ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Drogą lądową do Indii - przez Europę

Autor: Robert Kiesiak
Data dodania do serwisu: 2003-03-20
Relacja obejmuje następujące kraje: Indie
Średnia ocena: 6.54
Ilość ocen: 1200

Oceń relację

Robert Kiesiak
kiesiak@box43.pl
www.wyprawy.host.sk.

PRZEZ EUROPĘ

Wyprawę do Indii rozpoczęliśmy 10 lipca 1998 roku. Polski przekroczyliśmy na przejściu w Czerniawie Zdroju. Po drugiej stronie granicy położone jest Nowe Mesto.
Z Nowego Mesta wyjechaliśmy pociągiem, a raczej autobusem szynowym około południa. Cały dwuwagonowy pojazd miał duże twarde siedzenia. W ten sposób dojechaliśmy do Frydlandu. Dalej kilkoma normalnymi już pociągami przez Liberec, Jablonec n N, Turnow, dotarliśmy około 17 do Hradec Kralowe. Stąd dalej jechaliśmy ze dwie godziny przez słynne Pardubice, znowu autobusem szynowym, do Havlickowego Brodu. Później ponownie zwykłym pociągiem do Braclav. Tam kilka godzin na dworcu i pociągiem do Bratysławy. Cały przejazd przez Czechy kosztował jakieś 7 USD. Po paru godzinach pojechaliśmy do Komarna pociągiem międzynarodowym. Tam wysiadka i spacer do granicy (jakiś kilometr, może więcej). Granica jest na moście nad Dunajem. Zaraz za mostem po stronie węgierskiej jest stacja kolejowa. Za bilet przez całe Węgry jakieś 11 USD. Z Komarom pojechaliśmy do Budapesztu i tu zabili nas cenami za pociąg do Bukaresztu (coś koło 80 DEM). Korzystając z kilku wolnych godzin wzięliśmy kąpiel w publicznej łaźni mieszczącej się w holu dworca tuż obok kibli. Znajdują się tam po dwa boksy dla kobiet i mężczyzn. Te dla kobiet są ponoć fajne i duże. Ten, z którego ja korzystałem był mały i brudny.
O godzinie 16.00 wsiedliśmy do pociągu do Bukaresztu z biletem tylko do granicy. Na początku robiliśmy podchody; zapytałem młodego konduktora gdzie najlepiej wysiąść żeby przekroczyć na piechotę rumuńską granicę. Ten objaśnił jakąś możliwość, ale nie był jej pewien. Po godzinie przyszedł z drugim starszym konduktorem i razem próbowali pokazać nam jakąś możliwość ale, jak mówili, niepewną. Było już późno i nie wiadomo czy byłoby można złapać autobus, bo miejscowość, w której pociąg przekraczał granice miała tylko przejście kolejowe. Opłata za przejazd granicy była cholernie wysoka więc zaproponowałem młodemu, że damy mu na lewo 1/4 ceny. Ten gapił się na nas jakby dostał belką i chyba nie rozumiał. Starszy konduktor to gość, który znał się na rzeczy: szybko podjął decyzje za młodziaka - OK.
Granicę przejechaliśmy bez problemów. Na pierwszej stacji wysiedliśmy. Na peronie stała straż graniczna. Wśród nich wyróżniał się dowódca. Z daleka widać było, że to właśnie on tu jest szefem. Wskazywała na to jego cwaniacko uśmiechnięta, dumna gęba i sylwetka odziana w mundur rodem z sowieckiego filmu. Pogoniliśmy do kasy by kupić bilety. O dziwo, na tej zadupiastej stacji pani w kasie znała angielski, niemiecki, francuski i ruski. Oznajmiła nam, że bilety może nam sprzedać tylko za lewy (rumuńska waluta). Oczywiście jedyny kantor prowadził opisany powyżej szef straży granicznej. Z wielkim uśmiechem wybił na kalkulatorze kurs po czym wymieniliśmy kasę. Bilet kosztował nas ok 25 DEM na osobę. Na czas wymiany pieniędzy i kupna biletów zatrzymano dla nas pociąg - co za dbałość o klienta!!!
Dalej pojechaliśmy tym samym pociągiem, którym wyjechaliśmy z Budapesztu. Za oknem jawiły nam się przepiękne, zielone, rumuńskie góry, które ciągnęły się kilometrami, aż za oknem zrobiło się ciemno. Wtedy w pociągu spotkaliśmy młodego gościa, który trochę mówił po angielsku. Zaczął nam opowiadać o niebezpieczeństwach jakie czyhają na podróżnych, zwłaszcza zagranicznych, od czego na jakiś czas odechciało nam się spać. Zwłaszcza, że wcześniej nasłuchaliśmy się o tym przed wyjazdem. I tak po całonocnej jeździe docieramy koło 8 rano do Bukaresztu.
Już na dworcu złapał nas naganiacz i zaprowadził prosto do biura przewozowego Toros. Biuro to polecali nam znajomi przed wyjazdem. Znajdowało się ono w blaszanej budzie naprzeciw dworca. Tam po krótkim targu zgodziliśmy się na 20 USD, płatne w mocnej walucie. Daliśmy jeszcze naganiaczowi dolara nie wiadomo po jaką cholerę i zaraz zapakowali nas do taksówki, która zawiozła nas do autobusu. Taksówka to stara Dacia. Gość nie oszczędzając samochodu szybko wiózł nas przez zasyfiałe miasto. Brudne ulice, stare samochody, odrapane tramwaje i w ogóle szarzyzna. Jedynie monumentalny pałac Ceausescu błyszczał wśród tego wszystkiego. Rzeczywiście zrobił na nas wrażenie.
Taksówką wjechaliśmy na jakiś ogrodzony plac, na którym rzeczywiście stały autobusy. Były nawet nowe i fajne, czego się nie spodziewaliśmy. Wyjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem, bo co trochę taksówki dowoziły nowych podróżnych. Oprócz nas w autobusie było jeszcze dwóch Polaków i wytatuowane rumuńskie prostytutki jadące na zarobek do Turcji. Zaraz po wyjeździe rozdano wszystkim śniadanie: rogalik babuni, orzeszki, sok i chyba jakieś ciastka. No a zaraz potem przyszli zbierać opłaty na kontrole drogowe i celników. Nie daliśmy, ale trzeba było się o to wykłócić. Nasi ziomkowie zapłacili bez dyskusji, kurwy i reszta też. Po pół godzinie dojeżdżamy do granicy, którą przekraczamy starym promem rzecznym. Co ciekawe nieopodal widać most nad Dunajem, a my się tu męczyliśmy ze dwie godziny - skandal. Najpierw trzeba było czekać w kolejce na prom, potem trzeba się było na ten prom załadować, przepłynąć, wyładować przejść odprawę i w końcu można było ruszyć. Ale to jeszcze nie wszystko: ledwo przejechaliśmy 200 metrów, a tam następna odprawa i kontrola.
No, ale w końcu udało się opuścić granicę i jechaliśmy przez piękny górzysty kraj, po pustych drogach, bo samochód spotkać można było tu niezmiernie rzadko, i jak już, to jakiś dostawczy albo policję. Późnym wieczorem dotarliśmy do tureckiej granicy. Przed tym musieliśmy kupić wizę za 10$. Przy budce wisiał cennik opłat wjazdowych dla różnych narodowości. Najciekawsza pozycja była dla Rumunów: 20 DEM opłaty za zanieczyszczanie środowiska. I tu były z rumuńskimi kurwami małe przeboje, chyba nie chciały zapłacić. Kłótnia trwała z godzinę. W końcu Rumunki pojechały dalej. Kierowca przyszedł i od połowy autobusu rzucił im z pogardą paszporty tak, że wszystkie wylądowały na podłodze między siedzeniami. Do Stambułu dojechaliśmy około 2 w nocy po 62 godzinach od wyjazdu z domu.

Turcja


Po przyjeździe można było zostać do rana w autobusie, ale my mieliśmy namiar na tani hotel Villa Marmara. Więc wzięliśmy taksówkę, po uprzednim targu o cenę, a gość zawiózł nas pod Hotel Marmara. Ale ten hotel na pewno nie był tani - miał kilkanaście pięter, a w recepcji fontannę. Tu znowu kłótnia z taksówkarzem, że zawiózł nas nie pod ten hotel. Sprawdziliśmy w komputerze w recepcji - hotelu o podanej przez nas nazwie nie było. Po nadzwyczajnym obniżeniu ceny za taxi i kłótni z kierowcą, w deszczu obelg z jego strony, poszliśmy złapać inną taksówkę do schroniska studenckiego niedaleko centrum. Na początku odbył się targ o cenę na śmierć i życie. Po dojeździe na miejsce dalej targi. Wytargowaliśmy w końcu dobrą cenę, ale jak przyszło do płacenia to zapłaciliśmy przez pomyłkę prawie podwójnie. Taksówkarz gapił się na nas jak na idiotów, i wcale mu się nie dziwie, bo o tym, że zapłaciliśmy dwa razy więcej niż wytargowaliśmy, kapnęliśmy się dopiero jak odjechał. Pewnie takich jak my jeszcze w swoim życiu nie widział. No ale po prawie trzech dniach jazdy to mogło się zdarzyć, chociaż nie powinno.
W schronisku nocleg na korytarzu ze śniadaniem kosztował 10 DEM. Po trzech nocach spędzonych w podróży prysznic i materac na podłodze były dla nas i tak nie małym luksusem. W końcu można było wyciągnąć kości na całą noc. Wszystko byłoby super tylko o 4.00 rano zaczynali wyć z minaretów. I żeby było donośniej przez aparaturę nagłaśniającą. A dźwięk to jest jakby ktoś kozę ze skóry obdzierał. Nigdzie nie wyją okrutniej niż w Stambule.
Śniadanie podawano na najwyższym piętrze, z którego rozciągał się widok na cieśninę Bosfor. Rano wyszliśmy zwiedzać miasto. Mieszkaliśmy nieopodal Błękitnego meczetu. Tego dnia zwiedziliśmy kilka meczetów, cieśninę Bosfor i dzielnice biedoty, w której to dopiero zobaczyć można prawdziwy klimat miasta. Meczety są ogromne i robią na człowieku wrażenie nie tylko rozmiarami ale i kunsztem wykonania. Inną atrakcją jest oczywiście Wielki Bazar, na którym sprzedawcy na okrągło popijają jabłkową herbatę w charakterystycznych małych szklaneczkach. Targ jest ogromny można chodzić po nim cały dzień.
Tego dnia kupiliśmy także bilety na autobus do Teheranu w irańskim biurze przewozowym. Większość biur podróży znajduje się koło Meczetu Lalei w centrum miasta. Biura te łatwo poznać bo na witrynach małych z reguły pomieszczeń wypisanych jest odręcznie wiele miast, do których kursują autobusy. Obok nich podane są ceny. Panuje obiegowa opinia, że solidniejsze są firmy irańskie więc takiej szukaliśmy. Poznaje się je po innym piśmie. Dosyć ciężko tylko było dogadać się z Irańczykiem, który znał po angielsku tylko kilka słów i to z bardzo perskim akcentem.
W całym Stambule sprzedawano góry arbuzów, także na kolacje tego dnia był oczywiście arbuz.
Stambuł pełen jest zachodnich turystów i poza wyciem z meczetów nie ma jakiegoś wschodniego klimatu.
Następnego ranka zwiedziliśmy pałac Topkapi i poszliśmy na autobus. Gdy szliśmy z plecakami przez miasto często zaczepiali nas mali chłopcy proponując znalezienie taniego noclegu - szkoda, że dopiero teraz kiedy właśnie wyjeżdżamy. W biurze przewozowym czekał na nas ten Irańczyk, który sprzedał nam bilety i zaprowadził nas do autobusu. Bilet kosztował 25 USD. Za bilet na autobus I klasy trzeba było zapłacić 28 USD. Czekając na autobus, który spóźnił się z godzinę, spotkaliśmy grupę czterech studentów z Wrocławia. Okazało się, że będziemy jechać tym samym autobusem. Autobus nasz nie należał do najnowszych, ale w środku był wygodny.
Zanim wyruszyliśmy na dobre ze Stambułu to, nie wiadomo po co, zrobiliśmy autobusem trzy kółka po okolicy. Wszystkie trzy tą samą trasą. Nie wiem czy to taki rytuał, czy po prostu czegoś za każdym razem zapominali.
W autobusie od początku podawano napoje i atmosfera była bardzo przyjazna. Poza nami w autobusie byli prawie sami Irańczycy. Gość siedzący obok mnie rozmawiał po rusku bo studiował coś - chyba medycynę - w Baku. Był bardzo rozmowny, chociaż rozmowa słabo się kleiła z powodu mojej nikłej znajomości tego języka. Jechała z nami duża grupa młodych Irańczyków, którzy niestety nie mówili po angielsku, ale i tak starali się z nami jakoś komunikować. Po jakiejś godzinie jazdy ci "islamiści" zaczęli palić trawę i na haju byli prawie do samej granicy. Poznaliśmy też jednego gościa, który właśnie wracał z rodziną z amerykańskiej ambasady w Stambule i dobrze znał angielski. On i jego rodzice chcieli wizę do Stanów ponieważ od jakiegoś czasu mieszkała tam jego siostra. Jego rodzice dostali, a on nie; ponoć z tego powodu, że był za młody i nie żonaty. Przetłumaczył nam na początku kilka słów i zwrotów przydatnych w Iranie.
Jadąc przez Turcję za oknami autobusu widzieliśmy piękne góry, przez które pociągnięte były autostrady wyglądające jak wstęgi na zielonych wzgórzach. W miarę czasu krajobraz stawał się coraz bardziej suchy i zaczęły pojawiać się coraz częściej palmy. Między wzgórzami bardzo gęsto rozsiane były meczety. Najwspanialsze z nich całe błyszczały złotem w świetle południowego słońca, a najmniejsze wyrastały zza zakrętów drogi, po której jechaliśmy. Jadąc często zatrzymywaliśmy się w przydrożnych restauracjach, gdzie z zaciętością zjadaliśmy wszechobecne arbuzy.
Od pewnego momentu mieliśmy bardzo częste kontrole wojska sprawdzające czy w autobusie nie ma kurdyjskich terrorystów i czy nie przemyca się dla nich broni. Za oknem widać było zasieki na drogach i wiele pojazdów wojskowych, nawet ciężkich transporterów i czołgów.
Po całodniowej jeździe dotarliśmy do irańskiej granicy. Przed granicą widać biblijną górę Ararat. Góra wygląda okazale, a na jej szczycie zalega śnieg. Ararat wyraźnie góruje nad okolicą i ponoć często jej szczyt zakryty jest chmurami.

Iran


Na samej granicy kazali nam opuścić autobus wraz z całym bagażem. Poszliśmy najpierw do tureckiej odprawy. Tam kazali nam wypełnić jakiś świstek, po który była dosyć długa kolejka. Po oddaniu świstaka przeszliśmy się przez drzwi do części neutralnej. Było to pomieszczenie, które miało dwa wyjścia: do Turcji i do Iranu. Nad drzwiami do Turcji była flaga oraz portret Aty Turka. Nad drzwiami do Iranu była oczywiście flaga państwowa oraz portrety przywódcy rewolucji islamskiej Chomeiniego oraz przywódcy religijnego Iranu Chatamiego. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi i weszliśmy do części irańskiej. W dużej sali była kupa ludzi z jeszcze większą kupą tobołów. Tam na początku też musieliśmy wypełnić jakiś papierek. Całe szczęście był też po angielsku. Jedną kopię oddaliśmy w okienku a drugą po ostemplowaniu dostaliśmy z powrotem. Za okienkiem widać monitor komputera, na którym pojawiały się perskie znaczki wpisywane z klawiatury, na której klawiszach też były te znaczki. Jak się później dowiedziałem znaczków tych mają coś koło trzydziestu. System liczb też mają dziesiętny, ale zapisywany po ichniemu. .
Po przejściu tego okienka ustawiliśmy się w długiej kolejce do odprawy celnej. Wtedy zostaliśmy poproszeni przez jakiegoś gościa od kultury do jego biura. Urzędnik ten mówił bardzo czysto po angielsku i był niezwykle miły i uprzejmy, czego się raczej nie spodziewaliśmy. W biurze jego było dużo map i folderów z zabytkami Iranu. Pytał co chcemy zobaczyć i polecał nam ciekawe miejsca. Żebyśmy mogli zobaczyć więcej przypomniał o możliwości przedłużenia wizy. Powiedział też jaki jest oficjalny kurs waluty i jaki jest kurs czarnorynkowy. Ostrzegł też, że przy czarnorynkowej wymianie zdarzają się oszustwa. Po kilkunastominutowej wizycie u tego gościa poszliśmy dalej w kolejkę. Kolejek było kilka bo tez kilka było stanowisk, na których dokonywano odprawy celnej. Co chwile za kotarę wchodził kolejny gość i pokazywał co ma w bagażach. Ludzie wracający z Turcji wieźli ze sobą wiele tobołów. Widać było dużo sprzętu AGD, chociaż w Iranie go nie brakowało. Kiedy przyszła nasza kolej celnik zapytał nas jaki jest cel naszej wizyty i co przewozimy, po czym zajrzał tylko bardzo pobieżnie do jednego plecaka. Będąc po tej stronie kotary widzieliśmy, że Irańczyków całkiem szczegółowo trzepali, szukając głównie alkoholu, kaset z zachodu i materiałów o treści "pornograficznej" tzn. normalnie ubranych kobiet.
Po tym jeszcze kilka godzin czekaliśmy na granicy na nasz autobus, który podobnież też nieźle przetrzepali. Nad przejściem granicznym na wzgórzu znajdowała się wieża strażnicza jak najbardziej przypominająca hitlerowskie wieżyczki strażnicze z okresu II wojny światowej. Wzdłuż granicy biegły także zasieki z drutu kolczastego i kręciło się wielu mundurowych. W ogóle na granicy panował dość duży ruch. Przejeżdża tu wiele TIR-ów, przewożących głównie produkty naftowe. Wiele irańskich TIR-ów to stare amerykańskie samochody jeszcze z przed rewolucji islamskiej. Dalej na drogach, wśród suchego klimatu i tych ciężarówek, czułem się jak oglądając "Konwój" czy "Mistrz kierownicy ucieka". Na irańskich drogach nie brakuje też starych amerykańskich krążowników szos. Z powodu blokady kraju często brakuje im jednak oryginalnych części.
Po kilku godzinach siedzenia na granicy podjechał w końcu nasz autobus. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się w Bazargan i do autobusu wpadli tureccy handlarze walutą. W dokonaniu zakupu pomógł nam poznany wcześniej Irańczyk, jego rodzina i pół autobusu. W pewnym momencie już tak się kłócili o kurs, że myślałem, że dojdzie do rękoczynów; krzyczał nasz kumpel, potem jego brat, ojciec, a nawet schorowana matka. Po jakimś czasie darła się już połowa autobusu i wszyscy cinkciarze, którzy w sile kilkunastu chłopa wbiegli do autobusu. No i w końcu ustaliliśmy cenę. W tym momencie jakby świat się obrócił: główni negocjatorzy mało się nie udusili ściskając się w wielkiej przyjaźni i całując na odchodne. Nigdy nie widziałem wcześniej aby tak czule witała się lub żegnała jakakolwiek polska rodzina. Całe zajście trwało około 20 minut i w pewnych chwilach było nawet groźnie; a tu taki koniec. No, ale trzeba przyznać, że kurs wymiany mieliśmy dobry.
Zaraz potem zatrzymaliśmy się na pierwszy irański posiłek. Był to kebab z ryżem plus kurd do tego. Kurd to typowy irański napój rozcieńczonego posolonego jogurtu. Niestety z powodu bliskości granicy ceny były jeszcze tureckie tzn. wysokie. Restauracja wygląda całkiem zachodnio. Przed posiłkiem każdemu podano dwie duże obrane cebule i cos zielonego. Sam posiłek był bardzo dobry.
Był już późny wieczór kiedy wyruszyliśmy w dalsza drogę, ale zaraz po wyjeździe był posterunek na drodze i do autobusu weszło dwóch mundurowych. Sprawdzali paszporty i rozglądali się ogólnie po autobusie. O nic nas nie pytali, pewnie dlatego że znali tylko perski. Jeden gość wiózł plakat jakiejś panienki, był taki w strachu, że mało nie narobił w portki. Poprosił nas o przewiezienie mu trzech kaset europejskich gwiazd bo mieliśmy przy sobie walkmana. Chciał też dać nam te plakaty ale na to nie poszliśmy. Takich kontroli mieliśmy tej nocy jeszcze kilka. W miarę oddalania się od granicy kontrole były coraz rzadsze. Taki posterunek kontrolny miał zasieki z drutu kolczastego, jakąś budkę i około niej z tuzin mundurowych. Niektórzy z nich mają czarne mundury - są to Strażnicy Rewolucji, ponoć największe skurwysyny - takie islamskie ZOMO.
Tej nocy zepsuł się nam autobus i zatrzymaliśmy się gdzieś na pustyni. W jasnym świetle księżyca pustynia wyglądała niesamowicie. W miejscu, w którym się zatrzymaliśmy pustynia była górzysta i zetknięcie skał z niebem, a także różnie oświetlone księżycowym światłem stoki wzgórz, tworzyły szczególną atmosferę. Czułem się trochę jak na innej planecie. Tą nieziemską atmosferę psuły tylko usilne próby odpalenia silnika, które po jakiejś godzinie zakończyły się powodzeniem.
Nad ranem zajechaliśmy na śniadanie do zajazdu, w którym podawano irański fast food, czyli długą bułkę, do której pakuje się różne rzeczy: mięso i sałatki. Było to dosyć tanie. Do tego można kupić ZAM-ZAM lub Parsi-Cola. Za 1 USD można kupić 12 butelek 0,3 litra. Oprócz tego jest tam jeszcze wiele innych rzeczy do przekąszenia. Takich fast foodów jest w Iranie mnóstwo. Po południu następnego dnia dojeżdżaliśmy do Teheranu i tam dopiero zdziwko: na pustyni sadzili las. Wsadzali ponad dwumetrowe choinki we wcześniej przygotowany pustynny grunt. Jak jechaliśmy to posadzony był już kawał lasu.
Około 4.00 po południu, po 52 godzinach jazdy, dojechaliśmy do West Terminal (zachodni dworzec autobusowy) w Teheranie. Dworzec jest duży i bardzo nowoczesny. Z tego dworca wyjeżdżają wszystkie autobusy jadące na zachód Iranu i za jego zachodnie granice (Turcja, Syria, Gruzja, Ukraina,...).
Jak tylko wysiedliśmy z autobusu obskoczyli nas taksówkarze. I znowu nasz znajomy targował cenę przejazdu na South Terminal, z którego mieliśmy jechać do Esfahanu. My i druga grupa Polaków wzięliśmy dwie taksówki. Były to stare irańskie samochody marki Paykan. Kosztowały nas coś około 5 USD za każdą. Przejazd taką taksówką to niezłe przeżycie. Kierowcy nie przestrzegają żadnych przepisów, jeżdżą bardzo szybko nie tylko po ulicach, trąbią, zajeżdżają innym drogę i w czasie jazdy rozmawiają z kolegami z innych samochodów. Serce w tym czasie znajduje się znacznie wyżej niż zazwyczaj. Plecak, który nie zmieścił się do bagażnika nasz kierowca rzucił po prostu na bagażnik na dachu. Całą drogę oglądaliśmy się, czy nasz plecak nie został na którejś z teherańskich ulic. Jak widać podczas jazdy w Iranie nie ma czegoś takiego jak ilość miejsc w samochodzie lub na motorze. W pojeździe jedzie tyle osób, ile jest się w stanie zmieścić. Rekordowo z przodu siedziało 5 osób, a tyłu to nawet nie dało się policzyć. Na motorze natomiast spokojnie mieści się czteroosobowa rodzina. Dworzec South Terminal też jest bardzo duży i wygląda jak grzybek (podobnie jak dworzec w Kielcach). Tam pół godziny później mieliśmy autobus do Esfahanu (koło 18.00).
Podczas pobytu na dworcu Magda poszła do toalety i tam po ściągnięciu chustki - krzyk. Iranki wzięły ja za faceta. I nie ma się co dziwić: bez czadoru, w spodniach, w koszuli w kratę i obcięta na jeża w żadnym wypadku nie mogła przypominać irańskiego kanonu kobiety.
W dużym gąszczu autobusów nasz przyjaciel Hamid odnalazł autobus, który jechał do Shirazu (my mieliśmy wysiąść w Esfahanie). Bilety kupiliśmy w kasie. Z każdego autobusu wyjeżdżającego z dworca przeraźliwie krzyczeli chłopcy z obsługi, zwołując pasażerów, którzy jeszcze nie znaleźli autobusu w kierunku, w którym się udawali. Podczas jazdy chłopcy ci zajmowali się roznoszeniem wody pasażerom. Zdarzało się, że wyjazd był poprzedzony krótką modlitwą do Allaha. Większość autobusów przemierzających Iran to stare mercedesy. Były one produkowane w Iranie na licencji mercedesa. Nie miały klimatyzacji, tylko otwierane okna, ale za to siedzenia były bardzo wygodne. W niektórych autobusach było tylko 27 miejsc, tak że w jednym rzędzie były trzy siedzenia; dwa po jednej stronie a jedno po drugiej. Każde siedzenie miało dwa oparcia, rozkładało się i było więcej miejsca na nogi niż w nowoczesnych pięciogwiazdkowych autobusach. Nad każdym siedzeniem wisiały jednorazowe plastikowe kubki na wodę roznoszoną podczas jazdy. Woda ta powstawała z roztapiania lodu, który kupowany był przy drogach w punktach sprzedaży lub bezpośrednio w fabrykach lodu. W każdym większym mieście znajduje się taka fabryka. Trzeba przyznać, że jest to sporych rozmiarów firma wytwórcza. Dużym zaskoczeniem był dla nas gość na rowerze, wiozący sporych rozmiarów kostkę lodu.
Wieczorem opuszczaliśmy Teheran, który jest miastem bardzo rozległym i otoczonym przez góry. Od północy są to góry Elburs sięgające 5600 m npm. Za tymi górami jest niezwykle zielone wybrzeże Morza Kaspijskiego. Wjeżdżaliśmy na autostradę na południe. Przy wjeździe na nią był cokół, na którym stał rozbity samochód; trochę przypominający Nysę; a w drzwiach tego samochodu była zgnieciona i oblana czerwoną farbą kukła człowieka. Był to bardzo osobliwy znak nakazujący uważną jazdę. Na dobrych i stosunkowo pustych irańskich drogach można było rozwijać niemałe prędkości. Po sześciu godzinach jazdy dojechaliśmy do Esfahanu. W sumie, licząc od Stambułu to było to 60 godzin w autobusach z małymi przerwami. Dworzec w Esfahanie, jak z resztą większość w Iranie, znajdował się na obrzeżach miasta.
Do hotelu Amir Kabir, który polecali nam znajomi, pojechaliśmy taksówką. Była druga w nocy i hotel był zamknięty. Dopiero po mocnym pukaniu pojawił się w bramie jakiś gość i oświadczył, że nie ma miejsc. Jako, że gość mówił po angielsku wytłumaczyliśmy mu, że bierzemy każde miejsce nawet na podłodze. I dostaliśmy miejsce w małym pokoju modlitw. Było w nim bardzo gorąco, ale na podłodze leżał w miękki dywan. Po wymarzonym prysznicu położyliśmy się spać. Około 5 rano budził nas jakiś mały chłopak i usiłował nas gdzieś zaciągnąć. Okazało się, że zwolnił się pokój po jakichś Słowakach i mamy się tam przenieść. Nie pozwolono nam się najpierw wyspać, a potem przenieść bo zajmowaliśmy pokój modlitw. Hotel nasz był to jednopiętrowy budynek z niedużym podwórkiem w środku. Na środku tego podwórka była fontanna, przy której stało kilka stolików. W hotelu często przebywali młodzi, zagraniczni turyści tacy jak my. Podczas naszego pobytu spotkaliśmy tam dwóch Belgów, którzy mieli wizy turystyczne. Kosztowały ich 100 USD czyli tyle ile nasze dwustronne tranzytowe. Oni jednak musieli przed ich dostaniem mieć wykupione trzy noclegi w Iranie. A z Belgii mogli kupić tylko noclegi w bardzo drogich hotelach.
Nocleg w hotelu kosztował 10000 riali (1USD = 5600 riali) czyli 1000 tomanów. Toman jest to taka nieoficjalna jednostka, w której podawane są ceny 1 toman = 10 riali. Rano wyszliśmy na śniadanie na irański fast food i zam-zam. Zam-zam jest w dwóch odmianach: taki jak coca cola i pomarańczowy. Tego dnia było bardzo słonecznie i niemiłosiernie gorąco. Całe szczęście przed wieloma sklepami wystawione były pojemniki systematycznie napełniane lodem i takiego topiącego się lodu można się napić. Zgodnie z irańskim prawem nikomu nie można odmówić wody. Na ulicach miasta był duży ruch. Całe szczęście gęsto posadzone drzewa dawały cień nad ulicami, a biegnące wzdłuż większych ulic rowy z wodą chociaż odrobinę chłodziły powietrze.
Największym szokiem był stosunek mieszkańców do nas. Wszyscy machali do nas, ci którzy znali to słowo krzyczeli "hello!" lub "hello mister!", a znający angielski chcieli zamienić choć kilka słów. Nawet jeden policjant podszedł do nas z większej odległości i gdy myśleliśmy, że będzie chciał nas wylegitymować, czy coś ten uścisnął nam ręce z wielką radością i powiedział "hello!". Na ulicach Esfahanu czuliśmy się jak gwiazdy filmowe w Hollywood, uwielbiani i podziwiani przez tłum.
Miasto jest naprawdę piękne, wiele starych budowli, meczetów i największy na świecie rynek. Na środku rynku jest wielka fontanna a dookoła stary targ umieszczony w budynkach otaczających rynek. Na targu rzemieślnicy w prymitywnych zakładach robią przepiękne wyroby ze srebra, lampy, dywany i wspaniałe słodycze, których smak ciężko jest do czegoś porównać. Na rynku znajdowało się też biuro informacji turystycznej rozdające mapy, przewodniki i udzielające wskazówek. Inną wielką atrakcją Esfahanu są kamienne mosty i położony wzdłuż obu brzegów rzeki zielony park niezwykle pięknie kontrastujący z pustynnymi wzgórzami otaczającymi miasto. Mosty pochodzą z XVII wieku i są łącznie z rynkiem miejskim zaliczane do szczególnych dziedzictw kultury światowej. Zabytki miasta są pod patronatem agendy ds. kultury ONZ. Po za tym w mieście jest wiele innych parków, w których znajduje się wiele fontann i zbiorników wodnych. Każdy zabytek i muzeum otoczone jest pedantycznie wypielęgnowaną zielenią, wśród której zawsze znajduje się jakaś woda.
Podczas spaceru po mieście spotkaliśmy jakiegoś młodego gościa, który bardzo dobrze mówił po angielsku i zapytał czy może z nami porozmawiać. Okazało się, że jest to nauczyciel angielskiego na miejscowym uniwersytecie. Wcześniej był bokserem ale po odniesionej kontuzji w walce z jakimś skośnookim musiał przerwać karierę. Był bardzo zainteresowany wyjazdem z Iranu chociażby do Polski. Spotkaliśmy się z nim dwukrotnie i wiele opowiedział nam o kraju.
Tego dnia chcieliśmy przedłużyć wizy ale było już za późno a następnego dnia był piątek - dzień wolny więc musieliśmy ruszać dalej.
Tego dnia zaczepił nas także na ulicy profesor statystyki z uniwersytetu w Yazdzie. Był to taki niewielki, łysiejący gość z teczką, znający kilka słów po angielsku, ale biegał za nami ze 3 godziny po mieście jak piesek. Jedyne co potrafił powiedzieć to, że się bardzo cieszy ze spotkania z nami oraz że jest nauczycielem statystyki na uniwersytecie. Był dość uciążliwy ale jednocześnie było mi go bardzo żal; tego do czego doprowadziły go rządy islamistów.
Wieczorem, kiedy było już ciemno mogliśmy porozmawiać na ulicach także z kobietami, które w dzień obawiały się strażników rewolucji. Wieczorem robiły to także bardzo uważnie rozglądając się dookoła. Jedna matka z córką chciały zaprosić nas na herbatę do domu jednak nasz przyjaciel bokser odgonił je obawiając się konkurencji, gdyż wiązał wielkie nadzieje na ucieczkę z Iranu ze spotkania z nami. I tak straciliśmy wizytę w irańskim domu, czego do dzisiaj żałuję. Tego wieczora byliśmy jeszcze w piekarni, gdzie długa kolejka czekała na świeży irański chleb, a jest na co czekać bo świeży jest bardzo, ale to bardzo dobry.
Wieczorem na zielone skwery miasta wychodzą tłumy mieszkańców i w przyjemnym wieczornym chłodzie urządzają sobie pikniki. Przychodzą całe rodziny, siadają na ziemi i wyciągają jadło i picie. Atmosfera jest niemalże jak w mitycznym raju; no tylko że wszyscy są szczelnie odziani i o figowym listku nie ma mowy. Pikniki te trwają do późna w nocy. Trzeba jednak przyznać, że państwo islamskie ma też swoje pozytywy: nie ma tu pijaństwa, huliganerii, mury nie są popisane, bezpiecznie można w nocy wyjść na ulicę. Nasi znajomi to nawet spali w centrum Teheranu na pięknym skwerze!!!
Następnego dnia około południa poszliśmy na dworzec autobusowy złapać autobus do Zahedanu. Na dworzec było dosyć daleko; jakieś 40 minut piechotą. Autobus mieliśmy koło 3 po południu więc na całkiem nowoczesnym dworcu spędziliśmy te trzy godziny. Tam spotkałem jakiegoś zapaśnika i jego kolegów. Podarowałem mu drobne polskie i słowackie monety; gdyż zbierał monety z innych krajów co w Iranie nie jest takie łatwe. za co dostałem od niego 4 zam-zamy. Niezwykła gratką dla nich była ubrana w dżinsowy strój dziewczyna na okładce pisanego przez Magdę pamiętnika. Wszyscy dokładnie ja obejrzeli i nieźle się przy tym ślinili. No w końcu codziennie czegoś tak "wyuzdanego" nie widzą.
Także na dworcu strażnicy rewolucji zaprowadzili Olimpię i Magdę do sklepu z ubraniami nakazując odzianie się w jakąś kieckę, bo dziewczyny cały czas chodziły w spodniach; Magda a zielonych dżinsach a Olimpia w zwiewnych z materiału. Jednak po wyjaśnieniu, że właśnie jedziemy w kierunku granicy i opuszczamy Iran odstąpili od swojego żądania. A całe wyjaśnianie było trudne bo goście nie znali angielskiego.
O trzeciej wrzuciliśmy plecaki do bagażnika i zapakowaliśmy się do naszego autobusu. W kierunku Zachedanu jechało już kilku gości ubranych po pakistańsku, w długich szarych szatach, z durbanami na głowach i z brodami. Zanim nieklimatyzowany autobus ruszył było w nim okropnie gorąco, dopiero powiew prędkości trochę obniżył temperaturę.
Jednak wystawić głowę za okno to tak jakby zajrzeć do pieca; powiew pustynnego powietrza palił skórę a nawet oczy. Prędkość w tym przypadku nie dawała orzeźwiającego powiewu lecz wzmagała panujący tu przez większą część roku upał.
Podążając dalej na wschód pustynia zmieniała swój kolor z ciemno żółtego na brunatny i stawała się coraz bardziej poszarpana i górzysta. W rejonie tym spotykaliśmy także wiele starych ruin, wieku ich jednak nie byliśmy w stanie ocenić, a żaden ze współtowarzyszy tym razem nie mówił po angielsku ani w żadnym innym zrozumiałym dla nas języku. Po drodze na licznych parkingach spotykaliśmy wiele podobnych do naszego autobusów. Szczególnie w nocy wspaniale lśniły ich niklowane wykończenia.
Następnego dnia około 10 rano dojechaliśmy do Zahedanu. Miasto to uchodzi za najniebezpieczniejsze w Iranie z powodu bliskości z granicą Pakistańską i działającymi w okolicy grupami przemytników. Samo miasto w porównaniu z Esfahanem i Teheranem jest zdecydowanie brzydsze i nic szczególnie ciekawego tam nie ma. Wokół Zahedanu rozciąga się wielka pustynna równina i tylko na horyzoncie dojrzeć można było jakieś wzgórza. Dworzec autobusowy jest tu w centrum miasta co w Iranie jest raczej rzadkością. Jednak autobus do Mirjavah, gdzie znajduje się przejście graniczne był dopiero za kilka godzin. W tym czasie chcieli zawieść do granicy taksówkarze za jakieś 8 USD (Autobus kosztował 1 USD). Jednak dowiedzieliśmy się, że jest jeszcze jeden dworzec autobusowy, z którego jeżdżą tylko autobusy do granicy, ale ten był o 2,5 kilometra od miejsca, w którym się znajdowaliśmy.
W jakimś banku spotkaliśmy gościa znającego angielski, był chyba dyrektorem tego banku, bo był nieźle ubrany i wszyscy mu się kłaniali. Zaproponował nam podwiezienie na ten dworzec swoim (chyba japońskim) samochodem. Po dotarciu na ten dworzec okazało się, że tu autobus także jest gdzieś późnym popołudniem. Więc nasz znajomy załatwił nam taxi (za tą sama cenę co z centrum), przed którą się tak kilka minut wcześniej dla oszczędności wzbranialiśmy. Nie mieliśmy wyjścia i aby dotrzeć w miarę wcześnie na granice musieliśmy pojechać tą taksówka. Było to jakieś 80 kilometrów po prostej dobrej drodze. Jechaliśmy starym irańskim samochodem niecałą godzinę. Równolegle do drogi widzieliśmy, po raz pierwszy w naszej podróży, przemierzające pustynie karawany obładowanych wielbłądów. Przy granicy kręciło się dużo wojska. Samą granicę widać bardzo dobrze bo jest zaznaczona potrójnym płotem z drutu kolczastego.
Na temat szczelności tej granicy zdania są rozbieżne. Według relacji jednego polskiego żołnierza, który był ochroniarzem w irańskiej ambasadzie w Warszawie a wcześniej był jakichś siłach w Iranie granica ta to: widziane przez nas płot czy zasieki z drutu kolczastego, obok nich droga, po jednej stronie drogi wysoki na kilka metrów nasyp a po drugiej głęboki na kilka metrów dół. Po tej drodze co 30 minut przejeżdża jeep uzbrojony w ciężki karabin maszynowy i strzela bez ostrzeżenia do wszystkiego co się rusza. Po za tym co jakiś czas przelatuje uzbrojony helikopter i mysz się przez ta granicę nie przeciśnie. Inna wersja usłyszana gdzieś w Iranie a może w Pakistanie mówi o tym, że owszem są zasieki ale całkiem niedaleko drogi przejeżdżają granicę ciężarówki przemytników. Przemytnicy są ponoć bardzo mocno uzbrojeni, mają układy i nikt ich nie zaczepia bo w państwie policyjnym nie wiadomo komu można się tym narazić, a wtedy zniknąć można na wieki.
Do granicy dotarliśmy koło południa. Taksówkarz wysadził nas przy wjeździe na teren przejścia. Zabrakło nam riali na zapłacenie za przejazd więc daliśmy gościowi dwa dolary. Chyba był jakiś niekumaty bo poszedł zapytać celnika czy będzie miał potem co z tym zrobić!!! Wrócił zadowolony bo dowiedział się, że to nawet trochę więcej niż mu się należało, pomachał nam i pojechał. Celnicy czy raczej coś w rodzaju straży granicznej wskazali nam mały autobus, który od ich posterunku dowiózł nas do budynku oddalonego o jakieś 600-700 metrów, w którym odbywała się odprawa. W budynku było raczej niewiele formalności, nie przeszukiwali nas też bardzo. Tubylców oczywiście trzepali dokładnie. Po wyjściu z budynku irańskiego przeszliśmy do części pakistańskiej. Tam staliśmy w kolejce z godzinę. Weszliśmy w końcu do bardzo skromnego biura a raczej murowanej komórki. Tam oficer spisał tylko nasze dane i nie mógł zrozumieć dlaczego tak wielu Polaków jeździ do Pakistanu. Oprócz mieszkańców rejonu to najwięcej Polaków w ostatnim czasie przekroczyło tą granicę. I rzeczywiście pokazał nam, że co kilka dni przejeżdżali tu jacyś Polacy. Poznaliśmy tych, z którymi jechaliśmy do Teheranu. Byli tu dwa dni wcześniej. Bagaży tu nie sprawdzali bo i co miałby ktoś wwozić tu z Iranu.

Pakistan


Po odprawie wyszliśmy i od razu dopadli nas handlarze walutą. Było ich kilkunastu i każdy miał w łapie kupę szmalu. Samych studolarówek mieli po kilkadziesiąt każdy. Kurs wymiany mieliśmy raczej dobry, jednak w Pakistanie kurs pozabankowy nie rożni się zbyt wiele od oficjalnego; jakieś 1-2 rupie różnicy na dolarze (1USD=52rupie pakistańskie).
Dalej naszym oczom ukazał się Taftan w całej okazałości. Trzeba powiedzieć, że irańsko - pakistańska granica to jak wschodnia granica cywilizacji. Wyjechaliśmy z bogatego i ładnego kraju niemalże do dzikusów. Na granicy skończyła się asfaltowa droga, murowane domy i normalne sklepy. Taftan to siedlisko domków ulepionych z gliny, rozwalających się sklepików i restauracyjek. Wszędzie brud i nieład. Wszyscy sklepikarze pokrzykiwali, aby coś u nich kupić. Wszyscy dookoła gapili się na nas jakby nigdy takich nie widzieli. Jak się potem okazało było tak przez cały ten kraj. Różnica między Iranem a Pakistanem była powalająca. Teraz już nie dziwiło mnie to jak Irańczycy mówili, że się Pakistańczyków boją.
Co ciekawe przed wieloma takimi lepiankami stały nowiutkie terenowe Toyoty. Prawdopodobnie należały one do przemytników działających na tym terenie. Sam widok był raczej mocno kontrastowy.
Większość tubylców ubrana była w durbany i długie, szare szaty. Inni ubrani byli w dominujący w Pakistanie strój, czyli luźne spodnie, długa do kolan koszula zapinana na kilka guzików przy szyi oraz haftowana zazwyczaj pięknie czapeczka. Strój z durbanem przydaje się szczególnie na pustyni; chroni przed ostrym słońcem a podczas silnego wiatru przed gorącym piaskiem lecącym w oczy.
Zaraz złapaliśmy ostatni odjeżdżający tego dnia autobus do Quetty. Odjeżdżał o 15.00 a jako, że była dopiero 14.00 poszliśmy coś zjeść. W jakiejś knajpie spotkaliśmy kilkoro Francuzów, którzy od miesiąca jeździli po Pakistanie. Jeden z nich tak się upodobnił do tubylców, że na początku myśleliśmy, że to rdzenny mieszkaniec tych ziem. Miał bródkę jak koza, kilkudniowy zarost, spieczoną twarz szaty tubylców i durban na głowie. Zamówiliśmy bardzo dobra baraninę w sosie, ryż i herbatę. Na herbatę każdy dostał mały przyrdzewiały trochę czajniczek i filiżankę, ale herbata była przepyszna. Baranina też, ale jak później zobaczyliśmy w Quecie wiszącą sztukę mięsa oblazłą przez milion much to więcej się na mięso w Pakistanie nie skusiliśmy się. Obiad ten kosztował coś ponad dolara od osoby.
Autobus wyruszył punktualnie ale przejechał jakieś 200 metrów i zatrzymał się. Staliśmy tak ponad godzinę. Sam autobus była całkiem fajny, miał dosyć wygodne siedzenia i brakowało w nim tylko kilku szyb. Między siedzeniami powsadzane były irańskie 20 litrowe termosy na przechowywanie lodu i napoi. Na dachu też było dożo bagaży. Jak się później okazało była tam benzyna w kanistrach. Załoga autobusu to kilka osób: kierownik i paru kierowców i mechanik. Kierownik był fajnym gościem; zdołaliśmy wytargować cenę po 150 rupii za osobę. Normalnie wszyscy, nawet tubylcy płacą po 200. Nosił też niesamowite okulary przeciwsłoneczne i fajnie zachowywał się oraz mówił. Po przeszło godzinie ruszyliśmy, nawet nie wiadomo po co tam staliśmy bo nic nie załadowano ani nikt nie wsiadł.
W tym czasie rozpętała się wichura; ostro wiało piaskiem po oczach, a widoczność spadła do kilku metrów jak podczas gęstej mgły. Wichura ta dosyć szybko ucichła i dalej jechaliśmy w ostrym pustynnym słońcu. Kilkukrotnie przejeżdżaliśmy kontrole na drodze i musieliśmy wypełniać jakieś świstki dla wojska czy też policji. Ich posterunki zazwyczaj umieszczone były w małych, kwadratowych lepiankach.
Podczas jazdy było okrutnie gorąco a przy drodze przez kilka godzin nie można było kupić nic zimnego. Woda, którą ze sobą zabraliśmy nagrzała się i była okropna, w ogóle nie gasiła pragnienia. Piliśmy ją po to by nie dopuścić do załamania bilansu wodnego organizmu. Po paru godzinach i ta woda skończyła się. Siedzieliśmy spoceni i okropnie brudni. Nasze ubrania były całe mokre, pot ściekał strumieniami, z czoła wlewał się prosto do oczu piekąc przy tym okrutnie. Po pewnym czasie już nie miałem siły go wycierać. Jeszcze nigdy nie przeżyłem takiego gorąca. Jedyne o czym człowiek mógł marzyć to woda, dożo wody, najlepiej cały basen.
I........spełniło się: po 4 godzinach morderczego gorąca zatrzymaliśmy się przy jakichś lepiankach i kierownik pyta czy idziemy się kąpać!!! Najpierw myśleliśmy, że albo go źle zrozumieliśmy albo sobie żartuje. Ale wszyscy ochoczo wybiegli z autobusu i gdzieś poszli więc poszliśmy za nimi. Gdy wyszliśmy za kilka lepianek naszym oczom ukazał się basen. No taki okrągły zbiornik z wodą średnicy 50 metrów, wokół którego poiło się kilka wielbłądów. Wszyscy pogonili się kąpać. I my także nie mogliśmy sobie takiej przyjemności odmówić. Po 4 godzinach w tym skwarze kąpiel była boskim uczuciem. ta woda była nam potrzebna jak bogom nektar. Po kąpieli poczułem się wiele lat młodszy i wiele kilogramów lżejszy; tak jakbym się na nowo narodził.
Po kąpieli nasi znajomi z autobusu zaprosili na herbatę do szałasu. Była to najlepsza herbata jaką kiedykolwiek piłem. Duże zdziwienie wywołało wrzucenie przeze mnie kostki cukru do herbaty. Pakistańczycy biorą kostkę cukru do ust i trzymając ją tam popiją herbatę. Picie herbaty w przydrożnych szałasach jest dla przemierzających pustynie prawdziwym rytuałem. Przygotowywana jest nad ogniskiem i rozlewana z żelaznego czajniczka do porcelanowych filiżanek. Herbata ta jest dosyć mocna i musze powiedzieć, że była to najlepsza herbata jaką kiedykolwiek piłem.
Wieczorem dojechaliśmy do jakiejś miejscowości. Autobus zatrzymał się przy meczecie i wszyscy poszli na wieczorną modlitwę. Dla nas była to okazja do tego aby znaleźć gdzieś cole. Niestety w żadnym z pobliskich sklepów nie było ani Coca Coli ani Pepsi. Ja wróciłem do autobusu, a spragniony Tomek pogonił na poszukiwania dalej i nie było go kilka minut. W tym czasie skończyły się modły i mieliśmy jechać. Troczę czekaliśmy i po jakimś czasie Tomek przyjechał tryumfalnie trzymając 4 butelki zimnej coli przywieziony przez jakiegoś młodego gościa na małym motorku. Za nimi biegła gromada krzyczących radośnie dzieciaków. Gdy odjeżdżaliśmy żegnała nas duża grupa nie tylko dzieciaków ale również młodzieży i dorosłych. Byłaby to dobra reklama coli na tle zachodzącego nad pustynnym miasteczkiem słońca.
Około 11 wieczorem zatrzymaliśmy się na jednym z nielicznych przy tej drodze zajazdów, gdzie była restauracja i parking. W tej restauracji jadło się na dużej macie wystawionej przed pomieszczeniem, w którym przygotowywano posiłki. Panowała bardzo rodzinna atmosfera; wszyscy ze sobą rozmawiali i byli w stosunku do siebie i do nas bardzo mili i uprzejmi. Większość ludzi uśmiechało się do nas, proponowali nam herbatę i spróbowanie posiłków, które jedli zazwyczaj wspólnie w kilkuosobowych grupach. Za ustęp na tym zajeździe robiła łączka za restauracją.
Z Taftanu do Quetty prowadziła początkowo dwupasmowa ale bardzo zniszczona droga, często poprzerywana dziurami, które samochody musiały omijać zjeżdżając z drogi. Potem droga się zwężyła, a wieczorem podczas silnego wiatru pozasypywana była zaspami piasku, przez które autobus przebijał się z niemałym trudem. W nocy w autobusie, w którym brakowało szyb było bardzo zimno i spaliśmy poodziewani we wszystko co się dało. Ja owinąłem się nawet karimatą, która skuteczne chroniła mnie od wiatru. Podczas jazdy tubylcy cały czas coś żuli a także palili i byli od tego nieźle naćpani. Bardzo chętni byli do wymiany różnych przedmiotów jak zegarki czy wisiorki. Częstowali nas też czymś co wyglądało jak jakiś kamień lub wyschnięte gówno, dawało się ssać i miało smak koziego mleka.
Wczesnym rankiem dotarliśmy do Quetty. Miasto położone jest na wysokości 2000 mnpm i otoczone jest łańcuchem gór. Na dworcu autobusowym stało kilka bardzo kolorowych autobusów. Gdy tylko autobus wjechał na dworzec obskoczył go tłum taksówkarzy oferujących swoje usługi świadczone na małych samochodach takich jak Suzuki Maruti. Z tyłu takiego samochodu znajdują się dwie ławki, na których mieszczą się po dwie osoby (Pakistańczyków więcej), a całość pokryta jest plandeką. Sam dworzec to po prostu duży zorany kołami „terenowych” autobusów plac. Z tego placu pojechaliśmy taksówką do dworca kolejowego. Było to dosyć daleko; jakieś kilka kilometrów. Miasto jest bardzo rozległe i poprzecinane jest siatką szerokich ulic. Jednak tylko nieliczne z tych ulic miały w miarę równą powierzchnię; większość z nich przypominało pustynne bezdroża. Ruch nawet koło 5 rano był dosyć duży. Gdy dotarliśmy na dworzec był on jeszcze zamknięty. Rezerwacje miejsc na pociągi dokonywało się biurze naprzeciwko dworca. Na samym dworcu były tylko kasy sprzedające bilety bez miejscówek. Widok pierwszego pociągu, który odjeżdżał z dworca załamał nas. W starych i zdezelowanych wagonach było tyle ludzi, ile tylko mogło się w nich zmieścić. A właściwie nie tylko w nich ale i również na zewnątrz, bo ludzie wisieli także przy drzwiach oraz na przegubach między wagonami. W tym momencie podjęliśmy decyzje: kupujemy droższy bilet z rezerwacją, wszak czekał nas długa podróż.
O godzinie 8 rano żołnierze oficjalnie otworzyli dworzec. Na trójkątnym stojaku powiesili żelazną belkę i uderzyli w nią kilka razy metalowym grubym prętem. Następnie zasiedli za biurkiem, które wnieśli wcześniej na dworzec. I tak siedzieli w kilku leniwie przyglądając się co się dzieje.
Sam dworzec miał dwa perony i był okropnie śmierdzący. Między peronami na torach leżała kupa gnijących śmieci. Wśród tego brudu i syfu było jednak coś co błyszczało jak perła w gównie: wiszące nad peronami duże telewizory.
Zanim żołnierze oficjalnie otworzyli dworzec podszedł do nas bardzo dumnie wyglądający Pakistańczyk z wyrazem twarzy okrutnym jak u tatarskiego hana. Wypatrzył nas z daleka i patrząc cały czas w przed siebie, szedł dumnie w naszym kierunku. Zapytał skąd jesteśmy. Jak dowiedział się, że z Polski to powiedział nam, że nienawidzi Anglików, i że Anglicy to brudasy, a Anglia to brudny kraj. Cały czas biła z niego szczera nienawiść do Angoli. Jego twarz o wyraźnych rysach, z wąsami i bródką nie zdradzała żadnych innych uczuć, a sposób w jaki mówił miał wbić nam na zawsze do głowy jego racje. A wszystko to odbywało się na zasyfiałym i śmierdzącym peronie. Kiedy skończył obrócił się i odszedł marszowym krokiem. Przez cały z reszta czas był sztywny i wyprostowany, jakby całe życie maszerował w jednostce reprezentacyjnej. Po kilku minutach powrócił równie dumnie jak odszedł i dał nam po dwie gumy do żucia oświadczając, że to od "Islamic Soldier" i wskazując palcem "two for you, two for you, two for you and two for you". Następnie dumnie jak poprzednio obrócił się i odszedł. Całe zajście w pewnych momentach wydawało się nam groźne bo nie wiadomo co to takiemu Islamic Soldier może odbić, ani też nie wiadomo ile takich fanatyków w pobliżu się kręciło.
Po otwarciu dworca chcieliśmy załatwić 50% zniżkę na pociąg dla studentów. Jednak biuro, gdzie się to załatwia wcale nie znajdowało się na dworcu. Znajdowało się ono jakieś pół kilometra od dworca, ale trafić do niego nie było ciężko. Biuro znajdowało się w starym budynku pamiętającym jeszcze Anglików i pewnie nie malowanym od tego czasu. W środku weszliśmy do dużego pomieszczenia, w którym urzędowało kilka osób. Przed każdym z nich stała stara ogromna maszyna do pisania. Wszystkie zapisy prowadzone były w starych wielkich księgach takich jak można zobaczyć w filmach o kolonizacji czarnego lądu. Urzędnicy ubrani byli w zachodnie koszule i elegancko przyczesani. Na wyposażeniu biura było też kilka wiekowych telefonów, wielkie, stare biurka i kilka wiatraków. Ściany podobnie jak cały budynek były czarne i na pozostałych jeszcze fragmentach tynku widniały kolonialne napisy. Oprócz nas zniżkę załatwiały tam dwie Japonki i dwóch Polaków. Okazało się, że byli oni przedstawicielami liczniejszej grupy krajanów. W biurze wypełniliśmy jakieś podania i bardzo szybko, bo już za niecałą godzinę mieliśmy papier uprawniający do zakupu biletów ze zniżką. Papier ten był jednorazowy i uprawniał do jednokrotnego zakupu biletu ze zniżką; był zabierany w kasie przy zakupie biletu. Do wydania tego papierka potrzebna była międzynarodowa legitymacja studencka.
Po załatwieniu zniżki poszliśmy kupić bilety na pociąg do Lahore. Tego dnia do Lahore wyjeżdżały dwa pociągi około godziny 11 i 13. Niestety na żaden pociąg na najbliższe 10 dni nie było wolnych miejsc w wagonach pierwszej klasy. Jako, że nie mieliśmy ochoty spędzić ponad doby w zatłoczonej drugiej klasie postanowiliśmy dać 10 USD łapówki w biurze rezerwacji. Urzędnik na widok dolarów uśmiechnął się i przeszukał listę rezerwacji. Znalazł nam 4 miejsca w przedziale wagonu pierwszej klasy, z tym że przez pierwsze 12 godzin mieliśmy jechać z jakimś gościem. Co ciekawe urzędnik wypisał nam bilety, ale łapówki nie wziął, tylko się przyjaźnie uśmiechnął. Bilety ze zniżka kosztowały po 320 rupii. Wyjechaliśmy drugim pociągiem około 13 godziny podobnie jak wszyscy Polacy, którzy tego dnia wyjeżdżali do Lahore. W sumie było nas kilkanaście osób ale tylko my jechaliśmy pierwszą klasą.
Przez wyjazdem poszliśmy jeszcze na zakupy. Kupiliśmy wodę, która kosztowała po pół dolara (za 1 USD można kupić 5 coli 0,25l). Przy okazji mogliśmy obserwować życie miasta. Na jednej z ulic zabito właśnie osła oprawiono i powieszono na haku tak aby zwabić potencjalnych kupców. Po chwili obsiadły go miliony much. Od tego momentu nie jedliśmy już mięsa w Pakistanie. W jednym sklepie tylko spotkaliśmy pomidory, które bardzo chcieliśmy mieć na długą drogę, ale sprzedawca wygonił nas ze sklepu i pomidorów nie mieliśmy. Natomiast wszędzie można było za niewielką cenę nabyć dorodne arbuzy.
Przed odjazdem naszego pociągu peron był pełen ludzi. Kiedy podjechał nasz pociąg znaleźliśmy nasz wagon i przedział. Okazało się, że mamy jechać z jakimś nie mówiącym po angielsku grubaskiem. Na początek uśmiechnął się do nas sympatycznie, ale z powodu trudności językowych do żadnej konwersacji podczas podróży nie doszło.
Sam pociąg był okropny. Miał wprawdzie przedziały ale był stary i zdezelowany. Drzwi do każdego przedziału zamykały się od środka. W każdym przedziale były dwa małe i zakratowane okienka, cztery duże miejsca do leżenia i zamykany kibel. No nasz nie do końca był zamykany, przynajmniej od zewnątrz. Drzwi od kibla musieliśmy przywiązywać sznurkiem bo kibel był brudny, śmierdzący i cały zasrany. Niestety nie była to dziura w podłodze typu azjatyckiego, a normalna europejska muszla. Nijak nie dało się go normalnie użyć, tak aby nie mieć z nim kontaktu. W kiblu było jeszcze lustro, ale tak stare i brudne, że ciężko było w nim cokolwiek ujrzeć oraz mały zlew i kran, z którego początkowo leciała bardzo ciepła woda. Podczas całej podróży mimo prób szczelnego zamknięcia kibla ulatniał się z niego gówniany zapach. Smród ten często mieszał się ze smrodem slamsów, ciągnących się wzdłuż torów, gdzie ludzie żyją na jednej kupie błota z wołami prosiakami i innymi zwierzętami. W przedziale były też dwa wentylatory, które początkowo dawały odrobinę wiatru. Cały przedział był bardzo mocno zakurzony. Początkowo myśleliśmy, że dawno nikt tam nie siedział i starliśmy go trochę, ale po kilku godzinach jazdy przez pustynie wszystko ponownie pokryte było kilkumilimetrową warstwą kurzu.
Zaopatrzeni sw jedzenie i picie wyjeżdżaliśmy z Quetty w 28 godzinną podróż. Gdy tylko pociąg wyjechał z miasta na pustynie co raz oplatały go tumany kurzu wdzierające się do środka przez małe, nie oszklone okienka. Zamiast szyb miały one kratę (trzy pręty) oraz zamykane żaluzje. Tumany piasku i kurzu były tak gęste, że momentami zasłaniały widok.
Dookoła rozpościerała się pustynia, jednak po obu stronach, na horyzoncie, widać było ciągnące się pasma gór. Z rzadka pojawiały się tylko małe osiedla ludzkie. Widok nie zmieniał się przez jakieś trzy godziny. Potem góry przybliżyły się i przez następne kilka godzin pociąg przeprawiał się krętymi górskimi szlakami pakistańskich kolei. W tym czasie w przedziale było okrutnie gorąco i sucho. Woda, która ze sobą zabraliśmy była gorąca i nawet na chwilę nie dawała ochłody, ani też nie gasiła pragnienia. Piliśmy ją bo wiedzieliśmy, że tak trzeba. Początkowo siedziałem na górnej leżance. Było tam bardzo duszno bo nie docierał wiatr wpadający przez okna, a wiatraki zawieszone u sufitu ledwo dało się wyczuć. No niech ktoś nie pomyśli, że pustynny wiatr dawał jakąś ochłodę; po prostu pozwalał przetrwać. Jedyną przyjemnością na jaka mogłem sobie pozwolić to ustawienie twarzy bezpośrednio przed wiatrakiem, no ale to tylko dopóki współtowarzysze podróży nie ochrzanili mnie, że zabieram wiatr.
Na początku zjedliśmy wielkie arbuzy, które kupiliśmy przed odjazdem. Zjadłem pół i zaraz pogoniła mnie sraka. Była tak szybka, że skierowałem ją wewnętrzną ścianę muszli zamiast w środek tak aby opuściła wagon. Wzmogło to smród i tak nieźle zasranego już kibla. Pozostawanie w pozycji wysokiego skoczka wymagało ode mnie w tych warunkach tyle wysiłku, że wyszedłem zupełnie zlany potem. Nawet wytarcie tyłka nie było łatwe bo cały był nie tylko obesrany, ale i spocony. Od tego momentu ze zdwojoną siłą marzyłem o prysznicu, ale jakże byłem zadowolony, że nic mnie już nie goniło.
Na obiad tego dnia zjedliśmy, kupiony jeszcze w Esfahanie, suchy już irański chleb, z dżemem.
Przez pociąg kilkukrotnie przeszła kontrola policyjna z wykrywaczami metali. Przeszukiwali i badali nie tylko nasze bagaże ale i cały przedział. Działo się tak dlatego, że w ostatnich tygodniach w Pakistanie zdarzały się zamachy bombowe na pociągi. Często także sprawdzano bilety i tożsamość podróżnych.
Kiedy wjechaliśmy w góry pociąg jechał wolno po krętych torach. Na trasie było wiele tuneli i małych stacyjek. Na większości z nich napisana była wysokość nad poziomem morza. Widok pustynnych gór był niesamowity. Wszystko z jednym piaskowym kolorze, ale za to różnorodność formacji skalnych oraz ich bezkresność sprawiały, że człowiek czuł się jak jedno małe ziarenko na tej bezkresnej pustyni. Pomiędzy skałami często spotkać można było wyschnięte rzeki i strumienie. W niektórych z nich były nawet jeszcze kałuże wody. Suche koryta niektórych rzek były bardzo duże co sugerowało, że i tu dociera czasem nie mały deszcz. Pustynne góry to jeden z najwspanialszych widoków jakie kiedykolwiek widziałem. Chciałbym kiedyś powrócić tam i przemierzyć je Jeepem.
Po kilku godzinach jazdy dojechaliśmy do jakiejś większej stacji i tam w końcu mogliśmy kupić coś zimnego do picia. Na peronie można było nie tylko się napić, ale i coś przekąsić. Potrawy były bardzo dobre i można się było nimi najeść. Podawane były takie same dania jak w restauracjach. Można je było zjeść na miejscu lub wziąć na wynos.
Postoje były zazwyczaj kilkunastominutowe; po czym maszynista trąbił i pociąg bardzo wolno wytaczał się z peronu. Dopiero w tym czasie większość pasażerów, którzy wyszli na peron wsiadała z powrotem do wagonów. Na stacjach można było też zmoczyć sobie głowę i chustki – ach co za rozkosz. W połączeniu z zimną colą – szczyt pustynnego szczęścia.
Większość tubylców bardzo nam się przyglądała. Obserwowali nas, gdy wychodziliśmy na peron, a także przez okna wagonu. Niektórzy tylko przechodzili i się gapili a inni bardziej zaciekawieni wręcz przystawali i się nam przyglądali. Pokazywali sobie coś, dyskutowali i dziwili się nie wiadomo czego. Ale rekordzistą był jeden młodziak jadący tym samym pociągiem a może nawet i tym samym wagonem, który wychodził na peron pogapić się na nas na każdej stacji.
W nocy też było bardzo gorąco. Spałem tym razem na podłodze. Na dodatek gdzieś w środku nocy przeżyliśmy nalot pcheł pustynnych czy czegoś takiego. Wpadła do przedziału chmura pcheł i zaczęła nas gryźć, włazić pod ubranie i dalej gryźć. Aby się od nich odizolować przykryłem się cienką firanką, którą wiozłem, z resztą, jako taka prymitywną moskitierę. I rzeczywiście nie dobierały się do mnie, ale było mi pod nią tak gorąco, że nie mogłem wytrzymać. Wybór pogryzienie czy podduszenie był naprawdę trudny. Kiedy już sobie poleciały spryskane różnymi detergentami i wyszedłem z pod firanki byłem jeszcze bardziej spocony niż po pamiętnym sraniu. Nie długo po tym nalocie wysiadł nasz współtowarzysz podróży zabierając ze sobą pięć wielkich walizek-skrzynek, które trzymał pod siedzeniami.
Nad ranem było tylko trochę chłodniej. Kiedy się obudziłem przejeżdżaliśmy właśnie przez wielką zaporę na Indusie. Była ogromna. Tory biegły po moście umiejscowionym tuż przed zaporą, tak że okna pociągu były na wysokości tafli wody opadającej z zapory w odległości jakichś 20-30 metrów od niej. Kiedy spojrzało się w dół widać było ogromne ilości spadającej z ogłuszającym hukiem wody. Nad miejscem spadku unosiła się chmura kropelek wody. Kiedy znajdowaliśmy się na środku zapory na lewo i na prawo widać było tylko spadające masy wody. Jeszcze nigdy nie widziałem nic tak olbrzymiego. Zapora miała z kilometr albo i lepiej i robiła niesamowite wrażenie, zwłaszcza w tak zacofanym i biednym kraju.
Na wschodnim brzegu Jndusu zmienił się krajobraz. Już nie była to bezkresna pustynia; zaczęły pojawiać rośliny i było zdecydowanie wilgotniej. Na te tereny dotarł już monsun i slumsy położone zazwyczaj przy torach stały się jedną wielką kupa błota. Pakistańskie slumsy to zazwyczaj gęsto położone chaty/szałasy zbudowane z belek, desek, fragmentów innych chat, płyt, szmat itd. W jednej zagrodzie mieszka kilkunastoosobowa rodzina. Wszędzie kręci się pełno brudnych i nie uśmiechniętych niestety dzieciaków. Najmniejsze z nich nawet nie mają gaci, a wszystkie są okropnie chude. Bawią się razem ze zwierzętami w błocie po kostki. Są to woły, kury a czasem czarne świnie. Przed „domami” stoją często zrobione z bambusa leżanki, na których leniwie siedzą biedacy i pewnie marzą o lepszym życiu. A wszystko to w skwarze słońca przy wielkiej wilgotności w oparach rozkładających się odchodów i śmieci. Najgorsze z nich wyglądają jak ujście szamba i podobnie też śmierdzą. Obrazek taki wcale nie jest rzadkością. Właściwie każde miasto tak wygląda a im większe tym większe są slumsy i tym większa bieda.
Na tym obszarze kraju jest wiele dużych i bardzo dużych miast. Zaludnienie też jest o wiele większe niż na pustynnym zachodzie. Na trasie z Karachi do Islamabadu założona jest nawet elektryfikacja. Widzieliśmy też pociągi, w skład których wchodziły nowe klimatyzowane wagony mające duże oszklone okna. Takie wagony jeżdżą tylko w kilku ekspresach.
Tego dnia na jednej ze stacji podszedł śmiało do okna jakiś gość i pyta skąd jesteśmy. Jak się dowiedział to wykrzyczał "Cześć Polaki !!!". Byliśmy w szoku. W samym środku tego skansenu przychodzi do nas prawie czarny tubylec i zajeżdża do nas po polsku. Po za tym zwrotem jak się okazało znał jeszcze parę słów, których nauczyli go podróżnicy podobnie jak my zmierzający tym szlakiem do Indii. Zanim wsiadł do wagonu zachowywał się dosyć głośno, więc zebrał się spory tłum gapiów, jednak wszyscy trzymali się w pewnej odległości. Gdy zobaczyli, że wszedł do naszego przedziału i nie pogryźliśmy go, podeszli pod same okna i gapili się na nas jak na małpy w zoo; z reszta przez kraty. No może też i dlatego, że byliśmy w samych spodenkach (skandal obyczajowy). Nasz znajomy Pakistańczyk pokazał nam wszystkie swoje adresy, które zebrał od przejeżdżających obcokrajowców i kolekcję zebranych od nich zdjęć. Także wymieniliśmy się adresami i dostał moje zdjęcie. Gość ten jechał z nami kilka stacji. Okazało się, że był pracownikiem kolei i pracował jako elektryk. Po za tym to znał dobrze angielski, ale był niepiśmienny, wszystkiego nauczył się ze słuchu. Prosił nas o napisanie mu kilku słów po polsku, ale powiedział, że brat mu to później przeczyta. W ogóle był bardzo gadatliwy i stylem gadki przypominał murzyna z amerykańskiej komedii; takiego Eddy Murphy’iego. Bardzo chętnie fotografował się z nami, no a szczególnie z dziewczynami. Obudził nas trochę w ten piekielnie upalny dzień. Po pół godzinie wysiadł na stacji gdzie pracował.
Jechaliśmy już ponad 24 godziny w okropnym skwarze i dowiedzieliśmy się od konduktora, że pociąg jest opóźniony kilka godzin. Po raz kolejny spotkaliśmy się z rodakami jadącymi tym samym pociągiem, tylko w economy class. W wagonach economy class nie było przedziałów. Miejsce do leżenia przysługiwało tylko posiadaczowi miejscówki przy oknie. Były tam wprawdzie rezerwacje miejsc, ale do wagonu wchodziło tyle osób ile było w stanie. Właściwie to nie tylko osób bo i kóz, kur jak również innego inwentarza, no i oczywiście całe góry tobołów. W takich właśnie warunkach jechali nasi ziomkowie, a trzeba dodać, że tylko kilkoro z nich zdobyło miejscówki, jednak solidarnie się zmieniali. Oprócz tłoku i niewygodnych siedzeń wagony te miały jedną zaletę: hulał po nich wiatr, którego tak bardzo brakowało w pozamykanych przedziałach first class. Jak widzieliśmy byli oni jeszcze bardziej wyczerpani niż my i nawet nie mieli siły narzekać. Ich twarze wyrażały to nadzwyczaj wyraziście: brudne, spocone lica, wyschnięte wargi, spuszczony wzrok i zero mimiki. Podobnie jak my na każdej stacji wypijali po butelce zimnej coli a do pociągu zabierali butelkę zimnej wody, która ledwie starczała do następnej stacji. Cola starczała zaledwie na kilka minut. Już w momencie jej picia czuło się jak kropelki wody pojawiają się na rękach, rosły w oczach a po kilkudziesięciu sekundach spływały strumieniami po rękach i czole. Te z czoła spływały prosto do oczu piekąc okrutnie. Na początku ocierałem czasem czoło rękawem od koszuli, jednak po jakimś czasie rękaw stał się mokry i nawet nie chciało mi się uczynić gestu ręką w kierunku czoła – było za wysoko.
Na całej trasie widzieliśmy na drogach wystrojone jak jarmark, przepiękne ciężarówki i autobusy, za którymi ciągnęły się tumany kurzu. Jedne i drugie zawsze mocno obładowane. Na dachach autobusów często podróżowało wielu pasażerów siedzących zazwyczaj miedzy górami worków i innych pakunków. Większość z tych autobusów to stare rozklekotane wraki, ale niektóre z nich to nowe, klimatyzowane autokary tak samo jednak wymalowane i obwieszone jak cała reszta. Innym często spotykanym środkiem transportu w Pakistanie są pick-upy wyładowane do granic możliwości. Na jeden samochód spokojnie wchodzą dwa tuziny ludzi.
Wieczorem około 19 dotarliśmy w końcu do Lahore. Dworzec w Lahore to okazały budynek z czerwonej cegły. Jest na nim kilkanaście niezwykle długich peronów i oczywiście tłumy ludzi. Przed dworcem dopadli nas goście oferujący noclegi. Większość Polaków poszło do jakiegoś znanego im ponoć hotelu za 5 dolców. My poszliśmy z gościem, który oferował nocleg za 50 pakistańskich rupii(1 USD). Powiedział też, że mieszkało u niego wielu Polaków i Czechów. Hotelik jego (Fort Lahore) był zaledwie 5 minut drogi od dworca. Droga do naszego hotelu po przejściu przez w miarę czysty plac przed dworcem wiodła po wąskich zasyfiałych uliczkach. Szliśmy omijając błoto i graty tarasujące drogę. Gapili się na nas wszyscy stojący przy ulicy. Ich wzrok ukazywał nienawiść do bogatych turystów, których rządy przez imperialną politykę pozbawiają ich środków do godziwego życia. Podobny wzrok można zobaczyć na filmach o recydywie. Każdy z nich z wielką chęcią opróżniły nasze kieszenie a i dobrał się do naszych koleżanek. W końcu doszliśmy do naszego hotelu. Nad drzwiami wisiał jakiś mały, stary i brudny szyld, na którym z trudem odczytać można było nazwę hotelu. Gdyby nie gość, który nas tu przyprowadził, nigdy byśmy tam nie trafili, nawet gdyby hotel był w przewodniku. Weszliśmy przez stare drzwi do jakiegoś budynku wcale na hotel nie wyglądającego. Na dole był ciemny kilkumetrowy korytarz. Na jego końcu było wejście na bardzo wąskie, drewniane, kręte schody. Na piętrze znajdował się hotel. Wnętrze pomalowane było na jasno zielony kolor. Jedno z pomieszczeń było biurem. W biurze tym było kilka krzeseł i biurko. Pod szybą tego biurka było wiele kartek z Europy, w tym także z Polski. Na kartkach tych były pozdrowienia dla kierownika hotelu. Kierownikiem i właścicielem był ten gość, który nas przyprowadził. Na miejscu pokazał nam też rekomendacje napisane przez Polaków mieszkających wcześniej w tym hotelu. Na ścianach wisiały jakieś mapy i foldery reklamowe Lahore i okolic. W zasadzie cały hotel składał się zaledwie z kilku pokoi. Wyposażenie pokoju obejmowało łóżko lub dwa i wiatrak. Całe wnętrze było oklejone plakatami zabytków Pakistanu. Niektóre drzwi do pokoi były własnoręcznie zbite z desek. W małym pomieszczeniu koło biura wystawiony był stolik i kilka krzeseł gdzie można było usiąść. Oprócz kierownika było tam jeszcze dwóch pomocników, z których jeden miał dosyć zbłądzony wzrok.
W końcu mogliśmy się wykąpać. Było to jedyne marzenie jakie ma człowiek po spędzeniu 30 godzin w pociągu, do którego co raz wpadały tumany kurzu, pchły i inne ustrojstwo, a temperatura sięgała 50 stopni. Gdzie wiatr z za okna parzył miast chłodzić. W hotelu były dwie łazienki. Jedna obok biura miała nawet glazurę i światło. Druga znajdująca się na dachu, wyglądała z zewnątrz jak wychodek. Miała drewniane drzwi zasłaniające człowieka od kolan do szyi. U góry były po prosu ucięte a u dołu wygnite. Nie miała światła, miała tylko rurę, z której leciała woda i to było najważniejsze. Kiedy zdecydowałem się z niej skorzystać nie wiedziałem jeszcze jak wygląda, zdziwiło mnie trochę tylko, że kierownik dał mi na drogę świeczkę. Na dachu był taras, na którym leniwie siedziała rodzinka właściciela. Jeden z siedzących tam gości znał angielski i pokazał mi tą „łazienkę” i dał instrukcję obsługi: jak zamknąć skutecznie drzwi, odkręcić wodę i gdzie postawić świeczkę. Mimo, że prysznic był syfiasty to jednak po wyjściu czułem się jak nowo narodzony.
Kiedy się już wszyscy wykąpaliśmy przyszedł pracownicy, abyśmy wpisali się do księgi meldunkowej i zapłacili za nocleg. Potem siedliśmy przy stoliku, aby wypić gorący kubek i herbatę. Wymieniano nam też wiatrak i w pewnym momencie Magda stwierdziła, że zginęły jej pieniądze – 300 USD. Była pewna, że zostały skradzione, wiedziała gdzie je wrzuciła i wyszła tylko na chwilę. W tym czasie kręcili się pracownicy. Przeszukała plecak – nie było ich nigdzie. Pracownicy udawali, że nic nie widzą.. Dla niej nie odzyskanie tych pieniędzy oznaczało powrót do kraju tuż z przed indyjskiej granicy. Była spanikowana. Zrobiliśmy aferę. Kierownik nie wierzył, ale wezwał pracowników na rozmowę i po jakimś czasie przyszli, wypytali nas jeszcze raz o szczegóły zajścia. Szef powiedział, że jak pieniądze były w plecaku to na pewno nadal tam a całe zajście jest wynikiem naszego zmęczenia. Zaproponował, że jeszcze raz przeszukamy, tym razem z nim plecak Magdy, a w wypadku gdyby pieniądze się nie znalazły, to nawet będzie gotów oddać je z własnej kieszeni. Przeszukania miał dokonać jeden z jego pracowników, taki kulejący kurdupel. Kiedy już się do tego zabierał zauważyliśmy w jego ręce kawałek folii. Był to woreczek, w którym Magda trzymała pieniądze. Złapała go za rękę i kradzież wyszła na jaw. Właściciel zjebał w swoim języku kurdupla i oświadczył, że ten od jutra wylatuje z roboty, a nas przeprosił. Od tego momentu mieliśmy się na baczności i wzmożyliśmy czujność. Obserwowaliśmy każdego, kto kręcił się w naszym pobliżu, a z pieniędzmi i dokumentami nie rozstawaliśmy się nawet na krok.
Po jedzeniu i całej aferze mogliśmy położyć się spać. Oczywiście drzwi zamknęliśmy dokładnie na rygiel. Po raz pierwszy od wyjazdu z Esfahanu trzy dni temu mogliśmy spać na łóżkach. Wprawdzie było bardzo gorąco, ale obrotowy wiatrak co chwilę łaskotał nas chłodnym strumieniem pomagając zasnąć.
Następnego dnia rano opuściliśmy hotel. Właściciel jeszcze raz nas przepraszał i zapewniał, że noga złodzieja więcej w jego hotelu nie postanie. Poszliśmy na plac przed dworcem, skąd odjeżdżają minibusy do granicy (Bus nr 12, kosztował 10 rupii). Szybko załapaliśmy busa Nissan, w którym z tyłu są trzy rzędy siedzeń i jeszcze jeden wzdłuż zaczynający się zaraz za odsuwanymi drzwiami. W środku jest bardzo ciasno. Do środka wchodzi kupa ludzi, a ci którzy nie wejdą do środka stoją w drzwiach trzymając się uchwytu przy dachu. Z tyłu siedzi chłopak sprzedający bilety i dający kierowcy sygnał do zatrzymania się i ruszania. Wysiadanie i wsiadanie odbywa się zazwyczaj jedynie przy zwolnieniu samochodu, a nie przy jego całkowitym zatrzymaniu, no chyba że wsiada lub wysiada kilka osób na raz. Dojazd do granicy trwał ponad godzinę. Cały przejazd przez Pakistan kosztował nas po 15 USD.

Indie


W końcu po 12 dniach drogi dotarliśmy do indyjskiej granicy. Granica jest bardzo długa i mieści się na niej wiele budynków. Jest tam ładnie, czysto i zielono. Jest to tylko przejście piesze i dziennie korzysta z niego kilka lub kilkanaście osób. Przez granicę przechodzą też towary, a właściwie są one przenoszone przez specjalnych tragarzy, z których każdy ma na ramieniu tabliczkę z numerem. Jest przy tym trochę roboty ba cała granica ma chyba z kilometr.
Po przekroczeniu bramy zawołał nas jakiś mundurowy do odprawy paszportowej. Tu poszło szybko: inny celnik zajrzał nam w paszporty i wskazał następne drzwi w niskim starym budynku. W niewielkim pomieszczeniu siedziało kilka osób: jakiś skośnooki i paru białych. Tak jak my z plecakami czekali na odprawę celną. W drzwiach stał jakiś gość. Po jego wyglądzie widać było, że to ktoś mało ważny. Po kwadransie wszedł oficer i kilku jego podwładnych. Usiadł za dużym, solidnym biurkiem i przystąpił do odprawy. Bagaże przeszukiwali jego ludzie, a on obserwował tylko co się dzieje leniwym wzrokiem nie wstając z miejsca. Celnicy skrupulatnie i powoli przeszukiwali każdą sztukę bagażu. W końcu przyszła nasza kolej. Z nieufnością spojrzeli na wiezione przez nas medykamenty i strzykawki. Wytłumaczyliśmy, że to ze względu na fatalny stan medycyny w Indiach. Większe kontrowersje wzbudziła mapa Indii. Oficerowi nie spodobał się przebieg granicy między Indiami i Pakistanem w spornym regionie Kaszmiru i mapy już nie odzyskaliśmy. Nasze protesty nie na wiele się zdały. Po sprawdzeniu wszystkich bagaży kazali nam iść i nawet nie było do kogo zgłaszać apeli o zwrot zagarniętego mienia bo został tylko jakiś żołnierzyk
Po przeszło półtoragodzinnej odprawie celnej mogliśmy przejść do następnego posterunku. Tym razem policja sprawdzała w swoich księgach czy nie mamy czegoś na sumieniu. Po kilku minutach odzyskaliśmy paszporty i mogliśmy przejść do podobnej kontroli tym razem przeprowadzanej przez pakistańskich rangersów. Rangersi urzędowali w oficjalnie odstrojonym budynku: duże godło, flagi państwowe itd. Przed wejściem stało na warcie dwóch rangersów w strojach galowych. Wyszedł do nas oficer, również w stroju galowym a także z szablą. Podał nasze paszporty siedzącemu obok przy stoliku podwładnemu. Ten odnotował nas w wielkiej księdze i mogliśmy iść dalej. Rengersi są jednostkami elitarnymi i w szeregach tej formacji spotyka się chłopów mierzących sobie po dwa metry wzrostu i nie mniej obwodu w klacie. Jeszcze jedna kontrola przed samą granicą sprawdzająca czy przeszliśmy wszystkie przewidziane kontrole i już przekraczamy bramę graniczną.
Jesteśmy w Indiach. Po 12 dniach podróży. Do dziś trwają sporty między mną a Tomkiem, który z nas pierwszy przekroczył graniczną linię, kto był pierwszym człowiekiem ze Świeradowa w Indiach (no tak nam się wydaje, bo nie znamy nikogo z naszej miejscowości, kto by był wcześniej w Indiach).
Teraz czekał nas czterogodzinna odprawa po stronie indyjskiej. Po lewej stronie stał całkiem nowy budynek. Poczuliśmy, że wyjechaliśmy już z zacofanego Pakistanu i myśleliśmy, że w Indiach cywilizacja będzie stała na wyższym poziomie. Kilka następnych dni zweryfikowało jednak ten odczucie. Takich budynków nie zobaczyliśmy już wiele w naszej podróży po Indiach. Weszliśmy do tego budynku i na dzień dobry czekaliśmy z pół godziny na jakiegoś urzędasa, który miał dać nam jakiś świstek do wypełnienia. Jak go nam już dał to ponownie zniknął na godzinę. Potem przyszedł i oświadczył, że wpisał by nas do swojej księgi, ale niema niczego do pisania. Musieliśmy dać mu długopis. W międzyczasie mogliśmy odświeżyć się w całkiem schludnej toalecie. Następnie czekaliśmy na prześwietlenie naszych bagaży rentgenem. Czekaliśmy, długo bo do maszyny wpadła mała małpa i wcale nie miała ochoty wyjść. Wyciągnięto ją dopiero po jakiejś godzinie i nasze plecaki mogły przejechać przez maszynę. Jako, że do Indii można wwieźć tylko 5 filmów do aparatu, a Olimpia miała 10, to ten urzędas, który wycyganił od nas długopis zaproponował przeniesienie nadwyżki. No, ale oczywiście nie za darmo – zatrzymał sobie jeden z nich.
Zaraz po prześwietleniu bagaży, na które czekaliśmy ponad godzinę i tak skrupulatnie je przeszukano. Nic nie znaleziono, więc odprawę celna mieliśmy za sobą.
Razem z nami granicę przekraczał jakiś stary Niemiec i Nepalczyk. Obydwaj udawali się na wspinaczkę do Nepalu, a wracali z Karakorum. Mimo, że było nas na przejściu kilka osób ten cholerny szkop za każdym razem chciał wpieprzać się przed nas w kolejkę. Po za tym nie rozumiał dlaczego ludzie uganiają się za forsą, skoro można sobie spokojnie jeździć po świecie. Hmm – ciekawe skąd miał pieniądze na te swoje wojaże.Zaraz po wyjściu z budynku znajdował się mały bank, w którym wymieniliśmy pieniądze (kurs chyba 43 rupie indyjskie = 1 USD). W całym banku pracował jeden urzędnik. Przy wymianie prawie nie wydał nam o 50 USD więcej niż powinien.
Dalej wpisała nas do swoich ksiąg jeszcze policja, a tuż przy samym wyjściu z terenu przejścia granicznego siedziało jeszcze dwóch żołnierzy. Jeden z nich powiedział:
- Dajcie mi 100 rupii !
- Dlaczego ? – zapytaliśmy
- Żebym miał dobry dzień. – odpowiedział i uśmiechnął się głupawo.
Wyśmialiśmy jego propozycję i poszliśmy. Przekroczyliśmy bramę przejścia i mogliśmy zacząć nasz tour po Indiach.
Od granicy prowadziła długa prosta droga. Zanim nią odjechaliśmy poszliśmy napić się pepsi w jednym z małych barów znajdujących się tuż za ostatnim szlabanem granicznym. Tu podszedł do nas jeden ze sprzedawców i zaprowadził do swojego stanowiska. Taki bar to mała budka i kilka stolików z parasolami przed nią. Po 6 godzinach spędzonych na samym przejściu i 12 dniach podróży z Polski pierwsza pepsi w Indiach smakował wyśmienicie. Był 23 lipca 1998 roku.
Z granicy do Amritsaru jest niecałe 30 kilometrów. Jak tylko wypiliśmy od razu jeden z taksówkarzy zaoferował swoje usługi. Jako, że cena dojazdu do samego Amritsaru była zbyt wysoka jak na nasz budżet, zdecydowaliśmy się dojechać 3,5 kilometra do najbliższej wioski, z której kursowały już kursowe autobusy do miasta. Właściwie to mogliśmy nawet przejść pieszo, ale chcieliśmy jak najszybciej znaleźć nocleg. Kiedy przyjechaliśmy do Attari autobus już stał. Był to stary pojazd odpowiadający standardem tzw. "ogórkowi" Było w nim trochę ludzi, ale znaleźliśmy jeszcze wolne miejsca. W autobusie oprócz kierowcy była bileterka. Bilet do Amritsaru kosztował 8 rupii.
Po godzinie jazdy dotarliśmy do centrum miasta. Dworzec mieścił się na małym i zabłoconym placu, na którym stało kilka autobusów. Po wyjściu z autobusu obskoczyła nas grupa rikszarzy. Jako, że z dworca do Złotej Świątyni, wokół której zgrupowanych było większość tanich hoteli było dosyć daleko wzięliśmy dwie riksze rowerowe. Wpakowaliśmy się na nie z naszymi bagażami. Był to nasz pierwszy przejazd rikszą. Było wspaniale, siedzieliśmy i z dumą spoglądaliśmy na tłumy ludzi przetaczających się przez ulice. Najpierw jechaliśmy szeroką dwupasmową ulicą. Pasy oddzielone były wysokim krawężnikiem. Przy ulicy znajdowały się szyldy znanych świtowych firm. W sklepach tych można kupić wszystkie zdobycze techniki. Potem skręciliśmy w dzielnice biedoty. Po brudnych ulicach kręciło się mnóstwo wychudłych i ubranych w strzępy szmat biedaków. Uliczki były wąskie, a przy nich były tylko małe, brudne restauracyjki i sklepy z podstawową żywnością (ryż i przyprawy).
Z tych uliczek wyłoniła nam się w końcu Złota Świątynia. Właściwie to budynki ją otaczające. Najpierw poszliśmy do biura informacyjnego dla turystów zagranicznych prowadzonego przez Sikhów. W środku było bardzo elegancko i działała klimatyzacja. Gdy wszedłem z zalanego upalnym słońcem dworu poczułem wspaniały chłód. Za to kiedy wyszedłem z powrotem na zewnątrz to tak jakbym spotkał się z gorącą falą uderzeniową. To było bolesne. Przez pierwszą minutę bolała i piekła mnie skóra, a potem stopniowo się przyzwyczaiłem. Cały byłem mokry z potu. Wypiłem pepsi, którą za kilka sekund mogłem zobaczyć w postaci kropli potu na moich rękach. Już podczas picia czułem zwiększone wydzielanie potu na przedramieniu i mogłem obserwować jak powiększają się kropelki potu. Potem są już tak duże, że się łączą i powstają z nich strumienie, te łączą się w jeszcze większe strumienie i w końcu po spłynięciu po palcach spadają na ulicę. I właśnie w tym momencie oddaję pustą butelkę sprzedawcy. I w tym momencie należałoby zacząć następna butelkę.
Jak dowiedzieliśmy się w biurze informacyjnym, trzy dni mogliśmy nocować w aśremie przy świątyni. W aśremie śpi się w kilkuosobowych salach na materacach. Na terenie całej świątyni nie wolno pić alkoholu, palić papierosów, używać narkotyków oraz okazywać uczuć płci przeciwnej, gdyż jest to według Sikhów uważane za skandaliczne i obraźliwe. Pobyt i nocleg był darmowy. Jest to wyraz sikhijskiej gościnności. Na środku podwórka domu dla pielgrzymów znajdowała się wspólna łaźnia (oczywiście osobna dla kobiet i mężczyzn). Z powodu okropnych upałów korzystaliśmy z niej bardzo często.
Zaraz po kąpieli wybraliśmy się na pierwszy obiad w Indiach. Nieopodal znaleźliśmy tanio, ale w miarę czysto wyglądającą restaurację. Zamówiliśmy ryż i cztery różne dodatki. To co jedliśmy było bardzo dobre, ale i bardzo ostre. Gdy po zjedzeniu piłem zimną pepsi czułem tylko bąbelki. Smaku nie czułem ani trochę. Obawialiśmy się ostrości hinduskich potraw i nie bez powodu. Nie dostałem żadnych niestrawności, ale tego dnia przy sraniu piekła mnie dupa – trzeba przyznać, że całkiem solidnie. Magda dostała tego dnia ostrej sraczki, która nie opuszczała ją przez następne 40 dni czyli do powrotu do Europy. No trzeba oddać sprawiedliwość, że czasem przechodziła jej na kilka dni, po to znów powrócić ze zdwojoną siłą. Były też pewne pozytywy – schudła kilkanaście kilo. Następne restauracje, w których jadaliśmy serwowały mniej ostre potrawy, albo się po prostu przyzwyczailiśmy. Niemniej jednak uważam hinduską kuchnię za najlepszą na świecie.
Hindusi mają tak wypalony smak, że koncern Coca-cola wypuściła dla nich specjalny napój Thumbs-Up o zwiększonej zawartości ekstraktu. Oprócz tego bardzo popularnym napojem jest na północy Indii mleko sojowe sprzedawane w butelkach podobnych do butelek Coca-coli.
Na początku naszej podróży po Indiach zwracaliśmy uwagę na wygląd i czystość restauracji, w których jadaliśmy. Oczywiście wybieraliśmy tylko te najtańsze. Z czasem jedliśmy wszędzie zwracając uwagę na to czy potrawy są przed podaniem smażone lub gotowane, a nie tylko odgrzewane. Nie piliśmy także nie gotowanej wody oraz lodu podawanego zazwyczaj do posiłków. Do najlepszych przygotowywanych przy ulicznych straganach posiłków należała samosa. Jest to rodzaj smażonego na oleju pieroga wypełnionego warzywami i przyprawami. W restauracjach jedliśmy zazwyczaj vegetable fried rice, sachi panir (rodzaj sera(twarogu) w sosie), vegetable biriani (ryż z warzywami), ciapati/roti (placki pszenne), paratha (pszenne placki z masłem i ziemniakiem lub grochem), masala dosa (naleśniki z soczewicy i mąki ryżowej nadziane warzywami), dhal (soczewica w sosie) i oczywiście thali. Tahli to danie podawane na tacy składające się z ryżu, kilka potraw warzywnych z curry oraz ciapati. Po thali zawsze podawany jest paan, czyli nasiona areki. Hindusi żują je zawsze po jedzeniu, nie tylko thali. Paan ma działanie orzeźwiające i wspomaga trawienie.
Tego dnia wieczorem poszliśmy do Złotej Świątyni. Przed wejściem na teren świątyni należało zdjąć obuwie i nakryć głowę. Na terenie świątyni nie wolno także okazywać uczuć płci przeciwnej. Złota Świątynia usytuowana jest na środku kwadratowego jeziora o boku 70 metrów. Prowadzi do niej Most Guru. Wokół znajdują się zabudowania należące do kompleksu świątynnego. Znajduje się tam parlament sikhijski, muzeum sztuki sikhijskiej, wieża zegarowa.
Przy wejściu na teren świątyni rozdawane było prasaad, ciasto dla pielgrzymów. Pielgrzymi wychodzący z sanktuarium na środku świętego jeziora obdarowywali nim wchodzących dopiero do środka. Ciastem tym karmili także duże, pływające w świętym jeziorze ryby. Ciasto było bardzo słodkie i smakowało jak nie upieczone, jednym słowem paskudztwo, ale święte. W świętym jeziorze kąpali się Sikhowie wierząc, że ich to uświęci i da im szczęście w życiu. Złotej Świątyni strzegą strażnicy. Każdy z nich wyposażony jest w dzidę.
Silhowie są narodem zamieszkującym głównie północno- zachodnie Indie. Oprócz religii wyróżniają się także wyglądem. W odróżnieniu od pozostałych narodów Indii są potężnie zbudowani. Łatwo ich odróżnić poprzez to, że nie obcinają włosów. Noszą długie brody a włosy chowają pod turbanem. Mają też zazwyczaj bardzo dumny wygląd. Są znacznie lepiej wykształceni i znają języki obce. Stanowią także trzon generalicji indyjskiej armii. Każdy Sikh nosi przy sobie kirpan - charakterystyczny sztylet oraz karre – metalową bransoletę.
Gdy zwiedzaliśmy świątynie, bardzo chętnie fotografowali się z nami sikhijscy pielgrzymi. Pochodzący często z małych miasteczek, rzadko odwiedzanych przez obcokrajowców, mieli okazję sfotografować się z białymi. Byli bardzo mili i chętnie rozmawiali z nami. Wyjaśnili nam wiele rzeczy, związanych z ich wyznaniem, narodem i Indiami w ogóle. Wszyscy Sikhowie są bardzo serdeczni i uczynni, przez co stali się przedmiotem żartów Hindusów, których zapamiętałem jako żebraków, naciągaczy i drobnych oszustów. Oczywiście nie wszystkich, ale taki pozostał stereotyp.Przez cały czas w świątyni rozlegały się śpiewy pielgrzymów. Były to proste śpiewy, lecz bardzo wciągały i podczas ich długiego i spokojnego słuchania można było wpaść w trans. Dzięki charakterystycznym sikhijskim ubiorom, rytuałom i śpiewom w świątyni panował niepowtarzalny nastrój. Dodatkowo w powietrzu unosiła się woń palonych kadzidełek.
Około godziny 22 rozpoczęła się, jak co dnia, ceremonia przeniesienia świętej księgi Sikhów Granth Sahib ze Złotej Świątyni do Akal Takhat – budynku sikhijskiego parlamentu. Księga przez cały dzień wyłożona była w świątyni pod różowym całunem. Ceremonia trwała ponad godzinę. Podczas uroczystości śpiewane były przez kapłanów wersety z księgi. Właśnie podczas tej ceremonii śpiew był najwspanialszy i tworzył bardzo podniosły nastrój.
Tego dnia wieczorem spotkaliśmy jeszcze dwie grupy Polaków. Jedni ze spotkanych podróżowali kilkanaście dni po Pakistanie. Mimo ciężkiego rozwolnienia jednego gościa, uważali, że to wspaniały kraj. Ja doceniłem to dopiero po powrocie do kraju, gdyż wtedy uważałem, że to najgorszy syf jaki może być.
Nasz drugi dzień w Indiach rozpoczęliśmy od posiłku rozdawanego pielgrzymom w przyświątynnej jadalni. Jadalnia to duża , w której rozwinięte były długie, cienkie płachty. Jak wszyscy pielgrzymi siedliśmy przed jedną z płacht, na podłodze. Najpierw przebiegł szybko chłopak rozdający talerze, następnie inny rozdający kubki na wodę. Następnie przeszło dwóch gości rozdających ciapati. Aby dostać placki należy złożyć ręce tworząc z nich formę talerza. Następnie przebiegło dwóch gości rozdających soczewicę. Jeden z nich niósł wiadro z pokarmem a drugi szybko chochelką rozlewał go na aluminiowe talerze. Na koniec przebieg ktoś rozlewający wodę do kubków. W jadalni znajdowało się kilkadziesiąt osób. Po posiłku wszyscy wychodzili, a do jadalni wchodziła następna grupa, która w międzyczasie nazbierała się przed salą.
Po śniadaniu poszliśmy na spacer po ulicach miasta. Cały czas nagabywani byliśmy przez rikszarzy i sprzedawców. Żebracy prosili o bakszysz. Bakszysz jest nie tylko jałmużną, także łapówka jest tak nazywana. Jeden z rikszarzy jeździł za nami kilka godzin zanim doczekał się na kurs. Ale widać był zadowolony bo umówił się z nami na dzień następny, mimo że zarobił tylko 20 rupii. Po południu zwiedziliśmy Ogród Rama (Ram Bagh). Jest to ładny, zielony skrawek miasta, gdzie nie jest bardzo spokojnie i nie kręci się wiele ludzi. Po za tym nic godnego szczególnego polecenia. Wieczór spędziliśmy w Złotej Świątyni napawając się jej niepowtarzalną atmosferą i posilając soczewicą w przyświątynnej jadalni. Wieczorem cała obita złotem świątynia prezentuje się szczególnie pięknie w światłach, stojąc po środku jeziora.
Kolejnego dnia opuszczaliśmy Amritsar. Ponieważ miejscówek na pociąg do Delhi już nie było postanowiliśmy pojechać autobusem. Drugim powodem było to, że autobus był tańszy. Gwarantował ponadto wygodne siedzenia. Po za tym legendy o warunkach w indyjskich pociągach i nasze doświadczenia z Pakistanu nie zachęcały do podróżowania tym środkiem transportu.
W Indiach istniała dobrze rozwinięta sieć przewoźników autobusowych. Większość autobusów nie była niestety wyposażona w klimatyzację. Te, które miały były odpowiednio droższe. Po drogach kursowały autobusy z miejscami do leżenia. Były to charakterystyczne indyjskie autokary wyposażone w piętrowe leżanki zamiast siedzeń. Cena ich była nie dużo większa od normalnych autobusów.
Autobusem wyruszyliśmy późnym wieczorem. Oprócz nas jechała jeszcze jedna grupa Polaków, w sumie było nas 10 osób. Droga do Delhi zajęła nam całą noc. Na początku zatrzymywaliśmy się często zabierając po drodze kolejnych pasażerów. Jeden z takich postoi, jeszcze na obrzeżach Amritsaru, trwał około godziny. Ciekawym było to, iż nikt nie protestował, nikt oprócz nas nie pytał co się dzieje – dlaczego nie jedziemy. Sytuacja taka powtarzała się wielokrotnie podczas naszej podróży po Indiach. Kiedy ktoś z podróżników zawieruszył się na postoju lub po prostu poszedł coś załatwić wszyscy czekali w spokoju aż wróci bez jakichkolwiek oznak zniecierpliwienia.
Koło północy zatrzymaliśmy się jeszcze na kolacje, w jednym z licznych przydrożnych zajazdów. W zajeździe było kilka bardzo podobnych restauracyjek. Niektóre udostępniały nawet sracz. Sracz to dobre określenie, bo do zamykanej na drut, brudnej i śmierdzącej dziury w betonie, do której często pomiędzy stojącymi szczynami prowadziły cegły, określenie toaleta raczej nie pasuje. Do spłukiwania pozostawionych fekaliów stała nieduża zardzewiała puszka. Co gorsza, hindusi nie używający papieru toaletowego, używali jej także do obmycia ręki, którą się podtarli.
Do Delhi dojechaliśmy około 9 rano. Autobus zatrzymał się koło Czerwonego Fortu. Za wydanie bagaży z bagażnika kierowca zażądał po 5 rupii zapłaty. Po kilkuminutowej bezskutecznej kłótni z obsługą autobusu. Zaczęliśmy na siłę, sztuka po sztuce, wydzierać nasze plecaki. Poszło nam dosyć dobrze: było nas po równo, ale my w sumie ważyliśmy ze dwa razy więcej od naszych przeciwników – małych szczypiorków – jak określaliśmy hindusów. Walczyliśmy o swoje, ponieważ na bilecie mieliśmy zagwarantowany darmowy przewóz bagaży. Potem rozpoczęła następna przeprawa. Rikszarze koniecznie chcieli sprzedać nam swoje usługi, ale byliśmy twardzi i kilkukilometrowy odcinek do Pahargandźu, gdzie mieściły się tanie hotele, przeszliśmy na piechotę. Pewnie pojechalibyśmy rikszą, ale ceny w stolicy były kilkukrotnie większe niż w Amritsarze.
Ulice, którymi szliśmy były bardzo zatłoczone. Praktycznie cały czas musieliśmy przepychać się między ludźmi. Na ulicach jedni gdzieś podążali, inny stali a jeszcze inni siedzieli. Po ulicach jeździło pełno rowerów i riksz. Nad wąskimi ulicami wisiała plątanina miliona kabli elektrycznych. Nie wyobrażam sobie tego, że ktoś się w tej pajęczynie rozeznawał. Jednak w razie częstych awarii udawało się prąd ponownie włączać – cud! Większość sklepów wylewała się na chodniki i ulice dodatkowo utrudniając przejście. Poza sklepami wzdłuż ulic ciągnęły się stragany. Obok straganów i sklepów z żywnością leżały góry odpadów. Jedynymi koszami na śmieci są w Delhi święte krowy. Krowa taka zjada wszystko co leży na ulicy, dopóki nie zapcha żołądka plastikowymi śmieciami. Wtedy naturalna śmieciarka zdycha i nie ma w tym nic ze świętości. Święte krowy kręciły się bezpańsko po ulicach i nikt nie zwracał na nie uwagi. Jak tylko jakaś zaczynała wyjadać coś ze straganu była delikatnie odganiana. Nikt świętych krów nie przeganiał brutalnie, ale i nikt takiemu zwierzęciu nie pomógł w razie potrzeby. Widzieliśmy święte zwierze z połamanym, prawdopodobnie w zderzeniu z samochodem, rogiem. Cały pysk tej krowy ociekał krwią i nikt nie zwracał na to uwagi. Inna wlokła za sobą kopyto trzymające się na kawałku skóry. Ludzie, których spotykaliśmy widzieli nawet krowę, której zwisał wyszły tylko do połowy podczas porodu, gnijący już płód.
Po godzinie drogi dotarliśmy na Pahargandź. Jest to ulica koło dworca kolejowego New Delhi, wzdłuż której znajduje się wiele hoteli. Jest to dzielnica, gdzie spotykają się podróżnicy z całego świata. Jest to także wielki targ, na którym sprzedaje się wiele pamiątek z całych Indii. Najtańszy hotel (Kiran Guest House) jaki znaleźliśmy kosztował po 160 rupii za dwuosobowy pokój. Mieszkaliśmy w dwóch pokojach na 4 piętrze. Ponieważ budynek był wysoki i bardzo "cienki" były to jedyne pokoje na piętrze. Na piętrze była jeszcze łazienka i balkon, z którego rozciągał się widok na całą okolicę.
W ciągu czterech dni spędzonych w Delhi temperatura była najwyższa wciągu całej naszej podróży. Wypijaliśmy litry wody i coli. Skóra piekła i oddychało się bardzo ciężko. Kąpaliśmy się bardzo często. Niestety woda gromadzona była w czarnych baniakach umieszczonych na dachu budynku i była gorąca. Zimna woda była tylko marzeniem. Nawet w nocy było tak gorąco, że kąpaliśmy co kilka godzin, bo nie dało się spać. Po nocnej kąpieli przez kilka minut czułem przyjemny chłód stojąc na balkonie przy lekkim wietrze. Niestety w ciągu kilku minut krople wody ustępowały miejsca kroplom potu i chwile rozkoszy mijały. Od tych zmian temperatury pochorowaliśmy się. Przez dwa dni leciała mi żółta maź z nosa. Nie było natomiast w tych warunkach problemów z wygrzaniem choroby.
Na Main Bazaar, głównej ulicy Pahargańdźu, były dwa sklepy z polskimi szyldami: "Sklep u Miśka" i "Sklep dla Polaków". Niestety, w żadnym z tych sklepów nie można było dogadać się po polsku.
Pierwszego dnia pobytu w stolicy Indii poszliśmy zwiedzić Wielki Meczet. Na teren meczetu nie można wejść w krótkich spodenkach, więc przed wejściem dostałem kawał materiału do owinięcia się. Meczet jest rzeczywiście wielki i robi wrażenie. Nad meczetem lata mnóstwo gołębi. Po placu modlitw chodziło się na bosaka po wąskich dywanach, gdyż posadzka była zbyt nagrzana, aby dało się po niej stąpać. No niektórzy hindusi chodzili.

I na tym się na razie to opowiadanie kończy.