ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Góry Retezat - relacja z Rumunii

Autor: Tomasz Sadowski
Data dodania do serwisu: 2003-06-25
Relacja obejmuje następujące kraje: Rumunia
Średnia ocena: 6.74
Ilość ocen: 435

Oceń relację

Tomasz Sadowski

Na półce wciąż leżała pożółkła, zniszczona mapa Socjalistycznej Republiki Rumunii, której treścią przewodnią były wiadomości o kierowniczej sile Rumunii (Partidul Comunist Roman), która zjednoczyła się z Rumuńską Socjaldemokracją itd. Nie zagłębiając się w te wiadomości wpatrywałem się w stronę główną, na której ktoś długopisem zaznaczył trasę, którą, jak przypuszczam, przebył.



Kto to był i jak mapa znalazła się w moim posiadaniu? Nie mam pojęcia.
Każdy przewodnik zapewni swego czytelnika, że warto zwiedzić Rumunię. Zwabia ona przede wszystkim swymi starożytnymi i średniowiecznymi zabytkami architektury, ale także słynnymi na cały świat opowieściami o wampirach. Strzeliste, surowe, protestanckie kirchy Transylwanii, średniowieczne miasta siedmiogrodzkie, ruiny rzymskich świątyń, warowne kościoły, meczety, zamki chłopskie...
Chciałem to wszystko zobaczyć, ale jak zwykle bardziej interesowały mnie miejsca na mapie, gdzie poziomice nieco do siebie lgną – Karpaty Południowe: Góry Fogaraskie, góry Bucegi, góry Retezat i Góry Sybińskie.
Był koniec listopada, mijały akademickie dni, a ja, mając już trzeci indeks, z niechęcią zabierałem się do pracy, by nie powiększać już tej kolekcji. Okazało się jednak, że chyba samodyscyplina i systematyczność nie należą do moich mocnych stron...
Kiedy dowiedziałem się, że kilkoro członków PTTK-u wybiera się w góry Retezat, dołączenie do nich stało się dla mnie priorytetem. Bardzo chciałem zostać członkiem wyprawy, mając świadomość, że niecodziennie pojawia się szansa wyjazdu w rumuńskie góry srogą zimą. Ówczesne, rekordowe opady śniegu i solidne przymrozki sprawiały, że przeżywałem chwile wahania. Nie byłem pewien, czy przetrwamy w tak trudnych warunkach zaopatrzeni jedynie w średniej jakości sprzęt i odzież.
Zakupy i pakowanie nie zajęły mi dużo czasu. W nadchodzącym okresie mój żołądek musiał przestawić się na swoistą dietę: kuskus, musli, mleko w proszku, zupki i czekolady. Żadnych konserw i słoiczków – nawet bez nich plecak ważył 28 kg.
Wyjazd został zaplanowany na wieczór andrzejkowy. Było południe kiedy uznałem, że już najwyższy czas by lepiej poznać swoich współtowarzyszy. Jak do tej pory niewiele o nich wiedziałem. Maciek był już w Rumunii w Górach Fogaraskich i kilka razy na lodowcach. Miał duże doświadczenie, ale nie lubił skał, a zanadto ufał terenom zagrożonym lawinowo. Dziadek Jasia był wybitnym himalaistą. Sam Jasiu jeszcze rok wcześniej nie potrafił nawet zawiązać węzła zwanego ósemką, ale za to miał niezrównane doświadczenie w pracy z aligatorami w kubańskim cyrku. Dzisiaj już wiem, że ci dwaj to prawdziwi poszukiwacze przygód i nowych dróg. Ich opowieści mogłem słuchać godzinami. Dwaj bracia: Michał i Tomek oraz zakochania Justyna, która wybrała się z nami raczej (jak podejrzewam) by być z Maćkiem, aniżeli z powodu miłości do gór.
Wchodząc do biura PTTK-u bez trudności rozpoznałem ludzi z którymi wkrótce miałem dzielić zmagania i radości. Nie przypuszczałem tylko, że facet, który leży na łóżku i rozsiewa wokół siebie wykwintną woń spirytualiów oraz przeklina swój ból głowy to Jasiu...
Ostatnie zakupy, wymiana waluty i umówione spotkanie – już na peronie. Tam też Jasiu zorientował się, że nie wziął paszportu, a klucze do mieszkania dał koleżance, która poszła gdzieś się zabawić. Noc była andrzejkowa, więc czekanie mogło się nieco wydłużyć. Jasiu poszedł siedzieć pod drzwiami własnego mieszkania, a my do Tomka, raczyć się pitnym miodem. Wyjechaliśmy ok. 4:00 do Piwnicznej, skąd piechotą dotarliśmy na przejście graniczne (nasz budżet nie pozwalał podróżować pociągiem bezpośrednim). Tam wypiliśmy smaczne piwko w niesmacznej knajpie i rozpoczęliśmy starania by dotrzeć do Starej Lubowni. Autobus miał się zjawić dopiero za kilka godzin, ale z opresji wybawił nas pewien młodzieniec, który za przystępną cenę podwiózł nas samochodem. Stosunkowo łatwo złapaliśmy pociąg na Węgry. Ze wstydem przyznaję, że wszędzie podejmowaliśmy próby korumpowania konduktorów. I wszędzie nam się to udało, oprócz jednej Słowaczki, której świadomość o zbliżającej się rychło emeryturze nie pozwoliła podjąć ryzyka.
Na Węgry wjechaliśmy w Hidasnemeti. Obserwując Maćka, który kalkulował, kreślił na kartce swoje propozycje i targował się z konduktorem w kilku językach (ale bynajmniej nie po węgiersku) nie mieliśmy wątpliwości, że jest do tego stworzony. Polak, Węgier dwa bratanki, więc porozumienie osiągnęliśmy stosunkowo łatwo.



Po postoju w Lokoszazie byliśmy prawie w Rumunii. Na granicy celnikowi jakoś nie spodobał się Tomek. Zdjęcie w jego paszporcie miało już co prawda kilka lat, ale Tomek ze zdjęcia był do Tomka jak najbardziej podobny. Nie mieliśmy ochoty płacić za rzekomą niewiarygodność fotografii, znaków szczególnych i podpisów. Celnik wreszcie to zrozumiał i po 40 minutach kolega odzyskał paszport.
Niestety pechowo się złożyło, że była noc z soboty na niedzielę i wymiana waluty, nawet w takim mieście jak Arad nie była możliwa, a nie mieliśmy ani jednego leja. Okazało się jednak, że w rumuńskim pociągu, można znaleźć wiele, a m.in. handlarza-konika, który gościł uprzednio w Niemczech, Czechach i Polsce. Był to jedyny spotkany Rumun z którym udało się nam porozumieć werbalne. Obiecał nam załatwić leje. Chcieliśmy zamienić ok. 100 USD. Obawiając się jakiegoś oszustwa sprytnie zaplanowaliśmy wymianę gotówki, przy kursie znanym z internetu. Wydawało się, że wszystko jest w porządku, do czasu kiedy przyszedł konduktor i, co za zbieg okoliczności, zażądał za przejazd kwoty zbliżonej do 100 USD. Maciek na kartce wypisał kwotę za którą chcieliśmy dojechać do celu. Rumunowi propozycja chyba się nie spodobała, bo zaczął krzyczeć i tak pukać się po czole, że ryzykował samookaleczenie. Po tym ataku poszedł po swoich kolegów, którzy najpierw chcieli zabrać nam paszporty, a potem wyrzucić nas z pociągu. W sumie „krzykacze” przychodzili jeszcze cztery razy, wydzierając się przy okazji na cały wagon, jednak nasz nieugięty „negocjator” za każdym razem pokazywał tę samą kartkę. W końcu otrzymali 30 USD i pomimo, że była to o wiele niższa suma od początkowo żądanej, nie potrafili ukryć radości.
Dotarliśmy do Petrosani...
Była jeszcze ciemna noc, zimno. Zakupiliśmy trochę alkoholu (koniak za 1 USD!) i wsiedliśmy do pociągu z tabliczką Lupeni, w którym było zupełnie ciemno, a temperatura wynosiła kilkanaście stopni poniżej zera. Byliśmy chyba jedynymi pasażerami. Po pewnym czasie pociąg zatrzymał się na wielkim nasypie i znieruchomiał. Doszliśmy do wniosku, że pewnie się zepsuł, albo nastąpiły inne nieprzewidziane okoliczności, więc wyrzuciliśmy z pociągu plecaki i zaczęliśmy wysiadać. Wtedy jednak maszynista zaczął coś krzyczeć i zachęcać nas byśmy wsiedli; powoli ruszył zanim wszyscy się załadowaliśmy z powrotem. Po kilkanastu minutach byliśmy na obrzeżach miasteczka, w którym przyszło nam czekać na świt oraz tajemniczy pojazd zwany „maksi taksi”.
Po zakończeniu meczu rozegranego przez nas plastikową butelką na ulicy obrzydliwego miasteczka, pojawiło się słońce, a wraz z nim nasz bus wiozący robotników z kilofami (chociaż była niedziela). Dziury w podwoziu pojazdu były proporcjonalne do naszego zmęczenia.



Wyprawę pieszą rozpoczęliśmy w malutkiej wiosce i już po chwili straciliśmy z oczu większość oznak cywilizacji. Po pięciu godzinach marszu rozbiliśmy obóz w pięknej dolinie. Wieczorem przy ognisku szybko okazało się, że zapas „koniaczków” był niewystarczający. Niedosyt odczuwał zwłaszcza Jasiu, który zapragnął skosztować rumuńskiego bimbru. Zaopatrzeni w latarki ruszyliśmy we dwóch do najbliższej wioski. Poszukiwanie „bimbrowni” nie zajęło nam dużo czasu. Trunek smakował przeciętnie, wybuchał w ognisku, ale i tak miło było go łyknąć od czasu do czasu.
Od tego momentu dzienne wyżywienie składało się z kubka musli z gorącym mlekiem na śniadanie, tabliczki czekolady w ciągu dnia i kuskusie z „gorącym kubkiem” wieczorem.
Wędrowaliśmy zalesionym grzbietem wzniesienia, idąc wciąż po śladach dwóch niedźwiedzi. Miarą odległości jaka nas dzieliła od tych sympatycznych zwierzątek były ich odchody, które na ogół nie zdążyły jeszcze zamarznąć nawet przy panującym mrozie. Czuliśmy się tym faktem „delikatnie” zaniepokojeni, ale misie zawsze wybierały najbardziej dogodne przejścia. Idąc za nimi nigdy nie natknęliśmy się na połacie kosodrzewiny, ani na inne przeszkody, które znacznie opóźniałyby tempo marszu. Grzbiet prowadził w żądanym przez nas kierunku, tak więc w końcu zaczęliśmy bardziej ufać niedźwiedziom, niż naszym kompasom i ksero map.
Nie należę do tych osób dla których góry zaczynają się dopiero tam, gdzie kończy się las, ale kiedy w trzecim dniu wędrówki przekroczyliśmy tę granicę, poczułem ogromną radość. Pogoda była pochmurna, co ograniczało widoczność, ale mimo to krajobraz był uroczy. Zafascynowany widokiem zapomniałem o ciężarze plecaka i gnałem w górę jak nowo narodzony. Przestaliśmy rozmawiać, bo każdy z nas chciał pochłonąć jak najwięcej tej przestrzeni.
Obóz rozbiliśmy na przełęczy, przed górą Custura. Byliśmy na dość dużej wysokości, a przed wiatrem nie chronił nas już las. Z żalem myślałem o wspaniałym ognisku z poprzedniego wieczora. Wiedziałem, że przez kolejne dni będzie nam tego bardzo brakować. Kiedy ściągałem grube rękawice, by zawiązać sznurki na namiocie, palce natychmiast skostniały i zrobienie węzła okazało się nie lada sztuką. Rozbite namioty okopywaliśmy niemal do połowy śniegiem, by chociaż trochę uchronić się od wiatru. Po ściągnięciu butów i ochraniaczy (co zabierało mi nieraz ok. 20 minut) biegaliśmy boso po śniegu aby pobudzić krążenie; później rozcieranie stóp, suche skarpety, posiłek i upragnione ciepło śpiwora. Bardzo lubiłem te wieczory, kiedy nieopisane uczucie lekkości kontrastowało ze zmęczonym ciałem.
Osobą, która zawsze pierwsza opuszczała namiot rano był Michał. Bynajmniej nie dlatego, że jest rannym ptaszkiem, ale dlatego że jego śpiwór miał najgorsze parametry. Tamtego ranka zbudził nas jego okrzyk. Panorama, którą ujrzeliśmy po wyjściu z namiotów zapierała dech w piersiach. Byliśmy ponad chmurami, gdzieś w oddali widać było wierzchołki gór, niczym wyspy na wzburzonym morzu. Stojąc i gapiąc się na „morskie bałwany” mieliśmy za plecami równie cudny widok – nasz cel, o którym przez chwilę chyba zapomnieliśmy. Niebo nad nami było błękitne, a wszystko sprawiało wrażenie, że obudziliśmy się w innym świecie. Teraz naprawdę chciało się iść.
Szybko osiągnęliśmy wierzchołek Custury, z którego mogliśmy podziwiać dwie najwyższe góry Retezatu: Peleagę (wys. 2509 m n.p.m.) i o metr niższą Papuę. Początkowo chcieliśmy zejść na dno doliny i dotrzeć do przełęczy dzielącej te góry, tam rozbić obóz i następnego dnia zdobywać góry „na lekko” pozostawiając zbyteczne rzeczy w namiotach. Żal jednak było tracić aż tyle wysokości więc postanowiliśmy zaatakować Papuę. Plan był dość ambitny. Pytająco patrzyliśmy na Justynę, ale ona uśmiechając się dała nam do zrozumienia, że nie ma obiekcji.
Tempo mieliśmy bardzo dobre – o zmęczeniu zapominaliśmy zafascynowani urokiem masywu. Szliśmy cały czas granią, która stawała się być coraz bardziej uciążliwa, ze względu na duże głazy. Przed nami była jeszcze Mała Papua schodząca do przełęczy tuż przed „naszą” Papuą. Podjęliśmy się trawersu, bo na zdobyciu tej pośredniej góry nikomu z nas nie zależało. Dotarliśmy do nieprzyjemnego żlebu, który uświadomił nas o błędnie podjętej decyzji. O dalszym trawersie nie było mowy, mogliśmy tylko podjąć próbę wyjścia na grań. Jasiu został z Justyną, która zaczynała mieć minę cierpiętnicy, a my ruszyliśmy w górę. Ja wychodziłem skałą, obawiając się tego mocno zaśnieżonego żlebu, który najprawdopodobniej był podcięty pionowym urwiskiem. Maciek obdarzył go jednak zaufaniem. Po dość długiej walce z eksponowaną skałą i własnymi emocjami stanąłem na grani, a wkrótce dołączyli do mnie pozostali. Zdawaliśmy sobie sprawę, że niestety zarówno jedną, jak i drugą drogą Justyna nie zdoła wyjść.



Patrząc to na Papuę, to na drogę powrotną i dno doliny czułem niemałe rozczarowanie. Powrót granią nie był korzystny, a zejście skałą do Jasia i Justyny niemożliwe. Pozostawał tylko żleb, stratowany już zresztą przez chłopaków. O, jakże marzyliśmy wtedy o kawałku liny...
Dotarcie do pozostałej dwójki zajęło nam sporo czasu. Wracaliśmy wszyscy tą samą drogą, a później „na krechę” w dół. Śnieg był twardy i właściwie nasze zejście bardziej przypominało zbieganie. Maciek zamykał tyły za Justyną, która nagle się paskudnie przewróciła. Ponieważ byliśmy dużo niżej nie wiedzieliśmy co się dokładnie stało. Zamarliśmy w bezruchu zdając sobie sprawę, że poważny uraz byłby katastrofą. Od miejsca gdzie byłaby szansa spotkać człowieka dzieliły nas przynajmniej dwa dni szybkiego marszu bez plecaka. Telefon Maćka co prawda pokazywał maksymalny zasięg, ale, co było dla nas zagadką, przy próbie wysyłania wiadomości lub połączenia odmawiał nagle współpracy. Niefortunne poślizgnięcie okazało się na szczęście być niegroźne, ale Justyna była już bardzo zmęczona.
Z tamtego miejsca widzieliśmy, że żleb w którym byliśmy kończy się pionowym obrywem. Poczuliśmy ulgę. Schodząc dalej obserwowaliśmy jak ogromne ilości mgły wdzierają się w najniższe partie doliny, później wyżej i wyżej. Napływająca mgła była tak gęsta, iż sprawiała wrażenie dymu, który miał nas zaraz zadusić. Nie była jednak aż tak niebezpieczna, ale niosła ze sobą ogromne ilości wilgoci, co sprawiło że postanowiliśmy za wszelką cenę wyjść trochę wyżej. Napotkaliśmy ciekawy szałas, na którym było rozwieszone, całkiem zlodowaciałe ubranie. Przez małą szczelinę wiatr nawiał do środka nieprawdopodobne ilości śniegu. Odkopaliśmy drzwiczki, ale nie mogliśmy ich otworzyć. Właściwie to dobrze, bo wcale nie chcieliśmy przekonać się czy w środku ktoś jest.
Justyna była wykończona i nie mogła kontynuować wędrówki z plecakiem, a podejście właśnie się zaczynało. Wynosiliśmy jej plecak na zmianę. Idący przodem zostawiał swój bagaż i schodził po plecak, który był pozostawiony na końcu. Po pewnym czasie kolejny prowadzący zostawiał swój i wracał po plecak pozostawiony, i tak w kółko.
Zapadł zmrok kiedy wyszliśmy na wyższe piętro doliny. Było tam dość duże oczko lodowcowe, naturalnie zamarznięte na kość. Pokonaliśmy ok. połowy wysokości do przełęczy. Tam spędziliśmy najgorszą, bo najzimniejszą, noc. Rozbicie namiotów było koszmarem – nie przeszkadzało w tym zmęczenie, ale okropne zimno.
Mieliśmy za sobą ciężki dzień, emocji nie brakowało, ale samopoczucie mieliśmy chyba
coraz lepsze. Tworzyliśmy zgraną grupę. Następnego dnia mieliśmy stanąć na dwóch najwyższych górach Retezatu. Uznaliśmy, że lepiej nie przenosić obozu, tylko wyjść na Papuę z miejsca obecnego biwakowania, a później przez przełęcz na Peleagę i w końcu zejść do namiotów. Istotnie, wejście na Papuę nie sprawiło nam żadnych trudności, chociaż znajdujące się na szczycie krzyże i tabliczki wskazywały na to, że nie wszyscy podróżnicy mieli tyle szczęścia.
Niepewnie spoglądaliśmy w stronę Peleagi. Z góry widzieliśmy miejsce, wyglądające na dość niebezpieczne. Na grani, którą zamierzaliśmy wychodzić „wyrastały” pionowe skały, które można było ominąć jedynie idąc żlebem po ich lewej stronie. Trzeba było próbować. Tę drogę szacowaliśmy na kilka godzin, inną na dwa dni... Poszliśmy już bez Justyny. Okazało się na szczęście, że „nie taki diabeł straszny”. Żadne zdjęcie ani opis nie odda piękna okolicy. Jakże byliśmy radośni i usatysfakcjonowani...
Były oczywiście wzajemne gratulacje, zdjęcia, konsumpcja ostatnich racji czekolady i nagle uderzyło nas uczucie żalu, że właściwie to koniec, że jedyna droga jaka nas czeka, to droga w dół.
Po złożeniu obozu ruszyliśmy na przełęcz. Zejście z niej było dość uciążliwe. Znajdowaliśmy się po północnej stronie przełęczy i pokrywa śnieżna przypominała nam o tym na każdym kroku. Schodziliśmy doliną o budowie schodkowej, poziome partie pokonując po ogromnych głazach, pomiędzy którymi były szczeliny, niewidoczne pod pokrywą śnieżną. Co kilkanaście kroków zapadaliśmy się – to po pas, to po szyję. Wygrzebywanie się kosztowało sporo sił i opanowania. W stromych odcinkach schodziliśmy żlebami. Niektórymi z nich płynęła woda – poczuły to moje nogi, kiedy niefortunnie zapadłem się bardzo głęboko. Buty Tomka i Michała też nie były w najlepszym stanie.
Nie mogliśmy się zatrzymywać (o rozbiciu namiotów w miejscu, w których się znajdowaliśmy nie było mowy), a odległość między pozostającymi z tyłu Justyną i Maćkiem wciąż rosła. Wiele było sytuacji, gdy przeszkodę pokonywaliśmy dwoma wariantami, zaznaczając strzałką tą poprawną, ale na horyzoncie już nie było widać ich sylwetek. Zapadał zmrok, kiedy dotarliśmy do granicy lasu, a dokładnie do kosodrzewiny, w której na pewien czas ugrzęźliśmy.
Byłem naprawdę zmęczony, podobnie jak i reszta. Pokonaliśmy kosodrzewinę i dotarliśmy do lasu. Wkrótce znaleźliśmy małą polankę, na której z całego serca pragnęliśmy zakończyć trudy tego dnia. Zrzuciliśmy plecaki, a Michał stwierdził, że chyba powinniśmy wrócić po pozostałą dwójkę. Wiedziałem, że ma rację, więc (chociaż ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem, niż kiedy Jasiu wybierał się po bimber) postanowiłem mu towarzyszyć. Zabraliśmy czołówki, kije i ruszyliśmy.
Michał był w lepszej formie, niż ja. Nie wiem ile czasu zajęło nam pokonanie przeklętej, karłowatej sosny – czas nie miał już znaczenia – było zupełnie ciemno, a my musieliśmy iść do skutku. Zastanawiałem się, czy mam tyle siły, by dotrzeć tam gdzie straciliśmy ich z oczu i z powrotem. Muszę przyznać, że miałem niemałe wątpliwości. Kiedy wreszcie dotarliśmy do naszych „maruderów” Michał odciążył Justynę i udaliśmy się po raz kolejny przeklinać kosodrzewinę.
Na szczęście gdy wróciliśmy namioty już stały. By rozpalić ognisko musieliśmy wykopać w śniegu dziurę głęboką na półtora metra, ale było warto. Długo cieszyliśmy się ciepłem i blaskiem ogniska. Justyna była tak wyczerpana, że nie chciała nawet nic zjeść. Jasiu roztarł jej stopy, po czym „padła” w namiocie niczym martwa. Byliśmy i tak pełni podziwu, bo dla dziewczyny musiał to być naprawdę ogromny wysiłek.
Rano, w czasie kiedy się ubierałem, mój śpiwór zamarzł do tego stopnia, że nie można go było zwinąć, a składaniu towarzyszył trzask kruszonego lodu. Tego przedpołudnia mieliśmy nareszcie dotrzeć do jakiejś wioski, tak więc Jasiu był bardzo szczęśliwy bo myśl o piwie nie opuszczała go ani na chwilę.
Szliśmy wciąż dzikim lasem w którym mnóstwo było głazów i kamieni, więc zapadanie się i wolne tempo to określenia, które najlepiej charakteryzują ten odcinek drogi. Było już południe, kiedy mieliśmy niemałe kłopoty z przekroczeniem szerokiego, lodowatego potoku. W końcu udało się, a na drugim brzegu czekała na nas nagroda w postaci drzewa z oznakowaniem szlaku. Po dwóch godzinach szliśmy już przetartą ścieżką mijając po drodze trzech sędziwych rumuńskich traperów. Chcieli pogadać i byli chyba mili, ale nawet Maciek nic nie rozumiał.
Ścieżka wkrótce zaczęła zamieniać się w dróżkę i dotarliśmy do „celu”. Nasza wymarzona wioska okazała się skupiskiem rozpadających się baraków. Tylko jeden budynek wyglądał w miarę przyzwoicie. W jego drzwiach powitała nas tęga, starsza pani w fartuchu rzeźnika. Wystrój wnętrza trochę nas zaskoczył. Dwie sale – jedna pusta, prócz ogromnego stołu, a druga z wielkim kuchennym piecem, pniakami do rąbania mięsa i nieustannie miauczącymi dwoma kotami. No, ale browar się znalazł...
Było miło, do czasu, kiedy dowiedzieliśmy się, że do wioski, w której mogliśmy liczyć na transport jest szesnaście kilometrów. Byliśmy załamani myśląc o swoich zamarzniętych śpiworach, ale nagle usłyszeliśmy silnik ciężarówki. Ogromna Tatra dźwigała kilka ton żwiru, który łopatami zrzucali na drogę trzej panowie. Pokazaliśmy kierowcy mapę i nasz cel – wioskę przez którą przebiegała kolej. Przez długa chwile nie wiedzieliśmy, czy kierowca się zgadza, czy też nie. Maciek pokazał więc coś jeszcze – pięć dolarów. Nagle wszystko stało się jasne, żwir został zrzucony do końca, a my machnięciem ręki zaproszeni na pakę. Mknęliśmy wśród przepaścistych terenów, trochę się bojąc, bo żwiru na drodze było „jak na lekarstwo”. Było piekielnie zimno, ale atmosfera panowała radosna.
Podczas jazdy naszą uwagę przykuł przerażający szereg powbijanych cmentarnych krzyży. Nie wiedzieliśmy co to oznacza, dopóki nie zauważyliśmy, ze droga kończy się wąskim mostkiem, wiszącym czterdzieści metrów nad górskim strumykiem i pozbawionym jednej barierki. Ciężarówka ledwo mieściła się na moście, a kierowca jechał jak gdyby nigdy nic! Przeżyliśmy chwile grozy. Zmęczeni, zmarznięci i jeszcze trochę sparaliżowani strachem dotarliśmy wreszcie do wioski, w której była knajpa i pociąg do miasta Arad.

Towarzyszyła mi już tylko czekoladowa Tatina i rozkoszna myśl, że niedługo zobaczę Kasię, której dedykuję to opowiadanie i dziękuję za troskę.

Relacja zajęła I miejsce w "Konkursie górskim" zorganizowanym przez Wydawnictwo Bezdroża, magazyn "Góry" i firmę Marabut - czerwiec 2003