ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Bałkański tygiel czyli Longinada - wyprawa rowerowa

Autor: Sebastian Markiewicz
Data dodania do serwisu: 2004-02-12
Relacja obejmuje następujące kraje: Chorwacja, Czarnogóra, Bośnia, Hercegowina, Albania, Słowacja, Bałkany
Średnia ocena: 6.01
Ilość ocen: 1085

Oceń relację

BAŁKAŃSKI TYGIEL, CZYLI LONGINADA
WYPRAWA ROWEROWA
CHORWACJA, CZARNOGÓRA, BOŚNIA I HERCEGOWINA, ALBANIA ORAZ TROCHĘ SŁOWACJI – WYPRAWA ROWEROWA
21 SIERPNIA - 7 WRZEŚNIA 2003

Trasa zapowiadała się na trudną od samego początku, Longin zresztą dał temu wyraz w zapowiedziach przedwyjazdowych, w których uprzedzał, że trasa jest dla starych wyjadaczy, w pierwszej kolejności tych, którzy na Longinady już jeździli. Na spotkaniu przedwyjazdowym została nam zaprezentowana mapa fizyczna Czarnogóry, głównego celu wyjazdu, która była na tyle brązowo - czarna, że niektórzy z nas mieli zastrzeżenia, co do swojej poczytalności przy podejmowaniu decyzji o uczestnictwie.
Pojechać zdecydowało się 15 osób, dwie z przyczyn losowych jednak nie wyjechały, tak więc do pociągu Batory wsiedliśmy w 13 osób.
Wysiedliśmy w Żilinie na Słowacji, gdzie przesiedliśmy się w pociąg do Bratysławy. Do stolicy naszych południowych sąsiadów dojechaliśmy rankiem, mieliśmy dużo czasu na jej zwiedzenie, gdyż dopiero ok. godz. 16 wyruszał pociąg do Splitu.
Na początku pojechaliśmy pod Pałac Prezydencki, gdzie mieliśmy możność zaobserwowania zmiany warty. Potem udaliśmy się na zamek, z którego podziwiać można panoramę całej Bratysławy. Było bardzo gorąco. Następnie skierowaliśmy swe koła na bratysławską starówkę, na której obejrzeliśmy to i owo, a nawet zjedliśmy obiad.
Pociąg do Splitu charakteryzował się tym, że można nim przewozić samochody w specjalnych wagonach. My mieliśmy co prawda tylko rowery, jednak formalności z ich przewozem było chyba tyle samo, co z samochodami. Trzeba było wypisać imię, nazwisko i adres posiadacza, markę i model roweru, jego numer (nie wszyscy takowy mieli, więc ktoś, nie pamiętam już kto, podawał swój numer telefonu), a wszystko to w nagrzanej do niemożliwości kanciapie konduktora, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że spieszył się przy zapisywaniu tego wszystkiego. O ile temperatura na zewnątrz pociągu sporo przekraczała 30 stopni w cieniu, to i tak po wyjściu z tego pomieszczenia na słońce, można było odnieść wrażenie wchodzenia do lodówki. A pan konduktor nawet nie był spocony.
Podróż do Splitu (przez Węgry) trwała 17 godzin. Dopóki nie zapadł zmrok, na górnej leżance było gorąco, nie do wytrzymania pomimo otwartych okien, tak w przedziale, jak i na korytarzu. Świt powitał nas przepięknymi widokami chorwackich gór i wtedy zdaliśmy sobie sprawę na co się porwaliśmy.
Gdy dojechaliśmy do Splitu, słońce prażyło już niemiłosiernie, a przecież było jeszcze dosyć wcześnie. W bramie dworcowej dokonało się zebranie składki i ruszyliśmy zwiedzać Split. Nigdy wcześniej nie widziałem na żywo palm, trzeba było więc się sfotografować pod takową.
Kto był, ten wie, że cała starówka Splitu jest ogromnym byłym pałacem cesarza Dioklecjana, a jej uliczki były niegdyś korytarzami w tym pałacu. Chodziliśmy tam indywidualnie, rowerów pilnowało się na zmianę. Wchodziliśmy na widoczną z całego Splitu wieżę, skąd rozcpościerał się widok na całe miasto. Potem zapragnęliśmy wykąpać się w Adriatyku, trochę trwało zanim znaleźliśmy dogodne do tego miejsce (w porcie zresztą), ale się udało. Nie pływałem nigdy przedtem w tak słonej wodzie. Nie za bardzo da się nurkować, bo woda wypycha ku powierzchni, można za to położyć się czy to na plecach, czy na brzuchu i leżeć na wodzie jak na materacu. Pomimo tego, że kąpaliśmy się w porcie, przejrzystość wody była spora.
A potem płynęliśmy 3 godziny ogromnym, pięciopokładowym promem na wyspę Korczula. Rowery spoczywały tam, gdzie samochody, na najniższym pokładzie. My zaś szukaliśmy dogodnego miejsca do ugotowania obiadu. Znaleźliśmy osłonięte od wiatru miejsce i zaczęliśmy gotować makaron na butli. Butlę woził tym razem Szymon.W pewnej chwili przyszedł ktoś z obsługi statku i pokazując na butlę mówił coś po serbsku. Nie wiem dokładnie co, ale na pewno chodziło mu o to że gotowanie na statku jest zabronione. Potem przeszedł na angielski i mówił, że jest to bardzo niebezpieczne i żebyśmy zgasili butlę. Udawaliśmy, że nie rozumiemy o co chodzi, więc facet powiedział "finito amigos" i butlę zakręcił. Widmo głodówki zajrzało nam w oczy, ale facet zaprowadził Longina z garem do kuchni okrętowej, gdzie pozwolono nam makaron ugotować. Do makaronu były winogrona i śmietana.
W drodze na Korczulę prom miał "międzylądowanie" na wyspie Hvar, a do celu dopłynął, kiedy robiło się już ciemno. Wysiedliśmy w Velkej Luce i ruszyliśmy w noc. Longin zaplanował nocleg we wsi Prigradica nad morzem, ale skręciliśmy z szosy głównej nie w tę ścieżkę co trzeba i po kilkunastu a może kilkudziesięciu minutach przedzierania się stało się jasne, że to nie jest właściwa droga, i postanowiliśmy zostać tu na nocleg, zwłaszcza że wypatrzyliśmy kilka płaskich miejsc. Było ciepło, 23 stopnie, więc nie rozstawialiśmy dużego namiotu, tylko położyliśmy się na folii. Ze względu na panującą suszę ogniska nie rozpalaliśmy.



Rano Longin obudził nas stwierdzeniem: "ale te cykady drą mordy". Rzeczywiście, cykanie cykad było bardzo głośne, poza tym obudziliśmy się mokrzy od rosy. Okazało się, że jesteśmy w oliwnym gaju. Oprócz oliwek (których owoców zresztą nie było) rosły figi i granaty, które akurat miały owoce. Śniadanie było więc zapewnione. Gaje podzielone były na działki - sektory kamiennymi murkami. Już chwilę po tym, jak słońce wyszło zza lasu zrobiło się niesamowicie gorąco. I tak już miało być przez większość czasu.
Nocna jazda po wertepach nie pozostała obojętna dla mojego roweru - okazało się, że stoi na flaku. Tak więc pierwsza dętkoza na trasie.
Porządniejsze śniadanie postanowiliśmy zjeść w najbliższej miejscowości. Ruszyliśmy w kierunku szosy i mieliśmy możliwość obejrzenia naszej nocnej trasy. Było z górki, więc dojechałem do szosy bez pedałowania, lecz tam okazało się że znowu mam w dętce kiszkę. Robert pomógł mi zmienić dętkę, wszyscy pojechali do pobliskiej miejscowości Blato, a mnie jakoś bardzo ciężko się jechało. Trzecia kiszka. Obejrzeliśmy dokładnie oponę, czy nie siedzi w niej jakiś kolec, nic nie było, obręcz była w porządku i do tej pory nie wiem dlaczego te dętki pękały. Zwłaszcza, że do końca trasy żadnych przygód z dętkozą już nie miałem, nie musiałem nawet dopompowywać kół. W Blato zjedliśmy śniadanie w miejscu, które było czymś w rodzaju parku miejskiego. Potem ruszyliśmy dalej główną szosą. Droga prowadziła raz w górę, raz w dół, lecz nawet szusując 50 na godzinę nie można było się ochłodzić, bowiem powietrze stało w miejscu, a wiatr wytwarzany przez własny pęd był gorący. Przy drodze rosły winogrona, które trochę gasiły pragnienie i dostarczały jakieś ilości kalorii.
W miejscowości Cara odbiliśmy z głównej szosy na drogę boczną, bardziej widokową, z której mogliśmy podziwiać przepiękną zatokę Pupnatska Luka. Na tej drodze można było poznać, jakie mogą być bałkańskie drogi. Kiedyś, dawno temu, był tam asfalt. Teraz droga składała się głównie z dziur. Odcinkami pojawiało się coś w rodzaju gładkiego pasa szerokości trzech opon rowerowych, po którym to pasie można było w miarę gładko jechać, pod warunkiem, że udało się utrzymać w miarę prosty kurs jazdy na drodze o ponad dziesięcioprocentowej pochyłości. Pas ten był po lewej stronie "jezdni", jednak ruch na niej był znikomy. Zresztą i tak gdy coś jechało trzeba było stawać nad krawędzią urwiska lub przytulać się do skały na poboczu, szerokie to bowiem nie było. Do wymijania się samochodów były specjalne mijanki.
Mordęgę przy podjeżdżaniu, tudzież podprowadzaniu roweru tą drogą, wynagradzał widok na wspomnianą już zatokę, którą objeżdżaliśmy i obchodziliśmy z trzech stron. Widoki na korczulańskie góry też były niczego sobie.



Potem wjechaliśmy z powrotem na główną szosę Korczuli i zjechaliśmy do miejscowości Pupnat. Pić mi się chciało niemiłosiernie, zajechałem więc przed pierwszy dom, przed którym dojrzałem ludzi i poprosiłem o wodę. Była akurat pora sjesty, a na tym podwórku siedziało za stołem kilkanaście osób, winko się lało... Dostałem 2 litrową butlę wody z lodem. Pod knajpą poczekaliśmy na resztę, a kiedy wszyscy już przyjechali postanowiliśmy ugotować obiad. Wodę wzięliśmy od barmana, kupiliśmy też parę piw. Momentami z knajpki dobiegały takie odgłosy, że można było obawiać się tam wejść, jednak to były tylko zwykłe, karciano - piwne dyskusje Chorwatów. Obiad gotowaliśmy na kamiennych schodkach, a tuż obok miejscowi grali w bocce, lub w coś podobnego. W każdym razie rzucali kulami. Teren do gry zrosili uprzednio wodą z węża, z której my potem skorzystaliśmy do umycia siebie i garów.
Potem pojechaliśmy, a właściwie zjechaliśmy do miejscowości Korczula, gdzie urodził się Marco Polo. Nie mieliśmy zbytnio czasu na jej zwiedzanie, zobaczyliśmy bramę imienia słynnego podróżnika, widok z murów na zatokę i popędziliśmy na przystań, gdzie załadowaliśmy się na mały, ciasny prom, którym po około 20 minutach dopłynęliśmy na półwysep Peljesac, do miejscowości Orebic.
Jak to zwykle bywa, w Orebicu zapadał już zmrok, a przed nami droga długa. Podobno widoki w okolicach tego miasteczka piękne są, nam nie dane ich było oglądać z powodu ciemności. A droga ciężka była przez pierwszych kilkanaście kilometrów. Typowe serpentyny, ciemno i pod górę, musiałem co i raz zsiadać z roweru, bowiem płuca i nogi odmawiały posłuszeństwa. Czasem mrok rozświetlały reflektory nadjeżdżających czy to z przodu, czy z tyłu samochodów, które też w tych warunkach za szybko jechać nie mogły. Na jednym z ostrzejszych momentów podjazdu minęły nas dwie dziewczyny na rowerach z sakwami, które oznajmiły nam, że: "long way to go..." Kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę odpoczynku, zasapana Agnieszka Kowalska powiedziała "Uff... jeszcze tylko trzynaście dni..."
Ale jak wiadomo po każdym podjeździe musi nastąpić zjazd. Tylko że zjeżdżać po serpentynach nocą też nie jest łatwo, nawet jak się ma światło z przodu, a z tym, jak wiadomo, różnie bywa. Dobrze jest jechać za samochodem, bo co by nie mówić o szalonej jeździe bałkańskich kierowców, to nocą są trochę ostrożniejsi, a i światła stopu posiadają, wiadomo więc, że zbliża się zakręt. Trzeba tylko mieć nadzieję, że żadna dziura ani kamień na drodze się nie pojawi, bo i tak zauważyć się nie da, zwłaszcza przy sporych prędkościach. Trochę strachu można się najeść, kiedy wyprzedza nas nocą autobus albo TIR, mając świadomość, że 30 cm w prawo jest przepaść oddzielona wątłą barierką albo nieoddzielona niczym, a 30 cm w lewo ważący kilkadziesiąt ton pojazd. A już najlepiej jest wtedy, kiedy naszą dość ściśniętą przy nocnej jeździe grupkę taki kolos wyprzedza, a z naprzeciwka jedzie drugi taki sam.
Zjechaliśmy do miejscowości Trstenik, gdzie Longin zaczął rozglądać się za noclegiem. Trzeba też wspomnieć, że nadpalił przy tym zjeździe trochę podeszwy, bo jak sam stwierdził, jego rower hamuje tylko wtedy, kiedy pochyłość zjazdu nie przekracza 8%, powyżej tego musi już hamować nogami.
Trstenik był dosyć małą miejscowością, z nadmorskimi knajpkami i nie zanosiło się że będzie gdzieś miejsce do przenocowania, i że trzeba będzie jednak udać się na kemping. Jednak po dłuższym rekonesansie nasz przewodnik miejsce znalazł, trzeba było troszkę przez krzaki się przedrzeć, a za nimi była osłonięta, kamienista plaża, nazwana później plażą AGD ze względu na mnogość zardzewiałych pralek, lodówek i innych tego typu sprzętów tam zalegających.
Namiot był rozstawiony, niektórzy z nas spali jednak na zewnątrz i słusznie, gdyż rosy na plaży nie było. Przy porannnej kąpieli Julian wyłowił żywą rozgwiazdę. Pływać w Adriatyku trzeba w specjalnych butach (jeśli ktoś ma, ja nie mam, więc pływałem w sandałach) z uwagi na jeżowce obficie występujące na przybrzeżnym dnie. Nurkując można je zaobserwować.
Tego dnia zamierzaliśmy dojechać do Dubrownika. I dojechaliśmy nawet przed zapadnięciem całkowitych ciemności, mimo że do pokonania było 95 km. Najpierw trzeba było przejechać drugą połowę Peljesaca, gdzie w dalszym ciągu obficie przy drodze rosły winogrona. W drugiej połowie dnia wyjechaliśmy na magistralę adriatycką, główną drogę wzdłuż wybrzeża Morza Adriatyckiego, ciągnącą się od Triestu aż do Ulcinja w Czarnogórze. Trasa ta jest bardzo ruchliwa, więc przyjemność z jazdy mała, a przejechać nią trzeba było prawie 60 km. I jak to na Bałkanach, nigdy po płaskim, tylko albo ostro pod górę, albo analogicznie w dół. I cały czas piękne widoki na morze i na góry. Dziwny zwyczaj Chorwatów (w Czarnogórze tego nie zaobserwowałem) - przy drodze co i rusz leżą wyrzucane z samochodów butelki po napojach, z tym, że nigdy nie dopite do końca. Zawsze w tych butelkach, z reguły zakręconych, było trochę napoju, zdarzało się że nawet pół butelki. Może jest to jakaś tradycja? Ja w każdym razie łakomie na to spoglądałem, zwłaszcza gdy kończyły mi się zapasy wody, a droga wiodła ostro pod górę przy temperaturze ponad 30 stopni w cieniu, którego nie było.
Obiad gotowaliśmy tego dnia na kolejnej kamienistej plaży (zresztą trudno tam o inne), którą nazwaliśmy "plażą z podpaskami" z uwagi na to, że w jedynym na niej ocienionym miejscu była publiczna toaleta usłana różnymi "patrz wyżej" przedmiotami. Niektórych to jednak nie zrażało i obiadek jedli właśnie w tymże cieniu, bo źle generalnie znoszą promienie słoneczne. Była też oczywiście kąpiel w morzu, a byli też tacy, co jedli obiad siedząc w wodzie.
Na tej Longinadzie grupę wyścigową stanowili Zośka, Jacek i Julian. Aspirował też do niej Grzegorz Malkontent, ale nie zawsze nadążał za "ścigantami". Ja w tym roku trzymałem się w połowie grupy, bo żeby podjeżdżać szybko pod górę trzeba oprócz silnych nóg, mieć też żelazne płuca, których mi niestety brakuje.
Do Dubrownika wymieniona wyżej grupa wyścigowa dojechała (jak twierdzą zainteresowani) około godzinę wcześniej od pozostałych. Czekali przy wjeździe na most Franja Tjudmana na wiadukcie, z którego Grzesiek uronił swój emaliowany kubek. Spadł on kilkadziesiąt metrów niżej na kamienie, lecz został znaleziony przez swojego właściciela i dalej nadawał się do użytku, miał tylko nieco odrapaną farbę i małe odkształcenie.
Do pięknego, słynnego miasta wjechaliśmy już dobrze po zmroku i skierowaliśmy się na kemping, którego szyldy reklamujące towarzyszyły nam od początku jazdy po magistrali. Okazał się on jednak być nie na naszą kieszeń, lecz skorzystaliśmy z jego dobrodziejstw w postaci prysznica i innych tego typu uciech. Longin dość długo szukał noclegu, aż w końcu znalazł ustronną, osłoniętą z trzech stron plażę niedaleko wspomnianego wcześniej mostu. Rozbijanie namiotu było niemożliwe z dwóch powodów: po pierwsze ze względu na ukształtowanie terenu i niewielkie rozmiary plaży, a po drugie dlatego, że nocowanie na dziko jest w Chorwacji surowo zabronione, i to, co może pozostać niezauważone daleko od siedzib ludzkich, może się nie udać w mieście. Zwłaszcza, że po zatoce, w której nocowaliśmy pływało sporo łódeczek, motorówek z wędkarzami i nie wiadomo z kim jeszcze. Plaża miała taką zaletę, że leżały tam szerokie deski, na których można było wymościć sobie posłanie wygodniejsze od spania na samych kamieniach.
Gdy kładliśmy się spać, na jednym z krańców nieba widać było błyskawice. Ale nie wyglądało to tak, jak zazwyczaj wygląda burza w Polsce, czyli: błysk, długa przerwa, znowu błysk. Tam błyszczało niemal bez przerwy. Niezrażeni tym zasnęliśmy. Gdy się obudziliśmy, nie tylko błyszczało nieprzerwanie i to w bliskiej od nas odległości, ale bez przerwy również grzmiało. Był to nieustający głośny pomruk. Była mniej więcej 5:30, lecz żeby nie zostać totalnie zmoczonym, należało ewakuować się z plaży zanim lunie. Zwinęliśmy się szybko jak nigdy i udaliśmy w kierunku kempingu. Ulewa rzeczywiście zaczęła się po chwili, rowery stały pod drzewami, my pod daszkiem, również pod drzewami smażyła się jajecznica na śniadanie, z czterdziestu chyba jajek, a że deszcz trochę do niej kapał, to długo nie chciała się usmażyć.
Lało 2, może 3 godziny. Potem ulewa przeszła w mżawkę, a w końcu deszcz ustał zupełnie. Ruszyliśmy zwiedzać dubrownicką starówkę. Dużo już o tym mieście napisano, więc nie będę się silił na szczegółowe opisy, wspomnę tylko, że miasto rzeczywiście jest tak piękne, jak na zdjęciach i we wspomnieniach tych, którzy byli tam wcześniej. Zwiedzaliśmy na własną rękę, rowery pilnowane były na zmianę.
Gwoli kronikarskiej ścisłości należy wspomnieć, że po Dubrowniku jeździliśmy głównie pod prąd, a nocą udało nam się nawet podtrzymać tradycję przejeżdżania ronda w kierunku całkiem odwrotnym do prawidłowego. Ale rondo było małe i o tej porze nieuczęszczane, więc się nie liczy. Trzeba też dodać, że w całym mieście nie ma ani jednego kawałka płaskiej drogi dłuższego niż 10 metrów, no może na Starówce są takie, ale tam nie bardzo da się jeździć ze względu na tłumy turystów. Tradycyjnie więc, jak to na Bałkanach albo mozolne pedałowanie na najniższych przełożeniach, co w miejskich warunkach jest dosyć trudne ze względu na to, że grupa nie powinna zbytnio się rozjeżdżać, albo szusowanie z ogromnymi prędkościami.
Kiedy wychodziliśmy ze starówki, Grześka przygniótł własny rower, źle jakoś postawił nogę i się przewrócił. Dłuższą chwilę nie mógł się wygrzebać, a przechodzące akurat obok zakonnice w akcie chrześcijańskiego miłosierdzia śmiały się z niego. Malkontent miał zresztą tego dnia urodziny, które uczciliśmy ciastkami, a Jacek z Julianem, zawodowi bądź co bądź śpiewacy, gromkimi głosami zaintonowali "sto lat" co wzbudziło niejaką sensację na ulicy.
Dalej pojechaliśmy w kierunku granicy Bośni i Hercegowiny. Start mieliśmy niemal z poziomu morza, a patrząc w górę na adriatycką magistralę wydawało się, że jest ona niesamowicie wysoko. Autobusy i TIRy wielkości robaczków sunęły bardzo powoli, zarówno w dół, jak i w górę. Longin wynalazł dojazd do magistrali oznaczony znakiem "droga tylko dla rowerów" (biały pasek na czerwonym tle), zamknięty nie wiedzieć czemu drogą, nazwaną potem "kocią", dlatego że hordy tych zwierząt chodziły po niej i wylegiwały się na poboczach. Dotarliśmy do magistrali, którą przejechaliśmy tylko kilkaset metrów i skręciliśmy w jeszcze bardziej wiodącą pod górę drogę prowadzącą do granicy. Podjazd do granicy nie był zbyt stromy, za to widoki roztaczały się stamtąd niesamowite. Im bliżej było do granicy, tym więcej widać było śladów po wojnie, która zakończyła się przed kilkoma laty. Dojechaliśmy do granicy, przez którą Chorwaci przepuścili nas bez ceregieli, za to z pogranicznikami bośniackimi mieliśmy niezły ubaw. Zapytali dokąd jedziemy, odpowiedzieliśmy więc zgodnie z prawdą, że do Czarnogóry. "Ale to przecież nie w tę stronę, Czarnogóra jest tam" - i wskazali nam morze, które było z granicy widoczne. Granica bowiem poprowadzona jest tak, że do morza dostęp ma Chorwacja oraz Serbia i Czarnogóra, zaś z Bośni można sobie na morze tylko popatrzeć. Symboliczny dostęp do morza Bośnia i Hercegowina co prawda posiada, ale w nieco innym miejscu. "Ale my jedziemy do Czarnogóry w tamtą stronę" - i pokazaliśmy im na mapie, które regiony nas interesują. "Przecież tam są góry"- odparli zdziwieni pracownicy przejścia granicznego - "nie dacie rady". "Ale my jedziemy właśnie w góry"- odparliśmy. Naradzali się z kimś przez radiotelefon i w końcu nas jednak wpuścili. Jeden z nich zapytał, kiedy mamy zamiar dojechać do granicy z Czarnogórą, odpowiedzieliśmy mu zgodnie z prawdą, że jutro, na co on zapowiedział, że przyjedzie i sprawdzi, czy rzeczywiście dojechaliśmy.
Okolica była piękna, a szosa mało ruchliwa. Od przepaści oddzielała nas tylko pordzewiała barierka, przerwana w niektórych miejscach. W takich punktach zazwyczaj na dnie urwiska leżały wraki samochodu. Dużo było zniszczonych, ziejących pustymi oczodołami po oknach domów, czasem przejeżdżał samochód z napisem "mine cleaner". W pewnym momencie minęliśmy tablicę z napisem "Witamy w Republice Serbskiej". Jechaliśmy bowiem przez teren, który zamieszkują Serbowie bośniaccy posiadający pewną autonomię.
Raz tuż przy drodze stał dom oklejony taśmami z napisem "Uwaga, miny!". Zjeżdżaliśmy do miasta Trebinje, zjazd był długi, kilkunastokilometrowy, aczkolwiek niezbyt stromy. W miasteczku, w którym nic nie zwiedziliśmy kupiliśmy w ulicznej budce po hot dogu, a oprócz tego uzupełniliśmy zapasy wody u jej właściciela . Nie był przygotowany na tak hurtową sprzedaż parówek, musiał więc iść po nie do pobliskiego sklepu.
Pojechaliśmy dalej i niedaleko za miastem droga zaczęła wieść nas kanionem rzeki Trebisznicy. Nad wodą unosiła się mgiełka i ogólnie widoki były rewelacyjne, lecz niestety było już ciemnawo i zdjęcia stamtąd wyszły mi zamazane. Po mniej więcej godzinie jazdy trafiło się piękne, płaskie miejsce na nocleg, tuż nad samą rzeką, niedaleko wjazdu do tunelu oraz niedokończonego, czy też zburzonego mostu. Po drugiej stronie rzeki widać było światła domów i słychać ujadanie psów. Trebisznica była bardzo zimna, dosyć wartka i zapewne głęboka, jednak przy odrobinie ostrożności można było w niej zażyć kąpieli.
No i było wreszcie pierwsze ognisko! Nowy gar Longina przeszedł wreszcie chrzest ogniowy.
Byliśmy na wysokości ok. 350 m.n.p.m., było dosyć wilgotno i wiało od rzeki, nikt się więc nie zdecydował na spanie pod gołym niebem.
Rano mgiełka nadal utrzymywała się nad rzeką. Mogliśmy przyjrzeć się niezwykłej urodzie tego miejsca. Nasze obozowisko odwiedziły dwie krowy...
Przed nami podjazd do granicy z Czarnogórą. Niedaleko, mniej więcej 13 km, za to 700 metrów w górę. Z początku droga prowadziła nawet trochę w dół, lecz niebawem zaczął się ostry, nieprzerwany podjazd serpentynami. Grupa wyścigowa mogła wtedy pokazać na co ją stać, wyprzedzając zdecydowanie resztę grupy. Droga bardzo kręciła, a przy kolejnych nawrotach widać było rzekę Trebisznicę coraz niżej i niżej... Po drodze chodził żywy inwentarz w postaci krów i kóz. Kamienie leżały na drodze, czasem widać było jak pomniejsze spadają ze skał na jezdnię. Zresztą znaki ostrzegające o tym towarzyszyły nam przez cały wyjazd. Trafiło się nawet górskie źródełko, jedno z dwóch, jakie udało mi się przez dwa tygodnie zaobserwować tuż przy drodze.

Dość charakterystyczną rzeczą dla bośniackich dróg (a przynajmniej tego niedługiego odcinka, który przejechaliśmy) są poprzestrzelane znaki drogowe.
Na posterunku granicznym po stronie bośniackiej wśród pracowników był rzeczywiście ten, który poprzedniego dnia zapowiadał, że się tu pojawi, i który wróżył nam, że nie damy rady dojechać. Pytali się nas czy mamy coś do picia, powiedzieliśmy, że mamy wodę, ale moglibyśmy jej zapasy uzupełnić. Powiedzieli że nie maja kranu w swojej budce, za to dali nam dwa piwa, które społecznie i sprawiedliwie wypiliśmy. Granicę z Czarnogórą przejechaliśmy bez problemów. Tuż za nią była przełęcz Ilino Brdo, na tabliczce było napisane, że jesteśmy na wysokości 1034 m.n.p.m. Zaczął się długi zjazd do Niksicia, drugiego co do wielkości miasta Czarnogóry. Po prawej stronie drogi było widać wielkie, teraz jednak nieco wyschnięte sztuczne jezioro, które było coraz bliżej i bliżej. Przy drodze było mnóstwo nagrobków, stawianych na pamiątkę ludzi, którzy spadli w przepaść. Jeden z nich wydał mi się szczególnie urodziwy, wyróżniał się wśród pozostałych niewątpliwie starością, zacząłem więc gwałtownie hamować, pomyślałem, że warto byłoby sfotografować go. Jechałem wówczas ponad 50 km/h, oczywiście środkiem szosy, bo tak jest bezpieczniej i gdy zacząłem zwalniać, za mną rozległ się klakson i pokrzykiwania. Zjechałem więc grzecznie na bok jezdni, przepraszająco machnąłem ręką w kierunku kierowcy, który z mojego powodu musiał gwałtownie hamować i podjechałem do nagrobka, który mnie zainteresował. Okazało się że jest z 1919 roku, ale co na nim było napisane prócz tego, nie udało mi się odczytać.
Potem zjechaliśmy do Niksicia. Najpierw była pleskawica na obiad w przydrożnym barze, czyli coś w rodzaju hamburgera, ale o wiele smaczniejsze. Oczywiście moce przerobowe baru były małe, więc podawane to było na raty. Miasto piękne nie jest, raczej przemysłowe, znajduje się w nim jedyny w Czarnogórze browar produkujący trzy rodzaje piwa "Niksićko", którego najtańsza wersja kosztuje w sklepie 40 eurocentów. Aha, oficjalną walutą Czarnogóry jest euro. Nawet w tym nie są jednomyślni z Serbią, w której środkiem płatniczym są dinary.
Jednym z niewielu ciekawych miejsc w Niksiciu są ruiny rzymskiej twierdzy Onogost. Momentami przyciąga też oko stara, drewniana zabudowa w niektórych częściach miasta, lecz dominują blokowiska. Po zwiedzeniu miasta pojechaliśmy dalej, w kierunku monastyru Ostrog- najświętszego miejsca Czarnogóry. Pielgrzymują tam nie tylko prawosławni, lecz również wyznawcy innych odłamów chrześcijaństwa przede wszystkim z Serbii i Czarnogóry, ale także z całej byłej Jugosławii.
Tuż za miastem przejechaliśmy jeszcze przez przepiękny Carev Most, czyli most kamienny zbudowany pod koniec XIX wieku, ufundowany przez rosyjskiego cara Mikołaja III, nazwany jego imieniem. Most jest długi, ma 18 przęseł. Rzeka Zeta, przez który jest on przeprawą, być może okresowo wylewa, ale jej koryto jest uregulowane betonową rynną i kiedy tam byliśmy, dałoby się ją pokonać suchą oponą. Dalej droga wiodła ostro pod górę z początku asfaltem, a potem już szutrówką, aż w końcu dojechaliśmy do monastyru. Końcowy podjazd do jego bram miał około 30% pochyłości i tylko Robertowi udało się pod niego podjechać. Reszta z mniejszym lub większym trudem podciągała i wpychała rowery.



Monastyr ładny był z zewnątrz, piękne było również jego otoczenie. Ze wszystkich stron otoczony górami, niewidoczny z kilkuset metrów. Okazał się on jednak być nie tym, do którego zmierzaliśmy. Mieliśmy jednak nadzieję na nocleg w nim, zwłaszcza, że słońce delikatnie mówiąc dawno schyliło się ku zachodowi. Na powitanie wyszedł nam jednak mnich, który oznajmił, że tutaj gości się nie przyjmuje, gdyż jest to miejsce odosobnienia, a monastyr Ostrog, do którego zmierzamy, jest 12 km dalej. Niestety, dokładność mapy jaką posiadał Longin, a była to najlepsza mapa jaką udało się zdobyć, pozostawiała wiele do życzenia. Zresztą miała nas ona jeszcze kilka razy wprowadzić w błąd. Mnich pozwolił nam nabrać wody, dał dwie paczki galaretek i pożegnał. Nieopodal było sztuczne jezioro, w którym kończyła swój bieg rzeka Zeta. Jedyna droga prowadząca w kierunku wskazanym nam przez mnicha wydawała się za wąska i zbyt kamienista by nią przejechać, więc pojechaliśmy na skróty przez łąkę. Droga zaraz się znalazła, nieco szersza, jednak na nasze szczęście Longinowi poszła wtedy w rowerze szprycha. Potem sam przyznał, że dobrze się stało, bo gdybyśmy musieli jechać dalej w stronę Ostroga w ciemnościach, mogłoby się to skończyć co najmniej źle. Zapadła więc decyzja o noclegu na łączce, tuż przy drodze i przy wspomnianym już jeziorze, które było bardzo brudne. Wydawało się, że tą drogą nikt nie jeździ, zwłaszcza po zmroku, a jednak...
Zosia z Grześkiem pojechali jeszcze po wodę do najbliższych zabudowań. W pobliżu było trochę drzewa, dzięki któremu można było rozpalić ognisko. Ze względów bezpieczeństwa rozpaliliśmy je jednak na drodze w obawie, że wysuszone trawy mogą się bardzo szybko i łatwo zapalić. Obawa nie była bezpodstawna, dlatego że przed naszym przyjazdem na Bałkanach szalały pożary, które czuliśmy np. na drodze do Niksicia. Było tam widać tu i ówdzie zgliszcza i unoszący się z nich dymek, a swąd spalenizny czuć było wyraźnie.
Tak więc ognisko płonęło na środku polnej drogi, siedzieliśmy przy nim bardzo długo dorabiając coraz to nową herbatę, żałując że nie mamy ziemniaków które można by upiec w żarze, aż w pewnym momencie w naszym kierunku podjechał terenowy samochód i zatrzymał się kilka metrów od nas. Dalej jechać nie mógł, gdyż drogę zagradzało mu ognisko. Na dane przez Jacka hasło "Chodu!" większość uciekła i schowała się za namiotem. Zostało nas przy ognisku trzech lub czterech, na pewno byłem tam ja i Malkontent. Z samochodu wysiadło dwóch ludzi, ale chyba nie mówili nic tylko czekali aż zrobimy coś, co pozwoli im przejechać. Grzegorz wpadł więc na pomysł, żeby przesunąć ognisko na środek drogi, tak żeby samochód przejechał nad nim. Nie było to na pewno najlepsze rozwiązanie, ognisko przesunęliśmy więc na skraj, tak, by pojazd mógł je wyminąć. I wyminął, a my długo potem śmialiśmy się zarówno z panicznej ucieczki siedzących przy ognisku, jak i genialnego pomysłu, żeby samochód przejechał nad ogniem.
To jednak nie był koniec ciekawych przeżyć tej nocy. Gdy tylko ułożyliśmy się do snu, dały się słyszeć krzyki i śpiewy dużej grupy osób wyraźnie zmierzających w naszym kierunku. Po chwili stwierdziliśmy, że głosy dobiegają z dwóch stron, tak jakby dwie grupy szły sobie naprzeciw. Ciekawe było to, gdzie się spotkają. Może koło naszego obozowiska? Co i raz wychylaliśmy z Grześkiem głowy z namiotu, co w naszym plebejskim namiocie zbyt trudne nie jest, gdyż pomiędzy tropikiem a podłożem jest szpara około 15 cm i wypatrywaliśmy ich. Tak na marginesie to cały plebejski namiot woziłem na tym wyjeździe, królewskiego bowiem nie było. Grupy jednak spotkały się gdzieś dalej, prawdopodobnie na skrzyżowaniu oddalonym o mniej więcej 200 metrów, przez które jechaliśmy nazajutrz rano, słychać je było jeszcze przez czas jakiś, ale nikt nas w nocy nie niepokoił.
I tylko musieliśmy mrówki strzepywać z siebie całą noc, bo okazało się, że namiot stoi na podziemnym mrowisku. Na szczęście były małe i nie gryzły za bardzo, tylko właziły wszędzie. Ja opatuliłem się szczelnie, założyłem nawet czapkę i kaptur, chociaż było ciepło. Grzesiek na ten pomysł chyba nie wpadł, bo wstawał w nocy i wychodził przed namiot, jak opowiadał rano po to, żeby wypłukać wodą mrówkę, która wlazła mu do ucha. Jeszcze dwa dni później w sakwach znajdowaliśmy mniej lub bardziej ruszające się żyjątka.
Ranek jak zwykle był upalny. Jechaliśmy w stronę monastyru Ostrog po drodze, która nie miała więcej niż 3-3,5 metra szerokości, nigdy nie była płaska ani nawet mało pochyła, a przy tym średnio co 20-30 metrów miała gwałtowne zakręty. Nie wyobrażam sobie jazdy nią w ciemnościach. Pod górę może jeszcze jakoś dałoby się - zakręty można byłoby zauważyć. Myślę jednak, że wtedy, gdy droga prowadziła ostro w dół wypadnięcia z niej i zderzenia byłyby nie do uniknięcia. I tak jechaliśmy czas jakiś, aż dotarliśmy do drogi bezpośrednio prowadzącej do "czarnogórskiej Częstochowy". Była już nieco szersza, pięła się ostro w górę i ruch na niej był spory. Zatrzymaliśmy się przy dolnym monastyrze, kompleks składa się bowiem z dwóch monastyrów: Dolnego i Górnego. Górny został wybudowany, a raczej wykuty w skale w pierwszej połowie XVII w., Dolny zaś nieco później. Droga prowadzi aż do Górnego, 300 m wyżej, ale zakosami, tak więc mniej forsowne było wspinanie się pieszo na przełaj, po wydeptanych przez pielgrzymów ścieżkach. Rowerów pilnowaliśmy na zmianę. Wspinaczka zajmowała ok. 20 minut. Na ścieżkach było mnóstwo śmieci, bowiem wspinali się tam różni ludzie, sporo było osób w wieku co najmniej podeszłym. Do Ostroga Górnego można też dojechać samochodem lub busem. Tuż przed kompleksem świątynnym jest na szczęście darmowa woda, z której skwapliwie skorzystaliśmy.



Sam monastyr, jak już było wspomniane, wkomponowany w skałę, wygląda imponująco, zarówno z daleka, jak i z bliska. Zwiedzaliśmy poszczególne jego części, w każdej z nich ludzi było naprawdę dużo. Spotkaliśmy nawet mnicha, który poprzedniego dnia poczęstował nas galaretkami w tym niewłaściwym monastyrze, a potem pognał precz.
Ciekawy zwyczaj: na każdej półce, w każdym zagłębieniu w ścianie i w wielu innych miejscach, leżały pieniądze zostawiane w ofierze przez zwiedzających. Nie było specjalnych urn czy innych puszek, jak to ma miejsce np. w polskich kościołach katolickich, datki zostawia się w każdym możliwym miejscu. Sądzę, że w naszym kraju zwyczaj ten nie przyjąłby się z różnych powodów, żeby wspomnieć tylko, że leżały tam całkiem spore sumy, monety o nominale 5 euro, a serbskie banknoty studinarowe nie należały do rzadkości.
Jak to zwykle w miejscach kultu religijnego bywa, jest tam również mnóstwo straganów z różnego rodzaju pamiątkami.
Po zwiedzeniu tego niezwykłego miejsca pomknęliśmy z powrotem do Niksicia, chociaż nieco inną już drogą. Przez moment, wzdłuż drogi prowadzącej do głównej szosy, która była oczywiście bardzo wąska, i jazda którą była szalona, ciągnął się równolegle kolejowy tor, którym akurat jechał towarowy skład. Niesamowite wrażenie: pędzić rowerem widząc z góry pociąg, jechać z nim łeb w łeb jakiś czas, by potem zjechać bardziej w dół i pociąg mieć nad sobą na wiadukcie.
Na skrzyżowaniu poniżej pewien Czarnogórzec - właściciel straganu chciał od nas kupić Zośkę. Dało się z nim nawet jako tako dogadać po rosyjsku.
Główną drogą dojechaliśmy do Niksicia. Jej główną atrakcję stanowiły tunele, z których najdłuższy miał 1114 m, co można było odczytać na tablicy przed wjazdem. Na szczęście był oświetlony i droga prowadziła wówczas nieco w dół. Nieoświetlone tunele miały być dopiero później...
W mieście rozłożyliśmy się na jakimś miejskim placu koło fontanny na "obiad". Można było się umyć w fontannie i nabrać wodę na dalszą drogę. Dosiadła się do nas miejscowa młodzież, z początku było przyjemnie i konwersowaliśmy po angielsku, z czasem jednak zaczęło być ich coraz więcej i więcej, atmosfera lekko zgęstniała i trzeba było jechać dalej. Mapy zwodziły trochę Longina i dosyć długo zajęło nam wydostanie się z miasta na właściwą drogę. Podążaliśmy w kierunku Durmitoru- najwyższego masywu górskiego Czarnogóry.
Początkowo jechało się przyjemnie, lecz potem droga zaczęła ostro piąć się pod górę. Jakoś szybko zrobiło się ciemno i pora była zacząć rozglądać się za noclegiem. A z tym było krucho, bo cały czas z obydwu stron szosy były skały. Gdy Longin udał się na poszukiwanie jakiegoś sensownego miejsca, a my staliśmy wzdłuż szosy, zatrzymał się nawet kierowca i pytał, czy nie trzeba w czymś pomóc. Bądź co bądź tworzyliśmy niecodzienne zjawisko: kilkunastoosobowa grupa rowerzystów stojąca na ciemnej szosie. Gdy już mieliśmy wizję nocnego pikniku pod wiszącą skałą, nasz przewodnik znalazł starą, nieużywaną już drogę, na którą wjazd blokowały metrowej wysokości kamienie. Pokonaliśmy więc tę przeszkodę i pojechaliśmy kawałek dalej, aż znaleźliśmy się znowu na skrzyżowaniu starych dróg, gdzie rozbiliśmy namioty. Są to stare drogi przez przełęcz, a masyw górski, w którym się znajdowaliśmy, jest wododziałem pomiędzy morzami: Adriatyckim i Czarnym.
Było ognisko, nie było mrówek ani innych nocnych gości i było dość chłodno, bo byliśmy na wysokości ponad 1200 m n.p.m.
Rankiem okazało się, że jednak ktoś tędy chodzi. Obok nas przeszedł chłopak z koniem i dziewczyną, zdziwieni nieco na nasz widok. Koń miał przytroczoną do siodła siekierę, piłę i inne narzędzia.
Jechaliśmy w dół do Pivskiego monastyru, widoki jak zwykle zapierały dech w piersiach. Po kilku dniach takiej jazdy można zacząć poważnie zastanawiać się, czy istnieją w ogóle krajobrazy bez wszechobecnych gór, a także, czy jest coś takiego jak płaskie drogi.
Nabraliśmy w pewnym gospodarstwie przy drodze u jakiejś staruszki wody ze studni, nazwanej potem koziowszanką, gdyż lekko kozą zalatywała i trzeba ją było koło monastyru wylać i wymienić na świeżą.
Pivski monastyr nie zachwycał, przynajmniej z zewnątrz. W środku było nieco lepiej. Pochodzi on z XVI wieku, jednak w wieku XX został przeniesiony o 2 km od miejsca, w którym powstał, gdyż tam akurat budowano hydroelekrownię. Spotkaliśmy przy nim grupkę Polaków, którzy pukali się w czoło na wieść o tym, że jedziemy na rowerach ze Splitu.
Za monastyrem droga prowadziła w górę, ale potem był zjazd do kurortu Pluzine, położonego nad sztucznym jeziorem Pivskim. W Pluzine był posiłek. Nie spożywaliśmy go jednak wszyscy razem, Robert bowiem nie chciał tracić rozpędu, a być może po prostu nie zauważył, że się zatrzymujemy i pomknął dalej przez tunel, a potem przez most, za którym postanowił na nas czekać. Nie wjechaliśmy do centrum Pluzine, zatrzymaliśmy się na rogatkach. Był tam bar w stylu socjalistycznym, w którym nie było nic do jedzenia, a i niewiele do picia, miał za to ze sto miejsc siedzących oraz sklep, w którym na szczęście było coś do jedzenia. Byli też ludzie, którzy z niedowierzaniem patrzyli na nas, kiedy dowiedzieli się, że jedziemy w Durmitor i czytelnymi gestami pokazywali nam, w jaki sposób będziemy pchać rowery w górę.
Nigdy nie widziałem tak błękitnej wody, jak w jeziorze Pivskim. Nie było jednak żadnego zejścia do wody, najwidoczniej jezioro tak zostało zaprojektowane, by nikt nie kalał jego wód swoim brudem, a akurat na kąpiel mieliśmy dużą ochotę.



Robert czekał na nas w tunelu, gdzie chował się przed słońcem. W tunelu było mnóstwo siana zgubionego przez ciężarówkę, która mijała nas, gdy siedzieliśmy w Pluzine. Ilość siana, które wiozła, była naprawdę imponująca i cały ten ładunek nie zmieścił się w tunelu wykutym w skale. Robert opowiadał, że kiedy zobaczył ten pojazd, to natychmiast porzucił swoje miejsce na skraju tunelu, nie kłopotał się nawet o rower, tylko po prostu uciekł z drogi.
To chyba przed mostem na jeziorze był nieoświetlony tunel, w którym kilka osób widziało krowę szukającą schronienia przed słońcem. Niektórzy jej nawet nie widzieli, tylko się o nią otarli. Pędziliśmy w tym tunelu dobrze ponad 40 km/h, bo zjazd był ostry, a gdyby tak ktoś wpadł na krowę z impetem przy takiej prędkości?
Wszystkie nasze wyobrażenia co do tego, jak wygląda droga pod górę, miał zweryfikować podjazd, który zaczynał się od tunelu, przy którym czekał Robert. Był to pierwszy z 17 lub 18 tuneli na odcinku 4 km wykutych w skale. Droga była tak stroma, że rzadko kiedy udawało mi się przekroczyć prędkość 5 km/h, a często trzeba było z roweru schodzić, przy czym szło się nie szybciej niż 3-4 km/h. I to pomimo tego, że asfalt był równy i gładki. Ściganci jechali oczywiście nieco szybciej. Tunele zaskakiwały nas nie tylko tym, że były po prostu piękne, ale również faktem, że nie były dłuższe niż 30 metrów, a przy tym radykalnie zakręcały. Kiedy się w nie wjeżdżało, nie było widać wylotu, choć jak wspomniałem długie nie były. Panował w nich za to przyjemny chłód (pewnie ze 30 stopni). Po przejechaniu ok. 3 km jezioro Pivskie było już kilkaset metrów pod nami.



Patrząc wcześniej z dołu w ogóle nie było tej drogi widać, dopiero potem uzmysłowiliśmy sobie, że jest ona po prostu wyrżnięta w pionowym zboczu skały.
Trzeba było oszczędzać wodę, bo nie wiedzieliśmy, kiedy będzie następna, podjąłem więc postanowienie, że będę pił kilka łyków po przejechaniu każdych trzech kilometrów i twardo się tego postanowienia trzymałem. Dwa pierwsze odcinki były najtrudniejsze, trzeci zaś i czwarty już nieco łatwiejsze, dlatego, że droga nieco się spłaszczyła (czyli miała nie więcej niż 10 % pochyłości), a i zaczęły się drzewa, które dawały trochę cienia. I w ten sposób dotarliśmy do wioski Trsa, bramy Durmitoru. Wieś składała się z kilku domów, 2 knajp oraz pomnika utrwalaczy władzy socjalistycznej i bojowników z faszystami. Małe piwo kosztowało 1 euro (nie było zbyt tanie), ale biorąc pod uwagę niedostępność miejsca, nie było maksymalnym zdzierstwem. Knajpa, w której się rozlokowaliśmy, miała drewnianą tabliczkę reklamującą specjalności lokalu, czyli jagnięcinę na parze i owcze mleko, przy czym tabliczka była charakterystyczna dla całej Czarnogóry, gdyż połowa jej treści napisana była alfabetem łacińskim, a druga połowa serbską odmianą cyrylicy. I zamówiliśmy tę jagnięcinę. Podano nam ją z mnóstwem ziemniaków i pysznym, słonym, owczym serem w takiej ilości, że sporo go zostało, więc zabraliśmy go i służył potem przez dwa dni jeszcze do kanapek.
Kiedy potrawa się przygotowywała nasza masażystka Monika robiła komuś masaż. Barmanka zauważyła to i pokazała, że chce, żeby rozmasować jej kark i plecy. Monika zrobiła to ochoczo, za co dostała w podzięce butlę wina Vranac, którą kolektywnie spożyliśmy.
W trakcie zajadania się tymi wszystkimi pysznościami ni stąd ni zowąd nastała noc, tak więc dogadaliśmy się z barmanką i rozbiliśmy namioty z tyłu za barem nieopodal zabudowań gospodarczych. I poszliśmy jeszcze w kilka osób do baru na piwo. Nie zabawiliśmy tam jednak zbyt długo, bo następny dzień zapowiadał się nie mniej męcząco.
Rano musieliśmy nabrać wody na dwa dni, gdyż nie wiadomo było, kiedy napotkamy jakieś źródło czy też studnię. Trochę trzeba było się naużerać z wyciąganiem wody ze studni za pomocą wiadra, ale przyszedł miejscowy i pokazał jak się to robi. Po 10 wiadrze miało się już jako taką wprawę. Robert i Longin wozili pięciolitrowe baniaki z wodą, Longin woził nawet do pewnego momentu dwa, tzn. dopóki baniak się nie przetarł. Ja woziłem trzy dwulitrowe butelki i jedną półtoralitrową. Za Trsą, leżącą na wysokości ok. 1300 m n.p.m., jeszcze przez czas jakiś był asfalt. Pięliśmy się cały czas w górę zostawiając za sobą ostatnie siedziby ludzkie. Wielkie góry były coraz bliżej, a widoków nie da się opisać słowami. Droga w pewnym momencie zamieniła się w klasyczny kamienisty drum szerokości nie większej niż 3 metry. Była oczywiście kręta i stroma, z jednej strony była skała, z drugiej przepaść. Po kilkudziesięciu minutach jazdy nią, były jeszcze jakieś zabudowania pasterskie, a potem już długo miało nic nie być. Od czasu do czasu przejeżdżał tamtędy samochód, droga wiodła bowiem do Żabljaka- najwyżej położonego miasta na terenie całej byłej Jugosławii (1450 m n.p.m.). Znowu trzeba było niemal przyciskać się do skały, żeby mógł nas swobodnie ominąć. Wydaje mi się, że aby przejechać tamtędy samochodem, trzeba być wprawnym kierowcą, a jeździły tamtędy także ciężarówki, co wydawało się wprost niewiarygodne.



Było oczywiście słonecznie, jednak z powodu wysokości nie było bardzo gorąco, a do tego wiał dość silny wiatr, który był dobrym czynnikiem chłodzącym. Wiatr zresztą omal nie pozbawił mnie roweru, kiedy to ustawiłem go sobie na skraju urwiska żeby sfotografować go na tle gór. Nastąpił silny podmuch i rower, wsparty na mocno nadwątlonej nóżce zaczął się przechylać w kierunku przepaści. Na szczęście zdjęcie było już zrobione i szedłem już w jego kierunku, zdążyłem więc go złapać.
Po jakimś czasie dotarlismy do granic Parku Narodowego Durmitor, będącego światowym dziedzictwem UNESCO. Dalej jedynym śladem ludzkiej bytności były tylko stada owiec pasących się na zboczach gór.
Z przeciwka minęło nas dwóch rowerzystów jadących zapewne z Żabljaka, byli bez sakw, mogli więc pozwolić sobie na szybszą niż nasza jazdę.
Naszym zamiarem było dojechać do przełęczy Sedlo, położonej na wysokości 1907 m n.p.m., a stamtąd wejść na Bobotov Kuk, najwyższy szczyt Durmitoru (2523 m), niższy tylko o 1 metr od najwyższgo szczytu Czarnogóry, znajdującego się w górach Prokletje na pograniczu z Albanią. Jednak zanim tam dotarliśmy, znaleźliśmy szlak wiodący na szczyt z napisem głoszącym, że do szczytu jest 2,5 godziny marszu. Longin postanowił, że stąd właśnie pójdziemy. Trzeba tylko było teraz znaleźć bazę do rozbicia namiotów i pozostawienia rowerów. Mniej więcej 5 minut jazdy dalej była łąka na przełęczy na wysokości 1700 m, nadająca się do tego wyśmienicie. Tutaj też założyliśmy bazę, wcześniej jednak trzeba było ściągnąć czworo wyścigowców z przełęczy 200 m wyżej. Na szczęście widzieliśmy się nawzajem i domyślili się, że mają zjechać.
Żeby postawić namioty, trzeba było długo oczyszczać teren z owczych gówien, było to bowiem miejsce wypasania, a nieopodal za kamieniem leżała nawet zdechła owieczka.



Czas naglił, było już popołudnie i po rozbiciu namiotów ruszyliśmy w kierunku szczytu. Ania Longinowa została pilnować obozowiska. Mało kto z nas zabrał obuwie nadające się do chodzenia po górach, co oczywiście związane było z ograniczoną pojemnością sakw. Ja szedłem w chińskich trampkach, ale byli tacy, np. Jacek, którzy szli w sandałach. Dzięki tym trampkom jeden mój paznokieć był potem przez miesiąc fioletowy, a w tej chwili nie ma go w ogóle od jakiegoś czasu.
Po kilkunastu minutach marszu drogą dotarliśmy do szlaku, którym zaczęliśmy wspinaczkę. Droga prowadząca na szczyt była tak piękna, że co chwilę się przystawało, żeby rozejrzeć się na wszystkie strony. Nie była ciężka, momentami tylko trzeba było uważać, aby nie poślizgnąć się na kamieniach. Wiało już bardzo mocno. Ostatnie podejście, już tuż pod szczytem, wymagało trochę odwagi i ekwilibrystyki, ale bez przesady. Były tam nawet ślady po łańcuchach. Po dwóch godzinach wspinania cel był osiągnięty. Grupa wyścigowa, tym razem z Robertem i Anią na czele, była na szczycie oczywiście nieco wcześniej. Nie widzę sensu opisywać widoku jaki stamtąd się roztaczał, trzeba to po prostu zobaczyć. W promieniu 6 km jest kilkanaście szczytów przekraczających 2300 m n.p.m.



Zdobywając tę górę pokonałem swój rekord wysokości. Wcześniej najwyższą górą na jaką się wspiąłem były nasze Rysy- niższe o 24 metry. Takich osób było kilka.



Nadchodził wieczór, trzeba było wracać. Słońce co prawda jeszcze było dość wysoko, ale wiedzieliśmy, że za 1,5 godziny będzie już całkowicie ciemno, a że oznakowanie szlaku nie jest rewelacyjne, należało się spieszyć. Schodząc niejednokrotnie ześlizgiwałem się po kamieniach, mimo że było sucho. Myślę, że przy padającym deszczu byłoby tam dosyć groźnie, co Longin potem potwierdził, mówiąc, że jeżeli by padało, to byśmy nie wchodzili.
Zmrok rzeczywiście zapadł. Wlekliśmy się z Moniką na końcu, mając coraz większe problemy z dojrzeniem znaków. Longin zaczekał na nas, ale zapewniliśmy go, że na pewno damy sobie radę. Mieliśmy na szczęście latarki. Ciemno zrobiło się już zupełnie i nie widząc znaków, zaczęliśmy schodzić nie w tę dolinę co trzeba. Oznaczenia szlaku nie było nigdzie, w ogóle straciliśmy orientację. Dopiero światło latarki Longina widniejące w oddali wskazało nam właściwy kierunek. Gdyby nie on, to zostalibyśmy tam chyba do rana.
Gdy wróciliśmy do obozowiska, Ania powiedziała, że ktoś tu przychodził najwyraźniej z zamiarem wyegzekwowania od nas jakiejś opłaty za nocleg. Byliśmy przecież w parku narodowym, a do tego w miejscu wypasu owiec.
Niedługo po tym, jak położyliśmy się spać, podjechał samochód, zaparkował nieopodal namiotu, ktoś wysiadł i przeciągłym zaśpiewem, który często potem powtarzaliśmy, wołał "gazdę", czyli, jak się domyśliliśmy, szefa. Jacek Gazda do wyjścia się nie kwapił. Longin wyszedł, facet twierdził, że to jego pole, nasz "gazda" tłumaczył mu, że nie może być jego, bo tu jest park narodowy i tak trwało to przez chwilę. O ile dobrze pamiętam facet chciał 4 euro od osoby, jednak Longin- wybitny negocjator- dał mu 20 euro za wszystkich, chociaż tu pamięć może mnie akurat mylić.
Rankiem zeszły na nas chmury i spowiły dolinę. Widoczność była ograniczona, zapowiadało się na deszcz. Nie padało jednak i całe szczęście, bo nie wiem jak po tym drumie by się jechało, gdyby był mokry. Podjechaliśmy na przełęcz Sedlo na wysokość 1907 m n.p.m., najwyższy punkt, na który dało się dojechać rowerem. Była to najwyższa wysokość, jaką kiedykolwiek większość z nas rowerem osiągnęła. Stamtąd mogło być już tylko w dół. Jechaliśmy do Żabljaka- najwyżej położonego miasta w całej byłej Jugosławii (1450 m n.p.m.). Droga przez długi jeszcze czas wiodła kamienistym drumem, wąskim i niebezpiecznie zakręcającym nad przepaściami. Jechałem momentami dość szybko jak na te warunki, 30-32 km/h ryzykując oczywiście troszeczkę, lecz w pewnej chwili usłyszałem za sobą hałas rozpryskiwanych kamieni - okazało się, że to Robert jedzie na złamanie karku, śmignął mi koło ucha i popędził dalej. Potem twierdził że jechał 45 km/h. Przy takich prędkościach trzeba było na zakrętach asekurować się nogami.
Po kilku kilometrach zaczęła się droga asfaltowa, która doprowadziła nas do Żabljaka. Tu rzecz ciekawa: na wszystkich mapach, które mieliśmy, droga z Trsny do Żabljaka ma 23 km. Nie wiem jak to mierzono, być może drogą powietrzną, ponieważ liczniki nasze wskazywały nie mniej niż 46, czyli dwukrotnie więcej. Tak więc jakby ktoś się kiedyś wybierał na pieszą wędrówkę przez Durmitor, niech nie daje się zwieść mapom albo niech zarezerwuje sobie 2 razy więcej czasu niż wstępnie planował.
Żabljak ma ciekawą architekturę: stare, drewniane domostwa ze spadzistymi dachami mieszają się z blokami z czasów minionego ustroju, przy czym bloki te zbudowane są w stylu tych starych domów. Po zrobieniu zakupów i skromnym posiłku oraz zaopatrzeniu się w wodę i piwo (pierwszy raz od dwóch dni) pojechaliśmy w kierunku Tary- najdłuższej rzeki Czarnogóry. Jechało się przeważnie w dół. W sumie zjechaliśmy tego dnia mniej więcej kilometr. Ostatni etap kilkudziesięciu ostrych zakrętów przywiódł nas do Djurdjevica Tara, gdzie znajduje się najsłynniejszy chyba i niewątpliwie piękny most przez Tarę. Wygląda on rzeczywiście imponująco, podobnie jak kanion Tary, najgłębszy w Europie i drugi na świecie po Kolorado, w najwyższym punkcie osiągający głębokość 1250 metrów.



Teraz droga nasza prowadziła wzdłuż kanionu, przeważnie tuż nad urwiskiem. Widoki były takie, że czasem nieświadomie zjeżdżałem na środek jezdni, zapatrując się na boki. Było dużo tuneli, ale w miarę krótkich.
Późnym popołudniem dojechaliśmy do Mojkovaca, dosyć sporego miasteczka. Jako że droga prowadziła przeważnie ostro w dół, nikt prawie nie zauważył po drodze skrętu do monastyru Dobrilovina, tak więc ominęło nas niestety zwiedzanie. Postanowiliśmy zjeść w Mojkovacu ciepły posiłek, a także wykąpać się pierwszy raz od kilku dni. Longin znalazł w tym celu oddalone od centrum miejsce, za stadionem piłkarskim, w krzakach nad rzeką. Obiad gotował się na ognisku, a my kąpaliśmy się w Tarze nieopodal mostu. Z początku na moście stały tylko kozy, lecz z biegiem czasu zaczęła schodzić się dzieciarnia przyglądająca się dziwnym ludkom, sprawiającym wrażenie jakby wody nie widzieli.
Po jedzeniu, kąpieli i przepierkach trzeba było ruszać. W międzyczasie zapadł zmrok i czekał nas nocny etap. Tej nocy droga była dosyć długa i żmudna ze względu na duże natężenie ruchu panujące na tej trasie. A trasa obfitowała w TIRy i inne Kamazy. Raz nawet wyprzedzał nas Tir, a z naprzeciwka jechał Kamaz i zmuszony był zjechać na pobocze, gdyż innej możliwości wyminięcia nie było. No i jechaliśmy tak i jechaliśmy, miejsca na noclegu nie było widać, minęliśmy kopalnię cynku i chyba ołowiu w Kolasinie, smog tam panował okropny, aż w pewnym momencie przystanęliśmy. Longin poszedł szukać noclegu. Wrócił, po czym stwierdził, że nie ma dobrych miejsc. Kiedy ruszaliśmy Ania od Roberta jakimś sposobem zachwiała się na rowerze. Ratując się oparła się o przydrożną skałę skaleczywszy się w dłoń. I chcąc nie chcąc Longin znalazł jednak nocleg w najbliższej okolicy, a było to w okolicach Babljaka. Miejsce na nocleg było niedaleko szosy, przy bocznej drodze, która była dość uczęszczana. Słyszeliśmy nawet odgłosy kłótni i jakiejś bójki, a co niektórzy twierdzili, że nawet morderstwa. I ognisko było, przy którym siedzieliśmy dość długo.
Nazajutrz ruszyliśmy w stronę Podgoricy, czyli dawnego Titogradu. Droga wiodła cały czas w dół. Tego dnia zjechaliśmy z wysokości 1300 m n.p.m. prawie do poziomu morza, bowiem Podgorica położona jest nisko.
Zwiedziliśmy monastyr Moraca. Potem ruszyliśmy drogą idącą równolegle do rzeki o tej samej nazwie. Kanion rzeki nie jest tak głęboki, jak w przypadku Tary, ale równie efektowny.



Po drodze były tunele o różnej długości, zawsze nieoświetlone. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się w kilka osób żeby porobić zdjęcia na skałkach pomiędzy szosą a kanionem. Po chwili nadjechał Grzesiek, ale nie zatrzymał się, tylko pomknął dalej, żeby wyrobić sobie przewagę nad resztą grupy. 5 minut później ruszyłem za nim, reszta jeszcze została. 5 minut to spora przewaga, jednak wkrótce go dogoniłem, a to dlatego, że po drodze był tunel o długości ponad 600 metrów. O długości tunelu informowały tablice przed wjazdem do nich. Tunel był oczywiście nieoświetlony, a do tego kręty. Kiedy wjechałem do niego, ogarnęły mnie egipskie ciemności. Lampa rowerowa niewiele pomagała, oświetlanie nią drogi nie miało sensu. Nie widziałem dosłownie nic, słyszalem tylko spływającą po ścianie z prawej strony wodę. Nie wiedziałem nawet czy jadę skrajem, czy środkiem jezdni. Jechałem po prostu przed siebie. W pewnym momencie w tunelu zaczął narastać huk i droga zaczęła się rozświetlać, a najlepsze było to, że nie wiedziałem czy samochód nadjeżdża z przodu, czy z tyłu. Jechał z przodu, oświetlił drogę i okazało się, że jadę środkiem jezdni, zjechałem więc na prawo. Przejechał i znów zrobiło się ciemno. Po chwili nadjeżdżała ciężarówka z tyłu, a w snopach światła, które rzucała zobaczyłem, że znowu jadę środkiem. Nie wiem ile trwał przejazd przez ten tunel (w końcu ile można jechać 600 metrów?), dłużył mi się jednak strasznie. Wreszcie za kolejnym zakrętem zobaczyłem wyjazd z tunelu, przyspieszyłem więc i wyjeżdżając z tunelu spotkałem Grześka, który akurat z niego wychodził. Okazało się, że kiedy przestał cokolwiek widzieć, zsiadł z roweru i szedł trzymając się prawej krawędzi, dotykając ściany. Jak się potem okazało, większość postąpiła w podobny sposób.
Zanim dojechaliśmy do Podgoricy zwiedziliśmy jeszcze ruiny rzymskiego miasta Dioclea, skąd prawdopodobnie pochodził cesarz Dioklecjan. Dioclea położona jest kilka kilometrów od Podgoricy.



W samej stolicy Czarnogóry nie zatrzymaliśmy się długo. Obeszliśmy tylko zabytkową, bardzo ciekawą architektonicznie dzielnicę Stara Varos.
Ruszyliśmy w kierunku granicy albańskiej. Trochę pojeździliśmy też po Podgoricy, nie mogąc znaleźć drogi wyjazdowej. Kiedy ją znaleźliśmy, zrobiło się już całkiem ciemno. Dojechaliśmy do ostatniej większej miejscowości przed granicą o nazwie Tuzi. Czuło się bliskość Albanii, zresztą większość mieszkańców stanowili chyba Albańczycy. Nad miasteczkiem góruje oświetlony minaret.
Weszliśmy do sklepu wysępić wodę do butelek i baniaków, pani sklepowa już nasze pojemniki brała, kiedy do sklepu wszedł Julian. Kolega ma powierzchowność południową nieco, więc sklepowa na razie odstawiła nasze butelki i w pierwszej kolejności chciała obsłużyć miejscowego, dopiero jak Julian powiedział "dzień dobry" i podał jej swoją butelkę nieporozumienie się wyjaśniło.
Potem szukaliśmy, jak zwykle, dogodnego miejsca na nocleg. Gdzieś w okolicy miejscowości Podhurn, po kluczeniu mniej lub bardziej bocznymi drogami, Longin znalazł miejsce na nocleg na polu kopru. Trzeba było jeszcze przejść obok zabudowań, minąć krowę z cielakiem, spokojnie pasące się pod drzewkiem. Miejsce było z dwóch stron odsłonięte więc ogniska nie było, poza tym byliśmy za blisko zabudowań właścicielki pola, która rano zreszta odwiedziła nas, postała, popatrzyła, zrozumiała, że się z nami w żadnym języku nie dogada i poszła sobie.
Podczas kolacji momentami dobiegał dość przykry zapach, by nie powiedzieć fetor. Od początku twierdziłem, że to smród padliny, inni zaś upierali się, że to smród z jakiejś pobliskiej fabryki, chociaż żadnego dużego zakładu nie było widać. Położyliśmy się spać, jednak zapaszek dolatywał, chociaż ze zmienną ostrością. Rano też woniało, zrobiliśmy obchód i okazało się, że metr od namiotu Piotra i Szymona leży koza, w stanie mocno nadwątlonym przez wszelakie robactwo. Rzeczywiście, skarżyli się na intensywność smrodu w nocy, ale jeżeli ma się półtora metra od nosa zgniłą kozę...
Ruszyliśmy w kierunku granicy albańskiej. Czym bliżej do niej było, tym gorsza robiła się droga. Przekraczaliśmy ją w miejscowości Hani i Hoti i o ile czarnogórskie służby graniczne przepuściły nas bez problemów, o tyle z albańskimi trzeba było trochę popertraktować. O kondycji tego kraju zaświadczała już na początku flaga powiewająca nad przejściem, bardzo wystrzępiona, o kolorze, który czerwonym był chyba za czasów świetności Envera Hodży. Musieliśmy wypełniać deklaracje wjazdowe (na szczęście były też po angielsku), które należało zachować do wyjazdu. Kiedy padło pytanie w jakim hotelu będziemy nocować, odparliśmy zgodnie z prawdą, że jeszcze nie wiemy. I trzeba było zapłacić 10 euro od osoby w tym przypadku. Longin powiedział, że był na to przygotowany.
Stan drogi międzynarodowej, którą jechaliśmy, był fatalny. Jechaliśmy do Szkodry, czwartego chyba co do wielkości miasta w Albanii, zamieszkiwanego przez około 90 tys. mieszkańców, położonego nad słynnym jeziorem Szkoderskim, które było zresztą widać. Od granicy do Szkodry jest 35 km, jednak dystans rzeczywisty był dużo większy, ze względu na konieczność omijania dziur w jezdni.
Widoki od samego początku jazdy po Albanii porażały. Dwojako. Po prawej i lewej stronie na horyzoncie majaczyły góry, dodatkowo po prawej także jezioro Szkoderskie, widoki przepiękne. Z drugiej strony to, co działo się przy szosie stanowiło zupełne przeciwieństwo. Już w granicznej miejscowości zobaczyliśmy kilka osobliwości. Nie wspominam tu o bunkrach z czasów byłego dyktatora, które są dosłownie wszędzie, mnie najbardziej poraził widok następujący. Otóż na budowli przypominającej kształtem wiatę przystankową był napis "restaurant", a przed tą budowlą piekło się coś, co uwieczniłem na zdjęciu. Co to jest nie udało się nam ustalić.



Kilka kilometrów dalej była miejscowość Bajza, w której podstawowym elementem topografii są hałdy wszelkiego śmiecia, przeważnie odpadów plastikowych, zalegające pobocza obu stron drogi. Na tych hałdach pasą się świnie i krowy. W tej miejscowości nie było nic oprócz sklepu muzycznego wielkości średniego empiku zaopatrzonego obficie we wszelką muzykę. Płyty w cenie 4 euro. Ze sklepu dobiegała muzyka będąca skrzyżowaniem disco z miejscowymi brzmieniami etnicznymi, typowe folko-polo, niektórzy nawet kupili kilka płyt.
Podczas dalszej jazdy w kierunku Szkodry dało się zauważyć, że dominującą marką samochodu jest tu mercedes, przy czym średni wiek samochodu przekracza średnią wieku uczestników naszego wyjazdu. Zdarzały się też nowsze modele, jednak rzadko. Kierowcy zaś jeżdżą w sposób co najmniej piracki. Oprócz mercedesów głównymi pojazdami są dwukółki ciągnięte przez konia. Trzeba trochę uważać, bo przewożą czasem różne rzeczy, np. grube pręty zbrojeniowe długości kilku metrów, ciągnące się za takim rydwanem po szosie.
Na terenach nie zamieszkanych głównym elementem pobocza są złomowiska samochodów i wszelkich elementów AGD zajmujące dość obszerne terytoria. Na tej to drodze zrobione zostało zdjęcie kozy stojącej na wraku samochodu z wierzchołkami gór na dalszym planie, wyróżnione potem w konkursie wydawnictwa "Bezdroża".



ciąg dalszy...


Przed Szkodrą była jeszcze miejscowość Gopliku, gdzie dało się odczuć przedsmak tego, co czeka nas w mieście, do którego zdążaliśmy. Był tam meczet, do którego pojechali nieliczni. Jechałem tamtędy sam i nie zamierzałem ryzykować skręcania w boczne uliczki ani wyciągania aparatu fotograficznego. Na ulicy panuje kompletny chaos i każdy sprawia wrażenie jakby zaraz miał się rzucić na nas.
Ci, którzy jechali na przedzie czekali przed wjazdem do Szkodry. Kilka chwil przed naszym przybyciem, przeszła tam ulewa, która nas szczęśliwie ominęła, było ją widać z daleka. Padało tak, że tuż przy tablicy oznajmiającej wjazd do miasta, na całej szerokości drogi międzynarodowej E-762 oraz jej poboczu, utworzyła się rozległa kałuża o głębokości przekraczającej pół koła rowerowego.
Wjechaliśmy do miasta tyralierą. To, co działo się na ulicach, przypomina miasta blisko- i dalekowschodnie, przynajmniej tak twierdzą ci, co jeździli do krajów takich jak Syria, Iran itp. Ja wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Żadne reguły ruchu na ulicach nie obowiązują. Takie same prawa na jezdni ma samochód, piesi pojedynczy bądź w grupach, rowerzysta, koń, a nawet pies.
Zaczynała się pora sjesty więc ruch był niewielki, a sklepy i inne tego typu przybytki akurat się zamykały. Zatrzymaliśmy się na głównym rondzie miasta. Stał tam na jezdni koń, którego chyba coś swędziało, bo ocierał się zadem o stojący również na jezdni kontener na śmieci. Od czasu do czasu podchodził pod pomnik górujący nad rondem, poskubał trawki i znów wracał do śmietnika.



Stanęliśmy pod drzewami obok ronda, od razu zwietrzyli nas obwoźni sprzedawcy wyrobów kulinarnych i raźno ruszyli w naszą stronę.
Trzeba było wymienić pieniądze na miejscową walutę o nazwie lek. Ktoś podobno znalazł nawet bank, jednak ja, Longin i ktoś jeszcze wymienialiśmy pieniądze w kantorze. A kantor wyglądał tak: trzeba było podejść do budynku stąpając po oponach i kamieniach zastępujących trotuar, pamiętać trzeba, że woda wciąż zalegała na ulicach. Potem po schodach z opon wchodziło się do pomieszczenia, w którym był stół za którym siedział facet. Jego jedynym wyposażeniem oprócz stołu był kalkulator i długopis, którym wypisał nam kurs euro i dolara. Kasą była przezroczysta torba foliowa pełna banknotów, którą "kasjer" wyjął spod stołu.
Kantor ten miał kilka ruchomych filii w postaci panów z podobnymi torebkami krążących po pobliskich uliczkach.
Longin szukał lokalu, w którym moglibyśmy zjeść obiad, jako że kiszki marsza nam już grały. Nieopodal ronda znalazła się czynna pizzeria, w której pizzę pieczono w tradycyjnym piecu. Nie wiem ile kosztowała, w każdym razie ceny piwa były w niej co najmniej paskarskie, a herbaty ani kawy nie mieli albo nie mieli takich mocy przerobowych, bowiem na pizzę trzeba było czekać dość długo i podawano ją na raty. W trakcie oczekiwania udawaliśmy się grupkami na zwiedzanie pobliskich uliczek. Nieopodal był wyraźnie wyróżniający się estetyką na tle pozostałych zabudowań meczet. Pozostałe zabudowania były w stanie strasznym, podobnie jak ulice. Znaleźliśmy czynny supermarket. Chciałem kupić albańską rakiję. Trochę na migi, trochę po angielsku zapytałem sprzedawcę czy ma. Nalał mi kieliszek spod lady, dał spróbować. Smaczna. Potem dostałem na spróbowanie jeszcze dwa rodzaje. To były chyba jego własne wyroby. Postanowiłem kupić. No to zaczął mi przelewać w starą butelkę po coca coli. Ja zaś chciałem kupić oryginalną, w butelce szklanej i z akcyzą. Zaczął tłumaczyć, że przemysłowa to niedobra jest, żebym wziął tę jego. Uparłem się i kupiłem przemysłową. Zechciałem też spróbować miejscowego piwa, co spotkało się z całkowitą dezaprobatą. Sprzedawca tłumaczył, że jest bardzo niesmaczne i proponował cały arsenał znanych marek piwnych. Po kilku chwilach rozmowy wygrzebał jednak z dna lodówki plastikową półtoralitrową butelkę albańskiego piwa Stella i sprzedał ją z zaznaczeniem, że sam tego chciałem. Tak też było w istocie. Spożyliśmy ją kolektywnie jako popitkę do pizzy.
To była największa wyżerka podczas całego wyjazdu.
Skończył się czas sjesty, ludność miejscowa zaczęła zapełniać lokal, a na nas była już pora. Nie wiedzieliśmy, gdzie przyjdzie nam nocować, podejrzewaliśmy, że gdzieś w przydrożnym złomowisku. Padały nawet żarty, że tej nocy każdy będzie miał swojego mercedesa, tylko Grzesiek się wyłamał, stwierdzając, że wybierze lodówkę.
Wyjechaliśmy znów na rondo, gdzie ruch był już wzmożony. Wtedy jedyny raz żałowałem, że nikt nie ma kamery, bowiem to co się działo na rondzie naprawdę warte było uwiecznienia. Ruch odbywał się we wszystkich kierunkach, z prądem i pod, na skos i w poprzek. Piesi, rowerzyści, samochody. Nawet psy, które na środku jezdni przysiadały, żeby się podrapać. Były też odkryte studzienki kanalizacyjne, należy jednak oddać sprawiedliwość i powiedzieć, że były zabezpieczone policyjnym motocyklem stojącym całkiem w poprzek ronda. Policjant od tego motoru stał w cieniu i popijał piwko.
Postanowiliśmy porobić zdjęcia grupowe pod pomnikiem na rondzie. W tym celu ustawiliśmy się na środku ronda, a Piotrowi który podjął się tego zadania wręczyliśmy aparaty. Stanął na jezdni, gestem dłoni zatrzymał nadjeżdżające samochody i po kolei każdym aparatem pstrykał fotki.



Ruszyliśmy w kierunku górującego 200 metrów nad miastem zamku, a w zasadzie jego ruin. Po ulicy można było jechać kolumną sześciu rowerów i nie było to niczym dziwnym. Nie było też takim zatrzymanie się w poprzek jezdni i podziwianie budynków.



Kiedy dojeżdżaliśmy do zamku i zaczęliśmy mozolnie podjeżdżać na wzgórze, otoczyła nas grupka dzieciaków. Jeden z nich podbiegł do mnie i zabrał z bagażnika napój, po czym z triumfującą miną uciekł. Wiozłem trzy butelki wody i jeden napój kolorowy i on sobie upatrzył akurat ten. Podejście na zamek było ostre. Niektóre dzieciaki nie odstępowały nas na krok i trzeba było na nie wrzeszczeć, straszyć i uważnie pilnować bagaży.
Przekroczywszy bramę zamku (wstęp coś tam kosztował, dostaliśmy nawet bilety z papieru przypominającego toaletowy) Longin przystąpił do pertraktacji w sprawie noclegu. Facet, który nas wpuszczał i przedstawiał się jako dyrektor obiektu zgodził się, abyśmy za 20 euro zostali tu na noc, pokazał jak się rygluje bramę itd.
Ruiny były bardzo rozległe. Było tam tyle zakamarków, że spokojnie zmieściłoby się i kilkaset osób. Było też coś w rodzaju hotelu, puste to chyba jednak było i restauracja z piwem po 2 euro.
Zamek położony jest na bardzo stromym wzgórzu, więc czuliśmy się bezpiecznie, tym bardziej, że brama miała być na noc zaryglowana.
Po zapadnięciu zmroku zabraliśmy się do rozstawiania namiotów na jednym z podwórzy zamkowych. Jednak jakiś facet wciąż siedział koło nas i zaczął dawać do zrozumienia, że nie możemy tu zostać. Nie dało mu się wytłumaczyć w żadnym cywilizowanym języku, że zapłaciliśmy już za nocleg, i że tu zostajemy. Nie wiem jak to dokładnie potem było, ale było mniej więcej tak, że Longin z Piotrem odprowadzili go do bramy, wcisnęli 5 euro i bramę zaryglowali.
Z zamku rozpościerał się widok na góry, miasto i jezioro Szkoderskie. Po zapadnięciu zmroku widać było, że miasto jest bardzo rozległe. Jednak zasilanie w Szkodrze nieco szwankowało, gdyż co i raz jakaś część miasta pogrążała się w ciemnościach, by po kilku minutach znów rozbłysnąć kosztem innej części. Na ulicach oczywiście latarnie się nie świeciły.
Rankiem raz jeszcze pozwiedzaliśmy ruiny zamku i ruszyliśmy w dalszą drogę, w kierunku granicy z Czarnogórą. Przeprawiliśmy się przez drewniany most na rzece (nazwy nie pamiętam) wpadającej do jeziora Szkoderskiego. Most miał ułożone wzdłuż deski, po których winien jechać samochód i wszelki inny pojazd. Inaczej zapewne groziłby zawaleniem. Biegały po nim tabuny miejscowych dzieci, usiłując coś zwędzić. Jackowi próbowały zabrać mocno na szczęście przytroczony do bagażnika kask. Po drugiej stronie mostu była dzielnica uboższa. Domy zbudowane były z nieotynkowanych pustaków, od czasu do czasu pociągniętych farbą koloru nieokreślonego, trwałą jak akwarelowa. Niektóre pełniły rolę gospód, dobiegały stamtąd odgłosy libacji. Rzemieślnicy (np. stolarz) mają tam swoje warsztaty na zewnątrz. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że stoją metr od drogi. Na budynkach wiszą anteny satelitarne zrobione z misek i balii i nie ma w tym cienia przesady.
15 km dalej jest granica z Czarnogórą. Nie wiem jaka to miejscowość, bo na mojej mapie 1:600000 nie jest ona zaznaczona, nie jest na niej nawet zaznaczone przejście graniczne.
W Albanii byliśmy krótko, przejechaliśmy mały jej odcinek, jednak kraj ten zapadł mi szczególnie w pamięć. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem.
Pogranicznicy albańscy nie robili problemów, sprawdzili nam tylko deklaracje i paszporty. Czarnogórscy natomiast mieli mnóstwo zastrzeżeń. Kilku osobom, m.in. Longinowi i Robertowi kazali nawet wypakować sakwy i pytali o każdy przedmiot, wiele zastrzeżeń mieli do medykamentów i tabletek do odkażania wody. Pytali się, czy wieziemy alkohol, zgodnie stwierdziliśmy że nie, chociaż niektórzy z nas przewozili rakiję i bałem się trochę, żeby nie zaczęli i mojego bagażu rewidować.
We Vladimirze zatrzymaliśmy się na posiłek pod sklepem. Potem zwiedziliśmy kolejne rzymskie ruiny w Starim Barze i przejechaliśmy przez Bar.
Gdzieś nieopodal ruin Starego Baru Grzegorz Malkontent tak się zagadał z Zośką, że nie zauważył, że zjechał na krawędź drogi, która na krawędzi obrywała się raptownie i do dziś niewyjaśnionym cudem nic mu się nie stało, chociaż rower runął.
Jechaliśmy w stronę Budvy. Zmrok zastał nas w okolicach przepięknie wieczorem wyglądającej i bardzo komercyjnej wysepki Sveti Stefan. Wstęp na wysepkę kosztuje 5 euro, są tam wyłącznie drogie restauracje, kasyna i rezydencje tak zwanych możnych tego świata. Rzecz jasna przez myśl nam nie przeszło aby tam się dostać. Tuż przed Budvą, na skrzyżowaniu usiedliśmy i czekaliśmy aż Longin znajdzie miejsce dobre na nocleg. Długo bardzo to trwało, nasz przewodnik chodził we wszystkich kierunkach. W międzyczasie zerwał się wiatr, który z każdą chwilą przybierał na sile. Po pewnym czasie Longin wrócił i poprowadził nas na nocleg. Trzeba było przejść przez furtkę zamkniętą drutem kolczastym, a następnie iść w ciszy przez gęste krzaczory, bo w pobliżu były jakieś zabudowania. Co i rusz właziliśmy w coś miękkiego, co potem okazało się końskimi pączkami. Wiatr dął coraz mocniejszy. On się chyba nazywa Bora (czy jakoś tak) i jest charakterystyczny dla tamtego regionu, co ciekawe wieje od gór w stronę morza.
Żeby rozbić naszą dużą stodołę trzeba było to i owo wykarczować. Jeden krzak był szczególnie oporny, musieliśmy wycinać go nożami i wyrywać metodą "dziadek za rzepkę", ale po kilkunastu minutach udało się. Po rozstawieniu dużego namiotu nie zostało wiele miejsca na przygotowanie posiłku, tak więc do "stołu" podchodziliśmy rotacyjnie. Wiatr był coraz silniejszy...
Nic nie pomogło wbijanie dwóch śledzi lub szpilek w jedno miejsce mocowania namiotu. Kiedy się kładliśmy, coś mnie bardzo uwierało w plecy. Poświeciłem więc latarką przez podłogę (czyli folię) i okazało się, że jest to końska kupa, na szczęście mocno już zaschnięta. Przekopałem ją w stronę Grześka, co on potem z tym zrobił, tego nie wiem. Wkrótce po tym jak się położyliśmy, jedno mocowanie szlag trafił, z tej strony, z której spałem ja, Grzesiek, Monika i Agnieszka. Akurat od tej strony wiał wiatr. Reszta, schowana od strony "niezawietrznej" za tradycyjną barykadą z sakw, miała trochę lepiej. Namiotem miotało i rzucało na wszystkie strony od kilku chwil. Zastanawiałem się jak materiał i pałąki to wytrzymują. Wstałem więc i przypiąłem z powrotem. Po kilku chwilach znów coś wyrwało. Grzesiek wstał. Potem szpilki wyrywało już bez przerwy, tropik namiotu (bo składa się on tylko z tropiku) przytrzymywaliśmy sakwami, co średnio zdawało egzamin. Malkontent przez jakiś czas starał się trzymać płachtę namiotu, ale z chwilą gdy usnął to puścił. Leżał na pasku od namiotu, ale wiatr już był taki, że podrywał do góry pasek, a razem z nim niezbyt ciężkie ciało kolegi. Wtedy zaczęło coś się zrywać po drugiej stronie barykady i groziło zupełnym wywianiem namiotu do morza, od którego oddaleni byliśmy o jakieś 100 metrów, ale Longin poprzywiązywał mocowania do krzaków linkami. Potem przestaliśmy walczyć i obudziliśmy się przykryci płachtą namiotu, ściskając ją w dłoniach. Należy też dodać, że nocowaliśmy niedaleko jakiejś dyskoteki, której odgłosy dobiegały nas przez całą noc.
Najbardziej rozbawiła mnie Ania Longinowa (spała po drugiej stronie barykady), która stwierdziła, że tej nocy wyspała się jak nigdy dotąd.
Rankiem wiatr trochę zelżał, ale i tak gdy poszliśmy na pół kamienistą plażę, to nie można było wytrzymać, bo wiatr siekał drobnymi kamyczkami po ciele.
Zwiedzaliśmy stare miasto w Budvie. Coś pięknego. Kto był, może poświadczyć.
W sklepie z pamiątkami w jednej z ciasnych uliczek kupiłem oryginalny zestaw ceramiczny za dość rozsądną cenę. Dziwię się, że nic z tego się nie stłukło, biorąc pod uwagę, że miał 8 elementów, w tym półlitrową karafkę.
Ruszyliśmy do Kotoru. Większość pojechała prostą trasą, tylko Julian z Jackiem pojechali przez niewątpliwie warte zwiedzenia miasteczko Cetinje. Nikomu więcej nie chciało się wbijać na przełęcz położoną ponad 1000 m n.p.m., zważywszy, że byliśmy nad samym morzem. Nie będę opisywał urody samego Kotoru i Boki Kotorskiej będącej jedynym fiordem na południu Europy. Po pierwsze nie umiem tego opisać należycie, a po drugie bardzo wiele już na ten temat napisano. Ze wszystkich stron góry, a między nimi morze. I wąskie uliczki tuż nad wodą, czasem niczym nie odgrodzone.



Na zwiedzaniu Budvy i Kotoru trochę czasu nam zeszło i niespodziewanie zaczął zapadać zmrok. Mieliśmy dojechać do Herceg Novi tego dnia. Nie było czasu na objeżdżanie całej Zatoki Kotorskiej dookoła, tak więc skrócilismy sobie drogę za pomocą promu. Mieściło się na nim sporo samochodów, najmniejszy nie był, jednak musiał ustąpić płynącemu wielkiemu, wielopokładowemu turystycznemu statkowi, z mnóstwem okien. Ów statek spowodował falę, która ochlapała nas, stojących na dziobie promu.
Do Herceg Novi było stosunkowo niedaleko, ale nie staraliśmy się jechać magistralą adriatycką, lecz mniejsza drogą, tuż nad morzem. Trochę się pokręciliśmy po różnych dziurach. Zabawna była sytuacja, kiedy miejscowi tłumaczyli nam po serbsku i po angielsku, żeby w tę akurat ulicę nie wjeżdżać, bo jest ślepa, ale od czego mamy Longina, zawsze przecież lepiej znającego drogi niż miejscowi?
Znowu trochę trwało, zanim Longin znalazł miejsce na nocleg. Znów siedzieliśmy na skrzyżowaniu, a Julian z Piotrem tańczyli. W parze. I na zdjęciu to jest. Jak zwykle Longin znalazł miejsce, tym razem płaskie, bez gówien i rozległe. Tyle, że u kogoś na polu i niedaleko publicznej drogi, więc ognisko nie wchodziło w rachubę.
Rano zostaliśmy wykryci przez właścicieli pola, których dom znajdował się kilkadziesiąt metrów od naszego obozowiska. Patrzyli lekko zdziwieni, a podeszli dopiero kiedy już odjeżdżaliśmy. Gospodarz częstował podobno Piotra rakiją.
Zwiedzaliśmy Herceg Novi. Bardzo ładne miasteczko, chociaż bardziej podobały mi się Kotor i Budva. Nie pozostało nam nic innego, niż ruszyć magistralą w kierunku Dubrovnika. Na granicy między Czarnogórą i Chorwacją obeszło się bez zsiadania z roweru, machnęliśmy tylko paszportami. Tuż za granicą była knajpa, w której chcieliśmy wziąć wodę. I tu zaskoczenie. Personel stanowczo odmówił nam wody z kranu zasłaniając się tym, że przecież możemy coś kupić oraz, że szef może ich wyrzucić z pracy, jeśli dowiedziałby się o tym. Wodę wzięliśmy z jakiejś wodociągowej rury, która nawadniała pole. Obiad zrobiliśmy na bocznej ścieżce odchodzącej od magistrali, okropnie zaśmieconej (notabene pod napisem oznajmiającym, że surowo zabronione jest wyrzucanie jakichkolwiek śmieci). Trzeba było zrobić parawan z rowerów, żeby przejeżdżające magistralą jakiekolwiek służby nie widziały ognia. Ogień rozpaliliśmy niechcący na podziemnym mrowisku wielkich, czerwonych i boleśnie kąsających mrówek.
Zbliżaliśmy się do Dubrownika. W pewnym momencie jedno ze skrzyżowań wydało mi się znajome. Było to skrzyżowanie z drogą wiodącą na granicę bośniacką, którą jechaliśmy przed dziesięcioma dniami. Do miasta wjechaliśmy znajomą nam już zamkniętą, "kocią drogą".
Mieliśmy zamiar złapać tego dnia autobus do Splitu. Niestety, nie udało się. Był co prawda, ale z tego co pamiętam, wszystkie bilety były już wykupione. Następny był o 6.30 rano następnego dnia. Nie pozostało nam nic innego, jak pojechać na nocleg na znaną nam plażę nieopodal kempingu, który był zbyt drogi i znów przejeżdżać znane nam już rondo pod prąd. Na plaży były nawet deski, na których spaliśmy dziesięć dni wcześniej. W zatoce pod mostem Franja Tudjmana obracał się akurat ten sam wielki statek, który mijał nas poprzedniego dnia w Zatoce Kotorskiej.
Zjedliśmy kolację. Dziewczęta przyrządziły po 2 kanapki jako suchy prowiant do autobusu na rano.
Jeszcze przed świtem wstaliśmy, żeby zdążyć na autobus do Splitu. Czekając na dworcu rozkręciliśmy rowery i rozkulbaczyliśmy żeby "mniej groźnie" wyglądały w oczach kierowcy. Ten i tak miał ogromne zastrzeżenia co do tego, czy 12 rowerów (Ania Robertowa wyjechała 2 dni wcześniej) z bagażami i właścicielami zmieści się do autobusu. Rzecz jasna dzięki Longinowym umiejętnościom upychania do luku weszły wszystkie rowery i większość sakw.
Do Splitu jechaliśmy 3 godziny, dwukrotnie przekraczając granicę z Bośnią i Hercegowiną. Kiedy zobaczyłem rowerzystę jadącego magistralą adriatycką, to aż się przestraszyłem. O wiele gorzej wygląda to z pozycji pasażera, nie mówiąc już o kierowcy dużego pojazdu, kiedy taki rowerzysta jedzie sobie po wąskiej bądź co bądź drodze, a przy tym z jednej strony skały, z drugiej przepaść.
Kiedy dojechaliśmy do Splitu, mieliśmy jeszcze kilka godzin do powrotnego pociągu do Bratysławy, tak więc pochodziliśmy trochę po mieście bez rowerów. Rowery były na dworcu i zawsze ktoś ich pilnował, warta zmieniała się co pół godziny.
Potem jechaliśmy znowu 17 godzin pociągiem i znów upał był w nim niemożliwy. Od czasu kąpieli w Herceg Novi nie widzieliśmy wody do mycia, więc coraz bardziej czuć było nas i nasze ubrania koziną. A wiadomo przecież, że w pociągu są ograniczone możliwości mycia, a poza tym w pociągach właśnie najbardziej przechodzi się wszystkimi zapachami. Kolega doktorant Gryziak jedząc musiał czymś przykrywać swoje spodnie, inaczej zapach uniemożliwiał mu konsumpcję. Poszliśmy do wagonu restauracyjnego na piwo, ale po jakimś czasie kelner delikatnie nas wyprosił pod pretekstem tego, że inni pasażerowie czekają na wolny stolik, chociaż przyczyna była zgoła inna...
W Bratysławie przesiedliśmy się do pociągu do Żiliny. Potem stamtąd pojechaliśmy do Cadcy. W tym pociągu zajęliśmy kilka przedziałów. Kiedy dosiadali się Słowacy, dość szybko opuszczali przedział, takie wydawaliśmy zapachy. Kiedy jeden Słowak zasnął, pomyśleliśmy że zemdlał, biedaczysko.
W Cadcy zjedliśmy obiad w dworcowej knajpie i pojechaliśmy do Ustronia. Tam przesiadka do Katowic. Okazało się, że nie ma już połączeń z Warszawą tego dnia, oprócz Inter City. Cena wyjazdu nie obejmowała takich luksusów, niektórzy zdecydowali się jednak pojechać, żeby zdążyć wyspać się przed pójściem do pracy. Reszta, w tym: Zośka, Monika, Ania Longinowa, Longin, Jacek, Julian, Malkontent i ja - pojechaliśmy osobowym do Częstochowy. Przyjechaliśmy o 21, a pociąg do Warszawy miał być o 3:28. Zaskoczyło nas zimno panujące w naszym kraju. Postanowiliśmy więc pozwiedzać trochę Częstochowę i przespać się gdzieś. Udaliśmy się więc pod klasztor jasnogórski (nigdy bym się nie spodziewał, że znajdę się tam), niestety było już zamknięte i nie dane nam było zwiedzić. I tu rzecz znamienna. Z 360 zdjęć jakie zrobiłem, nie wyszły tylko 4 spod Jasnej Góry. Zośka, Jacek, Julian i Malkontent pojechali na miasto, a Ania, Monika, Longin i ja postanowiliśmy przespać się gdzieś. Odjechaliśmy trochę od klasztoru i w parku, nieopodal napisu "Biwakowanie surowo zabronione" rozłożyliśmy folię i położyliśmy się spać. Omal nie zaspaliśmy na pociąg, lecz chociaż do dworca były prawie 3 kilometry, w 14 minut później czekaliśmy już na peronie. I wsiedliśmy do pociągu do Warszawy...
Cała wyprawa była generalnie rzecz biorąc niesamowita. Przez 2 tygodnie ciężko się napedałowaliśmy, codziennie podziwiając ze wszystkich stron majestatyczne góry. Mój licznik wskazywał 930 km, ale niektórzy jeździli więcej...
Jeździliśmy efektywnie na rowerach 13 dni, przekraczaliśmy (rowerem, pociągiem i autobusem) 13 granic i było nas 13 osób (nie licząc córki Longina i Ani, która urodziła się kilka miesięcy później). Byliśmy i nad morzem, i na wysokości 2523 m nad jego poziomem. W sumie pokonaliśmy ponad 5 tysięcy metrów w pionie. Koszt wyjazdu (przejazdy, wyżywienie i tzw. program) wyniósł 500 zł + 100 euro. Ja oprócz tego wydałem ok. 80 euro na pamiątki, piwo i inne zbytki. Trzeba też zaznaczyć wyraźnie, że jest tam dość drogo, zwłaszcza w Chorwacji, w której nie ma tzw. "najniższej półki" z wyżywieniem.
A w przyszłym roku między innymi Pireneje...

Sebastian