ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Gorgany i Czarnohora

Autor: Henryk Kupiec
Data dodania do serwisu: 2003-03-26
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina
Średnia ocena: 6.45
Ilość ocen: 428

Oceń relację

Relacja z II połowy sierpnia 2001.

Henryk Kupiec
henryk.kupiec@xl.wp.pl


W Karpatach Wschodnich, na południowy wschód od naszych Bieszczadów leżą dwa pasma górskie, które upodobali szczególnie polscy przedwojenni turyści. Jedno to Czarnohora z najwyższym szczytem Howerlą (2061m) i drugie to Gorgany z Sywulą (1818m). Czarnohora bardzo przypomina Bieszczady, z pięknymi widokami, trawiastymi grzbietami - jest obszarem licznie odwiedzanym przez polskich turystów. Niższe Gorgany są trudniejsze, wymagają pokonywania długich, mało uczęszczanych szlaków, dobrych map lub przewodnika. Gorgany, w porównaniu do innych pasm górskich, to niemal dżungla.

JAREMCZA

W pobliżu gór, w Kołomyji znaleźliśmy się dopiero późnym wieczorem. Uznaliśmy, że przenocujemy w hoteliku przy dworcu i rano startujemy w Gorgany. Na kolację zjedliśmy „czinachi" w restauracji dworcowej. Jest to potrawa pochodzenia gruzińskiego, która zadomowiła się na Ukrainie - rodzaj gulaszu z fasolą, ziemniakami jarzynami i mięsem, całkiem smaczna. Później się okaże, że jeśli w restauracji nie ma już nic do jedzenia, to czinachi jeszcze jest. Miasto jest kompletnie ciemne, tylko przy dworcu świeci się kilka latami.

Poznawanie Karpat ukraińskich zaczynamy od Jaremczy. Zatrzymujemy się na prywatnej kwaterze. Oprócz nas jest kilkoro Ukraińców: Jura - absolwent tiechniczeskiego fakultietu - pracuje w tutejszym nadleśnictwie, Grigorij z żoną jeżdżą do różnych miejscowości z handlem obwoźnym i paru innych. Warunki Jak na Ukrainę, przyzwoite -jest łazienka z ciepłą wodą w godzinach 8-22 (potem wyłączają gaz) i kuchnia -możliwość przyrządzania posiłków. Ulica się nazywa Pidskalna i mamy jakieś 100m do przełomu Prutu.(Na zdjęciu widać przebieg warstw geologicznych).

Jaremcza to przedwojenny polski kurort, konkurujący z Zakopanem. Dziś tylko niektóre budynki przypominają o przedwojennej świetności. Dla obecnych mieszkańców Jaremczy te czasy skończyły się 10 lat temu, gdy rozpadł się ZSRR. Do tego czasu Jaremcza była pełna kuracjuszy z całego ZSRR, głównie Rosjan. Teraz jest pusto, wieczorem ciemno, nie ma gdzie pójść. Nieliczne restauracje w środku sezonu działają na ćwierć gwizdka. Wielka turbaza „Huculszczyzna" zapełniona w 1/4 przez kolonie, niektóre jej „kompleksy" zdewastowane, bez okien.

Pierwszą wycieczkę odbywamy na „Skały Dowbosza" i na Makowicę. Od kwatery do bramy rezerwatu jest ponad 2 km. Przy bramie strażnicy i trzeba płacić wstęp - obcokrajowcy - 2 dolary. Wchodzimy i początkowo idziemy znakowaną ścieżką przyrodniczą. Na poszczególnych stacjach jest ścieżki jest opisana jakaś historyjka związana z Dowboszem, takim tutejszym Janosikiem, który też podobnie skończył. Grisza(przewodnik) prowadzi nas często jakimiś skrótami, przez jakieś skupiska głazów. Największy z nich nosi nazwę „Skały Dowbosza". Szlak się kończy i dalej idziemy na przełaj w kierunku Makowicy. Makowica - to trawiasty szczyt (984 m), wyraźnie górujący nad Jaremczą. Ze szczytu roztacza się panorama na dolinę Prutu i Jaremczę oraz oddalone pasmo Jawierników, nasz jutrzejszy cel. Schodzimy inną trasą, koło „źródła młodości". Cała okrężna trasa zajęła niecałe 3 godziny.

GORGANY

Przed wyjściem na Jawiemiki (1431m) jemy śniadanie - makaron z cukrem i herbatą . Z rana można liczyć tylko na siebie. Do 8-mej rano nic nie można kupić, a później też niewiele więcej. Wychodzimy z Jaremczy zielonym szlakiem, który po godzinie się skończył - jest w trakcie powstawania.

Jawiemiki - to sympatyczne pasmo Gorganów, najbliższe Jaremczy. Idzie się cały czas pod górę lasem, potem pojawiają się połoninki. Na jednej z nich stoi szałas, ale nie widać mieszkańców. Jedynym stworzeniem, które napotykamy jest samotnie pasący się koń. Poczęstowaliśmy go cukierkami. Był bardzo towarzyski i chciał tak bardzo iść z nami, że z trudem się od niego odczepiliśmy.

Gdy dochodziliśmy do szczytu zaczęła się psuć pogoda. Zaczęło kropić, a więc po krótkiej przerwie na małą przekąskę ruszamy. Grzbiet Jawiemika i całe Gorgany są pokryte dużą ilością głazów. Jak jest sucho, to idzie się dobrze, przeskakując z kamienia na kamień. W deszczu zaczęło się robić ślisko. Z mżawki zrobiła się ulewa, a dodatkowo pioruny zaczęły walić coraz bliżej nas. Do szlaku zejściowego został jeszcze ponad kilometr i decydujemy się na natychmiastowe zejście w dół, po stromym zboczu. Lepiej to, niż ryzykować spotkanie z piorunem. Schodząc, co chwila zapadaliśmy się w jakichś dolach nawet po pachy. Dobrze, że te doły są porośnięte bardzo grubą warstwą mchu, co bardzo łagodziło liczne upadki. Wydawało się, że idziemy przez jakiś dziewiczy las, nietknięty ludzka stopą. Zaczęliśmy schodzić koło 14 - tej, a w Jaremczy byliśmy dopiero po 18-tej. Cały czas lało, choć pod koniec był już tylko kapuśniaczek. Strumyki, które normalnie można przeskoczyć, przybrały i suchą nogą już nie można było przejść. Gdy zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek przy zrujnowanym szałasie okazało się, że tylko ja mam wszystko suche pod swoją peleryną, sprawdzoną na wycieczkach rowerowych.

Pod Jaremczą obejrzeliśmy jeszcze zagrodę hodowlaną -jelenie i sarny. Potem, chociaż mokrzy, zaszliśmy do restauracji „Koliba" na kolację- Żeby iść na kwaterę, wykąpać się i wrócić tu nie było mowy - ze zmęczenia nam by się nie chciało. Na kwaterze gospodarz zapalił nam piec gazowy, na którym mogliśmy wysuszyć mokre buty.

Następnego dnia już koło 8-mej wyruszamy samochodem, aby podjechać bliżej szlaku. Dla grup do 10 osób najlepiej nadają się tutejsze furgonetki - można było wynająć w cenie 1 hrywna za kilometr. Tym razem idziemy na inny grzbiet Gorganów - na Siniak (1685 m). Zatrzymujemy się w Tatariw koło restauracji, w której w powrotnej drodze zjemy obiadokolację. Pogoda jest znowu ładna. Szlak oznakowany (ale tylko początek) - niebieski, ciągle pod górę. W siodle między Siniakiem a Chimiakiem jest szałas pastuchów. Wypasają konie i bydło na połoninach. Jest też grupka młodych Ukraińców, którzy biwakują tu pod namiotem.

Wychodzimy na odkryty grzbiet Siniaka. Piękna panorama na grzbiety Gorganów, a nawet w oddali widać Howerlę - najwyższy szczyt Czarnohory. Krótki odpoczynek, zdjęcia i zaczynamy schodzić. Ścieżka słabo widoczna, tak że nawet Grisza gubi szlak i musimy nieco nadrabiać. Na połoninie, przy źródle gotujemy sobie zupkę. Kocher spirytusowy mam z sobą i zapas błyskawicznych zupek typu gorący kubek. Zaledwie skończyliśmy jeść a już pogoda się psuje, zaczyna kropić. Doszedłem do wniosku, że wczoraj nas zlało, bo chodziłem cały czas w krótkich spodniach. Wyjmuję z plecaka dżinsy i zmieniam. O dziwo przestaje padać- Oczywiście, to są żarty, ale pogoda pozwoliła nam zejść z gór "na sucho".

Trzecią wycieczkę planujemy już w Czarnohorę, na Popa Iwana. Przejazd jest długi ponad półtorej godziny przez Worochtę, Ilcy, dalej gruntową drogą wzdłuż Czarnego Czeremosza aż do Dżembronii u podnóża Czarnohory. Samochód zostawiamy przy chałupie spełniającej rolę stacji turystycznej. Można tu wynająć pokój (nawet za 5 hrywien). Umywalnia jest na zewnątrz. Sławojka też.

POP IWAN

Podejście na Smotrycza (1898 m)Jest dość trudne. Zbocze dość strome, trzeba pokonać za
jednym rzutem jakieś 1200 m w pionie. Idziemy szybko. Mijamy grupkę młodych Ukraińców, potem wyprzedzamy grupę z Sopotu. W pobliżu Popa Iwana coraz więcej grup(głównie Polaków - od 2 do 5 osób + ukraiński przewodnik). Na szczycie znajdują się ruiny polskiego przedwojennego obserwatorium astronomicznego. Duże gmaszysko, ale zostały tylko mury i resztki podłóg, dałoby się jednak odbudować, gdyby się znalazł ktoś chętny. Ukraińcy fotografują się pod symbolem Tryzuba.

Ponieważ zaczyna się chmurzyć, a za chwilę kropić, kierujemy się w drogę powrotną. Wracamy nieco inną trasą, poprzez różnego rodzaju skałki, obok niewielkiego wodospadu. Po minięciu strefy kosodrzewiny zaczynają się pola jagód i jest mnóstwo zbieraczy. Dochodzimy do źródełka, z którego piliśmy idąc pod górę. Wyschło! Gdy zaczyna padać naprawdę docieramy do koliby. Burza rozpętała się na dobre, pada grad. W kolibie robi się stopniowo ciasno, gdyż ściągają zbieracze jagód i inni turyści. Ulewa trwała nieco ponad godzinę, ale wystarczyło, żeby ścieżkami i drogami płynęły wartki potoki. Tak docieramy do samochodu.

ZERWANY MOST

Koło stacji turystycznej parkuje kilkanaście samochodów. Kierowca jednej z furgonetek przyjechał z Kołomyji specjalnie po mięso do jednego z gospodarzy (kupił całą krowę). Po burzy uwinął się jako pierwszy i pojechał. Za kilkanaście minut wraca. Most zerwany! Nie można wyjechać, bo tylko jedna droga łączy nasz Bystriec ze światem. Grisza nie wierzy (a pojutrze ma odebrać grupę w Kołomyji), więc jedziemy sprawdzić. Niestety, dziś nie wyjedziemy i nie wiadomo, kiedy taka możliwość się pojawi. Most był prowizoryczny, ale teraz stoimy nad rwącym potokiem i nie wiemy co dalej robić. Jest już koło 22-giej. Mamy tylko to co na sobie. Nie jesteśmy przygotowani do noclegu. Trochę śpimy w samochodzie, trochę w stacji turystycznej i jakoś mija noc.

Następnego dnia koło 12-tej miejscowi zorganizowali pomoc przy przeprawie. Skądś zdobyli grube deski, kładą w poprzek strumienia i ubezpieczają przejazd, aby prąd nie uniósł samochodu. Biorą po 15 hrywien od samochodu (od Polaków podwójnie). Pasażerowie muszą wysiadać i pokonywać strumień w bród. Szczęśliwie udaje się wszystkim przeprawić. Jedziemy dalej zwartą grupą, bo jeszcze niejeden most do przebycia, a nie wiemy w jakim stanie. W niektórych miejscach droga bardzo podmyta przez wartkie wody Czeremosza, ale udaje się przejechać.

Gdy wróciliśmy do Jaremczy to nasz gospodarza powiedział, żeby gdyby jeszcze jeden dzień nas nie było to już by zawiadomił ichni GOPR. Ślady ulewy tu też są widoczne, choć nie ma takich zniszczeń jak w Dżembroni.

W Kołomyji mieliśmy spotkać się z kolejną grupą. Z powodu kłopotów z łącznością (telefoniczną i intemetową)Grisza do ostatniej chwili nie był pewny, o której przyjadą. Było znane miejsce spotkania - muzeum regionalne. Muzeum zawiera zbiory sztuki ludowej z regionu Huculszczyzny. Oddzielnie jest muzeum pisanek. Nie byłem tam, bo wiem jak pisanki wyglądają i wolę pospacerować po mieście. Nawet stary, przedwojenny cmentarz obejrzałem. Cmentarz jest zarośnięty chaszczami, zniszczony (przecież to nie jest reprezentacyjny Lwów), ale na pomniku można odczytać - „ofiarom Kozaczyzny 1918". Nie miałem pojęcia, co to było ta kozaczyzna. Dopiero po powrocie znalazłem informację, że w latach 1918-1919 toczyły się tu liczne walki polsko-ukraińskie i w dzielnicy Kołomyji, która nazywała się Kozaczyzna był obóz koncentracyjny dla polskich jeńców.

WIECZÓR HUCULSKI

Gdy pojawiła się nasza grupa, trzeba było uzupełnić zaopatrzenie. Dziś w programie był wieczór huculski w turbazie Słoboda. W turbazie jedzenie jest, ale żeby było taniej to w napoje zaopatrujemy się sami. Miasto już obejrzałem, więc pomagałem Griszy w zaopatrzeniu. Na dwie osoby było przewidziane pół litra wódki, a więc parę skrzynek na autokar, a ponadto duże ilości piwa. To wszystko zawoziliśmy samochodem Griszy do turbazy. W turbazie nie mogliśmy się doczekać grupy. My dojechaliśmy do turbazy około 19-tej, a za nami jechała autokarem grupa. Przyjechali około 21-giej. Odległość do przebycia około 20 km. Można obliczyć jaka była prędkość autokaru (Neoplan) i jaka musi być jakość drogi. Dziura na dziurze i do tego kałuże wody- Kierowca po dojechaniu przysiągł, że na Ukrainę takim autokarem już się nie wybierze. Gdyby coś się zepsuło, nie ma wyjścia - trzeba wtedy czekać nie wiadomo jak długo na pomoc.

Gdy autokar wjeżdżał na dziedziniec turbazy, przywitała go huculska orkiestra, specjalnie na ta okoliczność zamówiona( przygrywała później całą noc). Po zakwaterowaniu, gdzieś koło 22- giej, rozpoczął się właściwy wieczór huculski. Stoły zastawione różnymi potrawami, picia do oporu, muzyka rżnie skoczne huculskie tańce. Niestety, nie uczestniczyłem do końca w tej imprezie. Na jutrzejszy dzień było zaplanowane wejście na Howerlę, najwyższy szczyt Czarnohory. Ci, którzy chcieli wyjść w góry, poszli wcześniej spać, rezygnując z części szampańskiej zabawy.

Cała grupa liczyła około 50 osób, na Howerlę wybierało się 25, ale rano o 5 na nogach była tylko czternastka. Wyruszamy tak wcześnie, gdyż musimy dojechać ponad 50 km do Worochty, dalej jeszcze górska drogą do schroniska pod Howerlą. Dowozi naszą grupkę tutejszy autokar(zdjęcie), lepiej dostosowany do tutejszych dróg. Z nami jedzie liczna grupa Ukraińców, gdyż dziś jest ich święto narodowe -10 lat Samostijnoj Ukrainy. Parking przy schronisku zatłoczony, droga dojazdowa również.

Tym razem prowadzi nas inny przewodnik (Grisza opiekuje się grupą balowiczów). Idzie się- bardzo relaksowo, co godzinę przewodnik robi 10-minutowy odpoczynek i nie wiedząc, kiedy, wchodzimy na Howerlę. Tłumy ludzi, przeważnie Ukraińców. Wiele grup pod sztandarami, ze sprzętem muzycznym - akordeony, gitary ,jakieś piszczałki. Jak na odpuście. Bardzo dużo służb mundurowych i goprowcy, na wszelki wypadek. Na szczycie, na przedwojennym obelisku umieszczono już tablicę upamiętniającą 10 lat niepodległej Ukrainy.

Następne dni są raczej stracone z powodu załamania pogody. Obfite deszcze pogorszyły jeszcze sytuację. Do Rafajłowej, miejscowości związanej z legionami Piłsudskiego, dojechaliśmy z trudem przez drogi zawalone błotem, naniesionym z gór. Do Przełęczy Legionów, która jeszcze dziś tak się nazywaj już nie poszliśmy. Zamiast gór zwiedziliśmy ruiny, potężnego niegdyś, zamku w Pniowie i Skit Maniawski - klasztor prawosławny, bardzo stary, który teraz wrócił do rąk prawosławnych mnichów i jest w trakcie restauracji.

DZIEŃ WOLNY

Jednego dnia, przy lepszej pogodzie, gdy Grisza był w trakcie załatwiania pobytu dla kolejnej grupy, poszedłem sam na wycieczkę w okolice Jaremczy. W zagrodach pod Jaremczą widać skutki dawnych opadów, ślady wody na polach i podwórkach, naniesione błoto i kamienie. Do każdej napotkanej osoby mówię „dobry den" i wdaje się w pogawędkę. Zanim przeszedłem przez wieś, napotkałem trzy osoby, które miały kogoś z rodziny w Polsce, na „saksach". Jeżdżą przeważnie kobiety. Mężczyznom udaje się dostać pracę tutaj. Dodam, że pochwalono mnie za znakomitą znajomość języka ukraińskiego. Byłem tym bardzo zaskoczony, gdyż nigdy ukraińskiego się nie uczyłem, a starałem mówić po rosyjsku, brakujące słowa zastępując polskimi.

Grupkę bawiących się dzieci zapytałem o drogę na Makowicę. Bardzo chętnie mi wszystko wytłumaczyły (5-7 klasa szkoły podstawowej) i same zaczęły się wypytywać o Polskę. Były to dzieci ukraińskie, nie miały żadnych związków z Polską. Dobrze, że miałem trochę "żwatielnoj rezinki" czyli gumy do żucia. Poszedłem dalej, po pewnym czasie porzuciłem drogę i poszedłem na skróty. Makowicę miałem prawie jak na dłoni, jeszcze tylko strome podejście przez gęsty las. Gdy dochodziłem już do szczytu, słyszę jakieś głosy - „podażdi, podażdi!". Nie wiedziałem czy to do mnie, czy do kogoś innego. Usiadłem, żeby odpocząć i podziwiać panoramę, gdy z kilka minut pojawia się dwójka starszych chłopców, z którymi rozmawiałem przedtem. To do mnie krzyczeli. Myśleli, że zabłądziłem. Tędy nikt nie chodzi, tu są żmije - krzyczeli jeden przez drugiego - o, takije -pokazuje gestem. Miałem schodzić inna trasą, ale te żmije tak mnie wystraszyły, że postanowiłem wrócić z nimi prawidłową drogą.

Jeden z chłopaków, Wasyl, miał pomagać przy grabieniu siana. Żeby zrekompensować czas stracony na gonienie mnie, wziąłem grabie i dołączyłem do pracujących kobiet. Była ładna, słoneczna pogoda, ale należało się spieszyć przed możliwymi znowu opadami.

Wracałem do Jaremczy znowu na skróty. Tym razem wyszedłem na urwisty brzeg Prutu. Sforsować się nie da, gdyż Prut płynie tu głębokim na jakieś 50 metrów kanionem, którego ściany są pionowe. Skierowałem się wzdłuż brzegu i po jakimś czasie znalazłem ścieżkę, a potem kładkę, zawieszoną na chyboczących się linach.
Była to ostatnia wycieczka w Gorganach. Z powodu pogorszenia pogody nic więcej nie dało się zrealizować.

Henryk Kupiec