ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Indie - Duch wioski

Autor: Grzegorz Bielewicz
Data dodania do serwisu: 2014-03-17
Średnia ocena: 0.00
Ilość ocen: 0

Oceń relację

Zniechęceni smrodem spalin Tuk Tuka i jego głośnym silnikiem oraz z racji na ograniczone możliwości zasięgu rowerowej rikszy, zdecydowaliśmy się, by do następnego miejsca wizyty na naszej mapie - wioski artystów, pojechać wynajętymi rowerami. Już kilka metrów od naszego hotelu znajdujemy miejsce gdzie możemy je wynająć. Lekko pordzewiałe, skrzypiące jakby śpiewały historię swojego życia, pamiętają zapewne jeszcze czasy kolonializmu. Jest dość wcześnie, a słońce mimo to praży niemiłosiernie nasze odkryte karki i ramiona. To pewnie zemsta boga słońca za to, że nie popadliśmy w zachwyt po wizycie w jego świątyni. W ogromnym hałasie trąbiących zewsząd skuterów, ciężarówek i autobusów, swoim pędem mącących myśli oraz wzniecających tumany kurzu wgryzającego się w oczy, powoli przejeżdżamy przez miasto, w którym nocujemy. Do wioski artystów- Raghuraipuru mamy 14 kilometrów. Droga dłuży nam się, po mimo licznych jej zakrętów i okrzyków jakie wydają z siebie hindusi, jednocześnie energicznie machając. Widać biały człowiek na rowerze to dla nich niebywała atrakcja.

Nagle niebieski drogowskaz, jako jeden z nielicznych z europejskimi literami, niczym policjant rozkazuje nam skręcić w prawo. I choć nowa uliczka jest niebywale wąska oraz pełna wertepów cieszymy się bujnością drzew obrastających ją z obu stron, które dają nam wytchnienie od smagających nas niczym bicze boga słońca, promieniami słonecznymi. Zagmatwane myśli nagle się uspokajają. Lekki wiatr zdmuchuje z nas uliczny kurz. Droga rozszerza się nieznacznie zapraszając nas do jej końca. Nagle skręca jednak gwałtownie, a z powodu wspomnianej bujnej roślinności nie możemy zobaczyć co jest za zakrętem. Choć to nierozsądne przyśpieszamy czując narastającą ekscytację. Naszym oczom ukazuje się mała biała hinduska świątynia, zbudowana w formie bramy wjazdowej do maleńkiej wioski Raghurajpuru. Droga rozwidla się tu na dwie odnogi biegnące równolegle, lekko ku górze, pomiędzy trzema rzędami niskich wiejskich domków. Niektóre z nich kryte są jeszcze liśćmi bananowca i trzciną.


Tradycyjnie malowane domostwo, kryte jeszcze liśćmi bananowca. fot. Jakub Kibler

Nim zdarzyliśmy zsiąść z rowerów rzuca się na nas chmara tutejszych artystów zapraszając nas do swoich warsztatów i zachęcając do kupna ich dzieł. Oganiając się od nich niczym od natrętnych pszczół, które zwęszyły miód (czyli nasze pieniądze), zwracamy uwagę na pierwszy mały domek. Na pobielonych ścianach namalowano główne wydarzenia z hinduskiego poematy Ramajana.

Miejscowa ludność zdaje się nie zauważać pięknie wymalowanych domów. fot. Jakub Kibler

Podchodzimy bliżej chcąc przyjrzeć się tym charakterystycznym malowidłom z XIX w. Jednak otaczający nas artyści nie dają za wygraną. Nieświadomie wchodzą w kadr nie powalając robić zdjęć. Głośno skrzeczą angielskim z hinduskim akcentem, ciągnąc nas do warsztatów. Żalą się, że jest coraz mniej turystów i nadeszła dla nich zła karma i byśmy coś kupili to na pewno się ona zmieni. Nawet nie zdają sobie sprawy jak bardzo niszczą tym wszystkim niezwykłą atmosferę wioski. Wiedząc, że będąc tak nagabywanymi, nie uda nam się zrobić dobrych zdjęć oraz zobaczyć szczegółów naściennych malowideł, wpadamy na pomysł małego fortelu. Krótka rozmowa z naciskającymi Hindusami i część z nich odchodzi, przystając przy swoich warsztatach, mając nas jednak cały czas w zasięgu swojego wzroku. Od teraz jestem znanym w Polsce dziennikarzem, który przyjechał do ich wioski specjalnie po to by napisać o niej olśniewający artykuł, który następnie zostanie umieszczony w gazecie. Mój towarzysz podróży, Jakub to słynny fotograf, który ma wszystko udokumentować w postaci zdjęć. Mówimy im, że jeśli będą nam przeszkadzać to nie zdołamy wykonać dobrych zdjęć ani napisać czegoś wyjątkowego, więc turystów nadal będzie coraz mniej. Emocje mieszkańców wioski zostają szybko opanowane z chęci zapewnienia sobie dobrego zarobku z nowych turystów, mających przybyć do nich w przyszłości- dzięki nam.

Na początku, już w pełni swobodnego, zwiedzania wioski nie kryliśmy naszego zainteresowania lokalną sztuką, nie śmiele zaglądając w głąb warsztatów. Pierzchło ono jednak tak szybko jak przestraszona małpa w gąszcz dżungli otaczającej wioskę. Reprezentowany poziom artystyczny jest niestety bardzo niski. Malunki wykonane są niestaranie, a drewno, z którego wykonano rzeźby zdaje się płakać, że nadano mu taką formę i wzornictwo. Wszystko z lekka trąca tandetnością. Często pojawiają się dziwne afrykańskie (!) motywy oraz widoczna jest spora nieudolność wykonywanych dzieł. Teraz jest dla nas oczywistym dlaczego wioska podupadła. Skupiamy się więc na ściennych malowidłach przedstawiających poematy oraz epopeje oparte na hinduskich wierzeniach. Niektóre z nich są wprost imponujące i namalowane w tradycyjnym hinduskim stylu z brakiem perspektywy. Niestety gdy poprosiłem o wyjaśnienie mi, jaką historię opowiadają te, których nie znam, po mimo znajomości angielskiego nikt nie potrafił mi pomóc. Jedyne co wydusili z siebie mieszkańcy wioski to westchnienie wyrażające ich zdziwienie, gdy okazało się, że znam więcej szczegółów z Ramajana i Mahabharata niż oni. Cóż - wzmogła się poprze to, też moja wiarygodność jako dziennikarza.

Z powodu chwilowego odpływu asertywności, wchodzimy do jednego z warsztatów. Jego właściciel, niezwykle szczęśliwy, że to jemu udało się nas zaciągnąć do swojej pracowni, zaczyna pośpiesznie wyciągać swoje dzieła. Ręcznie malowany jedwab, obrazy na bawełnianych płótnach, historie wyryte na liściach palmy. Wszystko to jednak jakby pozbawione artystycznego ducha. Zwykła i niezbyt przyjemna rzemieślnicza praca.


"Artyści'' malujący jedwab. fot. Jakub Kibler

Chcąc odwrócić uwagę od tych pseudo dzieł sztuki pytamy się o farbki jakimi wykonywane są malunki. Jakież było nasze zdziwienie gdy okazało się, że wszystkie barwniki są pochodzenia całkowicie naturalnego. Rzemieślnicy w wiosce, bielą płótna wapieniem, a inne kolory uzyskują z odpowiednich kamieni, sproszkowanych i wymieszanych z wodą. By uzyskać odpowiednią grubość oraz fakturę płótna sklejają ze sobą kilka warstw materiału, klejem który sami wykonują z Tamaryndowca. Po zaschnięciu wyrównują i naciągają tak powstałe płótno zwykłym gładkim kamieniem. Cały proces choć przekazanym nam w połowie po angielsku, a w połowie mową ciała, pozwolił nam cofnąć się w czasie o wiele lat i pokazać nam jak radzili sobie artyści zanim powstały sklepy dla plastyków lub jak robią to artyści, którzy nie mają do nich dostępu.

Wychodząc z warsztatu stajemy na granicy utraty wiary w sens przyjazdu do wioski. Postanawiamy wracać, jednak zupełnie przypadkiem jeden z rzemieślników prowadzi nas do większego niż spotykane w wiosce, budynku. Naszą uwagę przykuwa dźwięk tradycyjnego hinduskiego bębna - Tabla. Zaciekawieni zaglądamy do środka. Okazuje się, że to szkoła, w której właśnie odbywa się lekcja tańca. Zostaje ona jednak natychmiast przerwana gdy tylko dzieci orientują się, że ukradkiem się im przyglądamy. Z euforią dorównującą sile słonia indyjskiego biegną do nas krzycząc i podając nam ręce by się z nami przywitać. Po kilku minutach z wielkimi trudnościami przedostaje się do nas nauczyciel. Niezwykle młody, z szerokim uśmiechem na ustach, zaprasza nas do sali ćwiczeń. Ledwo mówiąc po angielsku, prosi byśmy usiedli na krzesłach pod oknami, gdyż chce nam zaprezentować układ taneczny nad którym właśnie pracuje grupa. Niewielka sala z betonową posadzką, dwoma rzędami okien po przeciwległych jej stronach, zapewniających przewiew i skromnie ustrojona w obraz Kriszny oraz założyciela szkoły, wypełnia się ustawionymi w odpowiedniej pozycji dziećmi. Nauczyciel siada z boku, po turecku, kładąc na swoje kolana bęben i zaczyna wystukiwać rytm. Już w pierwszych sekundach oniemieliśmy z wrażenia. Gibkość młodych ciał oraz ich niezwykła siła potrzebna do wykonania akrobatycznych figur są zdumiewające. Żaden z nas nie spodziewał się tych cech u tak wątłych i malutkich ciałkach hinduskich dzieci. Charakterystyczne dla południowo hinduskiego tańca ruchy głową, gibkość i elastyczność nadgarstków oraz przegubów jak i rytmiczne uderzanie stopami w posadzkę niemalże wprawiają nas w trans. Wyrywają nas z niego zatrważające konstrukcje akrobatyczne zbudowane z ciał uczniów, czasem wręcz grożące potłuczeniem się lub połamaniem kończyn. Taniec trwa długo i dzięki znajomości hinduskiego panteonu oraz głównych hinduskich poematów i eposów dostrzegam w nim wiele do nich odwołań. W międzyczasie od młodego chłopaka z wioski siedzącego obok mnie, dowiaduję się, że grupa składa się wyłącznie z chłopców w wieku od 6 do 11 lat. Informuje mnie też, że dziewczynkom nie wolno tańczyć, a chłopcom w męskiej formie to nie przystoi, tak więc trakcie występów tancerze przebierani są za kobiety i występują w tradycyjnych kobiecych kostiumach. Grupa doczekała się swojej chwili sławy występując już we Francji i Japonii, zyskując jednocześnie poparcie lokalnego rządu i prywatnych sponsorów. Nagła cisza i chłopcy w zastygłych pozycjach wskazują na zakończenie pokazu. Na ich malutkich skroniach, na które czasem opadają czarne falowane loki, nie widać nawet kropli potu. Jedynie lekko przyśpieszony oddech wskazuje na to, że przed chwilą ich malutkie ciałka wirowały w dzikim i energicznym tańcu. Zauroczeni pokazem nie jesteśmy w stanie nawet zacząć bić braw.

Najbardziej koszmarna podróż rowerem w towarzystwie smagających biczów boga słońca warta jest ujrzenia pokazu tańca jaki zaprezentowali nam chłopcy. Karma wcale nie zmieniła się dla wioski na złą. Jej artystyczny duch wcale jej nie opuścił. Jedynie zniechęcony pewnie chęcią zdobycia wysokich i łatwych zysków przez atakujących turystów, pseudo artystów, przeobraził się w opiekuna młodych tancerzy. Jestem więcej niż pewien, że zapewni on im i sławę większą niż wszystkie wytworzy artystyczne całej wioski, mogłyby kiedykolwiek osiągnąć.