało się, dlatego też nawet dość chętnie opuszczamy to miejsce i wracamy do Aty.
Pociąg do Moskwy mamy za 3 dni, więc znowu meldujemy się na naszej znajomej kwaterze. Przez ten czas zwiedzamy dokładnie miasto - Muzeum Narodowe, Muzeum Instrumentów Ludowych, zaliczamy Międzynarodowy Festiwal „Asia Dauysy”. Oprócz lokalnych wykonawców jest wielu z Tadżykistanu, Uzbekistanu, Indonezji, Kirgizji, a nawet z Bułgarii. W sumie nawet da się bawić. Tutaj poznajemy młodego milicjanta, od którego dowiadujemy się, że na pobyt w Kazachstanie dłuższy niż 3 dni powinniśmy mieć wizę. Nie przejmujemy się tym jednak, w końcu lada dzień wyjeżdżamy.
W Ałma Acie czujemy się już tak pewnie, że wieczory spędzamy na deptaku w knajpkach, pijąc spore ilości piwa i wracając na kwaterę późno w nocy.

POWRÓT - Ałma Ata - Moskwa - Brześć - Warszawa – Katowice




I w końcu wracamy do domu. Na godzinę przed odjazdem naszego pociągu spotykamy Siergieja, który jechał z nami z Kijowa do Karagandy. Oczywiście takie spotkanie trzeba oblać - w ciągu godziny idzie litr wódki, przy czym Siergiej wypija prawie połowę z tego sam. Jest przy tym zupełnie trzeźwy, podczas gdy nam nieźle już szumi w głowach. Żegnamy się z Siergiejem i wsiadamy do pociągu. I tu znowu mamy przygodę z milicją - przyczepiają się do wizy, a raczej do jej braku. Tak jak się można było tego spodziewać, zabierają nam paszporty. Robi się coraz mniej ciekawie, od odjazdu dzielą nas już minuty, a my jesteśmy bez paszportów. W końcu zgadzają się na 30 $ łapówki i oddają nam dokumenty. Powoli mamy dość Azji, a do wszelkich służb mundurowych pozostanie mi chyba uraz do końca życia.

Tym razem jedziemy 68 godzin, mijając m.in. Czymkent, Turkestan, Morze Aralskie i Bajkonur. Co stacja, to przybywa ludzi i bagaży. Czego oni nie wożą - ziemniaki, cebulę, a w Turkestanie paru tubylców zarzuciło pociąg melonami tak, że nie można było przejść przez wagon. Kierownik pociągu dostał łapówkę i około tony melonów schowano gdzie tylko się dało - pod podłogę, w sufit, przejścia między wagonami. Mieliśmy naprawdę niezłe przedstawienie i zabawę.

Po trzech dniach jazdy w strasznym upale znaleźliśmy się w Moskwie. Postanowiliśmy zostać w stolicy Rosji 3 dni. Pierwsze, co zrobiliśmy, to udaliśmy się do odbudowywanego i remontowanego obecnie Polskiego Kościoła Katolickiego (ul. Priesnienskij Wał - stacja metra Biełorusskaja albo 1905 god), gdzie bardzo miły ksiądz pozwolił nam zamieszkać w stołówce dla robotników. Darmowe spanie w centrum Moskwy to naprawdę duża rzecz.

Następnego dnia bez żadnych problemów załatwiliśmy bilety do Brześcia - 198 rubli (8 $) jeden - i rozpoczęli zwiedzanie miasta. Obowiązkowo zaliczyliśmy Kreml, mauzoleum Lenina, Galerię Tretiakowską, Muzeum Historyczne, cerkwie, Uniwersytet im. Łomonosowa, a ja dodatkowo Muzeum II wojny światowej i stadion na Łużnikach. Ogólnie Moskwa nie wywarła na mnie takiego wrażenia, obiecywałem sobie dużo więcej. Po 3 dniach intensywnego zwiedzania mieliśmy odciski na stopach, tak że z ulgą wsiedliśmy do pociągu relacji Moskwa-Brześć, którym w 16 godzin dojechaliśmy do granicy z Polską. W Brześciu, bardzo ładnie zresztą odnowionym, poszliśmy na drogowe przejście graniczne i tu, podzieliwszy się na dwójki, pojechaliśmy stopem do Warszawy, a stamtąd w 3 godziny dojechaliśmy pociągiem do Katowic, kończąc ostatni etap naszej wyprawy.

Na koniec kilka rad i sprawdzonych patentów:
• Jedyną walutą, jaką wzięliśmy z Polski, były dolary, ważne jest, aby banknoty były wydane po 1991 roku, ze starszymi mogą być trudności z wymianą w kantorze. Warto też mieć drobne dolary, w tym kilka jednodolarówek na niektóre drobne wydatki.
• Obowiązkowo trzeba mieć wizę AB - do załatwienia w Polsce, pozostałe załatwić na miejscu; można również z nich zrezygnować, ryzykując utratę kilku dolarów na łapówki.
• Należy uważać przy kupnie biletów, aby nie zapłacić taryfy dla inastrańców. Najlepiej pytać się o cenę w kilku kasach i kupić tam, gdzie podadzą najniższą. Bilety należy załatwiać też odpowiednio wcześniej, gdyż bardzo często bywa tak, że na interesujący nas pociąg będą już wykupione. Przy wejściach do muzeów należy mówić po rosyjsku, w ten sposób dostanie się o wiele tańsze wejściówki (np. na Kreml wejście dla tubylców kosztuje 25 rubli, a dla cudzoziemców 200!).
• Warto mieć jakieś drobiazgi na prezenty, np. my mieliśmy firmowe długopisy, jednorazowe zapalniczki, lizaki, itp. Bardzo łatwo tanim kosztem można zdobyć czyjeś zaufanie i nawiązać kontakt.
• W pociągu lepiej mieć trochę pieniędzy w walucie kraju, przez który się przejeżdża - można wtedy bez problemu kupić prowiant i napoje.
• Z lekarstw szczególnie przydatnych polecam spore ilości węgla (prawie wszyscy z naszej grupy korzystaliśmy z niego) i leki przeciwgrypowe (w pociągu na skutek dużych różnic temperatur między nocą a dniem łatwo można się przeziębić).
• Warto, a wręcz należy targować się z kierowcami. Cenę za przejazd można zbić nawet o 1/3. Niezłym argumentem jest umówienie się na przejazd powrotny i zapewnienie kierowcy, że dzięki temu zarobi podwójnie za przywiezienie i odwiezienie grupy.
• Na zakończenie kilka przydatnych kirgiskich słów i zwrotów:
dziękuję - rahmat
proszę - suranam
dobry - dziahszy
woda - su
na zdrowie - densolug bonsun.
Tekst i zdjęcia Krzysztof Byrski, opowiadanie umieszczono również na www.tramp.travel.pl