ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Dwa lata wakacji - Podróż Basi i Jarka po Azji

Autor: Basia i Jarek
Data dodania do serwisu: 2002-11-15
Relacja obejmuje następujące kraje: Tajlandia Malezja
Średnia ocena: 4.01
Ilość ocen: 1257

Oceń relację



Decyzję o półrocznym wyjeździe do Indii podjęli niemal z dnia na dzień. Basia, absolwentka socjologii i Jarek, etnolog, zapragnęli znaleźć się wśród tych, których znali dotąd tylko ze stron leksykonów i skryptów. Zamienili więc mroczne sale bibliotek na bezdroża południowej Azji. Dotarli do plemion Nagów, w okupowanym od lat indyjskim Nagalandzie. Wzięli tradycyjny ślub w Bombaju, w otoczeniu setek podekscytowanych wyznawców Kriszny. Przebyli Himalaje, prowadzili badania wśród Kurdów w Iranie i Turcji, odwiedzili Liban. Odbyli wyprawę do dżungli w archipelagu Andamanów na Oceanie Indyjskim w poszukiwaniu plemion Onge, Jarawa i Little Andaman. Uczestniczyli w religijnych misteriach (Mahabcharaty) w satrach na wyspie Madżali, znajdującej się na Bramaputrze. Przez pewien czas mieszkali w klasztorze buddyjskim. Poznali też codzienne życie w wioskach Lepczów w indyjskim Sikkmie. To zaledwie kilka "epizodów" z półrocznej azjatyckiej eskapady, którą odbyli w 2001 r. Choć tamta podróż to już zamknięty rozdział, pęd ku przygodzie nie pozwalał im usiedzieć na miejscu. Dziesięć miesięcy spędzone w kraju przeznaczyli na przygotowania do kolejnej, tym razem już dwuletniej wyprawy azjatyckiej. Rozpoczęła się ona w końcu października 2002 r. i trwać będzie z pewnością bardzo długo!! Zachęcamy do uczestniczenia w przygodzie Basi i Jarka na stronach naszego serwisu. Co dwa, trzy tygodnie znajdziecie tu relację "na żywo" z miejsc, które właśnie odwiedzają. Wrażeniom towarzyszyć będzie garść najświeższych informacji praktycznych, które ułożyć możecie we własny "przewodnik globtrotera". Ciąg dalszy właśnie następuje...

Szetlandy - Pochwała Radości Życia


Szetlandy - Pochwała Radości Życia Katarzyna Boreysza Stoję tu, mały zastygły w bezruchu punkt na wielkim pustkowiu. Wokół mnie przenikająca na wskroś cisza, a głęboko w środku rozpierające każde najmniejsze naczynie krwionośne uczucie, że żyję w pełni.

Odgłosy wzgórz, pieśni ptaków i szeptanie wiatru nie łamią ciszy, należą do niej tak, jak moje kończyny należą do mojego ciała. Pozwalam, by mój umysł i moje serce zatopiły się w tej ciszy i w tych milczących dźwiękach. Zapominam o świecie, który już dawno odciął się od tego, od czego pochodzi, od jego Matki i źródła wszelkiego piękna i natchnienia - Przyrody. Najbardziej niewdzięczne dziecko, które zbuntowało się i uciekło w okrucieństwo, ignorancję i arogancję - ludzkość. Odcięła pępowinę łączącą ją z Ziemią i nie pozostawiła nic, nawet śladu, nawet wspomnienia tej niegdyś tak silnej i witalnej więzi. Będąc tu, doświadczając tego miejsca, odczuwam ukojenie i czuję, że moja tęsknota za powtórnym połączeniem jest zaspokojona. Nie wszystko stracone i nie trzeba szukać daleko. Znalazłam mój własny przesmyk prowadzący do miejsca, z którego pochodzę. Stoję tu, wśród brązowo zielonej krainy torfów. Moje stopy są mokre, moje policzki czerwone od zimna, moje włosy to zapętlona bałaganina. Niemal nie czuję moich palców. Ale czuję się tak prawdziwie i głęboko żywa. Pozwalam sobie poszybować ku otchłani wypełnionej radością życia i niczym więcej. Gdybym tylko mogła, pozostałabym tu na zawsze.

Jestem na Wyspach Szetlandzkich już drugi raz. Nie spodziewałam się, że odkryję taki skarb, ostrzegana przed zimnem, niekończącym się deszczem i wiatrem, humorzastą pogodą i dołującą szarością wokół. Nie przygotowałam się na odnalezienie miejsca, w którym tak bardzo się zakocham. I może tak jest lepiej. Tak bardzo zaskoczona, każda pojedyńcza myśl i emocja która wzrasta głeboko we mnie jest bardziej intensywna i moja podróż przypomina sen.

"Styczeń!? To najgorszy czas by odwiedzić Szetlandy!" usyszałam przed moją pierwszą wyprawą. To nic więcej niż niezamierzone kłamstwo albo ślepota. Nie mogę sobie wyobrazić lepszego czasu na odwiedzenie miejsc, które widziałam, choć zamierzam tam wrócić i doświadczyć ich jeszcze inaczej, w innym czasie. Nie ma dobrego albo złego czasu, to niedorzeczne ograniczać się do wizualnego ucztowania tylko kiedy warunki, które sami wymyślamy, zostają spełnione. To lenistwo i strata cennych chwil siedzieć bezczynnie i czekać aż wszystkie twoje wymagania zostaną spełnione punkt po punkcie. Bo to samo miejsce może wyglądać zupełnie inaczej w dwóch chwilach oddzielonych tylko mrugnięciem oka.

Dzień, w którym ujrzałam Klify Esha Ness był dniem, gdy wicher skumulował całą swoją złość i postanowił stoczyć bój z każdym, kto stanie mu na drodze. Uwolnił swoich najwaleczniejszych rycerzy, rozzłoszczone fale, by walczyły z lądem i strącał wszystko zbyt słabe, by oprzeć się jego sile. Zdumiona, kuszona przez skraj klifów, przebijając się przez gęste powietrze, robiłam wielkie niezdarne kroki, jak dziecko uczące się chodzić. Zbliżyłam się do urwiska. Nie za blisko, jeden krok dalej i na pewno wirujący żywioł nie mógłby oprzeć się pokusie, by polożyć swoje niewidzialne dłonie na moich plecach i zrzucić mnie do morza. Rozbawione moim strachem i moimi ograniczeniami ptaki tańczyły na wietrze nie zwracając żadnej uwagi na jego groźne pomruki. Zazdrościłam tym rozbawionym istotom ich beztroski i wolności, które pozwalały, by tak pięknie wysysały radość z doświadczanej przez nas wspólnie chwili. A ja tak bardzo poczułam się ograniczona moim ciałem nieumiejącym latać czy przebijać się przez fale, że niemal zapomniałam, że mogę mieć to wszystko jeśli tylko uwolnię swój umysł i duszę. Zamknęłam więc oczy, zsunęłam kaptur i pozwoliłam by wiatr zabrał mój strach i by krople deszczu przebijały moją skórę. Wskoczyłam w fale, zanurkowałam aż do dna morza i pozwoliłam, by porwała mnie woda. Wzleciałam ku mewom, czując jak moje pióra poddają się wiatrowi i jak moje skrzydła przebijają powietrze. I kiedy opuszczałam tą zapierającą dech w piersi scenerię klifów, czułam się inaczej i byłam inna.

Szetlandy to miejsce, które cię na zawsze odmieni, jeśli tylko na to pozwolisz, zaczynając od szczerej wiary w ich magię. Jest wszędzie, zatopiona wraz ze wspomnieniami drzew w torfowiskach, wbita w skały, trzepocząca we wrzosach...

Spędzałam godziny wędrujac po wrzosowiskach i torfowiskach w poszukiwaniu spokoju i hipnotyzującej ciszy. Kszyki i śnieżne zające wystrzeliwały ze swego ukrycia tuż przede mną, zaskoczone nagłą obecnością człowieka - czegoś tak bardzo niepasującego do tego krajobrazu. Ich panika była w jakiś sposób bolesna, gdyż przyszłam w pokoju bez najmniejszej chęci skrzywdzenia ich. Szukałam pojednania z Naturą, a w odpowiedzi otrzymałam bardzo wyraźny sygnał nieufności. Zasługuję na to, jak i my wszyscy, dlatego, że jesteśmy kim jesteśmy. Nie należymy już do dzikiej przyrody, porzuciliśmy ją jak niechciane schronienie bez wygód. I ta przyroda już nas nie chce z powrotem. To wymaga wielkiego wysiłku, by człowiek zasłużył na zaufanie utracone wieki temu. Zamierzam znaleźć mój własny sposób by je odzyskać i będę cenić najmniejszy nawet sukces, który przybliży mnie do celu. Może to będzie ptak śpiewający bez strachu na gorącym kamieniu parę metrów ode mnie, koń pozwalający, by jego piękna głowa spoczęła na moim ramieniu i jego ciepły oddech pieścił moją szyję, bądź stare drzewo szepczące prastare opowieści do mojego ucha. Takie chwile to nieoceniony skarb.

Zamykałam oczy wiele razy pozwalając, by bezdźwięczna cisza wypełniła mnie i pozwalając, by wyostrzyły sie inne zmysły. Wąchałam powietrze z zachwytem i dotykałam zimna gołymi rękami, tak by niemal bolały. Dzięki temu czułam wyraźniej. Kiedy nasyciłam inne zmysły, pozwoliłam by ucztowały moje głodne wrażeń oczy. Delikatna i senna zieleń wrzosów wyłaniała się spomiędzy zimowo brązowych jeszcze krzaczków, niepewna, czy jej czas już nadszedł. Soczysta zieleń mchów przepychała się przez trawy i popisywała swoim pięknem na zapomnianych kamieniach i ruinach. Malutkie jeziorka migotały tak intensywnym błękitem, że przypominały malowidła, a wybrzeże majaczyło w oddali zawoalowane przez mgłę i chmury naładowane deszczem, zbliżające się bez pośpiechu. A potem nagle poryw wiatru niemal przewrócił mnie na ziemię i przepchnął chmurzyska na skrawek nieba nad moją głową. Zaczęło padać. A potem deszcz przemienił się w grad gryzący moją twarz. I tak nagle jak burza się zaczęła, nastała cisza. Wiatr przegnał chmury dalej, za wzgórza i zamarł. Kiedy pierwsze nieśmiałe promienie słońca przebiły niebo, zobaczyłam po raz pierwszy w życiu bliźniacze tęcze. Wzbijały się dziarsko ku niebu, ramię w ramię i opadały miękko na mokrą ziemię. Zaskoczona tym odkryciem poczekałam aż zlały się z szarawym niebem, a potem odwróciłam niechętnie głowę, choć nie na próżno. W oddali, zatuszowana przez powracającą szarość burzy, ukazała się wyspa. Obserwowałam ją nim znikła wśród mgieł morza, mając nadzieję, że odgadnę czym była. Nie udało mi się. Mam nadzieję, że pewnego dnia odnajdę moją zamgloną wyspę i odkryję jej tajemnice.

Rozpoczęłam moją podróż ku poznaniu szetlandzkich wysepek, ale jeszcze nie udało mi się postawić stopy na żadnej z nich. Byłam bardzo blisko jednej, ponoć perełki Szetlandów - wyspy St Ninians Isle.

Jest tam mały piaszczysty przesmyk prowadzący do wysepki i jeśli bogowie morza są dość łaskawi, można przejść po tym skrawku plaży i dotrzeć do wyspy nie mocząc nóg. Ja musiałam wzbudzić gniew strażników morza albo wybrali mnie dla zabawy postanawiając uniemożliwić mi przejście na drugą stronę. Wysłali masywne złośliwe fale, by spotkały mnie na mojej drodze, kąsały moje stopy i zmusiły do odwrotu. Udało mi się przebiec przez wodę i wdrapać na malutką skałę wystającą z morza dość blisko lądu. Pozwoliłam, by woda rozbijająca się o kamienie dosięgnęła mnie i zlożyłam przysięgę, że wrócę. Przysięga dla mnie samej, dla morza - bezczelne wyzwanie na kolejne starcie.

Szetlandy oferują w styczniu wyjątkową noc, której nie wolno przegapić. To Up Helly Aa'- ceremonia ognia, podróż ku czasom pełnym morskich bitew, polowań na łupy, ku czasom mocarnych Wikingów. To surrealistyczne i bardzo intensywne doświadczenie, tradycja pielęgnowana już przez wiele lat, echo tego, co minęło, ale nie zostało zapomniane, reanimowane corocznie przez lud Szetlandów.

Kiedy gasną światła miasta Lerwick, a wszyscy ludzie głodni tego nieziemskiego widowiska zbiorą się wzdłuż ulic, wdrapią na płoty i murki, i zapełnią każdą wolną przestrzeń, wtedy odżywa moc Wikingów. Zostaje zapalona pochodnia, która wędruje do wojowników ustawionych w dwóch niekończących się rzędach. Ta podróż ognia w ciemności przypomina niegasnącą siłę Wikingów podróżującą przez ich pokolenia do czasu, gdy dosięga ostatniego z nich. A wtedy zasypia, lecz nie umiera.

W procesji uczestniczą istoty, których znaczenie i kontekst najlepiej zrozumie rodowity mieszkaniec Szetladów. Dla kogoś takiego jak ja, przybysza, obcego, to niesamowita mieszanina przedziwnych postaci. Wielkie kurczaki, koty, karykaturalne golasy, zabawne ludki rodem z kreskówek i wiele innych niezrozumiałych dla mnie istot. Niosąc pochodnie, sunąc w korowodzie, podążają za panami tej nocy, wojownikami mórz. A tym przewodzi ich wódz na pięknej drewnianej łodzi przyozdobionej smoczym łbem i unoszącej się nad ulicami rozedrganego światłem i śpiewem Lerwick. Widzowie jak w amoku podążają za tym bajecznym pochodem, wsłuchani w pieśń i wpatrzeni w blask pochodni. Wędrówka kończy się tam, gdzie skończy się żywot pięknej łodzi. Na wielkim placu, niczym na brzegu, otoczona przez Wikingów wygląda tak pięknie i dostojnie. I nagle ku niebu wystrzeliwują setki pochodni. Przez chwilę tworzą łunę, a potem lądują na dnie łodzi żądląc ją bezlitośnie.

Drewniany smok zajmuje sie szybko ogniem, płonie, syczy, wije się i w końcu gaśnie. Jego duch ulatuje i szuka schronienia. W końcu opada, niczym magiczny pył, na lud Szetlandów, opętując go jakąś przedziwną magią. Zaczyna się trwająca całą noc w przeróżnych częściach miasta zabawa. Niezrozumiała, przedziwna, pełna absurdu...wspaniała. Dla postronnego widza to jak rytuał, którego nie rozumie, ale który go fascynuje. A gdy nadchodzi kolejny dzień, miasteczko wpada w swój zwykły senny nastrój. Wędruję nieśpiesznie po jego uliczkach. Kafejki mamią pysznymi naleśnikami i kawą, puby pełną torfowego aromatu whisky, rozrzucone tu i ówdzie ruiny starych siedlisk pachną tajemnicą, a foki wygrzewające się na kamieniach wcale się mnie nie boją. Moja magiczna kraina. Magiczne schronienie mojej duszy. Wrócę tu...na pewno. Do tej potężnej ciszy, w której usłyszałam nareszcie samą siebie.

Dodatkowe Informacje

Info:

Powierzchnia: 1 468 km2; archipelag składający sie z ponad 100 wysp. Ludność: okolo 22 500.

Kiedy najlepiej się wybrać:

W styczniu odbywa sie festiwal Up Helly Aa', na który zjeżdża się mnóstwo turystów. Zimą godne podziwu są też obrośnięte zimowym grubym futrem kuce Szetlandzkie i kicające po torfowiskach białe śnieżne zające. Najlepszy jednak czas na podziwianie bogactwa przyrody wypada na okres od maja do sierpnia, kiedy można obserwować między innymi maskonury, orki i wieloryby, i kiedy pogoda jest nieco bardziej przyjazna. Cały rok turyście na Szetlandach towarzyszą kuce, owce, morświny i foki wylegujące się i szczekające po swojemu na kamienistych plażach. Przy sprzyjającym szczęściu i znajomośći siedlisk, zobaczyć można śpieszącą na polowanie wydrę.

Dojazd:

Na Szetlandy można dostać się drogą morską bądź powietrzną. Rejs z Aberdeen na północy Szkocji do Lerwick na Szetlandach trwa około pół doby i kosztuje w granicach 20-30 funtów za osobę dorosłą. Na archipelag można przedostać się promami również z Hanstholm w Danii bądź Bergen w Norwegii. Połączenia oferuje też Islandia i Wyspy Owcze. Najwięcej połączeń lotniczych oferuje Wielka Brytania. Lotnisko docelowe, Sumburgh, znajduje się na południe od Lerwick. Dolecieć na Szetlandy można z Aberdeen (British Airways), Edynburga (British Airways), Glasgow (British Airways), Inverness (British Airways, Highland Airways), bądź Londynu (Atlantic Airways). Przelot jest droższy niż rejs, ale za to dużo krótszy, w granicach godziny.

Komunikacja:

Najwygodniejszym środkiem transportu jest samochód, który można wynająć na lotnisku. Drogi są doskonałe, a ruch bardzo mały w związku z małym zaludnieniem archipelagu. Firma oferująca wynajem samochodu na lotnisku to Star Rent-a-Car ( "http:// www.starrentacar.co.uk/"www.starrentacar.co.uk). Lerwick położone jest około 40 km na północ od lotniska. Aby zwiedzić wysepki należące do Szetlandów, wystarczy kupić bilet na prom. Na perełkę Szetlandów, St Ninians Isle, można dostać się piechotą, jeśli sprzyja poziom wody. Szetlandy przemierzać można też rowerem, który również można wynająć. Inne dostępne formy transportu to taxi i autobusy. Więcej informacji na temat rozkładów znaleźć można na stronie "http://www.shetland.gov.uk/ferries/ timetable.asp"http://www.shetland.gov.uk/ferries/timetable.asp. Noclegi:

Eddlewood Guest House ? 8 Clairmont Place, w celu ustalenia ceny należy skontaktować się z hotelem:

"http://eddlewood.com/"http://eddlewood.com/

Carradale Guest House ? 36 King Harald Street, cena około 27 funtów za osobę:

" h t t p : / / w w w . c a r r a d a l e . s h e t l a n d . c o . u k / " http:// www.carradale.shetland.co.uk/

Godnym polecenia ze względu na miłą obsługę i wspaniałe jedzenie jest hotel nieco oddalony od Lerwick, położony w Veensgarth, Herrislea House Hotel. Hotel znajduje się na półnosc od Lerwick, parę minut jazdy samochodem. Hotel jest dość drogi, ale znowu w celu ustalenia ceny należy skontaktować się z hotelem:

"http://www.herrisleahouse.co.uk/"http://www.herrisleahouse.co.uk/

Więcej hoteli można znaleźć przy pomocy wyszukiwarki na stronie "http:// guide.visitscotland.com/"http://guide.visitscotland.com/ pod zakładką ?Accommodation?.

Jedzenie:

Warte polecenia są klimatyczne kafejki w Lerwick: Peeries Shop Café, Oslas Café i norweska Havly Centre Café. Szczególnie smakowite jest ciasto marchewkowe, bułeczki scones i oferowana w Peeries Shop Café gorąca czekolada z rumem.

Warto wiedzieć:

Dialekt, którym posługuje się lokalna ludność na Szetlandach może być trudny albo wręcz niemożliwy do zrozumienia dla turysty. Nazwy miejscowości mają swoje korzenie w czasach Wikingów i stąd ich skandynawskie brzmienie. Oryginalna nazwa Szetlandów brzmi Hjatland. Święta:

Festiwal Up Helly Aa', wielki festiwal ognia i Wikingów odbywa się w ostatni wtorek stycznia. Na początku maja przez cztery dni można cieszyć zmysły na festiwalu Folk Festival. W okolicy przesilenia letniego odbywa się Johnsmas Foy, festiwal muzyki, sztuki i sportu. Warto wspomnieć również o festiwalu Accordion and Fiddle Festival, który odbywa się w październku i oferuje koncerty szkockiej tanecznej muzyki, choć nie tylko. Strony www (w języku angielskim):

"http://www.visitshetland.com/"http://www.visitshetland.com/

"http://www.shetland.gov.uk/"http://www.shetland.gov.uk/

"http://guide.visitscotland.com/"http://guide.visitscotland.com/








Australia - Kraina Czarnoksiężnika z Oz


Hong Kong - Wejście smoka 7.11.2008

Planowany wylot, godzina 7.30 z Okęcia przez Amsterdam, Hong Kong do Sydney. Nie, nie, byłoby za kolorowo aby nic się nie wydarzyło, lot opóźniony...lekkie czekanie, następna informacja- z przyczyn technicznych lot przesunięty, czekanie...na szczęście chwilowe, ale tylko chwilowe, lot odwołany.

No cóż, przygoda! I tak się zaczęło, czym wyjazd byłby bez przygody, w końcu po to tu jesteśmy. Zgłosiliśmy się do informacji aby przebukować bilety, pierwsza wersja to przez Poznań, Monachium. Panowie zostają negocjować a ja z Magdą poszłyśmy po bagaże. Trochę to trwało ale kiedy wróciliśmy nasi panowie dalej rozważali z panią z obsługi jak polecimy a żeby zdążyć na następny lot z Hong Kongu do Sydney następnego wieczoru.

I w końcu jest... przez Londyn. To już nie ważne ze będziemy 7 godzin czekać na połączenie, ważne ze dotrzemy do HK i nie przepadnie nam nocleg i jeszcze cos zobaczymy. W końcu nikt nam nie obiecał ze będzie idealnie. I chyba to w tym wszystkim jest najciekawsze, ze człowiek nie wie co jeszcze go spotka i co jeszcze może się wydarzyć.

Lot na Heathrow, największe lotnisko na świecie które przypomina niewielki miasto przeszedł w miarę sprawnie, męczące jest tylko to ciągłe sprawdzanie i rewidowanie. Przesiadka do HK i znowu w powietrzu. Przelot ogółem trwał 11.5 godziny.

Człowiek po takim locie wysiada zmęczony, to nie łóżko, nogi popuchnięte i choć pospaliśmy trochę to nic miłego.

Ale ta ekscytacja przed nieznanym, nowym jest najistotniejsza w tym momencie. Wsiadamy do taxi i jedziemy do hotelu podziwiając największą w tym rejonie wyspę Lantau. Malownicze góry, kręte uliczki, dużo zieleni, piękne widoki. I ten zapach roślin, kwiatów, gdzie w listopadzie Polak zapomina o takich przyjemnościach. W hotelu szybka kąpiel i ruszamy wodną taksówką do centrum aby obejrzeć tą całą metropolię którą znało się tylko z filmów, chcemy ją jak najszybciej poczuć i wtopić się w jej klimat. Niesamowite wrażenie, kręte ulice osadzone na zboczach gór, wielkie budynki, setki aut.

W mieście tym człowiek czuje się jak mróweczka która za chwile może zgubić azymut i zdezorientowana nie będzie wiedziała gdzie iść. Wjeżdżamy kolejka rodem z Gubałówki na taras widokowy Victoria Peak gdzie widok z góry jest esencją Hong Kongu. Panorama miasta z góry zapiera dech w piersi, miliony różnokolorowych światełek w dole przypominają kalejdoskop jakim bawiliśmy się w dzieciństwie. Nadal nie wierzę, że tu jestem.

9.11.2008

Pobudka z samego rana, śniadanie, pakowania bagaży które zostawiamy w recepcji i jazda z powrotem do City, tym razem na Kowloon - starszą część miasta. Wsiadamy znowu na prom ponieważ nasz hotel znajduje się na innej wyspie. Udajemy się dzisiaj do handlowej dzielnicy tej metropolii. Mówiąc szczerze to tak zatłoczonych ulic jeszcze nie widziałam, mnóstwo sklepików, bazarów, straganów, człowiek ma trochę wrażenie jakby szedł alejką pod naszym warszawskim stadionem gdzie jeszcze do niedawna było centrum azjatyckiego handlu. Zachodzimy do małego, miejscowego barku gdzie żywią się miejscowi a to jak wiadomo gwarantuje dobra jedzenie. Każde z nas zamawia sobie inne danie aby moc mieć więcej doznań. Mięliśmy z tym niezły ubaw, w każdej z zup pływały przeróżne wiktuały które próbowaliśmy nazwać lub porównać do naszej trzody. Wracając przez Central Park Kowloon podziwiamy wspaniałą zieleń, ptaki w ogromnych klatkach ale przede wszystkim ludzi rożnej narodowości i ras. Panuje tu taki luz ze całkowicie człowiek zapomina ze jest w innym kraju. Jedni słuchają muzyki, inni podziwiają pokazy sztuk walk i tańce smoków, jeszcze inni tańczą, biesiadują... To niesamowite być pierwszy raz w tym miejscu i czuć jedność z nimi wszystkimi.

Trochę ze smutkiem opuszczamy to miejsce, wracamy po bagaże do hotelu i ruszamy na lotnisko po następną przygodę, tym razem na australijski ląd.

Podróż jak zwykle męcząca, lecimy 8.5 h. Z lotniska jedziemy do rodziny która mieszka na obrzeżach Sydney w Casula. Pomimo zmęczenia jesteśmy chętni zobaczyć jak najwięcej. Jedziemy z kuzynem Mirkiem na wybrzeże na Bondi Beach - plażę która cały rok przyciąga surferów z całego świata. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się asfaltowa nitka na której ludzie uprawiają jogging. Wybrzeże klifowe, skały wyżłobione przez wodę, widok nieziemski. Ocean robi na nas piorunujące wrażenie, jest coś magicznego w tym bezmiarze wód, w jego majestacie a zarazem ogromnej sile. Wieczorem wracamy zmęczeni ale szczęśliwi do motelu który mamy wcześniej zarezerwowany przez wszystkomogący internet.

Mt. Kościuszko - żabia góra 11.11.2008

Wypożyczamy auto skoro świt i ruszamy w 500km trasę do Thredbo gdzie chcemy zdobyć najwyższy szczyt Australii Mt. Kościuszko. Drogi mają wspaniale, w ogóle nie czuć tej odległości. 5 godzin z postojami to wystarczający czas a żeby przejechać ta odległość ale należy pamiętać żeby nie przekraczać 120 km na godzinę, prawo dla nie przestrzegających przepisów jest tutaj surowe. Przejeżdżamy przez Alpy Australijskie i Canberre i nie sposób nie zatrzymać się w stolicy tego kraju. Oglądamy budynek parlamentu który bardzo nas rozczarował. Betonowa konstrukcja powoduje przygnębienie a nie podziw. Jadąc dalej autostrada podziwiamy wspaniale krajobrazy znane nam dotąd tylko z filmów przyrodniczych.. Sawanna, bydło i owce pasące się to stały element krajobrazu, drzewa wysuszone przez słonce, choć to tu dopiero koniec wiosny. Miasteczko Thredbo to pięknie położony górski kurort na terenie parku narodowego. Zimą zjeżdżają tu z całego kontynentu amatorzy śniegowego szaleństwa ale teraz na wiosnę jest cicho i zacisznie.

Rano pobudka o 7, szybkie śniadanie, pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wymarsz w góry. Cel, Góra Kościuszki (2214m.n.p.m.) zaliczany do ?Korony Ziemi? - najwyższych szczytów wszystkich kontynentów i choć jest ona najmniejsza z nich wszystkich to bardzo urokliwa. Część trasy można wjechać na 1930m kolejką krzesełkową ale rezygnujemy z tego środka transportu i rozkoszujemy się wspaniałymi widokami grzecznie tuptając pod gore. Widoki, rozkwitająca wiosną roślinność są nagrodą za nasze trudy. Pierwszy odcinek , choć stromy pokonujemy bardzo szybko choć żar lejący się z nieba wcale nie ułatwia nam zadania. Od stacji kolejki na górze droga zmniejsza kąt nachylenia, ścieżka jest pokryta metalowa kratką żeby pod spodem roślinność mogła spokojnie rozkwitać. Spotykamy w pół drogi rodaków, jedni z Sydney , drudzy z Honolulu, rozrzuceni są nasi rodacy po całym świecie. Podczas drogi towarzyszą nam setki much które wykorzystują nas jako darmowy środek transportu i rechot żab których w roztapiających śniegach tworzących rozlewiska jest wcale nie mniej. Pod samym szczytem jest jeszcze śnieg który sprawia nam wiele radości bo u nas w kraju dopiero skończyło się lato. Na szczyt wchodzimy o 13.10. Bezchmurne niebo gwarantuje wspaniały widok po horyzont. Zostawiamy na szczycie przymocowana do kamienia tabliczkę upamiętniającą 30 lecie pontyfikatu Karola Wojtyły na papieża Jana Pawła II oraz pierwsze kobiece wejście Polki jak i Europejki Wandy Rutkiewicz na Mt. Everest. Zdobycie wierzchołka i powrót zajmuje nam 7 godzin.

Po tak ciężkim dniu kolacja na tarasie w schronisku smakuje nieziemsko.

Narooma - zobaczyć i zostać 13.11.2008

Wracając do Sydney jedziemy wschodnim wybrzeżem i zatrzymujemy się na nocleg w Naroomie, jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi jakie widziałam. Domki kempingowe położone nad samym oceanem w niczym nie przypominają naszych letniskowych. Wyposażone są we wszystko, od szczotki do włosów po toster a widok na Glass House - skupisko skał zatopionych w oceanie zapiera dech w piersiach. Ze względu na to ze to wiosna, na plaży nie spotykamy nikogo, tylko my i mewy których jest tutaj niezliczona ilość, niesamowite uczucie jedność z ta ziemią. Ogromne fale rozbijają się z łoskotem o skały, temperatura jak w nasz piękny czerwcowy dzień, bajecznie. Wieczorem na zaakcentowanie tak pięknego miejsca robimy na tarasie ucztę z owoców morza. Ale próbujemy tez i tutejszego specjału jakim jest mięso z kangura. Każdy z ciekawością czeka na chwile zetknięcia się kubków smakowych z tym smakołykiem. Okazuje się słodki, z zewnątrz przypomina nasze wolowe, natomiast środek bardziej wątróbkę.

Wracamy do stolicy przez Jervis Bay gdzie zwiedzamy ogród botaniczny na terenie parku narodowego. Idąc ścieżkami w oddali zobaczyliśmy jeziorko. Niebo zakrywają chmury, cichną ptaki przed burzą która nadchodzi, czuje się lekki strach i napięcie wiszące w powietrzu. I w pewnym momencie niczym wyjeżdżający z bocznej uliczki samochód przecina nam drogę długo wyczekiwany i wypatrywany kangur. Był blisko, na wyciągniecie dłoni, nie zdarzyliśmy mu się nawet przyjrzeć. Z tych wszystkich emocji lekko podenerwowane razem z Magdą wracamy do samochodu. W chłopcach natomiast odzywa się instynkt myśliwego i ruszają za tropem kangura. Spotykają zresztą za chwile ich cale stado które nic sobie z nich nie robiąc pasie się spokojnie w okolicy. Robią serie zdjęć i tak naprawdę dzięki nim mamy uwieńczone to typowe australijskie zwierze na fotografii. Wieczorem docieramy do motelu i ze zmęczenia padamy jak muchy.

Sydney - Niekończąca się opowieść. 15.11.2008

Cały dzień poświęcamy na zwiedzanie Sydney. Miasto jest pięknie położone, znakomicie rozwiązana komunikacja, zarówno lądowa jak i morska. City tętni życiem 24 godziny na dobę. Szczególne przy wodzie a ze woda jest wszędzie ...

Całe miasto to tygiel wszystkich narodowości świata choć co dziwne ze względu na bliskość Afryki mało jest tu murzynów.

Płynąc łodzią można się przemieszczać z jednego krańca miasta do drugiego i to znacznie szybciej niż droga lądową. Kierujemy się najpierw na Darling Harbour - centrum handlowego i atrakcji mieszczące się we wspaniałym parku. Przepływamy obok dawnych więzień w których trzymano pierwszych zesłańców na tym kontynencie a obecnie mieszczące wytworne restauracje. W górze Harbour Bridge, gigantyczny most znany z fantastycznych pokazów sztucznych ogni na Nowy Rok. Wieczorami o zmierzchu widać całe mnóstwo spacerujących ludzi którzy ruszają do restauracji na wybrzeżu zjeść dobra kolacje przy lampce wina.

Mnóstwo w mieście widać też azjatów, czasami odnosi się wrażenie ze jest ich więcej niż białych. Zachodzimy do Chinatown gdzie nie możemy sobie odmówić wejścia na tutejszy bazar, zasiadamy tez w miejscowej restauracji a żeby spróbować i porównać chińskie jedzenie z tym Hong Kongu i naszym z Polski. Nasze wygrywa zdecydowanie. Wracając oglądamy operę, najbardziej rozpoznawalny budynek na świecie. Wsłuchujemy się w dźwięki muzyki granej przez grajków na Circular Quay . Klimat magiczny, co widać po rozanielonych twarzach ludzi spacerujących wokoło. Wracamy kolejką miejską i z radością zasiadamy do zasłużonej kolacji u naszej rodzinki. Cairns - Wielki błękit 16.11.2008

Wylatujemy na południe kontynentu do Cairns, czas przelotu 3 godziny. Wychodząc z samolotu uderza w nas podmuch gorącego powietrza, temperatura 32 stopnie. Jesteśmy zakwaterowani w Cairns Villa. Hindus w taksówce opowiada nam w samych pozytywach o tym miejscu. Nie widziałam jeszcze tak urokliwego miejsca. Roślinność, ptactwo, krajobraz dżunglowy. Aż trudno uwierzyć ze może być tak zróżnicowana roślinność i to w jednym państwie ale ze jest ono wielkości Europy to jest to do zrozumienia. Chatki wśród pięknych, gęstych drzew, palmy, basen, cóż więcej oprócz doborowej kompanii potrzeba do szczęścia...

Bez wyrzutów sumienia leniuchujemy resztę dnia w ośrodku.

Następny cały dzień upływa podobnie....Leżymy i byczymy się na maksa w basenie i na leżakach. Upal i ta wilgotność powodują ze nic się nie chce. Długo tak nie potrafimy i zaczyna po pewnym czasie nas nosić. Jedziemy wieczorem do centrum, chcemy zabukować bilety na jutrzejszy rejs statkiem na Green Island gdzie będziemy nurkować. W centrum na gigantycznych drzewach przyglądamy się całym stadom nietoperzy-wampirów, cos niesamowitego ze potrafią żyć z człowiekiem w takiej symbiozie w takim miejscu. Na bulwarze wzdłuż wybrzeża ciągnie się cała masa kawiarenek i sklepów, na każdym rogu przygrywa jakaś kapela, wakacyjny nastrój trwa tu cały rok.

Rano taksówką, oczywiście gdzie jak zwykle kierowcą jest Hindus jedziemy do portu skąd statkiem wypływamy na Wielka Rafę Koralową, największą na świecie ale czy najładniejsza, ciężko ocenić... Taksówka kosztuje tyle samo co bilet autobusowy dla 4 osób wiec nie warto się nawet wysilać na inny środek lokomocji. Nasz okręt Big Cat dociera ok. 11 do Green Island. W wodzie widać setki gatunków rożnych ryb, sama wyspa tętni życiem od turystów, cześć zajmują bary, hotel, zagroda z krokodylami, sklepy i agencje pośredniczące w oferowaniu atrakcji a cześć to dzika enklawa na której żyją sobie rożne gatunki zwierząt i ptaków. Jednym słowem każdy znajdzie cos dla siebie w przerwie pomiędzy nurkowaniem. Wypływamy łodzią ze szklanym dnem na ocean aby podziwiać karmienie ryb. Nurkowanie daje niezapomniane wrażenie, spotykamy dwa rekiny, na szczęście są już po obiedzie. Dzień kończymy po powrocie ucztą przyrządzoną na elektrycznym grillu których w mieście jest pod dostatkiem a które są w użytkowaniu darmowe.

Całą noc lało, budzimy się z nadzieją ze się wypogodziło ale niestety daremne oczekiwania. Ruszamy na zwiedzanie miejscowej dżungli ale strugi wody z nieba zmuszają nas do schronienia się w miejscowym ośrodku sportu. I znowu mila niespodzianka. Nie wiedząc czy w ogóle będziemy się tam mogli schronić wita nas człowiek który wypożycza na miejscu rolki. Częstuje nas herbatą, rozmawiamy serdecznie, my ciekawi jego, on nas.

Wracamy w momencie gdy na chwile przestaje lać i resztę dni spędzamy sącząc drinki na naszym tarasie. Po południu się rozpogadza i ucinamy w basenie rozmowę z ludźmi z RPA. Bardzo serdeczni i życzliwi choć wbrew pozorom nie są tutaj na wakacjach tylko w pracy.

20.11.2008

Lecimy z powrotem do Sydney. Burza i pioruny towarzyszące przy lądowaniu dostarczają nam sporej dawki adrenaliny. Zaczynamy odbierać to miasto jak swoje własne, czujemy jego rytm , rozumiemy miejscowych ludzi - Ozich jak sami się nazywają Australijczycy, którzy przemierzają jego ulice na pewno w mniejszym pośpiech niż Europejczycy. Poczułam w pewnym momencie ukłucie w sercu kiedy mam odczucie ze musimy opuścić to miejsce i ze mogę już tu nigdy nie wrócić. Taksówką udajemy się do Kings Cross, części miasta która jest okryta złą sławą, dzielnica ?czerwonych latarni? mieści się w samym centrum miasta i nigdy nie zasypia. W hostelu okazuje się ze nasza rezerwacja gdzieś się zawieruszyła i musimy spać w oddzielnych pokojach, rezygnujemy i zamieszkujemy obok w hoteliku wynajmowanym na godziny prostytutkom i ich klientom. Standard pokoju ma wiele do życzenia ale nie w takich miejscach się spało, cena niestety Hiltonowska . Pokoje brudne, obdrapane, ślady przypaleń od papierosów są dosłownie wszędzie ale czego można się spodziewać po dzielnicy prostytutek i transwestytów. Noc przyniosła jeszcze więcej sensacji, to co się dzieje tam na ulicach nie widać nawet w filmach...

I przychodzi nasz ostatni dzień, płyniemy statkiem na Manly Beach, plaże którą upodobali sobie miejscowi, otwarty ocean, wielkie fale, ludzie nie tylko przychodzą tu się poopalać ale i zjeść lunch w jednej z dziesiątek restauracji, posiedzieć przy nadmorskim bulwarze, poczytać książkę, podładować akumulatory do dalszej pracy i poczuć kontakt z tak wielkim żywiołem jakim jest ocean. Powrót do domu nadchodzi nieuchronnie, niestety wszystko co dobre szybko się kończy, na pewno wiele zostanie w mojej głowie, inni ludzie, ich mentalność, spokojny , bez stresowy styl życia urzekł mnie na zawsze, krajobrazy które wyrznęły w mojej świadomości jedne z najpiękniejszych doznań. Ogółem przemierzyliśmy 38 tyś. kilometrów , w powietrzu i na wodzie, pieszo i samochodem i spokojnie moglibyśmy okrążyć Ziemię. Na początku sądziliśmy że to podróż naszego życia ale teraz już wiem że ta podróż ciągle przed nami, że nie można tak myśleć i spocząć na laurach, że trzeba każdą następną tak traktować a satysfakcja będzie gwarantowana.

Przed nami długa podroż i tylko teraz liczy się to a żeby szczęśliwie i cało dotrzeć do domu.. Usiąść i odpocząć ale wiem że nie na długo, że wkrótce znowu odezwie się w nas dusza włóczykija...
















29.10.2002 - Kurs południowa Tajlandia


Od: Basia i Jarek
Data: 29 października 2002 18:04
Do: serwis@bezdroza.com.pl
Temat: Kurs południowa Tajlandia

Bomby na Bali nie zmieniają naszych planów.

Po 12 godzinach lotu z Amsterdamu do Singapuru, dotarliśmy tam nieco zmęczeni. Z lotniska Changi ruszyliśmy w stronę dworca autobusowego na południu Singapuru (Bugis), aby złapać tam autobus do Johor Bahru znajdującego się już w Malezji. Po godzinie jazdy byliśmy już w Malezji. Johor Bahru jest nowoczesnym miastem, które skutecznie dogania singapurskiego tygrysa. Wysokie drapacze chmur wznoszą się pod monsunowym niebem i co najbardziej zdumiewające, znajdują się w samym środku dżungli. Jak nie z tego świata.

Z Johor Bahru wyruszyliśmy autobusem na północ Malezji, do Kangaru. Autostrada wiedzie przez dziką dżunglę. Północne rejony Malezji przypominają Tajlandię. Ryżowe pola poprzecinane są groblami, a dzikiej przyrody jest nieco mniej niż na południu. Z Kangaru złapaliśmy lokalny autobus do Padang Besar - przygranicznego miasta, gdzie po raz kolejny zmieniliśmy kraj - tym razem na Tajlandię.

Z granicy udaliśmy się autobusem do Hat Yai. W podróży towarzyszyli nam wiejscy handlarze, którzy sprzedają na bazarach południowej Tajlandii makarony tzw. kway tiaw. Ich podróżowanie jest dość specyficzne - upychają wielkie paczki z tylu autobusu i siadając na nich jadą do miejsca przeznaczenia. Widzieliśmy jak nieraz wielkie paki makaronu były upychane między siedzenia, a pasażerowie grzecznie ustępowali miejsca tajlandzkiemu przysmakowi.

uliczny stragan

Później na nocnym bazarze w południowej Tajlandii w Songkhla próbowaliśmy owego makaronu w pysznej potrawie zwanej phat thai. Jest to mieszanka smażonego makaronu, sera tofu i jajek, które posypuje się mielonymi orzechami, a na koniec wbija się w potrawę suszone krewetki. Na osobnym talerzu podaje się kiełki soi skropione sokiem z limonki. Zatrzymaliśmy się w Songkhla nieco dłużej. Zachowało się tam wiele historycznych budowli oraz świątyń, a całość dopełniają przepiękne plaże.

Z Songkhla nasza trasa biegła dalej na północ do Bangkoku. Podroż z Hat Yai do Bangkoku zajęła nam 13 godz.

Teraz zatrzymamy się w Bangkoku, rozejrzymy się po mieście i napiszemy...

B i J

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Przeliczyłem nasz przejazd i oto co wyszło:
  • Bilet na metro w Singapurze (z lotniska Cangi do stacji Bugis) - 2,40 S$ (1,37 USD)
  • Bilet z dworca autobusowego Bugis w Singapurze do dworca autobusowego Johor Bahru (Larkin) - 2,50 S$ (1,43 USD)
  • Przejazd z dworca Larkin w Johor Bahru (Malezja) do Kangaru w północnej Malezji (nieopodal granicy tajlandzkiej, autobus klimatyzowany, ok. 13 godz) - 50 RM (13,3 USD)
  • Przejazd z Kangaru do Padang Besar (1,5 godz) - 2,50 RM (0,67 USD)
  • Przejazd z granicy malezyjsko-tajlandzkiej do Hat Yai (1 godz) - 25 BHT (0,58 USD)
  • Z Hat Yai do Songhla (45 min) - 14 BHT (0,33 USD)
  • Z Hat Yai do Bangkoku (13 godz) - 490 BHT (11,4 USD)

Całość - 29,08 USD!

  • Kursy dolara
    1 USD = 1,75 S$ (singapurski dolar)
    1 USD = 3,75 RM (ringat malezyjski)
    1 USD = 43 BHT (bacht tajlandzki)

    11.11.2002 - Bangkok


    Od: Basia i Jarek
    Data: 11 listopada 2002 10:39
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Bangkok

    Bangkok jest fascynującym miastem, pełnym kontrastów. Podróżnych przyciągają gwarne i egzotyczne targowiska, których tłem są strzeliste wieżowce. Rzecznymi kanałami Thonoburi długokadłubowe łodzie przewożą pasażerów. Gdy zmrok zapada, nocne kluby zapraszają na wyrafinowane uciechy, a tuż za rogiem, w którejś z buddyjskich świątyń odbywa się religijna ceremonia.

    świątynia

    tancerka

    Na starannie przyciętej trawie w Sanam Luang – w wielkim parku, podobnego do krakowskich Błoni, koczują setki bezdomnych porozkładanych na plastikowych workach. Podczas ciepłych nocy nie muszą się chronić przed deszczem. Tuż nieopodal mienią się fantazyjne, złote dachy świątyni Phra Kaeo.

    świątynia

    tancerki

    tancerka w adidasach


    Przechadzaliśmy się po Khao San, które jest głównym celem "plecakowych turystów" odwiedzających Bangkok. Zmrok już zapadł, lecz ta turystyczna ulica, pełna neonów, telebimów, klubów i restauracji tętni życiem. Podjechał do nas młody Taj z wózkiem pełnym pieczonych szarańczy, zapiekanych larw i smażonych czarnych skorpionów. Pomyślałem: skosztuję sobie jednego, czemu nie? Cóż chyba jednak nie będę gustował w tych przysmakach - za mało chilli i za bardzo przysmażone.Idziemy dalej, mijają nas tłumy Europejczyków, sprzedawcy ryżu, co krok zaczepiają nas taksówkarze. Z jednego z lokali wychodzi mężczyzna i proponuje nam wizytę w nocnym klubie, gdzie za jedyne 500 THB można zobaczyć tajskie dziewczyny otwierające butelki, palące papierosy, strzelające z rurek do balonów oraz wyciągające sobie żyletki... nie, nie powiem skąd. Sami się domyślcie!!! Oto Bangkok - pełen niezwykłości ale jednocześnie zadymiony, zakurzony. Typowy azjatycki dziewięciomilionowy moloch. A propos nocnych klubów, jeśli już raz tam wejdziesz, płacąc oczywiście wejściówkę - 400 THB, obsługa zedrze z ciebie ostatniego bahta. Nawet za uśmiech musisz zapłacić.

    Pewnego dnia byliśmy świadkami, jak miasto zamarło. Główna ulica opustoszała i zaroiło się od policji. Coś niezwykłego jak na Bangkok w samo południe. Wtem król swą złocistą limuzyną przemknął ulicami miasta. Ciekawscy mieszkańcy zgromadzili się za zaporami ustawionymi przez ochronę. Za królem w orszaku jechało 10 czerwonych mercedesów i cały ogon policji. Widowisko trwało zaledwie przez chwilę, niczym wstrzymany oddech, i natychmiast po przejeździe miasto powróciło do życia. Jedna za drugą tuk-tuki, samochody, ciężarówki, autobusy, przechodnie, zaczęli się poruszać jak mrówki w mrowisku.

    Postanowiliśmy także wybrać się na jednodniową wycieczkę za miasto. Na południe od Bangkoku leży Pattaya - jeden z większych kurortów Tajlandii. Nieopodal znajduje się Si Racha, z której popłynęliśmy małym stateczkiem na wyspę Ko Sichang. Ten niewielki kawałek lądu otaczają bajecznie turkusowe wody zatoki. Nasz statek podpłynął do jednej z dwóch przystani, skąd ruszyliśmy w poszukiwaniu zacisznej plaży. Znaleźliśmy ją na południu wysepki. Było to bodaj najciekawsze miejsce na wyspie. Nieopodal na morzu ujrzeliśmy 10 bambusowych chat, w których można mieszkać niedotykając nogą suchego lądu. Żywność dostarczana jest tam łodziami. W północnej części wyspy odwiedziliśmy wielopoziomową chińską świątynię, wzniesioną przez chińskich marynarzy. Urzekła nas typowo wyspiarska atmosfera. Życie płynie tu wolniej niż w wielkomiejskiej aglomeracji, można odetchnąć i odpocząć w jednym z pensjonatów. Gdy zapada zmierzch z porozwieszanych na darniach głośników wydobywa się spokojna tajska muzyka, która splata się z wieczorną krzątaniną mieszkańców. Ostatnim statkiem wróciliśmy do Bangkoku. Jutro wyjeżdżamy z miasta. Nasz kolejny cel - północny region Isaan.

    Pozdrawiamy Basia i Jarek. Następna relacja wkrótce.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Podróżowanie po mieście i okolicy:
    Po Bangkoku przemieszczać można się autobusami, łodziami, promami, tuk-tukami i kolejką. Podajemy kilka przykładowych cen środków transportu: autobusy bez klimatyzacji cena: 3.5 THB, autobusy klimatyzowane: od 8 – 20 THB, łodzie: od 4 – 12 THB, przeprawy promowe: 2 THB, tuk-tuki: ok. 20 THB (Uwaga! kierowcy podnoszą cenę dla turystów nawet do 100 THB, dlatego lepiej jeździć taksówkami, gdzie znajduje się bezpieczny taksometr). Przykładowy przejazd taksówką z lotniska do Banglamphu: 200 THB (gdy łapie się taksówkę na ulicy koło lotniska), 400 THB (gdy weźmie się taksówkę z firmy taksówkowej koło lotniska). Przejazd autobusem z Banglamphu do Si Racha wyniesie nas 50 THB (autobus klimatyzowany). Rejs stateczkiem z Si Racha na Ko Si Chang: 20 THB (ok. 40 min). Promy z Ko Si Chang do Si Racha odpływają co godzinę, ostatni o 18.
    Ważna informacja!!! Z lotniska do Banglamphu pod pomnik demokracji dostaniemy się autobusem nr 59. Warto z niego skorzystać bo kosztuje tylko 3.5 THB.

  • Zakwaterowanie:
    Mieszkamy w Banglamphu (dzielnica miasta), a tu ceny hoteli są dośc niskie. Zapłaciliśmy 200 THB za pokój dwuosobowy bez łazienki (pokój z łazienką kosztuje 280 THB, a z klimatyzacją 400 THB). Oto kilka nazw tanich i przyzwoitych hoteli: „CH II”, „SWEETY”, „NAT II”. Hotele te mieszczą się na ulicy Damnoen Klang Newa, niedaleko pomnika demokracji, w dzielnicy Banglamphu.

  • Wyżywienie:
    Phat thai (makaron z jajkiem) – 15 THB lub 10 THB bez jajka, ryż z omletem – 10 THB, ananas w kawałkach – 10 THB, ryba z ryżem – 20 THB, zupa chińska – 20 THB (duży talerz), ośmiornice na szaszłykach – 20 THB, skorpiony, larwy etc. – 30 THB, woda – 5 THB (za litr), puszka sardynek w pomidorach – 10 THB, piwo – 40 THB, whysky – 80 THB (0,7l).
    W restauracjach średniej klasy za danie zapłacimy od 60 - 100 THB.

  • Coś dla ducha:
    Wstępy do niektórych świątyń – 20 THB, do muzeum narodowego – 40 THB, do Wielkiego Pałacu – 200 THB.

  • Coś dla ciała:
    Masaż tajski – 80 THB (30 min) - polecamy, wspaniałe przeżycie! Masaż stóp – 80 THB (30 min). Nieco droższy jest masaż szwedzki.
    Wejście do nocnego klubu – 400 THB (w tym 1 drink). Usługa erotyczna w zamkniętym pokoju – 1000 THB.

  • Inne przydatne informacje:
    Kantory nie pobierają prowizji od wymiany pieniędzy. W tanich pokojach hotelowych nie ma prądu. Rozmowa telefoniczna z Polską kosztuje 25 THB (1 min).

    Uwaga! Aktualny kurs znajdziesz na stronie naszego serwisu poświęconej Tajlandii.

    12.11.2002 - Północna Tajlandia


    Od: Basia i Jarek
    Data: 12 listopada 2002 8.30
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: PÓŁNOCNA TAJLANDIA

    Z Bangkoku jedziemy na północny wschód do Isaanu, do parku narodowego
    Khao Yai. Po jednodniowym pobycie parku nasza trasa wiedzie do Ban Prasat,
    gdzie znajdują się wykopoaliska archeologiczne. Następnie jedziemy do Phi Mai, w którym to mieście znajduje się przepiękny kompleks świątynny Prasat Him Phimaioraz, gdzie co roku, na koniec pory deszczowej organizuje się wyścig pięknie zdobionych łodzi wiosłowych.

    świątynia

    Do parku Khao Yai dotarliśmy rano. Od rogatek parku do centrum turystycznego jest 14 km. Jest piątek. Co tydzień w weekend przybywają tu rzesze studentów z Bangkoku. Wówczas na kempingach jest gwarno i rozchodzą się niesamowite zapachy z polowych garkuchni i przenośnych grilów. W parku można spotkać makaki, gibony, dzioborożce oraz szczekające jelenie - ich nazwa bierze się od odgłosów wydawanych podczas godów. Park poprzecinany jest szlakami, które prowadzącymi do dżungli koło wodospadów, skał oraz wież obserwacyjnych. Właśnie tutaj nad wodospadem Haew Suwat kręcono scenę z "Niebiańskiej plaży" kiedy to główni bohaterowie skaczą z wodospadu. W rzeczy samej jest on niezwykły i egzotyczny. Przedzierając się przez dżunglę można natknąć się na słone lizanki, gdzie zwierzęta uzupełniają braki soli. Oprócz słoni i innych zwierząt można czasem spotkać tygrysy. Wokół niewielkich wodospadów natknęliśmy się na przepiękne orchidee, które są niewatpliwą atrakcją tego miejsca. Wieczorami organizowane są przejazdy półciężarówkami z reflektorem, zwane przez miejscowych safari. Uczestniczyliśmy w takiej wyprawie, jednakże jest to dziwne doświadczenie: jeździ się po asfaltowych drogach i świeci się zwierzętom mocnym reflektorem prosto w oczy. Reklamy mówią o tygrysach i słoniach, a głównie można zobaczyć jelenie, którym dzikie tłumy turystow zakłócają wieczorny posiłek. Szczerze mówiąc nie polecamy tego typu rozrywki, lepiej wziąźć plecak i udać się na krótką, dostarczającą wielu niezapomnianych wrażeń wędrówkę po dżungli.


    Wyjeżdżając z parku udaliśmy się na północ do Phi Mai. Po drodze
    odwiedziliśmy wioskę Ban Prasat, która słynie z odkrycia cmentarzy
    datowanych na trzy tysiące lat wstecz. Wykopaliska są bardzo interesujące, każdy może znaleźć coś dla siebie. Sama wioska jest bardzo przyjemnym miejscem, gdzie zobaczyć można mieszkańców wytwarzających maty podłogowe z rosnącego w tym rejonie sitowia.


    Z Ban Prasat dotarliśmy do Phi Mai. Turyści odwiedzający Phi Mai zwiedzają głównie ruiny świątyni kmerskiej. Mieliśmy szczęście, gdyż byliśmy świadkami organizowanego raz do roku pod koniec pory deszczowej niezwykłego spektaklu. Na dopływie rzeki Mun odbywa się coroczny wyścig łodzi oraz parada egzotycznie przybranych długich łodzi wzorowanych na tych z Bangkoku. Gdy weszliśmy na most i spojrzeliśmy na rzekę, po jej prawej stronie kotłowały się tłumy Tajów. Załogi w kolorowych koszulach zawieszały wieńce z kwiatów na dziobach i burtach łodzi, a handlarze owocami i makaronem roznosili swój towar wśród podekscytowanych uczestników parady.


    wyścigi

    Załogi zaczęły się przygotowywać do zawodów, łodzie wypłynęły na rzekę i czekały na sygnał do startu. Padł strzał! Komentator podekscytowanym głosem relacjonował sportowe wydarzenia. Mania hazardu ogarnęła tłum! Kolorowe załogi rytmicznie machały wiosłami! Rozentuzjazmowany tłum na brzegu obstawiał wygraną. Wrzawa rosła.
    Spiker wrzeszczał coraz głośniej! Łodzie sunęły do mety coraz szybciej i
    szybciej...Wygrali niebiescy. Głos komentatora nagle opadł, wrzawa ucichła, a sprzedawcy znów zaczęli roznosić makaron i ciasteczka. Kolejne załogi przygotowywały się do startu. Zwycięzcy inkasowali wygraną, przegrani z żalem wyrzucali zakłady. Tajlandczycy uwielbiają hazard. Jeśli
    jest okazja to zakładają się o wszystko. Tak właśnie świętuje się tutaj
    koniec pory deszczowej. Raz do roku miasto ożywa. Polecamy to miejsce o tej
    porze roku i właśnie w tym dniu, albowiem jest to niezwykle przeżycie.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Wstęp do Parku Khao Yai – 200 BHT

  • Wypożyczenie namiotu – 30 BHT, śpiworu – 30 BHT, karimaty – 15 BHT

  • Ban Prasat - wejście na teren wykopalisk jest bezpłatny

  • Phi Mai - świątynia kmerska - wstęp 40 BHT

    23.12.2002 - Mekong


    Od: Basia i Jarek
    Data: 23 grudnia 2002 10:39
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Mekong

    Ostatnio wiele się przemieszczaliśmy. Poniższa relacja jest sprawozdaniem z naszej podróży z Phi Mai przez Khon Kaen nad rzekę Mekong.

    Kon Kaen jest miastem uniwersyteckim, które w zamyśle miało ożywić region. Zatrzymaliśmy się tam tylko na jedną noc, traktując miasto jako przystanek w drodze nad rzekę Mekong. Natomiast Nog Khai jest ważnym ośrodkiem położonym przy granicy z Laosem. Niedaleko, bo już 24 km. od tego miasta położony jest Wientian - stolica Laosu. W Nong Khai można odpocząć, a przede wszystkim poczuć panujący tam wspaniały nastrój. Wieczorem, wraz z pięknym zachodem słońca pakujemy do plecaka sato (wino ryżowe) i ruszamy w rejs w górę rzeki. Za burtami mijamy niezwykłe wzniesienia i urwiska. Brązowa wstęga wód Mekongu wije się w głębokim korycie - szeroka i spokojna. Gdzieniegdzie wiry burzą jej harmonię. Sam brzeg porasta gąszcz olbrzymich bambusów. Po drugiej stronie widoczne są już laotańskie domostwa i zagrody. Jesteśmy w samym centrum dawnych Indochin. Statek skręca i płyniemy po stronie laotańskiej. Mekong stanowi naturalną granicę między Laosem a Tajlandią - tzw. złoty trójkąt. Następnie z Laosu rzeka płynie przez Kambodżę i Wietnam, gdzie uchodzi do morza tworząc szeroką deltę. W Mekongu występuje ryba zwana przez miejscowych pla buk - największa słodkowodna ryba, której waga może dojść do 280 kg. O poranku rybacy sprzedają złowione ryby. Na targu panuje wtedy zgiełk i zamęt. Nad brzegiem rzeki można także odpocząć po męczącej podroży, oddać się lekturze albo zadumie. Można również skorzystać z niewielkich pensjonatów lub restauracyjek oferujących widok rzekę.

    Tak spodobało nam się nad Mekongiem, że postanowiliśmy zrobić sobie jednodniową wycieczkę po okolicy. Kilka kilometrów na wschód od Nong Khai natknęliśmy się na niezwykłą świątynię, w której znajduje się lapidarium z rzeźbami wykonanymi z betonu. Ich autorzy zdali się nie mieć wcześniejszego przygotowania artystycznego. Zobaczyliśmy tam siedmiogłowego betonowego węża długości o 25 m., a także medytujacego Buddę. Byliśmy zaskoczeni odmiennością tego miejsca od wszystkich innych jakie odwiedziliśmy w tym kraju.

    Kolejnym etapem naszej wycieczki był park Phu Phra Bat znajdujący się niedaleko miasteczka Ban Phu. Jest to idealne miejsce na kilkugodzinny spacer ścieżkami wiodącymi przez las. Trasa biegnie pomiędzy płytami piaskowca o przeróżnych kształtach. Można wejść także na punkt widokowy, z którego rozciąga się zapierająca dech w piersiach panorama. Największe wrażenie zrobiły na nas rysunki naskalne datowane na 3 tys. lat p.n.e. i przedstawiające pierwszych mieszkańców tej krainy. Tak zakończyliśmy pobyt nad wielką rzeką, skąd udaliśmy się na zachód w stronę wielkich równin.

    Ale to już w następnej relacji.
    Pozdrawiamy B i J

    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Noclegi
    Hotel Phu Inn (Kon Khaen) - 280 THB (pokój dwuosobowy)
    Hotel Mut Mee (Nong Khai) - 200 THB (pokój dwuosobowy)

  • Wyżywienie
    Chleb – 25 THB
    Piwo – 35 THB
    Sake – 20 THB
    Zupa chińska – 20 THB

  • Środki komunikacji
    Wypożyczenie motocykla na cały dzień – 150 THB (w tym pełny bak)
    Rejs statkiem po Mekongu – 50 THB

  • Dostęp do internetu
    Kawiarenka internetowa w Nog Khai ul. Thanon Priak – 20 THB (1 godz.)

  • Coś dla ducha
    Wstęp do świątyni z lapidarium – 20 THB, do parku Phu Pra Bath – 30 THB (aby dostać się do parku z Nong Khai należy pojechać w kierunku miasta Ban Phu).

  • Inne przydatne informacje
    Wszystkich niezbednych informacji udziela hotel Mut Mee, którego właścicielem jest Anglik.

    Uwaga! Aktualny kurs znajdziesz na stornie naszego serwisu poświęconej Tajlandii.

    05.01.2003 - Most na rzece Kwai


    Od: Basia i Jarek
    Data: 5 stycznia 2003 9:39
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Most na rzece Kwai

    Z Sukhothai jedziemy do Kamphaeng Phet, a następnie do Lopbun, Ajuttia i Kanchana buri.

    Jako pierwsze, po długiej przeprawie z Nog Khai przywitało nas, niegdyś królewskie miasto Sukhothai. Najważniejsze świątynie oraz inne cenne budowle, z których część jest w ruinie, znajdują się na terenie historycznego parku. Dawniej właśnie w tym miejscu znajdowała się stara stolica. Tam, w parku, spędziliśmy cudowny poranek, kiedy to przechadzając się o wschodzie słońca nad stawami i fosami, z mgły wyłaniały się starożytne kompleksy świątynne starego Sukhothai.

    świątynia

    świątynia

    świątynia


    Nasz pobyt w Sukhothai przypadł na koniec pory deszczowej. Właśnie w tym okresie, pod koniec roku, obchodzone jest święto Loy Krathong. Mieszkańcy miasta próbują uzyskać przychylność duchów, by w przyszłym roku pora deszczowa była nieco łagodniejsza. To święto jest także świętem kwiatów, albowiem wśród licznych pochodni, które płoną na jeziorze, mieszkańcy puszczają na wodę przyozdobione kwiatami krathongi. Zapalone ognie tworzą niezopomniany spektakl światła i barw. Geneza tego święta leży w starożytnych bramińskich obyczajach, kiedy to łodzie - kwiaty puszczano na stawy porośnięte lotosem. Dopełnieniem tej przepięknej uroczystości jest pokaz sztucznych ogni, fantastycznie oświetlający starożytne świątynie.

    Kolejnym naszym etapm są świątynie leśne, położone obok miasta Kamphaeng Phet. Te niezykłe budowle zostały zbudowane w okresie Sukhothai przez mnichów, którym najwidoczniej zależało na spokoju oraz ciszy sprzyjającej medytacji. Z bezkształtnej masy kamienia co chwilę wyłaniają się posągi Buddy, a wrażenie dodatkowo potęguje las, który otacza świątynie.

    świątynia

    Wieczorem docieramy do Lopbun. To miasto jest znane ze świątyni Phra Prang Sam Yod oraz z setek małp, które tam mieszkają. Codziennie rano mieszkańcy dokarmiają głodne zwierzęta. Małpy rozpanoszyły się po całym mieście, potrafią nawet ściągnąć turyście z szyi aparat fotograficzny. Obecność małp przyciąga tu rzesze turystów - swoistym "podziękowaniem" dla zwierząt jest urządzany rokrocznie obiad dla 600 małp. Lopbun było w przeszłości stolicą Tajlandii, a pozostałością dawnej świetności miasta jest pałac króla Narai.


    stupa

    Zmierzając do Kanchana Buri, szybko przejeżdzamy przez Ajuttię, które w 1683 r. liczyło ponad milion mieszkańców. W Kanchana Buri wreszczie odpoczywamy. Na horyzoncie rozciągają się malownicze wapienne wzgórza, a u ich stóp płynie rzeka Kwai Yai. Jest to idealne miejsce na dłuższy odpoczynek...

    Zatrzymujemy się w niewielkim pensjonacie nad rzeką. Gdy stajemy nad brzegiem oparci o drewnianą balustradę pływającej restauracji, widzimy most. Nie jest to może cud architektury, ale legenda o nim krąży już cały świat. Chodzi oczywiście o słynny most na rzece Kwai. Co prawda jego prawdziwa historia różni się od tej przedstawionej w filmie, albowiem to alianckie lotnictwo zbombardowało konstrukcję wzniesioną przez więźniów, natomiast film przedstawia akcję amierykańsko-angielskich komandosów.

    Kanchana Buri leży na trasie "kolei śmierci", która miała łączyć Mianmę i Tajlandię. Ciężkie warunki w jakich pracowali robotnicy oraz brutalność żołnierzy japońskich zbierały tu swoje okrutne żniwo. Dużo ludzi zmarło też na skutek rozmaitych chorób: malarii, ben-ben czy cholery. Funkcjonuje powiedzenie, że każda belka podkładu na tej linii to jedna śmiertalna ofiara tej budowy. W 1945 r. Brytyjczycy zerwali szyny na Przełęczy Trzech Pagód, więc na zawsze zostało przerwane połączenie między Tajlandią a Mianmą. Podobno obawiano się, że kolej może być wykorzystana przez separatystów kareńskich, którzy działali na terenie Birmy. Chcąc poznać chociaż w części Karenów udajemy się do ich osady.

    Wioska Karenów, uciekinierów z Birmy, położona jest na końcu polnego traktu odbijającego od głównej drogi. Niedaleko puszczy widać niewielkie drewniane chaty. Ludność wioski nie jest zamożna, posiada dwanaście słoni oraz gibona na łańcuchu. Zmuszeni zaakceptować nowy styl życia, zarabiają na turystach organizując safari na słoniach oraz wycieczki tratwami po rzece. W wiosce, którą nazywają Nangbang, można przenocować, ale spokój i cisza wraca pod strzechy bambusowych chat dopiero, gdy turyści opuszczą wioskę. Wtedy to mieszkańcy wyciągają niewielkie drewniane klatki z kogutami, przynoszą miski z wodą, kucają i szmatką czyszczą kolorowe pióra ptaka.
    - Musi się pięknie prezentować podczas walki - mówią. Gdy skończą, delikatnie stukają klatką o klatkę, aby rozdrażnić ptaki. Potem wyciągają koguty i rzucają je na siebie. Nastroszony kołnierz wokół szyi koguta tworzy ptasią zbroję. Walka nie polega na bezmyślnym dziobaniu, taktyczny atak ma na celu znalezienie słabego miejsca przeciwnika. Koguty krążą wokół siebie, od czasu do czasu próbując atakować, aż wreszcie nadchodzi moment gdy rzucają się ku sobie i walczą w powietrzu przez kilka sekund, aby ostatecznie opaść na zakurzone podwórze. Walce towarzyszą okrzyki podnieconych Karenów. Po kilkunastu takich starciach jeden z kogutów z zakrwawionym karkiem słabnie i wycofuje się.
    Walki kogutów są oficjalnie zabronione, lecz tradycja jest zbyt silna, aby ją zlikwidować.

    Wieczorem wróciliśmy do naszego hoteliku nad rzeką Kwai i odpoczywając wpatrywaliśmy się w brązową masę wody, która jak jednostajna smuga znikała gdzieś za horyzontem. Myślami byliśmy już na południu, nad Morzem Andamańskim. Był to nasz następny przystanek.

    Następne relacje już wkrótce!
    Pozdrawiamy, B i J

    INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  • Noclegi
    Somprasong Guest House (Sukhothai)– 200 THB (pokój dwuosobowy)
    Nett Hotel (Lopbun) - 250 THB (pokój dwuosobowy)
    Hotel w Kanchana Buri - 150 THB (pokój dwuosobowy)

  • Wyżywienie
    Kolacja dla dwóch osób w restauracji nad rzeką Kwai ok. 150 THB

  • Środki komunikacji
    Wypożyczenie roweru w Sukhothai – 20 THB
    Wypożyczenie motocykla – 150 THB za caly dzień
    Przejażdżka na słoniach i spływ bambusowymi tratwami – 300 THB

  • Dostęp do internetu
    Kawiarenka internetowa – 20 THB (1 godz.)

  • Coś dla ducha
    Sukhothai: kompleks ruin strefy centralnej 40 THB; cały karnet na wszystkie ruiny i świątynie 140 THB
    Świątynie leśne w Kamphaeng Phet – 30 THB
    Lopbun, wstęp do Muzeum Narodowe Narai – 30 THB, do świątyni Phra Prang Sam Yod – 30 THB, do Muzeum wojennego w Kachana Buri – 30 THB
    Wejście na most na rzece Kwai jest bezpłatny.

    Uwaga! Aktualny kurs znajdziesz na stronie naszego serwisu poświęconej Tajlandii.


    09.01.2003 - Krabi, Ko Lanta i miasto Satun


    Od: Basia i Jarek
    Data: 9 stycznia 2003 12:28
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Krabi, Ko Lanta i miasto Satun

    Krabi przywitało nas deszczową aurą. Jest to miejsce, z którego
    planowalismy wypad na wyspę Ko Lanta. Wyruszamy rano i po kilku
    przeprawach promowych docieramy do mułzułmańskiej wioski Ban Sala Dan. Z
    północy wyspy turystycznym pikapem zmierzamy na południe. Dotarliśmy! Smukłe palmy otaczaja niewielkie chaty bambusowe, biała plaża i szum morza. Siadamy na werandzie i z rozmarzeniem wpatrujemy się w zachodzące słońce. Mieszkańcy wyspy czerpią zyski z rybołóstwa, uprawy ziemii i z turystyki. Zamieszkujacy wyspę ludzie są muzułmanami przybyłymi z Malezji oraz rodowitymi mieszkańcami zwanymi Chao ley. Chao ley najprawdopodobniej pochodzą z Indonezji albo z Malezji, a własciwie gdzieś z archipelagów pomiedzy Singapurem a Sumatrą. Zwani są "Nomadami morza", prowadzą tradycyjny, koczowniczy tryb życia mieszkając na łodziach, które nazywają kabang. Wielu z nich dzisiaj prowadzi osiadły tryb życia zamieszkujac wybrzeże Morza Andamańskiego. Ci ludzie wciąż wieżą w duchy zmieszkujące wyspy i morze oraz odnoszą się z szacunkiem i uwielbieniem do duchów swoich przodków. Na plażach można spotkać totem, który ponoć umożliwia kontakt z bustwami morza.
    Nieopodal naszej "bambusówki", gdyż tak nazwaliśmy naszą chatę, znajduje
    się początek szlaku słoni. Mahout czyli trener słonia utrzymuje siebie i
    zwierzę pobierając od turystów opłaty za możliwość spędzenia kilku godzin w
    dżungli. Pieniądze przeznaczane są na zakup 120 kg. jedzenia dziennie, gdyż tyle potrzebuje słoń. Niedaleko naszej chaty znajdowała się łąka, na której wieczorami pomiędzy rozłożystymi palmami pożywiały się te piękne i dostojne zwierzęta.

    słoń

    Nie tylko słonie nam towarzyszyły, nieraz zdarzało się że w upalny dzień po werandzie obrośniętej zielonym kłączem szybko pełzł
    niewielki zielony wąż. W łazience z tyłu chaty wieczorami słychać było szczury, że nie wspomnę o karaluchach i mrówkach, które są wszechobecne. Jednak najniebezpieczniejsze były kokosy. Przy silnych podmuchach wiatru palmy wyginały się jak trzcina i rozbrzmiewały stłumione uderzenia wielkich pięciokilogramowych kokosow o ziemię, a czasami o dach chaty. Ponoć owe orzechy są sprawcami wielu wypadkow śmiertelnych.
    Od zachodu wyspa Ko Lanta otoczona jest rafami. Podwodne życie jest tutaj niezwykle bogate, występują żarłacze tygrysie, barakudy i tuńczyki. Na obszarach położonych bliżej brzegu, między płytszymi rafami natknęliśmy się nie raz na płaszczki, węże morskie, a także na wiele gatunków niezwykle kolorowych ryb.
    Rodzina mułzułmańska od której wynajmowaliśmy "bambusówkę" była w początkowej fazie stawania się "turystycznymi krwiopijcami". Jednak z tego co zauważyliśmy nadrabianie zaległości w stosunku do sąsiadów szło im nadwyraz szybko, także ceny wynajmu podczas naszego pobytu podskoczyły dwukrotnie. Pytanie co będzie dalej?
    Nieopodal naszej chaty znajdował sie niewielki meczet gdzie o poranku rozbrzmiewało wzywanie muezina na modlitwę. Był to okres ramadanu, także wszyscy mieszkańcy wioski rozpoczynali ucztę o zachodzie słońca. Muezin wieczorem dawał swym nawoływaniem sygnał do rozpoczęcia wieczornego posiłku. W piątkowe wieczory odbywał się targ. Wówczas to pojawiały się stragany z owocami, warzywami i wypiekami. Dni szybko płyną na pięknej Ko Lancie, a zanim się obejrzymy już czas wyjeżdżać. Zostawiamy białe piaski, palmy i rajskie plaże. Jedziemy do Satun skąd będziemy przekraczać granicę Malezji.


    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Środki komunikacji
    Autobus z Ranong do Krabi – 110 BHT
    Minibus z Krabi do Ko Lanta – 200 BHT
    Dojazd z Ko Lanta do Trang – 200 BHT
    Dojazd z Trang do Satun – 50 BHT
    Wynajęcie skutera na Ko Lanta – 200 BHT za dzień. Po wyspie można się poruszać autostopem, gdyż nie kursują tam autobusy.
    Łódź na wyspę Ko Phi Phi Le – 200 BHT

  • Noclegi
    Hotel w Krabi – 150 BHT
    Wynajęcie chaty z łazienką na Ko Lanta – 150 - 200 BHT
    Hotel w Satun – 140 BHT pokój z łazienką

  • Obiad w resteuracji – 100 BHT

    07.01.2003 - Pływające bazary Damnoen Saduak, Ranong i Ko Chang


    Od: Basia i Jarek
    Data: 7 stycznia 2003 12:28
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Pływające bazary Damnoen Saduak, Ranong i Ko Chang

    W przeszłości handel w Bangkoku odbywał się nie na ulicach, lecz w wodnych kanałach, gdzie z łodzi wypełnionych świeżymi owocami i warzywami oferowano klientom towar. Handlarze ubrani w granatowe koszule i wysokie słomiane kapelusze, wolno wiosłując, zachwalali swój towar.

    Dzisiaj takie niepowtarzalne miejsce i nastrój można odnaleźć na Damnoen Saduak (109 km. na południowy zachód od Bangkoku). Wcześnie rano, gdy nie ma jeszcze turystów, można udać się na spokojny spacer wzdłuż kanałów. W kanałach kołyszą się łodzie wypełnione bananami, pomarańczami, miskami papryki chilli, ogórków i zielonych warzyw. Zdarzają się też łodzie - masarnie, w których pod parasolami chroniącymi od promieni słonecznych, na drewnianych deskach schlapanych krwią, leżą czerwone kawałki krwistego mięsa gotowego do sprzedaży. Jest to niezwykły spektakl barw, egzotyki i prawdziwa uczta również dla podniebienia. Zdarzają się bowiem pływające garkuchnie, oferujące gorące tajskie przysmaki.

    Północna Tajlandia zostaje za nami, a my zmierzamy na południe w kierunku Ranong. 5 km. za Ranong znajduje się port Saphan Pla, z którego można przepłynąć łodzią na wyspę Ko Chang na Morzu Andamańskim niedaleko morskiej granicy z Birmą. Gdy poziom wody się podnosi, podpływa niewielka łódź, która ma nas zabrać na wyspę. Pakujemy plecaki i wyruszamy.

    Mijamy stary port, a potem wypływamy powoli na otwarte morze. Na horyzoncie birmańskie wyspy tworzące niezapomniany widok. Słońce kładzie się już do snu. Na niebie połyskują co jaśniejsze gwiazdy, a morze zmienia swą barwę na ciemnogranatową. W oddali widać światła birmańskiego miasta Kawthaung. Płyniemy dokładnie wzdłuż granicy tajsko-birmańskiej w kierunku Wyspy Słoni. Gdy ciemna zasłona nocy opada już na dobre, a gwiazdy rozbłyskują na niebie, docieramy do niewielkiej zatoczki.

    Znaleźliśmy się na kamienistej plaży, skąd wąska ścieżka prowadziła do bambusowych chat. Zasypialiśmy przy otwartych na oścież oknach, obserwując błyski zbliżającej się burzy, a szum morza i delikatnie opadająca moskitiera usypiały nas jak cudowna kołysanka.

    Przez kolejne dni zwiedzamy wyspę.
    Przechodząc przez płytki kanał, docieramy do maleńkiej wioski położonej przy długim molo. Nieopodal w lesie znajduje się buddyjska świątynia, a w bambusowych chatkach mieszkają mnisi. W innym miejscu mijamy plantacje drzew kauczukowych. Do niewielkich miseczek przyczepionych do pnia spływają pojedynczo krople kauczuku.

    Na wyspie są dwie knajpki, bilard, a 500 m. na wschód jedyna na wyspie szkoła. Nie ma zbyt dużo samochodów, rzadko również można natknąć się na skutery. Jedyna droga dochodzi do szpitala. Kiedy nastaje pora deszczowa, nieliczne bungalowy zostają pozamykane, a obsługa przenosi się na stały ląd. Wyspa jest spokojnym miejscem, można tu oddać się zadumie i odpocząć.
    Pech chciał, że przez cały nasz pobyt na Ko Chang padał deszcz.

    Pewnego dnia wyruszyłem na treking w stronę wodospadów, które zasilają pobliskie zbiorniki wody. Trasa wiodła przez dżunglę. Nieprzebyty gąszcz trzeba było rozcinać meczetą, a czasami na czworakach przechodzić pod zwalonymi konarami. Olbrzymie i niezwykle kolorowe pająki rozwieszały swoje sieci. Czasem można było spotkać skolopędrę, uciekającą w pobliski gąszcz, podobnie zresztą jak zielone węże. Niewielkie wodospady, do których dotarłem orzeźwiły mnie swą chłodną wodą, jednak ukrop panujący w dżungli wyciskał ze mnie ostatnie poty.

    wodospady

    Nasz pobyt na Ko Chang dobiegał końca. Zmierzaliśmy dalej na południe z powrotem w kierunku Malezji. Przed nami jeszcze jedna wyspa.

    Następne relacje już wkrótce!
    Pozdrawiamy, B i J

    INFORMACJE PRAKTYCZNE:

  • Noclegi
    bambusowa chatka z łazienką na Ko Chang – 150 THB (bez prądu, na wyspie prąd jest tylko przez 3 godz. od 18.00)

  • Wyżywienie
    od 35 THB (ryż wegetariański) do 80 THB (krewetki lub makaron spagetti)

  • Środki komunikacji
    Wypożyczenie łodzi w Damnoen Saduak – 300 THB/1 os. lub 50 THB/1 godz rejsu.
    Autobus z Bangkoku do Ranong – 400 THB
    Songthaewyej z Ranong do portu Saphan Pla – 20 THB (5 km.)
    Łódź z Saphan Pla na Ko Chang – 100 THB/1 os. lub 1500 THB za łódź (odpływają ok. 8-9 rano)
    Rejs z Ko Chang na wyspę Ko Phayam – 1500 THB

    Uwaga! Aktualny kurs znajdziesz na stronie naszego serwisu poświęconej Tajlandii.

    18.01.2003 - Wyspa Penang


    Od: Basia i Jarek
    Data: 18 stycznia 2003 8.00
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Wyspa Penang

    Budzimy się rano w hoteliku w Satun; za oknem rozpościera się dżungla.
    Znosimy nasze plecaki na dół i wynajętą rikszą podążamy do portu Thammalang. Tutaj po odprawach celnych i paszportowych wraz z innymi pasażerami czekamy na pokładzie łodzi długorufowej na kapitana. Będziemy płynąć po Morzu Andamańskim pomiędzy małymi wysepkami, gdzie żółte plaże błyszczą z daleka jak złoto. Przekraczamy morską granicę Malezji na wschód od wyspy Langkawi i docieramy do malutkiego portu w Kuala Perlis. Tak oto zatoczyliśmy koło i powróciliśmy z powrotem do miejsca, z którego wyruszyliśmy do Tajlandii.

    Z Kuala Perlis jedziemy autobusem do Butterworth. Stąd przepłyniemy promem na wyspę Penang, do miasta Georgetown.
    W 1786 r. kapitan Francis Light w imieniu Towarzystwa wschodnioindyjskiego (East India Company) wszedł w posiadanie wyspy Penang.
    Otrzymał ją od miejscowego sułtana, w zamian ofiarowując ochronę przed
    potencjalnymi wrogami. Kapitan nową posiadłość nazwał imieniem księcia Walii George'a. Dzisiaj główne miasto na wyspie nosi nazwę Georgetown. Wyspa liczy ponad 400 tys. mieszkańców. Dominują tutaj muzułmanie, Chińczycy i Hindusi. W katedrze "Przejścia", która mieści się w centrum miasta, rozmawiałem z księdzem Zewianem z pochodzenia Hindusem. Według niego na wyspie jest ok. 6 tys. chrześcijan, w tym 2 tys. w Georgetown. Gdy siedzieliśmy w kancelarii parafialnej i piliśmy kawę, ksiądz Zewian wspomniał, iż "Pierwszą świątynią, która tu powstała był drewniany kościółek, wybudowany w 1780 r." Pełnił on funkcję małego chrześcijańskiego centrum, przy którym znajdowała się szkoła. Ksiądz prowadzący w tamtym czasie tę parafię został później biskupem w Bombaju. Jego wysiłki dla rozwoju chrześcijaństwa na wyspie są nieocenione, nawet ulica gdzie znajdował się pierwszy kościółek nosi nazwę od jego nazwiska. Wiek XVIII był okresem wędrówki chrześcijan indyjskich przez Birmę, Tajlandię, aż do wyspy Penang. Przybyli tu także chrześcijanie z Indonezji oraz chińscy emigranci, którzy na niewielkich łódkach przemierzali morze południowochińskie, aby okrążając dzisiejszy Singapur dotrzeć do Georgetown. Z czasem wspólnota chrześcijan stała się barzdo egzotyczna i dość barwna. Różnorodność etniczną wspólnoty chrześcijan mogliśmy zaobserwować podczas mszy pełnej radości i muzyki. Ksiądz Zewian mówi, iż podczas wigilijnej kolacji każda grupa przygotowuje swoje tradycyjne potrawy. Np. Chińczycy przygotowują zupy i potrawy z makaronu, Hindusi
    specjalne sosy, ryż oraz ryby w curry, a Indonezyjczycy przynoszą wypieki. Lokalna kuchnia jest tak różnorodna, jak i ludzie zamieszkujący to miejsce.
    Gdy przemierzaliśmy ulice Georgetown, różnorodność etniczna i kulturowa widoczna jest na każdym kroku. W mieście znajduje się dzielnica chińska i indyjska, a świątynie buddyjskie sasiadują z meczetami czy z indyjskimi asramami. Natomiast nieopodal mieszczą się kościoły chrześcijańskie. Niezwykły jest ten tygiel kulturowy, ale czas go opuścić. Przed nami Sumatra.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Satun – Tammalang – wielosobowa kosztuje riksza 20 BHT od osoby. Dojeżdża ona pod Urząd Emigracyjny w Tammalang.

  • Thammalng – Kuala Perlis (Malezja) - cena biletu na łódź długorufową wynosi 100 BHT od osoby.

  • Kuala Perlis - Butterworth – autobus dojeżdza do dworca w Butterworth obok przeprawy promowej na wyspę Penang, do Georgetown. Przejazd autobusem kosztuje 7.60 RM.

  • Butterworth - Georgetown - cena biletu na prom 0.60 RM.

  • W Georgetown za pokój z łazienką w hotelu obok zapłaciliśmy 18 RM.

  • Bilety komunikacji miejskiej w Georgetown kosztują 1.60 RM

  • Wyżywienie
    -makaron na bazarze 1 RM
    -coca cola w sklepie 2.60 RM za 1,5 l.
    -danie w restauracji w dzielnicy chińskiej i
    indyjskiej 3 – 5 RM (naszym zdaniem najlepsze jedzenie jest w dzielnicy indyjskiej - ma się wrażenie, jakby jadło się w Indiach).

    1 USD – 3.80 RM (ringata malezyjskiego)


    19.01.2003 - Georgetown, Medan, Bukit Lawang


    Od: Basia i Jarek
    Data: 19 stycznia 2003 9.00
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Georgetown, Medan, Bukit Lawang

    Z Georgetown jest możliwość przepłyniecia doka. W celu zdobycia wizy indonezyjskiej należy mieć wykupiony bilet powrotny z Indonezji, lotniczy lub promowy. My postanowiliśmy popłynąć promem. W biurze promowym
    niedaleko Wielkiego Fortu kupiliśmy bilety w obie strony, a następnie udaliśmy się do konsulatu indonezyjskiego. Po przejściu przez procedurę biurokratyczną i uzyskaniu dwumiesięcznej wizy
    indonezyjskiej czekaliśmy cierpliwie na poranny prom na Sumatrę. W końcu
    nastapił ten moment gdy o poranku, przemierzając wzburzone morze żegnaliśmy
    Malezję i wpływaliśmy na wody indonezyjskie. Po 5 godzinach rejsu dotarliśmy do portu Belawang. W cenie biletu promowego mieliśmy darmowy transport do Medan - największego miasta na Sumatrze, gdzie zatrzymaliśmy się w hotelu Zakja naprzeciwko wielkiego meczetu. Spędziliśmy tam tylko jedną noc, albowiem wielkie miasta takie jak Medan trzeba omijać z daleka. Naszym kolejnym celem było Bukit Lawang, gdzie znajduje powstały w 1973 r. ośrodek rehabilitacji orangutanów. Zwierzęta te po znalezieniu się w niewoli potrzebują czasu aby ponownie zaklimatyzować się w dzungli. Była to niezwykle orginalna idea, którą mimo przeciwności losu udało się w końcu zrealizować. Orangutany przebywające w ośrodku mają zagwarantowaną opiekę weterynaryjną oraz leczenie. Wiele zwierząt po spędzeniu kilku lat jako tzw. pupilek w klatce, musi nauczyć się na nowo znajdowania pożywienia lub przygotowania legowiska. Dopiero wówczas kiedy są gotowe mogą być wypuszczone do dżungli w pobliżu osrodka. Jednakże nie są one pozostawione same sobie. Pracownicy centrum dokarmiają je dwa razy dziennie mlekiem i bananami. Ta monotonna dieta jest szansą na to, aby zwierzęta te stały się niezależne, gdyż zmuszone są do poszukiwania pożywienia w ich naturalnym środowisku. Pora karmienia orangutanow
    cieszy się dużą popularnością wśród turystów. Przygotowana jest nawet
    specjalna platforma, z której można zobaczyć te wspaniałe zwierzęta. Aby się tam dostać należy przepłynąć rzekę Sungai Bohorog na niewielkim kanu. Po lewej stronie rzeki znajduje się szlak w dżungli prowadzacy do owej platformy. Samice orangutanów osiagają dojrzalość seksualną około 10 roku życia. Zazwyczaj posiadają kilka młodych, które pozostają pod ich opieką do 7 – 10 roku życia. Samiec po zbliżeniu się do samicy pozostawia swą rodzinę. Płodność samic trwa do 30 roku i moga posiadac młode co 6 lat. W odróżnieniu od szympansow i goryli orangutany przejawiają tendencje do samotniczego trybu życia. Zwierzęta te sa przede wszystkim roślinami: owocami, pędami, orzechami oraz korą drzewną. Czasem w skład ich diety wchodzą także owady, jaja, a także małe ssaki. Orangutany ze wszystkich małp człekokształtnych są najmniej spokrewnione z człowiekiem. Te nizwykłe zwierzęta można dziś spotkać w parkach narodowych na terenie Sumatry(Gunung Leuser National Park, Tanjun Puting i Kutai), a także na Borneo indonezyjskim i malezyjskim.

    Po kilkudniowym pobycie w Bukit Lawang i po spenetrowaniu wspaniałych grot
    i jaskiń w pobliżu rzeki Bohorog, nasza trasa biegnie do Berastagi, niezwykłego miejsca pomiedzy dwoma wulkanami.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Dokumenty niezbędne do otrzymabia wizy indonezyjskiej:
    -paszport ważny co najmniej 6 miesięcy,
    -2 zdjęcia,
    -trawel chacki na kwotę 2 tys. USD lub kserokopie kart kredytowych,
    -bilet powrotny z Indonezji,
    -opłata za wizę – 162 RM czyli ok.42 USD.

  • Bilet promowy w dwie strony na trasie Georgetown – Medan – 166 RM.

  • Cena biletu autobusowego z Medanu do Bukit Lawang wynosi 5000 Rp.

  • Permit pozwalający dwukrotnie obserwować karmienie orangutanów w
    ośrodku: 20 000 Rp

  • 3 godzinny traking w dżungli z przewodnikiem rządowym – 15 USD od osoby.

  • Nocleg w hotel Zakja w Medanie – pokój dwuosobowy - 25 000 Rp. Kawa i herbata oraz bułka na śniadanie gratis.


  • Nocleg w Bukit Lawang w hotelu Wisma Bukit Lawang Indah - 20 000 Rp.

  • Wyżywienie:
    - posiłek na ulicy, ryż z warzywami – 3000 Rp
    - ryż z mięsem – 6000 Rp
    - herbata - 1000 Rp
    - coca cola - 2000 Rp

    1 USD - 8800 Rp (rupia indonezyjska) styczeń 2003

    08.03.2003 - Berastagi, północna Sumatra


    Od: Basia i Jarek
    Data: 8 marca 2003, 12:09
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Berastagi, północna Sumatra




    Do Berastagi najlepiej dojechać z Medan. Autobus po dwugodzinnym
    wspinaniu po górskich stokach dociera do tropikalnych wzniesień pomiędzy
    dwoma wulkanami. Właśnie tam rozpościera się wioska Berastagi.
    Zatrzymujemy się w sympatycznym tanim hoteliku “Losmen Sibayak
    Guesthouse”, gdzie na górze z tarasu przy dobrej pogodzie widać szczyt
    wulkanu. Właśnie w tym miejscu zamierzamy spędzić święta. Dzień przed
    wigilią wyruszam na trekking na wulkan Sibayak (2300 m). Basia zostaje w
    hotelu, a ja zabieram plecak, dobre buty, trochę jedzenia i pełen nadziei,
    że z wierzchołka nie runie na mnie gorąca lawa, wyruszam po przygodę.
    Opuszczając rogatki Berastagi, docieram do granic parku przyrodniczego.
    Znajduje się tam wkopana w ziemię biała tablica, na której widnieją
    nazwiska osób zaginionych podczas trekkingu na wulkan. Niektórzy zostali
    odnalezieni jako półżywe szkielety, a kości innych zdobią pobliską dżunglę
    aż do dziś. Moja trasa biegnie stromo pod górę. Powoli zanurzam się w
    deszczowy las, okrążam niewielkie wzniesienia górskie i docieram do
    południowej ściany wulkanu. Zajmuje mi to około 2 godzin. Dalej wąskim
    szlakiem wspinam się do góry; tropikalna dżungla przechodzi na wysokości
    1800 m w niskopienne zarośla, szlak staje się węższy i po chwili idę jakby w
    tunelu pomiędzy zielonymi ścianami gąszczu. Gdzieniegdzie wyższe partie
    roślinności tworzą jakby naturalny zielony pasaż. Omijając kolorowe
    pająki, wspinam się kamienną drogą do góry. Coraz rzadsze są ćwierkania
    ptaków, coraz mocniej czuć zapach siarki. Przypomina mi się opis z
    “Boskiej komedii” Dantego, kiedy to Dante czuje zapach siarki
    docierając do bram piekiel. Różnica jest taka, że ja idę do góry, a on
    szedł w dół. Krzaki pozostają za mną, przede mną tylko stromy szlak, skały
    i urwiska. Powoli docieram do brzegów krateru, stanąłem na krawędzi, a w
    dole rozpościera się spektakularny widok. Kłęby białego dymu wydobywały
    sie z żółtych kominów oblepionych siarką, niewielkie jezioro zakrywało dno
    wulkanu. Musiałem zobaczyć to z bliska. Niespotykane, że w tak
    nieprzyjaznym środowisku sączą się malutkie strumienie wody, która daje
    życie porostom, trawie i innej roślinnosci. Wszędzie tam, gdzie jest odrobina
    wody, jest i życie, nawet w kraterze wulkanu. Podszedłem bliżej do
    siarkowych kominów, z których wydobywały się gorące gazy, dreszcz emocji
    przeszywał mnie na wskroś. Co by było, gdyby nagle w tym momencie
    eksplodował wulkan? Czy coś bym poczuł? A może przed erupcja byłoby
    najpierw trzęsienie ziemi? Takie oto pytania zaprzątały mą głowę, gdy
    podchodziłem do żółtej siarkowej szczeliny. Wtem wiatr zmienił
    kierunek, gorace opary siarki wyplute z głębi ziemi smagnęły mi ramię.
    Odskoczyłem na bok. Poczułem ból, ale jednocześnie fascynację tą jakże
    nieokiełznaną naturą - przecież jesteśmy jej częścią...
    Opuszczałem krater wulkanu pełen wrażeń i nowych doświadczeń. Schodziłem
    już w dół, gdy nagle stało się to, przed czym ostrzegały tablice na dole.
    Niewiadomo skąd pojawiły się białe chmury zasłaniając całkowicie
    widoczność. Właśnie w ten sposób wielu turystów straciło życie, gdyż po
    omacku próbowali odnaleźć szlak gubiąc się w dżungli. Mieszkańcy Berastagi
    mówili mi - “Czekaj, aż chmury ustąpią”. Byłem cierpliwy. Siedziałem na skale i czekałem. Czas snuł się ospale, a ja czekałem i czekałem. Wreszcie, równie nagle jak się pojawiła, mleczna masa chmur zniknęła.
    Mogłem w spokoju zejść na dół, aby u stóp tej wielkiej góry wędrować przez
    gaje pomarańczy, plantacje kawy i pola kukurydzy.
    Powoli odalając się od dymiącego stożka spotkałem mieszkańców
    niewielkiej wsi, którzy zaprosili mnie na kąpiele siarkowe. Gorące źródła, które wypływają u podnóża wulkanu są wykorzystywane przez mieszkańców w ten
    sam sposób, w jaki czynili to starożytni mieszkańcy Pompei, a mianowicie do
    gorących siarkowych kąpieli w niewielkich basenach. Niezwykle jest leżeć w
    gorącym ukropie i patrzeć, jak tropikalna góra ścieta u szczytu przez
    naturę dymi spokojnie i jednostajnie.
    Dopiero pod wieczór dotarłem do domu i podzieliłem się z Basią swymi
    wrażeniami.
    Nazajutrz był poranek wigilijny, więc postanowiliśmy trzymać się
    tradycji i przygotować świąteczną kolację taką jak w domu. Mieliśmy na tę
    okazję specjalnie odłożony barszczyk Knorra. W malutkim kiosku kupiliśmy
    ciasto, ugotowaliśmy kilka jajek (zamiast wigilijnych uszek), a na wieczór -
    jak przystało na wigilijny wieczór - kupiliśmy u ulicznego sprzedawcy wielką
    rybę, która w smaku przypominała karpia. Nie zabrakło również wina, którym
    składaliśmy sobie świąteczne życzenia. Wieczorem poszliśmy do
    niewielkiego kościółka położonego pomiędzy dwoma wulkanami. Kaplica
    otoczona była tłumem kolorowo ubranych postaci, grały organy i rozlegały
    się śpiewy. Staliśmy zaraz przy wejściu w upalną granatową noc.
    Niebo zasłane było gwiazdami, a wokoło nas palmy, storczyki... W powietrzu wolno snuł
    się zapach kadzideł. Dziwna to była pasterka. Egzotyczne ptaki świergotały
    na drzewach, a świerszcze akompaniowały organom. Wtem z kościólka w blasku
    świec wyszła procesja - wszyscy uśmiechnięci i radośni. Gdy nagle wybuchła
    donośnym echem kolęda o słowach obcych, lecz melodii znanej -”Cicha noc,
    Święta noc...”

    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Noclegi: hotel “Losmen Sibayak guesthouse” Berastagi - 20 000 Rp

  • Środki komunikacji: Przejazd Medan- Berastagi -5000 Rp (autobus)

  • Wejście do gorących źródeł -1500 Rp

  • Jedzenie w ulicznej restauracji (ryż + warzywa + zupa) – 3000 Rp
    tofu z jarzynami w środku (na ulicy) - 500 Rp
    ryba + ryż + zupa – 6000 Rp
    wino białe 0,7l białe - 8000 Rp
    1$-8800 Rp

    22.03.2003 - Jezioro Toba, miasto Parapat i miasto Tuk-Tuk


    Od: Basia i Jarek
    Data: 22 marca 2003, 6:54
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Toba - opis z Sumatry

    Z Berastagi wyruszyliśmy wcześnie rano do Kabanjahe, miejscowości odalonej o ok. 11 km od Berastagi. W Kabanjahe przesiadamy się na dworcu na autobus jadący do Pematang Siantaru,gdzie znów zmieniamy autobus i jedziemy do Parapat nad brzegiem jeziora Toba. 100 000 lat temu podczas erupcji wielki wulkan północnej Sumatry zapadł się tworząc największe jezioro południowo-wschodniej Azji - jezioro Toba. W miasteczku Parapat kupujemy bilety na prom, zarzucamy plecaki na plecy i z niewielkiej przystani odpływamy na wyspę Samosir, która znajduje się na środku jeziora Toba. Gdy płyniemy po granatowej toni, sympatyczny kapitan promu informuje nas, że głębokość jeziora sięga nawet do 450 m. Kapitan wspomniał również, iż ten niezwykły
    obszar pierwszy raz był opisywany przez Williama Marsdena pod koniec XVIII wieku. Marsden opisywał obszar północnej Sumatry jako kanibalistyczne królestwo, które posiadało wysoko rozwinietą kulturę. Była to prawda - Batakowie byli w przeszłości kanibalami. Ich rytualny kanibalizm przejawiał się tym, iż zjadano ciała zabitych wrogów lub osób winnych przestępstwa wobec tradycyjnego batackiego prawa "adat". Prawdopodobnie Batakowie wywodzą się z neolitycznych górskich plemion Tajlandii
    i Birmy. W czasach, gdy migrowały plemiona syjamskie, Batakowie przybyli na Sumatrę i tam się osiedlili. Byli to potomkowie górali Tajlandii i Birmy, dlatego nie pozostali na wybrzeżu Sumatry, tylko ruszyli w głąb lądu, osiedlając się w górzystych okolicach jeziora Toba. Góry tworzyły naturalną barierę ochronną i w tej izolacji Batakowie pozostawali przez stulecia. W przeszłości wciąż wybuchały waśnie plemienne, a nieufność
    do obcych była zakorzeniona w ich mentalności. Był to między innymi powód, dla którego Batakowie nie utrzymywali szlaków pomiędzy wsiami.

    Prom dopłynął do Tuk-Tuk - malutkiego cypla wystającego z wyspy Samosir. Wysiedliśmy na malowniczej przystani i wspięliśmy się stromymi schodami do drewnianego Guest House-u. Z jego werandy rozpościerał się cudowny widok na jezioro i na tropikalne wzniesienie wyspy Samosir. Byliśmy w samym centrum kraju Bataków. Z czasem Batakowie przejmowali obce tradycje; przejęli od sasiadow kulturę nawadniania pól ryżowych, a także umiejętności związane z wyrobem materiałów, jak również ulegli
    wpływom obcej architektury. Ich tradycja ożywa jednak podczas uroczystości weselnych czy pogrzebów, kiedy to można zobaczyć prawdziwie czystą kulturę batacką w formie tańca kukieł. Spektakl ten można zobaczyć podczas ważnych ceremonii batackich, takich jak m.in. wesela czy pogrzeby. Kukły wykonane z drzewa banyan są naturalnej wielkości i przypominają batacką młodzież. Odziane są w tradycyjne kostiumy i czerwone turbany. Kukłami operuje się za pomocą sznurków. Umożliwia to operatorowi manipulowanie lalkami w taki sposób, że tańczą do akompaniamentu bębnów i fletów. Niektórzy operatorzy lalek potrafią sprawić, iż lalki puszczają dym ustami. Często spektakl ten odgrywany podczas pogrzebu ma na celu przywołanie duszy zmarłego i komunikacji z nią.
        
    Batakowie północnej Sumatry zamieszkują obszary 200 km na północ i 300 km na południe od jeziora Toba. Wyruszając w podróż na południe Sumatry musieliśmy się z powrotem przeprawić z Tuk-Tuk do Parapat, a następnie zmierzać przez wioski Bataków i porośnięte dżunglą góry do Bukitingi, które leży na równiku i znajduje się w samym sercu Sumatry.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Autobusy:
    Berastagi-Kabanjahe 2000R stongwey naprzeciwko bazaru w Berastagi
    Kabanjahe do Pematang Siantar autobus 6000R (pierwszy o 8 rano ostatni o 15.00)-4h
    Z Pematang Siantar do Parapat 5000R. Autobus jedzie co 30 min, podróż trwa 1h.
    Z Parapat do Tuk-Tuk prom 3000R co 30 min (ostatni o 18.00)

    Parapat-Bukitingi 110.000R; podróż trwa 18h (autobusA/C)

  • Hotele:
    "Romel Guest House" - 20.000R - Tuk-Tuk



    08.05.2003 - Tajemniczy SARS


    Od: Basia i Jarek
    Data: 08 maj 2003, 6:54
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Tajemniczy SARS

    Spacerując ulicami Kota Bharu w Malezji wśród tłumu natknęliśmy się na człowieka z maską na twarzy.
    W hipermarkecie gdzie robiliśmy zakupy obsługa właśnie otwierała nową dostawę jednorazowych masek....
    Szok można też przeżyć u dentysty (zwłaszcza, że człowiek i tak już jest zestresowany), kiedy pojawi się nagle szczelnie opatulona postać w masce i ochraniaczach...
    Chociaż znajdujemy się daleko od większych ognisk choroby takich jak Chiny, Hongkong czy Singapur, to jednak wyraźnie widać, że ludzie nie czują się zupełnie bezpieczni.
    Nikt dokładnie nie wie kiedy SARS zaatakował po raz pierwszy – być może już w listopadzie 2002 r. Wirus opisał dr. Carlo Urbani z Hanoi w Wietnamie w lutym bieżącego roku. Nie minęło wiele czasu, a choroba silnie się rozprzestrzeniła. Można założyć, że wirus przyjmie (a właściwie już przyjął) charakter pandemiczny – rozszerzy się na cały świat. Przenoszony jak grypa – drogą kropelkową, ma jednak nad grypą sporą przewagę, bo jest bardziej odporny – może przez tydzień przebywać poza organizmem, a powszechnie stosowane procedury odkażające nie czynią mu krzywdy. Prawdopodobne jest że wirus stanowi mutację grypy zwierzęcej panującej w południowych Chinach w prowincji Guandong. Ułatwieniem dla „mutanta” był z pewnością fakt, że ludzie i zwierzęta żyją tam pod jednym dachem.
    Wietnamscy lekarze twierdzą, że conajmniej 4,9% zarażonych nie ma szans na przeżycie, czyli prawie co dwudziesty chory umiera. Jest to więc większy procent niż podczas epidemii grypy z 1918 r., która zabiła 25 mln ludzi na całym świecie, a była wtedy jedynie 4% śmiertelność...
    Do dnia 8 maja 2003 r., w Chinach, zanotowano 4280 przypadków wystąpienia choroby, z czego 206 osób zmarło. Gazety podają.(m.in. „New Straits Times Word”), że wiele tysięcy osób jest tam poddanych kwarantannie. Najwięcej ofiar śmiertelnych jest w prowincji Guandong i w Pekinie. W Honkongu wykryto 1637 przypadków zarażenia, z czego 180 okazało się śmiertelnymi. W Singapurze wśród 203 chorych, 26 zmarło. Na Tajwanie 115 chorych, zmarło ośmiu. W Wietnamie odnotowano 63 przypadki (5 śmiertelnych). W Malezji, podobnie w Tajlandii, 7 przypadków w tym 2 śmiertelne. Na Filipinach 3 przypadki z tego 1 śmiertelny. Krajami gdzie także pojawiła się choroba są: Mongolia (8), Australia (4), Indonezja (2), Indie i Nowa Zelandia po jednym. Na szczęście w tych państwach nie było jeszcze wypadków śmiertelnych.
    Niedawno widziałem zdjęcie kobiety stojącej za drewnianą barykadą, która broni wjazdu do wsi, niedaleko Pekinu. Mieszkańcy chińskich wiosek boją się kontaktu z obcymi, którzy mogą przynieść zabójczego wirusa. W wielu wsiach doszło do zamieszek spowodowanych obawą przed zakażeniem. Ten kraj posiada największy procent przypadków śmiertelnych, wirus pozbawiony jest jakiejkolwiek kontroli. Obawy i strach związany są z łatwością z jaką choroba przenosi się z osoby na osobę. Jedynymi sposobami zmniejszającymi zagrożenie infekcji jest mycie rąk, nosa i ust przed posiłkami, unikanie zatłoczonych miejsc, noszenie maski, zatykanie ust podczas kaszlu oraz odpowiednie odżywianie (dużo świeżych owoców i warzyw).
    W Malezji obecnie 874 osób objętych jest kwarantanną, a wśród 7 potwierdzonych przypadków choroby tylko 2 osoby zmarły. Jak na światową skalę jest to niewiele. Najwięcej osób poddanych kwarantannie jest na północnym Borneo, o wiele więcej niż na półwyspie malezyjskim. To nie pierwsze doświadczenia Malezji w walce z groźną chorobą. W 1999 r. wybuchła epidemia wirusa NIPAH. Był on przenoszony przez nietoperze, które mieszkając w stodołach zarażały się od świń. Wirus wywoływał u zwierząt gwałtowny kaszel, a wkrótce jego mutacja zaatakowała ludzi powodując zapalenie mózgu. Śmiertelność wśród zarażonych ludzi wynosiła aż 40%. Na szczęście epidemia została powstrzymana, kiedy malezyjskie władze zamknęły 8 farm i wybiły miliony świń. Zanim jednak to nastąpiło, zmarło ok. 100 osob...
    Symptomy SARS są bardzo podobne do symptomów zwykłej grypy: podwyższona temperatura ok. 39ºC, suchy kaszel i problemy z oddychaniem, utrata apetytu, bóle mięśni, bóle brzucha.
    Singapurskie gazety podają ze do 90% zakażeń doszło w szpitalu, a ofiarami był personel i odwiedzajacy. Do wielu przypadków doszło też na singapurskim targu warzyw – obecnie jest on zamknięty, a mieszkańcy kupują warzywa po stronie malezyjskiej.
    Granice Malezji, tak jak i innych krajów azjatyckich, są ściśle kontrolowane. Osoby z podwyższoną temperatura i objawami choroby przechodzą dokładne badania lekarskie, a czasem, jeśli jest to konieczne, kwarantannę. Mimo wszystko w Azji południowo-wschodniej nie wyczuwa się objawów paniki. Niektórzy twierdzą że najgorsze już minęło, a szczyt choroby przypadł na marzec. Nadal jednak wszystkie oczy są zwrócone są na naukowców, aby ci zakończyli epidemie. My zaś pozostajemy w spokojnym Kelantanie obserwując sytuację. Po wojnie w Iraku przybywa do Malezji coraz więcej turystów którzy po kontrolach medycznych na lotnisku jadą prosto na tropikalne wyspy by wypocząć w cieniu palm. I my wkrótce do nich dołączymy.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE
    - maska przeciw SARS kosztuje 1 RM, jej lepsza wersja 17 RM
    - hotel w Kota Bharu-bezpieczny koło szpitala-Town Guest Hous-15RM

    27.05.2003 - Przeprawa przez Sumatrę i wulkan Krakatau


    Po miesięcznym pobycie na Jawie, nadszedł czas, aby opuścić Jagjakartę i ruszyć w kierunku Malezji. Kupiliśmy bilety na autobus z Jagjakarty do Medan i ruszyliśmy w czterodniową przeprawę przez zachodnią Jawę i całą Sumatrę.




    Przez Jawę jedzie się szybko i sprawnie. Czasami tylko autobus zatrzymuje się na krótkich postojach, aby zabrać pasażerów i dopakować towar, przewożony na dachu. Jechaliśmy jeden dzień, by na koniec dotrzeć do Merak - miasta, z którego odpływa prom na Sumatrę.
    Płynęliśmy już godzinę, gdy po lewej stronie na horyzoncie ukazał się zarys legendarnego wulkanu Krakatau. Znajduje się on 50 km od zachodniej Jawy i 40 km od Sumatry. W 1883 roku eksplodował, wywołując najbardziej katastrofalną erupcję w historii. Eksplozja spowodowała, iż słup popiołu wzniósł się 80 km w górę, a do powietrza dostało się 20 km3 skał rozrzuconych przez wybuch. Wulkan zniszczył 165 wsi i zabił 36 tys. ludzi. Jeszcze trzy miesiące po erupcji na całej kuli ziemskiej widoczne były jej efekty w postaci barwnych zachodów słońca. Dzisiaj pozostałości wulkanu nazywane są "Dzieckiem Krakatau".
    My tymczasem posuwaliśmy się dalej, by po dwóch godzinach dopłynąć do Bakuheni. Dalej jechaliśmy autobusem. Wolno piął się po wzniesieniu, okrążając wulkan Rajabasa (1281 m n.p.m.), znajdujący się na samym południu Sumatry.
    Przejeżdżaliśmy przez miasta i wsie, stopniowo wkraczając w obszary coraz rzadziej zabudowane. Bywało, że autobus jechał całymi godzinami, a my nie napotykaliśmy żadnego innego samochodu. Mało uczęszczana droga przecinała dżunglę. Czasami tylko mijaliśmy małe osiedla ludzkie, składające się z bambusowych chat pokrytych strzechą. Bywało, że mieszkańcy siadali na drodze z wyciągniętymi rękami żebrząc o jedzenie. Młodzi mężczyźni, mieszkający w tych wioskach, dorabiali sobie remontując drogi, gdyż podczas pory deszczowej woda dziurawi nawierzchnię, która wygląda niczym szwajcarski ser. Obok samozwańczych ekip remontowych kierowcy wyrzucają przez okna pieniądze po kilka tysięcy rupii.



    Czasami autobus wjeżdżał w plantacje drzew kauczukowych, które ciągnęły się kilometrami. Równo posadzone drzewa z nisko zawieszoną miseczką tworzyły monotonny wzór po obu stronach szyb autobusu. Przypominały sztuki młodych drzew sadzone przez leśników w Polsce. Gdy nastawał zmrok, z rzadka migoczące lampy domostw przemykały za oknami autobusu niczym robaczki świętojańskie.
    Po dwóch dniach jazdy przez południową Sumatrę, przejechawszy przez większe ośrodki miejskie, takie jak Palembang i Jambi, dotarliśmy do północnych granic gór Tigapulan. Położone w środkowej Sumatrze, stanowią obszar parków przyrodniczych. Tam, na jednym z postojów, odbyła się wielka narada kierowców. Ulewne deszcze spowodowały, że rzeka Kampar-Kanan wylała tworząc obszar powodziowy. Aby ominąć ten teren, musielibyśmy wracać wiele setek kilometrów, co zajęłoby prawie jeden dzień. Kierowcy postanowili jechać naprzód. Ściemniało się, gdy autobus zatrzymał się, a pasażerowie zaczęli przekładać bagaże na dach, aby woda z rzeki nie pozalewała rzeczy.
    Około 100 km od Prekambaru dotarliśmy do obszaru zalanego wodą. Dwóch młodych mężczyzn z latarkami w rękach, brodząc po pas w wodzie, szło przed autobusem w poszukiwaniu betonowej nawierzchni. W pewnym momencie błędnie naprowadzony pojazd ześlizgnął się z pobocza i zawisnął nad skarpą. Poziom wody wciąż się podnosił, a strugi deszczu lały się z nieba. Nastąpiła konsternacja i przerażenie, ludzie zaczęli krzyczeć. Wraz z kilkoma mężczyznami wyskoczyłem na zewnątrz i brodząc po pas w wodzie, przyczepialiśmy liny, aby wyciągnąć autobus z urwiska. Wzbierające potoki wody uderzały w niego przechylając coraz bardziej. Katastrofa wisiała na włosku!
    Wytężone mięsnie nie pomogły, nie udało nam się wyciągnąć autobusu, a poziom wody wciąż się podnosił. Pasażerowie przechodzili na jedną stronę, by odciążyć pojazd od upadku. Bali się wysiadać, albowiem ponoć w rzece pływały krokodyle. W samą porę szczęśliwie pojawiła się ciężarówka, do której udało nam się przymocować linę i z trudem wyciągnąć maszynę.
    Ktoś musiał iść przodem i latarkami oświetlać drogę, brodząc w rwącej masie wody. Pięciu mężczyzn wraz ze mną przez godzinę pilotowało autobus, aby ponownie nie ześlizgnął się. Bywało, że woda niszczyła drogę, tworząc głębokie dziury. Co chwilę mrok nocy przeszywały okrzyki - Labang! Labang!, co po indonezyjsku oznacza dziury. Nikt z brodzących w wodzie nie zwracał uwagi na gady czające się w mroku, tylko krok za krokiem przesuwaliśmy się naprzód.



    Gdy woda nieco opadła, zmoczeni i zziębnięci wróciliśmy do autobusu i ruszyliśmy dalej. Po drodze mijaliśmy poprzewracane ciężarówki z drewnem, które ześlizgnęły się z pobocza w bagniste tereny. Nam się udało!
    Po rozgrzewającej herbacie w pobliskim barze, pasażerowie autobusu nabrali optymizmu. Po przeprawie przez bagna i moczary środkowo-północnej Sumatry dotarliśmy wreszcie do regionów położonych na wzniesieniach, które obsiane były setkami kilometrów palm olejowych. Był to znak, że Medan już niedaleko. Dotarliśmy tam rano, a stamtąd już tylko krótki skok dzielił nas od Malezji. Lecz przeprawa przez zalaną deszczem Sumatrę pozostanie w nas na zawsze.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE:

    Autobus: Jagjakarta-Medan, 4 dni, ekonomy class - 195.000 Rp; lux class - 360.000 Rp.
    Jedzenie w przydrożnych restauracjach: ryż, warzywa - 6.000 Rp, ryż, mięso - 10.000 Rp, zupa - 5.000 Rp, woda 1,5 l - 5.000 Rp.
    Przeprawa promowa wliczona w cenę przejazdu (Jawa-Sumatra).

    27.05.2003 - Kelantan i Kota Bharu (Malezja)




    Z George Town na wyspie Penang udaliśmy się na wschodnie wybrzeże Półwyspu Malajskiego do Kota Bharu - stolicy Kelantanu.
    Kelantan jest najbardziej islamskim ze wszystkich sułtanatów Malezji, a niektórzy uważają nawet Kota Bharu za najbardziej ortodoksyjne muzułmańskie miasto w Azji Południowo-Wschodniej. Islam dotarł tu w XV w. i nałożył się na starą malajską kulturę, która do dzisiaj - mimo dominującego islamu -obecna jest w życiu Kelantańczyków. Gdy przemierzaliśmy rybacką wioskę Bachok, niedaleko Kota Bharu, spotkaliśmy rybaków, którzy w tradycyjny sposób rzeźbili swoje łodzie i malowali je w jaskrawe kolory. Niektóre na rufie miały wyrzeźbione figury, które - jak tłumaczył nam rybak Ali - pomagają rybakom szukać ryb w morzu i chronią ich łodzie od gniewu duchów morza. Ponoć dzieje się tak od stuleci.
    Ali zaprowadził nas do swojej wioski, gdzie niewielka grupa mężczyzn przygotowywała się do zawodów gasing, czyli wielkiego wirowania. Widzieliśmy, jak jeden z mężczyzn zawiązał koniec sznura na pniu palmy, naciągnął go aż do zwiększenia naprężenia, następnie nawinął naokoło metalowego dysku, przygotowując się do rzutu. Kiedy rzucił dyskiem, lina załamała się z trzaskiem jak bicz, a wirujący dysk wylądował na płaskim, uklepanym z ziemi wniesieniu o średnicy 1 metra. Wówczas inny mężczyzna metalową szufelką podniósł z klepiska wirujący bączek i przełożył go na metalowy trzon na drewnianym drążku. Po chwili widzieliśmy, już wiele stojących i wirujących dysków, które Malajowie nazywają właśnie gasing, co oznacza pogrążone we śnie. Mistrzowie potrafią tak zakręcić dyskiem, iż będzie on wirował 2 godziny. Mieszkańcy wiosek wierzą, że jeżeli dobre duchy wejdą do bączka, to może on wirować nawet całą dobę.
    Wirowanie bączka jest sztuką samą w sobie - tłumaczy nam Ali - wymaga ono zręczności, siły i wyczucia czasu. A nie jest to łatwe, ponieważ bączek waży 5,5 kg, a jego średnica jest wielkości talerza. Dowiedzieliśmy się także, że współzawodnictwa w gasingu odbywają się często pomiędzy sąsiadującymi malajskimi wioskami po zakończeniu zbiorów ryżu.
    Po turnieju rozpoczął się silat. Ali powiedział nam, że silat nie jest tylko tańcem, jest także starą malajską sztuką samoobrony. Stara legenda mówi, iż twórca tego stylu poszedł kiedyś do wodospadu, aby przynieść trochę wody. Jego uwagę zwrócił delikatny kwiat, unoszący się na wodzie w kierunku niebezpiecznego wodospadu. Czekało go tam pewne zniszczenie pod grzmiącym strumieniem kaskady, lecz jak tylko zbliżał się, jego płatki opadały uderzone przez delikatne chlapnięcia wody, a on bezpiecznie unosił się dalej.
    Ponoć to zdarzenie dało początek i rozwój prostym zasadom malajskiej samoobrony - pozostań lekkim i poruszaj się płynnie.
    Muzułmańska modlitwa stanowi część silatu. Ofiarowuje się ją przed walką Allahowi w oczekiwaniu rozwoju i pomyślności.
    Znawcy mówią, że silat związany jest ze światem magii, a ponoć niektórzy mistrzowie mogą leczyć choroby samymi modlitwami.
    Podczas walki przeciwnicy często odwracali się do siebie plecami lub przyjmowali pozycję patrzącego bezradnie w podłogę wojownika. To były triki, po których następowała konsternacja i gdy przeciwnik był zmylony, następował błyskawiczny atak. Walce towarzyszyła elektryzująca muzyka bębnów, piszczałek i fletu. Jednostajne dźwięki poddawały walczącym rytm. Poruszali się oni zwinnie i z gracją. Ponoć każdy wojownik silat umie zamienić na broń każdą rzecz od klucza aż do kija. Ali tłumaczył nam, że silat jest idealny dla człowieka, który musi stawić czoło silniejszemu przeciwnikowi. Zwycięzca na zakończenie walki cytuje tradycyjną formułę: Dostałeś żądłem od szerszenia.
    My natomiast na zakończenie dnia zostaliśmy zaproszeni na kolację, gdzie nad brzegiem morza smażono ryby i olbrzymie kraby wyłowione tego dnia przez kelantańskich rybaków z morza.

    INFORMACJE PRAKTYCZNE:

    Transport:
    Przejazd autobusem z George Town do Kota Bharu (A/C) - 24 RM.

    Hotele:
    Town Guest House - 20 RM (2-os. pokój z łazienką).

    Restauracje (polecamy indyjskie):
    Roti Cianai - 0,80 RM; ryż+warzywa - 3 RM; woda 1,5 l - 0, 50 RM (w sklepie); piwo ze względu na islamską prohibicję dostępne tylko w chińskich restauracjach, 0,7 l - 12 RM, 0,3 l - 6 RM.

    Internet: 2 RM 1 godz.

    Wycieczka z Kota Bharu do wioski rybackiej Bachok (autobus A/C - 2 RM).

    02.09.2003 - Cameron Highlands


    Od: Basia i Jarek
    Data: 2 września 2003 8:33
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Cameron Highlands. Środkowa część półwyspu malezyjskiego


    Ze słonecznego wybrzeża udaliśmy się do "królowej malezyjskich stacji górskich" do Cameron Highlands, położonej w północno-zachodnim rogu stanu Pahang, w środkowej części półwyspu malezyjskiego na wysokości 1500 m.n.p.m. Miejsce to może być wytchnieniem dla podróżników takich jak my, którzy pragną odpocząć od gorących nizin.




    Na tej wysokości powietrze jest orzeźwiająco świeże, a noce przyjemnie chłodne. Wzgórza Cameronu porośnięte plantacjami herbaty stanowią interesującą odmianę dla malezyjskich plaż. Są one miejscem, gdzie herbatę uprawia się od 120 lat. Dziennnie zbiera się tu około kilkuset kilogramów liści tej rośliny (warto dodać, że z 5 kg liści wytwarza się 1 kg herbaty), które przetwarza sie później na markowy produkt Boh Tea. Robotnicy do uprawy herbaty zostali celowo przywiezieni przez Brytyjczykow, do ich ówczesnej kolonii, z Indii Północnych z regionów takich jak Dardzeling i Assam, gdzie herbatę uprawia się od pokoleń. Wykwalifikowani zbieracze tej używki byli osiedlani z całymi rodzinami na plantacjach Cameronu, gdzie następnie kultywowali indyjskie herbaciane tradycje. Dzisiaj w Tanach Rata - niewielkim miasteczku położonym pośród wzgórz Cameronu - mieszka duża grupa indyjczyów - potomków dziewiętnastowiecznych zbieraczy herbaty. Wielu z nich do dzisiaj pielęgnuje stare tradycje i pracuje na plantacjach herbaty, lecz inni żyją obecnie z rolnictwa i turystyki, albowiem miejsce, swoim pięknem i czarem, przyciąga wielu turystów.



    Nazwa Cameron pochodzi od geodety, który odkrył ten płaskowyż w 1885r. Nazywał się on William Cameron i uczestniczył w rządowej ekspedycji geodetów, która poinformowała o odkryciu pięknego płaskowyżu o delikatnych zboczach. Trzy lata później, z uwagi na świetne położenie, chłód i idealne warunki do wypoczynku, stworzono tutaj sanatorium. W 1925 r. miejsce to przekształcono na górski resort i rozpoczęto jego rozbudowę. Plantacje herbaty oraz bogactwo warzyw były i są do dzisiaj głównym źródłem dochodów tutejszej ludności.



    Przemierzając górzyste tereny na północ od Tanah Rata dotarliśmy do wsi zamieszkanej, co zrozumiałe, przez tutejszych górali. Ich niewielkie drewniane chaty pokryte strzechą rozmieszczone są malowniczo na zboczu góry Perdah (1576 m). Są oni, można rzec, rdzennymi mieszkańcami tych ziem, bowiem ich przodkowie zajęli je na długo przed przybyciem Brytyjczykow i Hindusów. Malezyjczycy nazywają ich Orang Asli, jednak aby się z nimi porozumieć musieliśmy używać Bhasa Malezja, co i tak nie zawsze ułatwiało komunikację, ponieważ używają swojego własnego dialektu. Właśnie do tej wsi docierał jeden ze szlaków turystycznych, które przecinają wzgórza Cameronu. Dzięki różnorodności i niejednakowego stopnia trudności możliwe jest znalezienie odpowiedniego szlaku dla każdego kto ma ochotę zanurzyć się w dziką przyrodę dżungli.



    Tras takich jest kilkanaście. Dla przykładu: trasa nr 9 prowadzi na południe z Tanah Rata koło świątyni indyjskiej, następnie wychodząc z miasta dociera do wodospadów Robinsona, a później delikatnie opada w dół zbocza przez dżunglę i kończy się niedaleko farmy mlecznej. Jest to mało wymagąjaca, prosta trasa godna polecenia każdemu. Innym interesującą propozycją wycieczki może być szlak na północ od Tanah Rata przez Brinczang (niewielkie miasteczko) gdzie kręta droga prowadzi do skrzyżowania rozwidlającego się na szczyt Brinchang (2031m). Trasa wiedzie przez przepiękne plantacje herbaty (Sungai Palas Tea Estate) a następnie przez las, aż na sam szczyt. Stąd natomiast ciągnie się szlak nr 1, który prowadzi aż do miasteczka Brinchang. Trasa opada stromo przez dżunglę lecz jeśli będziemy podążać za czerwonymi znakami na drzewach to nie grozi nam zgubienie szlaku. A wycieczka tym szlakiem jest sama w sobie niezwykłym przeżyciem, które my o mało co nie przypłaciliśmy utratą zdrowia. Na jednym rozwidleniu dróg ktoś mylnie zaznaczył trasę czerwoną szmatką i, niczego się nie spodziewając, podążaliśmy w coraz głębszą dżunglę. Zbocze stawało się coraz bardziej strome, ścieżka powoli zanikała a my, ześlizgując się po mokrym błocie wczepieni w wiszące liany, których ostre kolce wbijaly sie nam w ręce, parliśmy uparcie do przodu. Dopiero wisząc na lianach nad stromą kamienną przepaścią, z poranioną skórą dłoni, z których zaczęła delikatnie sączyć się krew, zdaliśmy sobie sprawę, że to chyba nie jest szlak turystyczny. Rozpoczęła się mozolna wspinaczka z powrotem, która na szczęście zaprowadzila nas do owego nieszczęsnego rozwidlenia szlaków, gdzie, tym razem, z pieczołowitoscią śledziliśmy już wszystkie czerwone kokardki i oznaczenia, które doprowadzily nas szczęśliwie do szosy. Jak się później okazało właściciel naszego Guest Houseu powiedział nam, iż podróżni często gubią szlak nr 1, ponieważ ktoś jakby z rozmysłem próbuje zmylić turystów. Być może chodzi o to, aby lokalni przewodnicy byli wynajmowani przez grupy turystów do oprowadzania po trasach dżungli. Ponoć ostatnio miał miejsce przypadek, w którym dwójka turystów w tym samym miejscu co my zgubilo trasę i szukało wyjścia z dżungli przez pięć dni. Znaleziono ich wycieńczonych, ale na szczęście żywych.
    Innym niezwykłym szlakiem,, wartym polecenia, jest szlak nr 8, który wspina sie stromo na szczyt góry Beremban (1840m).

    Po wyczerpującym dniu można oddać się relaksowi w indyjskiej restauracyjce, popijając chłodne lassi i planując kolejny dzień w dżungli.


    INFORMACJE PRAKTYCZNE :


  • Autobusy:

    z Kota Bharu do Ipoh - 21.50 RM (ok. 1 godz.)
    z Ipoh do Tanah Rata - 7.5 RM (ok. 4 godz.)
    z Tanah Rata do Kuala Lumpur 8 RM (5 godz.)

  • Hotele:

    "Twin Pines" Guest House - 2-os. pokój bez łazienki - 15 RM

  • Restauracje:

    Indyjskie: za obiad trzeba średnio zapłacić 7 - 15 RM
    Chińskie: od 11 RM

  • Internet 2.8 RM 1 godz.

    25.06.2003 - Pulau Perhentian Besar i Kecil


    Od: Basia i Jarek
    Data: 25.06.2003 19:04
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Pulau Perhentian Besar i Kecil

    Niewielkie rybackie miasto Kuala Besut, będące naszym punktem przesiadkowym w drodze na wyspy Perhentian, jest położone tylko 68 km na południe od Kota Bhanu.
    Kuala Besut jest sennym miasteczkiem, w którym pewne ożywienie widać jedynie w rejonie nadbrzeża. Znajduje się tam targ, na którym miejscowi, a także ludzie z odległych wiosek, tłoczą się przy straganach pełnych suszonych ryb, kałamarnic i owoców.
    Tutejszy port jest domem malezyjskiej floty rybackiej i wielu pomniejszych traulerów. Właśnie na jednym z tych drewnianych statków wypłynęliśmy o poranku na wyspy Perhentian (należy dodać, że stateczek taki odpływa wyłącznie jeśli jest całkiem pełen). W całej podróży towarzyszyły nam „latające ryby”, które wyskakiwały z morza tuż za burtą. Od czasu do czasu można było dostrzec także delfiny.
    Wyspy, w kierunku których zmierzaliśmy, stanowią obszar Morskiego Parku Malezyjskiego. Po dwóch godzinach rejsu, podczas których przebyliśmy 21 km po Morzu Południowochińskim, dotarliśmy do niewielkiej drewnianej przystani. Niedaleko widać było bambusowe domki. Z werandy przydzielonej nam chatki, mogliśmy podziwiać turkusowe wody zatoki i niewielką plażę. Jesteśmy na Perhentian Besar.
    „Besar”, po malezyjsku znaczy „wielka”. Jest to idealne miejsce jeśli chce się odpocząć na odludziu. Wody otaczające wyspę są krystalicznie czyste, a plaże oślepiają białym piaskiem, natomiast środek wyspy porasta dziewiczy las deszczowy, poprzecinany rzadko uczęszczanymi traktami.
    W niewielkiej odległości, oddzielona jedynie wąskim przesmykiem, leży druga wyspa – Perhentian Kecil, czyli „mała”. Mniejsza „siostra” jest bardziej zurbanizowana – zamieszkana przez niewielką społeczność malajską. Znajdziemy tu parę sklepików i kawiarenek oraz jedyny na wyspach meczet. Wysepka jest sławna ze swoich muzyków, którzy są adeptami „berdikir barat” – hipnotyzującej muzyki, której niezwykle silny rytm nadają bębny. Grze instrumentów towarzyszą dwa zespoły wokalne. Całość daje niezwykły i trochę niepokojący efekt.
    Pomimo faktu, że wyspy Perhentian wzbudziły zainteresowanie turystów stosunkowo niedawno, były przez stulecia dobrze znane załogom okrętów. Stanowiły dla nich wygodną przystań, w której można było uzupełnić zapasy słodkiej wody. Historyczne przekazy wspominają, że chińscy żeglarze pojawili się tu w XV w. Przez dłuższy czas wysepki były przystankiem na „morskim jedwabnym szlaku”, który prowadził z Chin, przez Azję, Indie i Jemen na Bliski Wschód.
    Obecny wzrost zainteresowania wśród turystów, wyspy zawdzięczają m.in. wspaniałej rafie koralowej. Jest ona położona na niewielkiej głębokości i podczas odpływu bez trudu można podziwiać bogactwo tropikalnych wód.
    Jednak obszar ten nie jest „rajem” przez okrągły rok. Na sześć miesięcy zmienia się raczej w tropikalne piekło. Od listopada do marca trwa tu sezon monsunowy i po wzburzonym morzu ośmielają się pływać bardzo nieliczni – w tym okresie prawie nikt nie dociera na Perhentian. Ciężko wtedy na wyspy dopłynąć i równie trudno się z nich wydostać.
    My jednak pojawiliśmy się na Perhentian przy sprzyjającej pogodzie, w porze suchej. Nurkowaliśmy w przejrzystych wodach i przedzieraliśmy się przez dżunglę, często przez cały dzień nie natrafiając na ślady człowieka. Wieczorami, siedząc na werandzie słuchaliśmy śpiewu lasu deszczowego Pulau Perhentian, bajkowej wyspy tropikalnej.

    INFORMAJE PRAKTYCZNE:
  • Waluta

  • 1 USD = 3,80 RM

  • Przejazd

  • z Kota Bharu do Pasir Puteh – 2,5 RM
    z Pasir Puteh do Kuala Besut – 1 RM
    z Kuala Besut na Perhentian – bilet w obie strony 40 RM (łódź wolniejsza), 60 RM (łódź szybsza)
    Koszt rejsu z Pulau Perhentian Besar na Pulau Perhentian Kecil – 10 RM; z plaży na inną plażę na tej samej wyspie – 8 RM

  • Hotele

  • „ABC CHALETS”– bambusowe chaty na plaży – 25 RM
    „Co-Co Huts” – bambusowe chaty na plaży – 20 RM

  • Restauracje

  • Polecamy restauracje plażowe z pięknym widokiem na morze. Ceny zróżnicowane (zwykle jednak dość wysokie). Śniadanie (kawa / herbata, dwa tosty z dżemem, jajko) kosztuje przeciętnie ok. 10 – 15 RM. Obiad (ryż, warzywa, ryba), ok. 15 – 25 RM. Frytki 4 RM, zupa z makaronem 3 RM, kanapka z tuńczykiem 4 RM, woda 1,5 l – 2,5 RM.

    30.10.2003 - Melaka


    Od: Basia i Jarek
    Data: 30 października 2003 17:26
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Melaka

    Jechaliśmy autobusem z Kuala Lumpur do niezwykłego miasta Melaka, kolebki malezyjskiej historii, i przez szybę obserwowaliśmy nieprzeciętnie bujną przyrodę – piękne, rozłożyste palmy, niesamowicie duże paprocie, które wyrastały wszędzie tam, gdzie tylko znalazł się skrawek wolnej
    ziemi.



    Tuż przy drodze zauważyliśmy tradycyjne malajskie domy, wznoszące się na palach niczym na potężnych nogach.



    Domy te miały szerokie werandy, na których dostrzec można było beztrosko harcujące małpki. Przy samym wjeździe do Melaki, w ciemnych zaułkach tego egzotycznego miejsca, ujrzeliśmy sfory brudnych psów i szczury grasujące po kopach śmieci. Dalej przejechaliśmy przez nieprzeciętnie wąskie uliczki, przy których znajdowały się malutkie, kolorowe chińskie sklepiki, by w końcu dotrzeć do naszego hotelu.



    Przywitał nas śpiew kanarka, hodowanego przez właścicieli – Chińczyków. Mały ptaszek, uwięziony w bambusowej klatce, cieszył ucho pięknymi dźwiękami. Nasz pokój był przytulny i wolny od moskitów, które bezskutecznie próbowały się przedostać przez sfatygowaną już, ale skuteczną jeszcze, siatkę rozciągniętą na oknie.
    Melaka została założona w 1400 roku i jest najstarszym malezyjskim miastem. Znajduje się na południu półwyspu malajskiego i od zawsze pełniła funkcję portu, ze względu na swe świetne położenie.



    Niesieni południowo-wschodnim wiatrem kupcy oraz podróżni z Arabii i Indii, przemierzający wody Zatoki Bengalskiej, zawijali tam podczas monsunów. Podobne schronienie znajdowali tam handlarze z Wysp Korzennych i Chin. Poprzez indyjskich muzułmanów, pochodzących z Gudżaratu, dotarł tam islam. Z kolei z końcem XV wieku w okolicy rozszerzyli swoje wpływy Portugalczycy, kierowani przez Alfonsa de Alburquerque, który to w 1511 roku ostatecznie (faktycznie) podbił miasto. Niedługo potem przybyli do Melaki misjonarze, założone zostały pierwsze faktorie handlowe, a Portugalczycy, otoczeni flotami wojennymi, zajmowali się handlem przyprawami jednocześnie okupując miasto. W tym samym czasie powstały również kościoły, między innymi ten pod wezwaniem św. Piotra, który do dziś dnia wznosi się na szczycie góry o tej samej nazwie.



    Jak mówi legenda, w 1521 roku portugalski kapitan miał wybudować małą kapliczkę na cześć Matki Boskiej, potem natomiast kapliczkę tę miał odwiedzać, tuż przed swoją męczeńską smiercią w Chinach, św. Franciszek Xavier. I to ta właśnie kapliczka przerodzić się miała w piękny kościół, który strzeże po dziś dzień starej części miasta. Rok 1641 przyniósł miastu oblężenie Holendrów, trwające pięć miesięcy. W konsekwencji głodu, ciężkich chorób oraz wycieńczenia, Portugalczycy poddali się i Melaka przeszła pod panowanie nowych władców. Jednakże już w 1795 roku przybyli na tamtejsze terytoria Brytyjczycy, przy czym okupacja Melaki ostatecznie zakończyła się dopiero w 1957 roku, kiedy to Malezja odzyskała niepodległość.
    Wieczorem wyszliśmy na spacer, by bliżej przyjrzeć się miastu. Zachwyciły nas nieprzeciętnie piękne kościoły, które pamiętają panowanie Portugalczyków czy te trochę młodsze, z czasów holenderskich. Duże wrażenie zrobił na nas także stary galeon, w którym dziś mieści się muzeum.



    W końcu przed naszymi oczami ukazał się miejski plac, z jednej strony odgrodzony od dzielnicy chińskiej rzeką. Dzielnica ta była wyjątkowo urokliwa – sklepiki z wielowiekową tradycją, piękny stary port, z którego handlarze odbierali produkty przybyłe tam prosto z Chin, świątynie, warsztaty chińskich rzemieślników. Wszystko to mieszało się ze sobą i tworzyło niesamowity, egzotyczny klimat, który chłonęliśmy wszystkimi zmysłami.



    Stamtąd udaliśmy się na północ od rzeki i dotarliśmy do dzielnicy indyjskiej, której początek dali Hindusi z Gudżaratu, przybyli tu przed wiekami. Ilość ich wzrosła w XVIII wieku, gdy Brytyjczycy sprowadzali Hindusów i Chińczyków, jako tych, którzy nadawali się do ciężkiej pracy. Wraz z nimi przybył do miasta nie tylko islam, ale również mistycyzm i kultura Indii. Tak jak Chńczycy, podobnie Hindusi proponowali nam towary pochodzące prosto z ich ojczyzny. Spotykaliśmy ulicznych fryzjerów, jedliśmy tradycyjną indyjską potrawę “roti chanaj”, którą smażono od południa w gorącym tłuszczu na naszych oczach, na ulicy, a popijaliśmy ją oryginalnym lassi. W zasadzie w Melace na każdym kroku spotykaliśmy się z kulturą hindusów.



    Gdyby tak opisać Melakę w przysłowiowych “dwóch słowach”, to trzeba by powiedzieć, że jest to miasto pełne oryginalności, gdzie mówi się wieloma językami i żyje w prawdziwym tyglu kulturowym.


    IFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Transport

    Kuala Lumpur – Melaka 8 RM (autobus A/C)

    łódź z Melaki do Indonezji (Sumatra – miasto Dumaj) 2 godz. 80 RM

  • Hotel

    Robin s Nest Guest House – 2-os. pokój bez łazienki 15 RM

  • Restauracje

    Indyjska: “roti chanai” - 1,20 RM
    ryż z warzywami – 4,50 RM
    kawa – 2,50 RM
    herbata – 2,00 RM

    Chińska: zupa chińska – 2 RM
    ryż z warzywami – 5 RM

  • Internet

    1 godz. 2 RM





    25.09.2003 - Kuala Lumpur


    Od: Basia i Jarek
    Data: 25 września 2003 13:11
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Kuala Lumpur


    Po dwóch tygodniach spędzonych w Cameronie ruszyliśmy do Kuala Lumpur - stolicy Malezji. Powstanie Kuala Lumpur datuje się na 1857 rok. Wtedy to, obecną stolicę Malezji założono u zbiegu rzek Klong i Gobang. W początkowej fazie rozwoju miasta, ponad połowa nowo przybyłych osadników zmarła na malarię lub od innych tropikalnych chorób. Jednak chętnych do pracy w kopalniach nie brakowało. Z czasem, miasto stawało się coraz większe i bardziej zatłoczone. W latach 80. XIX wieku powstawało tu wiele pięknych kolonialnych budynków, jednakże rok później, w 1881 roku, dotkliwy pożar zniszczył miasto całkowicie. Kuala Lumpur szybko podniosło się ze zgliszczy. W 1886 roku wybudowano linię kolejową, jak “grzyby po deszczu” wyrastały nowe budynki. W 1896 r. miasto stało się stolicą świeżo utworzonych Federacyjnych Stanów Malezji.

    Widok na miasto

    Kuala Lumpur zamieszkują trzy główne grupy etniczne: Malajowie, Chińczycy i Indyjczycy. Podczas II wojny światowej wielu Chińczyków było torturowanych i zabitych przez japońskiego okupanta, a Indyjczycy zamieszkujący Kuala Lumpur byli wysyłani do pracy przy budowie “kolei śmierci” w Birmie.
    Po wojnie Brytyjczycy chwilowo powrócili do swojej południowo-wschodniej kolonii, ale już wkrótce musieli ją opuścić. W 1957 roku Malezja ogłosiła niepodległość. Dzisiaj Kuala Lumpur jest polityczną i przemysłową stolicą, a także niezwykle nowoczesnym i świetnie prosperującym miastem. Chociaż, jak na azjatycką stolicę, jest to nieduży ośrodek albowiem mieszka tu tylko 2 mln mieszkańców.

    Ratusz

    Gdy przechadzaliśmy się pomiędzy drapaczami chmur w stronę “Petronas Towers” oszołomił nas kontrast pomiędzy nowoczesnymi budynkami, wspaniałą infrastrukturą a nędzą oraz ... dżunglą, na którą można jeszcze natknąć się w parkach w centrum miasta.

    Petronas Towers

    Najwyższy budynek świata – bliźniacze wieże Petronasu są nowym symbolem Malezji - 88 pięter symbolizuje w mitologii chińskiej dobrobyt i rozkwit. Jedną z wież wybudowała korporacja japońska natomiast drugą koreańska. Metalowo-szklany most zawieszony pomiędzy dwiema wieżami był najbardziej skomplikowanym technicznie elementem konstrukcji Project Petronas Towers i powstał dzięki współpracy amerykańskiej firmy arhcitektonicznej i rządu Malezji.
    Obecnie, aby wjechać na most łączący dwie wieże, trzeba zgłosić się do biura znajdującego się na parterze koreańskiej budowli i tam pobrać darmowe wejściówki. A warto to zrobić, ponieważ widok z mostu jest niezwykły.
    Miłe popołudnie można też spędzić w parku rekreacyjnym, który wchodzi w skład kompleksu Petronas. Znajdują sie tam baseny, place do gier, meczet, a także odizolowane miejsca gdzie można odpocząć od zgiełku i hałasu miasta.

    Park

    Słońce powoli kryło się za bliźniaczymi wieżami, wracaliśmy do naszego hoteliku w indyjskiej dzielnicy, mijając miejski park, który na pierwszy rzut oka przypominał dziką dżunglę pełną egzotycznej rośliności i drapieżnych zwierząt, ale to nie ich należy się bać. W pewnym momencie dwóch zamaskowanych motocyklistów podjechało do Basi i zastosowało swój przemyślany manewr. Jeden z motocyklistów wyrwał jej gwałtownie torebkę, a kierowca dodał gazu. Jednak pasek od torebki zaczepił się o rękę, siła rozpędu przewróciła Basię, ciągnąc ją przez chwilę po jezdni. Po paru metrach takiej jazdy udało jej się w końcu oswobodzić. A bandyci ze skradzioną torebką zniknęli w gąszczu miasta. Nikt z przechodniów, ani z pobliskich sklepów nie zareagował. Oszołomiła nas ta znieczulica. Trzeba pamiętać, że człowiek nie może być bezpieczny nawet w tak pięknym miejscu jak Kuala Lumpur. W wielkich miastach Azji Południowej trzeba uważać na “zmotoryzowanych” złodziei, na kieszonkowców, oszustów i na innego rodzaju przestępców, którzy chcą oszukać zachodniego turystę.

    Ulica

    IFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Transport

    Kuala Lumpur – Melaka 7,70 RM (autobus)

    kolejka po Kuala Lumpur – 5 RM (dzienny bilet)

    kolejka z lotniska KLIA (Kuala Lumpur International Airport) do Kuala Lumpur 35 RM


  • Hotel

    Anuja Backpackers Inn (na przeciwko dworca autobusowego Puduraya Bus Station) 2-os. pokój bez łazienki 25 RM; 2-os. pokój z łazienką 30 RM

  • Restauracje

    w chińskiej dzielnicy w ulicznych restauracyjkach posiłek od 3,5 – 10 RM (ryż+warzywa)
    w indyjskiej od 2 RM


  • Wstępy

    bilety do Petronas Towers pobiera sie do godziny 9:00 rano w recepcji lewej wieży Petronasu (wejściówki są darmowe, upoważniają do jednokrotnego wstępu o wybranej porze dnia)

    Muzeum Sztuki Islamskiej – 4 RM (ul. Jalan Perdana)
    Narodowe Muzeum – 2 RM (ul. Jalan Damansara)
    Ogród Orchidei – 3 RM
    Park Ptaków – 25 RM

  • Internet

    4 RM 1 godz. - kafejka obok hotelu “Anuja Backpackers Inn” (ul. Jalan Pudu)



    12.01.2004 - Borneo i wyspa Nunukan


    Od: Basia i Jarek
    Data: 12 stycznia 2004 13:04
    Do: serwis@bezdroza.com.pl
    Temat: Borneo i wyspa Nunukan


    Wyjechaliśmy z Kota Kinabalu wieczorem, zmierzając na południe wyspy. Rozgrzane powietrze wpadało przez uchylone szyby autobusu, który pędził przez serce Borneo. Czarny aksamit nocy zasłonił zieloną barwę dżungli. Jechaliśmy do niewielkiego miasta Tawau położonego na południu malezyjskiej części Borneo zwanej Sabah. Tam mieliśmy się przesiąść na łódź, płynącą na indonezyjską wyspę Nunukan.
    Tradycją już jest, że podczas każdej podróży malezyjscy przewoźnicy oferują darmowy posiłek w przydrożnej restauracji. Nazwa „restauracja” brzmi szumnie, a to, do czego podjechał autobus na pewno nią nie było.
    -Dziesięć minut przerwy- wrzasnął do nas kierowca po angielsku i pokazał gestem ręki, iż jest to przerwa na jedzenie. Wysiedliśmy. Do stolika podano ryż, dwa sosy i sajur sajuran (czyli gotowane warzywa).
    - A gdzie napoje? – zapytałem.
    - Za picie kompania nie płaci - sklecił po angielsku kierowca i dalej wpychał ryżową miazgę do ust. “Trudno” - pomyślałem. I wzięliśmy dwie herbaty w imieniu kompanii. Na zdrowie!
    Dziwne są te przerwy na jedzenie. Zdarzają się one np. o 12.00 w nocy, trzeba wtedy wysiadać i napychać brzuchy, ale nie myślcie, że dzieje się tak tylko w Malezji; podobnie jest i w Tajlandii i w Indonezji - właściwie w całej południowo-wschodniej Azji. W Indonezji bywa, że dziesięciogodzinna trasa z przerwami konsumpcyjnymi rozciąga się do 13,14 godzin. A gdy już się najesz, napijesz i wreszcie ruszysz to też jeszcze nie koniec. Sprzedawcy próbują ci sprzedać przez okno,tofu, pieczone banany, chipsy czy orzeszki. Co prawda takiego tofu jak od ulicznych sprzedawców nie jadłem nigdzie! Po prostu pycha!
    Ale wracając do naszej malezyjskiej trasy przez Borneo. Siedzimy sobie w tej osamotnionej mikro-restauracyjce na bezludziu, a dokoła dżungla. Ale, jak się okazało, nie za barierą z lian, liści i gąszczu czaił się na nas dziki i niebezpieczny świat. Wcale nie! Niebezpiecznie to się zrobiło po naszym obiadku o 12.00 w nocy. Do “restauracji” podjechał drugi autobus konkurencyjnej firmy i kierowcy wraz z pomagierami, zarówno jednej kompani jak i drugiej, zasiedli do biesiady przy wspólnym stole. Do końca nie wiem, o co poszło, ale po chwili temperament południowców dał o sobie znać. Nagle usłyszeliśmy podniesione głosy, trzask naczyń i kierowcy, niczym te dwa goryle, skoczyli sobie do gardeł przewracając stół z ryżem i sajur sajuranem (przypominam: warzywa gotowane). Grzmocą się i okładają, że aż jednemu piana cieknie z pyska a drugi prycha i kwiczy, ale gardła kolegi nie puści. I tak w tym oto miłosnym uścisku trwaliby pewnie nadal, gdyby im chłopaki z obsługi nie pomogli odciągając jednego od drugiego za nogi. Długo ciągnąc musieli, bo tamci jak te wściekłe psy kąsali się zajadle.
    No i powstaje pytanie - gdzie ta prawdziwa dżungla?
    Czy tam wśród bagien, mokradeł, w spienionym gąszczu drzew gdzie dziki las,
    czy tu między ludźmi, między naszymi braćmi, w nas!
    Rozczuliłem się i nawet mi się „rymnęło”. Gdy afera ucichła i się uspokoiło wszyscy, jak jeden mąż, wsiedli do autobusów i ruszyli w kierunku Tawau, które było celem naszej nocnej podróży.

    Region ten zamieszkany jest głównie przez Bugisów przybyłych z południa, a także przez filipińskich emigrantów z pobliskich wysp Jolo, leżących na morzu Sulu. Bugisi mieszkają w chatach osadzonych na masywnych palach przy nadbrzeżu i ledwo wiążą koniec z końcem. Siedziby ich położone są na zachód od miasta, gdzie wieczorami, po zapadnięciu zmroku, jest cicho jak na pustyni. Bugisi, którzy zamieszkują nadmorskie miasta i wsie wschodniego Borneo nie są jednak rdzenną ludnością tych terenów, ale przybyszami z wysp południowej Indonezji.
    Borneo jest wyspą, gdzie ciemne ludy australoidalne, które niegdyś zamieszkiwały ten obszar zanikły bez śladu lub zostały z niego wyparte. Potomków tej starej rasy możemy jeszcze spotkać jedynie na sąsiednich wyspach. W głębi wyspy zaś, w dżungli, wciąż żyją plemiona o brązowej skórze.
    Są to wędrowni myśliwi, łowcy i zbieracze, posiadający bardzo dobry wzrok i niezwykłą umiejętność obserwacji. Plemiona te to Punanie i Ukici, którzy swymi cechami przypominają ludy paleolityczne sprzed kilku tysięcy lat. Jedną z takich cech jest niezdolność do systematycznej pracy, np. rolnictwa.
    Innym plemieniem zamieszkującym ziemie Borneo są Dajakowie “lądowi” .W swoim rozwoju przypominają oni ludy neolityczne, które znały uprawę roli w stopniu prymitywnym. U Dajaków “lądowych” system społeczności plemiennej nie ma charakteru klasowego, a wodzowie posiadają ograniczoną władzę. Jeśli spojrzelibyśmy na przeszłość tego ludu, dostrzeglibyśmy prymitywnych rolników, którzy niemal 2 tysiące lat temu rozprzestrzenili się na ziemiach Borneo, nadających się do uprawy.
    Kolejną grupą zamieszkującą tę tropikalną wyspę są Kajanowie. Ci wojowniczy rolnicy wyrabiają i wykuwają własną broń, a także narzędzia rolnicze, z żelaza. Ich społeczność posiada strukturę klasową, w której wodzowie od wieków odgrywają dużą rolę.
    Inną grupą są Dajakowie “morscy”, którzy pierwotnie byli piratami, a z czasem, w wyniku zmian, rozwinęła się u nich kultura rolna. Dajakowie “morscy“ nie wyznają islamu, są ludem jadającym świnie i nie stronią od alkoholu.
    Trzeba jeszcze wspomnieć o trzech grupach określanych mianem cywilizowanych najeźdźców: muzułmańskich Malajach, chińskich emigrantach i Europejczykach .
    Muzułmańscy Malajowie są silną grupą społeczną, której przewodzą Radżowie; Chińczycy przejęli tradycyjnie cały handel, finanse i górnictwo, a ostatnimi przybyszami byli Europejczycy.
    W Tawau, po odprawie celnej, oczekiwaliśmy na łódź, która miała nas przetransportować morzem na indonezyjską stronę Borneo. Mieliśmy zatem czas, aby się trochę rozejrzeć po tym oddalonym od cywilizacji mieście. Przy nadbrzeżu rozciągał się “pasar” czyli targ z warzywami i owocami, w pobliżu były chińskie sklepy i kantory, a w oddali widniał zarys wielkiego meczetu. Niebawem łódź podpłynęła i wraz z handlarzami zapakowaliśmy się na pokład. Rejs trwał tylko dwie godziny, płynęliśmy nieopodal brzegów Borneo, zwanego w Indonezji Kalimantan. W oddali tropikalna zieleń tworzyła ścianę dżungli nie do przebycia a nasz statek sunął przed siebie. Na wyspie (nasz widok robił na mieszkańcach wyspy ogromne wrażenie) po odprawie celnej ruszyliśmy do niewielkiego hoteliku w centrum. Dowiozła nas tam kolorowa riksza, która, klucząc pomiędzy drewnianymi domami na palach i palmach, dotarła w końcu na miejsce. Wieczorem, po krótkim odpoczynku, ruszyliśmy na spacer po wyspie.
    Nunukan zamieszkały jest głównie przez Bugisów, Chińczyków i Indonezyjczyków, którzy pragnęli przekroczyć malezyjską granicę, lecz im się to nie udało i utknęli bez pieniędzy na tym zapomnianym przez Boga skrawku lądu. Ludzie trudnią się tu handlem, przemytem, a także budują niewielkie łodzie i łowią, co im morze ofiaruje. Trzeba dodać, iż Islam na wyspie odgrywa ważną rolę a mieszkańcy są gorliwymi muzułmanami. Jest tu sporo niewielkich drewnianych meczetów zbudowanych w charakterystycznym dla wyspy stylu, poniekąd przeniesionym pewnie z Malezji. Portowych zgrupowania chat na palach zamieszkują Bugisi i biedota, bogatsi mieszkają w głębi wyspy i właśnie tam można spotkać chińskich kupców i zjeść w małej chińskiej restauracji. Jedyną drogą na wyspie jest droga morska promami lub łodziami, które przypływają z Malezji lub południa Indonezji (Tarakan,Celebes).
    My już za kilka dni będziemy dalej zmierzać na południe, ale tymczasem odpoczniemy trochę na tej wysepce u brzegów Kalimantanu.

    IFORMACJE PRAKTYCZNE

  • Transport

    łódź z Tawau do Nunukan 40 RM

    autobus z Kota Kinabalu do Tawau – 11 godz. – 30 RM

    riksza na wyspie Nunukan - 5 000 rp.

  • Hotel

    Hotel Arena (wyspa Nunukan – 2-os. pokój 40 000 rp.; 1-os. pokój 30 000 rp

  • Wiza

    Wiza Indonezyjska wykupiona w konsulacie w Kota Kinabalu –40 $; ważna 2 miesiące.

  • Waluta

    1 $ - 9 000 rp. indonezyjskich

    1 $ - 3.8 RM Malezyjskiego






    zobacz także:
    Półroczna wyprawa do Azji Południowej 2001


    Łowcy głów na początek

    Po trzech dniach utarczek z urzędnikami indyjskimi w końcu dostaliśmy upragnioną przepustkę. 10 czerwca 2001 r. to początek przygody w Nagalandzie, krainie w północno-wschodnich Indiach.

    Po dotarciu i krótkim przystanku w Kotinie, stolicy krainy, do niedawna drugiej co do wielkości wiosce Azji, ruszyliśmy ku górom, na spotkanie z tradycyjnymi szczepami Nagów. Zamieszkują one górzysty obszar tuż przy granicy Birmy. Ich wioski rozsiane są wysoko na szczytach pasm, podzielonych dolinami, którymi spływają niewielkie strumienie. Jeszcze nie tak dawno Nagowie prowadzili ze sobą zaciekłe wojny plemienne. Zwycięstwo obwieszczały trofea z ludzkich głów. Obok dzieł rzemiosła i sztuki oraz instrumentów muzycznych, stanowiły one ozdobę wnętrz Morongów - domów plemiennych, w których gromadziła się wspólnota, by decydować o ważnych decyzjach w sprawie wioski. Dotarliśmy do dwóch takich wiosek - Konoma i Tobo. Wkrótce okazało się, że są one bazami partyzantki narodowo-wyzwoleńczej. Przygraniczne położenie sprzyjało nie tylko walce zbrojnej. Kwitł tu również przemyt birmańskiego opium. Nota bene jedno z głównych źródeł dochodu bojowników-wyzwolicieli. Wracających z dolin Nagalandu, przechwyciły nas indyjskie służby bezpieczeństwa. Nie tyle sama akcja zbrojna, której byliśmy obiektem, co wielogodzinne przesłuchania w podejrzeniu o szpiegostwo naprawdę wiele nas kosztowały. W końcu jednak udało się wyjaśnić nieporozumienie i zamiast skończyć na muszce karabinu, wylądowaliśmy w generalskim apartamencie.



    Nasze monsunowe wesele

    Po przylocie do Bombaju ruszyliśmy w miasto. Miało się już ku zachodowi słońca, gdy spacerując nad brzegiem oceanu spotkaliśmy Dzaynita. Był on jedną z tych osób, co do których wie się, że odczuwamy świat w podobny sposób. Któż mógł jednak przypuszczać, że nasz apetyt na przygodę i fantazja Dzaynita tworzyć mogą mieszankę niemal wybuchową! A więc stało się. Zapragnęliśmy wziąć tradycyjny ślub indyjski jeszcze tego samego dnia. Pomogli nam w tym siostra Dzaynita i jej przyjaciel bramin. Zapadał zmrok, a my mknęliśmy taksówką przez zatłoczone ulice Bombaju. Idąc z samochodu do świątyni, ubrani w tradycyjne stroje, czuliśmy się jak bogowie z Ramajany. Nasz orszak stanowiły tłumy wiernych, które nawiedziły świątynię z okazji święta Kriszny. Ceremonia była już przygotowana. Na świątynnym dziedzińcu płonął olbrzymi kopiec - sakrum uroczystości. Bramin powitał nas i wskazał przeznaczone nam miejsca. W rękach trzymaliśmy kwiaty i ofiarny pokarm, które wrzuciliśmy w ogień po tym, jak bramin namalował nam znaki sindury na czołach. Nie wiedzieliśmy, że tak pięknie rozpoczęty rytuał przerodzi się w mrożące krew w żyłach misterium. Ale to już temat na inną opowieść...

    Porwanie w Kurdystanie

    Namiot rozbiliśmy po zmroku, u stóp starego kurdyjskiego zamku Ishakapasy, wzniesionego przez wodza imieniem Ishak. Poranek podarował nam coś wyjątkowego. Rozpięliśmy zamek tropiku, a naszym oczom ukazała się piękna dolina z malutkim miasteczkiem Dogubayazit. Ponad wszystkim królowały bliźniacze szczyty Araratu (5137 m n.p.m.). Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę i minąwszy kilka wiosek, niewielkim dolnuszem dotarliśmy do miasta Sirt. W nim prowadzić mieliśmy badania etnologiczne, cel naszej wyprawy do Kurdystanu. Nie sądziliśmy, że młodymi naukowcami zainteresują się tureckie służby bezpieczeństwa. Zaskoczyli nas w hotelu, już po zmroku. Przesłuchania na posterunku przeciągały się i byliśmy niemal pewni, że kolejny świt zastanie nas w jakże odmiennych warunkach. Choć z trudem, przekonaliśmy ostatecznie funkcjonariuszy o nieszkodliwości naszej misji i gdy tylko nastał dzień ruszyliśmy do kolejnych zamieszkanych przez Kurdów terenów, wokół miasta Hasnkeyf. Mieliśmy nadzieję, że umundurowani stróże pozostali daleko, cóż byliśmy w błędzie...



    Poczuć dżunglę

    Cztery dni żeglugi po Oceanie Indyjskim i przed nami na horyzoncie pojawiły się pierwsze wysepki. Przepływając bliżej dojrzeliśmy zielony dywan palm okolony pasem złocistych plaż. Nie był to Raj, ale Nikobary, południowa część oceanicznego archipelagu. My zmierzaliśmy jednak na Andamany, do Port Blar. Do jego przystani zawinęliśmy wieczorem. Kilka dni postoju w stolicy i ruszyliśmy dalej, szlakiem egzotycznych wysp. Naszym celem była Middle Andaman i spotkanie z zamieszkującymi ją plemionami Jarawa. Po drodze zatrzymaliśmy się na malutkiej wyspie Long Island. Nie było tam żadnego pensjonatu i spodziewaliśmy się, że przyjdzie na spędzić noc w dżungli. Szybko jednak "białych" wypatrzył jeden z mieszkańców wyspy i wiedząc, że nie mamy dokąd pójść zaproponował nocleg we własnej chacie. Wieczór pełen opowieści, zapach dżungli wdzierający się przez otwarte okna, wszystko zapowiadało prawdziwą przygodę. Spędzony na wyspie czas naprawdę był bogaty w doświadczenia...

    Teatr na wodzie

    Kurs na Madżali, największą rzeczną wyspę świata leżącą na środku Bramaputry.

    Wsiedliśmy na prom i ruszyliśmy z szarobrązowym nurtem Bramaputry. Porośnięty wysoką, soczystozieloną trawą brzeg wyłonił się nagle i niespodziewanie. Nad rzeką wygrzewało się stado bawołów, pośrodku którego, z rozpalonego ogniska wzbijał się gęsty dym. Gdy dobiliśmy do brzegu grupa hindusów, których odzienie stanowiły tylko przepasane na biodrach chustki, rozpoczęła wnoszenie na pokład glinianych dzbanów z mlekiem. Nocleg znaleźliśmy w satrze, będącej czymś w rodzaju indyjskiego klasztoru. Satry są miejscem, w których mieszkańcy odgrywają tradycyjne teatralne misteria. Niezależnie od wieku i pozycji zajmowanej we wspólnocie, każdy może wziąć w nich udział. Piekarz, pasterz czy chłop wieczorem przeistaczają się w książąt, wojowników lub demonów, bohaterów wspaniałego indyjskiego poematu Mahabcharaty...



    Muzyka sfer

    Chłodna bryza znad jeziora Khecapari, która powoli przez otwarte okna wypełniła pokój zbudziła nas ze snu. Mieszkaliśmy w klasztorze buddyjskim nieopodal tego pięknego jeziora. U stóp klasztoru leżała wioska Lepców, plemienia zamieszkującego Sikkin. Udaliśmy się do niej w poszukiwaniu czegoś na śniadanie. Miast pożywnej strawy, mieszkająca w przydrożnej chacie staruszka uraczyła nas czangiem. Alkohol dodał nam animuszu na resztę dnia, pełnego niezwykłych wrażeń. Spacerując "pochłanialiśmy" roztaczający się stąd jeden z najwspanialszych widoków na trzeci co do wysokości szczyt świata - Kanczendzange. Wieczorem była pełnia i z klasztorów zajmujących okoliczne wzgórza dochodziła nas niezwykła muzyka. Tak mnisi celebrują czas pełni. Wkrótce mieliśmy poznać jeszcze niejedną tajemnicę tego miejsca...

  • Helion.pl sp. z o.o.
    ul. Kościuszki 1c
    44-100 Gliwice

    tel. (32) 230-98-63
    e-mail: sklep@bezdroza.pl
    redakcja: redakcjawww@bezdroza.pl

    Pełna wersja strony »
    Wróć do wersji mobilnej »