Bałkański pościg
Autor: Wojtek Kunachowicz
Data dodania do serwisu: 2008-07-23
Relacja obejmuje następujące kraje: Chorwacja – Czarnogóra – Albania – Macedonia - Serbia – Węgry - Słowacja
Średnia ocena: 5.58
Ilość ocen: 324
Oceń relację
<font><font> </font></font> <p align="justify"><strong> </strong></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Zimą powróciła idea wyjazdu „samochodowego”; kierunek z dawna wyczekiwany – Bałkany. Spojrzeć w głąb dalszej i bliższej historii, rozkoszować się urokami krajobrazów, no i oczywiście zakosztować miejscowej gastronomii i legendarnej gościnności. W ruch poszły mapy, przewodniki, opisy na stronach www - dyskusje, opinie, planowanie trasy... Wszystko na nic... Tanie linie lotnicze SkyEurope zarzuciły na nas haczyk zwany promocją... Kupiliśmy bilety po ok. 100 pln z Krakowa do Dubrownika (w jedną stronę – powrót planowaliśmy pociągami). Niejednokrotnie później żałowaliśmy, że nie pojechaliśmy jednak naszymi leciwymi volkswagenami – dramatyczna komunikacja publiczna (szczególnie w pobliżu granic), jak również konieczność noszenia wszystkiego na własnym grzbiecie (szczególnie, że panowały solidne upały) sprawiły, że obiecaliśmy sobie lepiej przemyśleć logistykę...</p><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>28 lipca 2007 (sobota) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Spotkanie ekipy miało nastąpić w Krakowie (poza Jezierem, który miał czekać w Dubrowniku). Start o niekatolickiej godzinie 4-00 (pobudka ok. 2 w nocy!!!), pociąg widmo (jakiś extra kurs, którego na próżno szukałem w rozkładzie – tylko dzięki informacji od jadących nim Tomasza i Monki) powiózł nas w turystycznym tempie na południe. Po krótkich dywagacjach poszliśmy spać (też na krótko) – wszystko, aby w Krakowie (gdzie mieliśmy prawie cały dzień do odlotu) trzymać fason i mieć dość sił... Operacja zakończyła się połowicznym sukcesem – po złożeniu plecaków w przechowalni bagażu starczyło energii jedynie na to, by udać się na Rynek i usiąść w kawiarnianym ogródku<font></font>. Poranna kawa i przedpołudniowe drinki smakowały wybornie, wprowadzając nas coraz głębiej w wakacyjny nastrój. Trwałby on pewnie dłużej, gdyby nie zadzwonił Ten, Który Miał Już Być W Dubrowniku... (i szukać noclegu)... Jezioro znaczy...Z tajemniczych wyjaśnień dowiedzieliśmy się, że przerwał podróż już w Toruniu... Plan się zawalił - nie miał możliwości zdążyć do Bratysławy na samolot, w związku z czym podjął za nami pościg pociągiem (via Budapeszt, Belgrad, Podgoricę). Metę wyznaczono w Kotorze – oczywiście nikt z nas nie wierzył, że się uda.... W każdym razie informacja wyrwała nas z sennengo letargu i ruszyliśmy (odwiedzając po drodze Kazimierz) na lotnisko. Tam ważenie, przepakowywanie i klarowanie plecaków, odprawa, wizyta w sklepie wolnocłowym i welcome on the board<font></font>. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Start samolotu... mniam... super przeżycie<font></font>. Potem już tylko dwugodzinne bujanie w przestworzach (niestety widoków nie dane było podziwiać z powodu zachmurzenia<font></font>) i lądujemy na bałkańskiej ziemi. Chorwacja powitała nas szybkim i ciepłym zmierzchem. Pozostało tylko znaleźć jakiś nocleg – i tu zaczęły się schody... Żaden z napotkanych lokalsów nie znał kempingu w okolicy, natomiast kierowca autobusu za podwózkę do Dubrownika zaproponował taką cenę, ze pięści same składały się do bicia (za wyłudzenie rzecz jasna). W końcu z pomocą przyszedł nam pewien młodzieniec – przynajmniej był w stanie określić, gdzie jest poszukiwane przez nas miejsce, no i jak tam dojechać. Autobusem (oczywiście ostatnim i w dużym pośpiechu załadowczym – ale za to z klimatyzacją!) za 10 HRK dojechaliśmy do Mljni, skąd już żabim skokiem do Srebreno (kolejne 10 HRK – wszystkie autobusy kosztowały tyle). Camping dość spartański, ale za to niedrogi (za dwie osoby/ dwie noce plus namiot – ok. 160HRK), blisko sklepu, stacji benzynowej (pełniącej również funkcję punktu wymiany walut) no i plaży<font></font>. Zakupiliśmy po litrowym Karlovacko (9 HRK) i udaliśmy się na plażę - woda była ciepła i jednocześnie doskonale orzeźwiająca po trudach podróży. </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>29 lipca 2007 (niedziela) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Eeeech.... Drzewko figowe nie dawało wcale cienia, słońce dość szybko wygoniło nas z namiotów. Co miało też i dobre strony – szybkie śniadanko, kąpiel w morzu </p><div align="justify"> </div><p align="justify">(i obowiązkowe zmywanie soli pod prysznicem) i możemy ruszać na zaplanowaną poprzedniego wieczora wycieczkę do Dubrownika. Tym razem autobus bez klimy.... Ale widoki za oknem rekompensowały ten mankament – trasa biegnie wzdłuż wybrzeża, ukazując co chwila ciche zatoczki. No i tę całkiem dużą, nad którą leży Dubrovnik – cumuje tam mrowie jachtów, łódek a nawet jakiś kilkupiętrowy wycieczkowiec (zapewne z tłustymi niemieckimi emerytami na pokładzie...). A samo miasto? Cóż.... Zupełnie zapomnieliśmy, że jest niedziela… I wszędzie będą TŁUMY!!!</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dziesiątki zaparkowanych autokarów, wszechobecne kolejki, drożyzna.... I do tego potężny upał... Zrezygnowaliśmy z wejścia na mury (na oko półtorej godziny czekania w pełnym słońcu), przemaszerowaliśmy z tłumem obok najbardziej znanych zabytków ( Wielka Fontanna Onufrego, kościół św. Zbawiciela, klasztor Franciszkanów, pałac Sponza i inne takie). Dopiero w bocznych uliczkach z dala od „centrum” zaznaliśmy odrobinę wytchnienia. Z mocnym postanowieniem wyrwania się z tego „turystycznego” obłędu przebiliśmy się poza obręb murów miasta i zasiedliśmy w miłej kafejce (raczej dla miejscowych – ceny porównywalne do tych na krakowskim rynku). Konstatacja, że jest to miasto mocno przereklamowane, patrzyła każdemu z oczu (może np. w styczniu jest przyjemniej? choć wcale niekoniecznie). I te ceny... (woda mineralna – 12 HRK, kawałek pizzy od 15 HKR, papierosy tyleż samo). Poirytowani tłumem i upałem wróciliśmy do Srebreno. „Przynajmniej sobie smacznie poplażujemy....” Nic bardziej mylnego – tam też tłumy, do tego plaża o szerokości 3-4 metrów<font></font>. Uciekać do Czarnogóry jak najszybciej!!! I z dala od tłumów... To udało się już wieczorem – z zapasem miejscowego wina (w/g mnie dość kiepskie – co prawda niektórzy sugerując się stosunkiem cena/jakość byli bardziej wyrozumiali) udaliśmy się na falochron. Obserwacja nocnego życia mariny, samolotów podchodzących do lądowania, gwiazdy.... Całkiem miłe...Zresztą w fajnym towarzystwie i z „gastronomią” wieczory są zawsze przyjemne<font></font></p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>30 lipca 2007 (poniedziałek) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Spakowaliśmy manele i (w miarę) szybko wróciliśmy w okolice lotniska. Biegła tam najkrótsza droga do czarnogórskiej granicy (i, jak pamiętaliśmy, było nieopodal niezłe miejsce na łapanie stopa). No i dupa... Miejsce może i dobre, ale nikt nie zabiera (albo auta pełne albo jadą akurat gdzie indziej). Po pewnym czasie i kilku wypitych piwkach (karlovacko 5 HRK - jakoś ten upał trzeba przeżyć) ogarnia nas zwątpienie... W końcu jest! Zatrzymuje się samochód z dwoma młodzieńcami wewnątrz. Szybko studzą nasz entuzjazm – owszem, mogą zabrać nas do Hercegnovi, ale za 30 euro... Szybkie targi i za 25/ekipa jedziemy. Hmmm, we czwórkę z bagażami na tylnym siedzeniu jazda nie należy do najprzyjemniejszych przeżyć (jedyny plus, że jako pasażer nadprogramowy musiałem opuścić auto i pokonać przejście graniczne Kerasovici / Deberij Brlieg pieszo). Po kilkunastu minutach lądujemy na dworcu autobusowym. Pożegnaliśmy ozięble naszych przewodników („jutro możemy Was zawieźć do Kotoru za 40 euro...” – na pewno się zgodzimy, biorąc po uwagę, że bilet na autobus kosztuje ok. 2-3 euro... – niektórzy zawsze upierają się DOB). Umęczeni upałem, podróżą, dyskutując o następnych posunięciach spijamy w przydworcowej knajpce kawki i piwka...(1 –1,20 euro). Niezdecydowanie zostało przerwane przez nadejście informacji od Tego, Którego Widzieć Się Nikt Nie Spodziewał... Czyli Jeziera... Znaczy dotarł tu koleją, podróżując bez przerw przez kilka krajów i czekał na nas w Kotorze... Kupiliśmy bilety na autobus i pozostały czas wykorzystaliśmy na szybkie zwiedzanie miasta i posiłek (na zmianę pilnowaliśmy plecaków). Miasteczko stylem przypomina Dubrovnik – tyle, że mniejsze i mało zatłoczone (zresztą oba miasta w historii rywalizowały ze sobą o wpływ na drogi handlowe i przechodziły podobne, burzliwe dzieje). </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Ale prawdziwy rarytas był dopiero przed nami... Autobus ruszył zgodnie z planem, a my zgodnie z prawami fizyki zaczęliśmy się pocić na potęgę (temp. w cieniu ponad 30 stopni, nieotwieralne okna, brak klimy) – zanim nasz pojazd wydostał się poza miasto mieliśmy dość...A tam już czekała w całej krasie Boka Kotorska... Zmęczenie i znudzenie minęło jak ręką odjął – wszyscy chłonęliśmy piękno krajobrazu (fotograf robił zdjęcia przez otwór wentylacyjny w dachu autobusu stojąc rozkrokiem na sąsiadujących fotelach wzbudzając wesołość wśród tuziemców). Jasne stało się, dlaczego autor przewodnika po Czarnogórze dopisał w podtytule „Fiord na Adriatyku”... Porównania nasuwają się mimowolnie...</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Po około półtorej godzinie docieramy do autobuskej stanicy... (mijamy podczas wjazdu wałęsającego się i nieświadomego naszego przejazdu Jeziera...). Powitanie, pierwsze wspólne piwko, opowieści.... Okazało się, że niestety wiedza przewodnikowa potrafi się szybko dezaktualizować – kempingu opisywanego przezeń nikt nie zna (uczynna pani z biura turystycznego podała nam lokalizację najbliższego – ale niestety nie jechał tam żaden autobus<font></font>). Noclegi oferowane przez babuszki też nas nie zachwyciły – drogo i ciasno... Pozostało wrócić do zauważonego podczas jazdy kempingu w Morinj (tak po prawdzie, to widziałem tylko kątem oka – i wydawało mi się, że kemping tam jest...ale nie przyznawałem się przed innymi żeby nie wzbudzać paniki...). Gamoń kierowca nie wiedział (pomimo niejednokrotnego pokazywania na mapie) gdzie ma nas zawieźć i ile skasować za kurs (najpierw wziął po 1 euro, potem dopłacaliśmy po 50 centów, przy kolejnej próbie wyłudzenia dopłaty daliśmy mu do zrozumienia, z kim/czym na głowy się zamienił...) Całe szczęście było niedaleko. No i był kemping. A nawet dwa<font></font>. Zdecydowaliśmy się na kilkunastominutowy spacer do dalszego z nich – położony był nad brzegiem zatoki, co miało nam wynagrodzić trudy marszu pod pełnym obciążeniem... Niestety.... Stało tam co prawda kilka kamperów, ale infrastruktury praktycznie nie było (o ile nie liczyć jednego zlewu z zimną wodą i kibelka – Sławojki), dostępu do zatoki broniła zaś plątanina dzikich zarośli. Z pełnym przekonaniem, że spędzimy tu tylko jedną noc rozłożyliśmy namioty, spożyliśmy kolację, miejscowy rum i na tym zakończyliśmy długi dzień...</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"><u> 31 lipca 2007 (wtorek)</u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Żadnego cienia....Słońce nie pozwoliło nam za długo spać. Do tego przyjechał zarządca/właściciel pola i próbował wyciągnąć od nas jakąś kasę. Oczywiście otrzymał. Litanię zastrzeżeń wraz z informacją, ze spadamy stąd... Nawet się nie przejął. Chyba nawet zapłaciliśmy mu 5 euro za nasz czteroosobowy namiot, ale pewny tego nie jestem... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Ponieważ nie chciało się nam zwijać namiotów i rozkładać ich ponownie, kilkaset metrów dzielące nas od drugiego kempingu pokonaliśmy niosąc rozłożone namioty. Dla mijających nas kierowców samochodów musieliśmy wyglądać dość groteskowo<font></font>. Nowe miejsce okazało się całkiem przyjemne – miejsca na namioty usytuowane między krzewami figowców i limonek zapewniały delikatny cień i odrobinę prywatności. Cena też była przyzwoita. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Ponieważ namioty przynieśliśmy już rozłożone, mogliśmy dość sprawnie (po śniadaniu i toalecie) wybrać się na zwiedzanie Kotoru. Przystanek autobusowy znajdował się obok zaprzyjaźnionego (a właściwie jedynego) sklepiku – czekanie można umilić piwkiem i papieroskiem<font></font> (<em>nota bene</em> sprzedawane w owym sklepiku wyroby tytoniowe – spod lady i bez znaków akcyzy... cóż, każdy orze jak może...). Klimatyzowanym busem zajeżdżamy na znany nam już dworzec, po czym kierujemy się do otoczonego murami obronnymi Starego Miasta. Snucie się wąskimi uliczkami będącego na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO zostawiliśmy na później – teraz, dopóki mamy jeszcze siły i animusz, zaatakujemy zamek </p><div align="justify"> </div><p align="justify">(będący właściwie zespołem fortec). Zaopatrzeni w wodę, zimne piwko i dobry humor nabywamy stylowe (w formie starodawnych pocztówek) bilety wstępu (2 euro) i zaczynamy wspinaczkę na położony na wysokości 260 m npm Fort Św. Jana („Illyryjski”).</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Wraz z przebytą drogą stajemy się coraz lżejsi (pot leje się strumieniami), ale widoki rekompensują trudy wędrówki w upale i słońcu... Widoczny fragment Boki Kotorskiej prezentuje się w całej swej pysznej okazałości, a i od zabudowań starówki trudno oderwać wzrok... Sączymy piwko i odpoczywamy w promieniach słońca (które niektórym już się powoli znudziło, więc namawiają do zejścia).</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> W sumie racja – w zacienionych zaułkach i uliczkach, przy kawiarnianych stolikach sennie i miło spędzamy czas – oczywiście do czasu, kiedy żołądki przypomniały nam o konieczności ich napełnienia. Pomoc oferuje dudka przy dworcu – pljeskavica , cevapci (mięsa – grillowane bądź smażone i podawane z pieczywem i surówkami; 1,5 euro) smakują wybornie (zwłaszcza popijane zimnym Niksićko lub Skopsko). Obładowani specjałami (zaplanowaliśmy na wieczór superkolację) wracamy na kemping. Kuriozalnym autobusem... Lat miał „niewiadomo ile”, ale za to... Miał Przedział Dla Palących!!! Jezioro zachwycony swoim odkryciem natychmiast zapalił, a po nim reszta palących skorzystała z niedostępnej w innych miejscach możliwości... Postanowiliśmy jutro też jechać tym autobusem! </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Po przyjeździe kupno dużego arbuza w sklepiku obok (alkoholizowany arbuz jest elementem ekwipunku na naszych wyjazdach<font></font>) i można znów poddać się lenistwu... Znaczy mężczyźni (Tomasz, Wojciech i Jezioro) idą „chłodzić arbuza” a reszta „zajęła się kolacją”<font></font>. Chłodzenie arbuza polegało na umieszczeniu go w zimnym strumieniu i czekaniu aż będzie dobry...Czekanie oczywiście można sobie umilić piciem piwka i „męskimi rozmowami”, co też uczyniliśmy... Wieczór upłynął wesoło (oczywiście po wypiciu arbuza i resztek rumu z poprzedniego dnia udaliśmy się jeszcze do hałasującego nieopodal baru – byliśmy jedynymi klientami, głośność muzyki dawała się we znaki, ale za to – przynajmniej niektórzy – zostali potraktowani promocją – po prostu nie skasowano nas za drinki – poproszono za wypicie za pomyślność Czarnogóry... i jak tu nie lubić Bałkanów ???)</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>1 sierpnia 2007 (środa)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Pobudkę ustaliliśmy dość wcześnie – żeby każdy zdążył sobie zażyć kąpieli w morzu (zatoce) czy co tam by chciał. Niestety autobus „dla palących” uciekł nam sprzed nosa, a następny... zepsuł się w czasie jazdy<font></font>. W ogóle pech komunikacyjny był pełen. Na dworcu w Kotorze okazało się, że do Parku Narodowego Lovćen nie jedzie żaden autobus i możemy sobie wynająć samochód (nie wiadomo tylko gdzie i za ile, ale i tak nie mają siedmioosobowych....). Jest autobus do Ulcinj przez Bar – ale nie ma biletów... Wrrr, dlaczego nie zabraliśmy własnych aut??? W takim razie spadamy. Pięć euro do Podgoricy, trzy godziny jazdy malowniczymi serpentynami, ostatni rzut oka z góry na adriatyckie wybrzeże... mrożące krew w żyłach opowieści o spadających w przepaść pojazdach... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Dworzec w Podgoricy kojarzy się wszystkim z Koluszkami (trochę tylko inaczej położony), takież też zapewnia udogodnienia (jeden z najsłabszych barów dworcowych jakie znam), pełno za to typków proponujących podwózkę do granicy za 50-60 euro („bo dziś już nic na pewno nie pojedzie”) – niedoczekanie... Ale widocznie są frajerzy, którzy dają się tak golić w nieprzyzwoity sposób ( jest popyt, więc i podaż się pojawia). Znajdujemy autobus podmiejski do Tuzi (0,80 euro), stamtąd 15 km do przejścia Bożaj / Bajraku Hotit za 15 euro/2 auta. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Wspaniałe pustkowia w okolicy Jeziora Szkoderskiego, trasy po których aż się prosi pohasać na rowerze... A samo przejście graniczne i jego otoczenie – gratka dla konesera klimatów prawdziwej środkowej Europy<font></font>. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Przeprawa trwa około godziny (niektórzy w samochodach są koneserami, widać, że trochę są zaskoczeni i zaniepokojeni...) i już wita nas Republika E Shqiperise... Oczywiście o czymś takim jak punkt wymiany walut czy przestanek autobusowy nawet nie ma mowy... Za to jest Pan Policjant... Pan Policjant jest Królem Przejścia. Decyduje o kursach walut, cenach podwózek, kto będzie cinkciarzem a kto taksówkarzem<font></font>. Właściciele wiekowych mercedesów (po aprobacie Pana Policjanta) oferują swoje usługi (jak zwykle po wygórowanych stawkach). Okazało się, że na kursie nie orżnęli nas zbyt mocno, po targach wzięliśmy też dwa mercedesy za 21euro/ekipa do wsi o miło brzmiącej nazwie Grill. Trzeba przyznać, że opadły nam szczęki.... Wjazd do Albanii i kilka pierwszych kilometrów naprawdę robi wrażenie. Przez moment zapominasz człowieku, że jesteś w Europie. Wszędzie GÓRY śmieci, walące się budynki, szkielety zardzewiałych samochodów, i..... bunkry! Wystają z ziemi jak jakieś gigantyczne pieczarki zaskoczone w czasie wzrostu... Przejeżdżamy jakieś miasteczko przypominające klimatem scenografię westernu, trzymamy się kurczowo czego się da (kierowcy nie przejmują się czymś takim jak przepisy czy „bezpieczna jazda”) i ,chłonąc mijane widoki, czekamy końce tej zwariowanej jeździe (wg relacji pasażerów drugiego merca – ich kierowca nie miał tak kawaleryjskiej fantazji...). Wypakowujemy się z aut a kierowcy dzielą się zarobioną gotówką i udają na zakupy do pobliskiego sklepu (wracają obładowani wiktuałami – zdaje się zapewniliśmy ich familiom kolację i śniadanie). My natomiast do knajpy – popróbować miejscowego piwka i zastanowić się nad dalszymi ruchami. Piwko Tirana (100 - 120 leków w knajpie, 60-80 w sklepie) wchłaniało się dobrze, więc powtórzyliśmy kolejkę<font></font>. W tym czasie, zupełnie z początku niezauważenie dla nas, zaczęli się nam przyglądać miejscowi. Nie, oni się nie przyglądali, oni się GAPILI!!! Staliśmy się chyba lokalną atrakcją (co dało asumpt do przypuszczenia, że turystów zbyt wielu nie przyjeżdża nad tę część Jeziora Szkoderskiego). </p><div align="justify"> </div><p align="justify">W ogóle fajnie się zrobiło... Pani w sklepie (oczywiście nie znała żadnego słowa w innym języku niż albański) próbowała sprzedać nam alko po wygórowanych cenach (pewnie pomyślała, że ma jakichś plastikowych frajerów przed sobą...), nabyliśmy też fajeczki w kiosku „zrób to sam z elementów wyrzuconych przez sąsiadów na śmietnik”. Na szczęście w drugim sklepiku pani rozmawiała po serbsku, wiec już było prościej – podstawowe produkty kupiliśmy po cenach rynkowych. W międzyczasie pojedynczo i grupkami schodzili się mieszkańcy i już niebawem byliśmy otoczeni wianuszkiem gadających do nas ludzi.... Oczywiście mówili po albańsku, więc komunikacja byłą utrudniona (a właściwie żadna).</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Jezioro wpadł w oko pewnej pani – dosłownie pożerała go wzrokiem – pewnie przez te jego pekaesy (na które zwrócili nawet uwagę celnicy). Znalazł się też chłopak mówiący po angielsku, od którego otrzymaliśmy trochę potrzebnych informacji, kupiliśmy też rakiję domowej produkcji (300 leków za półtoralitrową butelkę 50% zacnego trunku) po czym odprowadzani przez orszak dzieci udaliśmy się nad jezioro. Tamże, po odnalezieniu najmniej zaśmieconej przestrzeni, rozbiliśmy namioty. Dzieci obserwowały nas, opuszczając dopiero wtedy, kiedy skończyliśmy rozbijać biwak. (Niektórzy z uczestników zaczęli snuć wizje, że na pewno sprowadzą złodziei, gwałcicieli a nawet morderców gdy będziemy spać...).</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dobrze, że drinki (rakija z colą w formie wira) powoli stępiają ich czujność i niepewność<font></font></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>2 sierpnia 2007 (czwartek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Obudziły nas dzwoneczki... I beczenie.... Po wystawieniu głów z namiotów oczom naszym ukazało się solidne stado owieczek<font></font>. Wędrowały między namiotami, z upodobaniem pożerając plasterki cytryn (używanych poprzedniego dnia do wirów – więc jeszcze trochę nasączone alkoholem...). Poranek upłynął niektórym również na cierpieniach innego rodzaju – przypomniały o sobie papryczki z wczorajszego obiadu....(te co „szczypią dwa razy”...). Po śniadaniu zwijamy obóz, torby z naszymi śmieciami zostawiamy koło któregoś z wysypisk (muszę przyznać, że robiłem to z zażenowaniem, ale co zrobić w kraju bez koszy?) i udajemy się na przestanek, skąd mamy busa do Szkodry. Kilkunastominutowa jazda kończy się na bazarze. Zresztą całe miasto jest jak wielki bazar… Handel odbywa się przed sklepami - towary niskiej jakości leżą w różnych konfiguracjach bezpośrednio na chodnikach (lub raczej czymś, co kiedyś było chodnikiem…). Zupełnym kuriozum jest sprzedaż paliwa – napełnione plastikowe butelki stają na turystycznych stolikach, obok stoją beczki – kupują tu zarówno kierowcy, jak i sklepikarze (elektryczności z sieci nie ma – każdy sklepik posiada własny generator prądu). Zresztą nie ma co się dziwić - stacji benzynowych jest bardzo mało, większość zaś z nich wygląda „Zrób-To-Sam” albo po prostu nie działa… Papieroski tez ciekawie się kupuje – wystarczy podejść do człowieka stojącego obok góry tytoniu, zamówić interesującą nas ilość sztuk i poczekać, aż sprzedawca wyprodukuje papierosy<font></font>. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Dworzec kolejowy, do którego się kierujemy, jest oczywiście na drugim końcu miasta… Idąc z całym ekwipunkiem w potężnym złorzeczymy twórcom takiego rozwiązania. Oczywiście oczy szeroko otwarte – ciekawostki zdarzają się co chwile (np. balkony bloków, wypełnione w całości drewnem opałowym – zapasy na zimę?). Docieramy w końcu na dworzec, a tam…</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Zamknięte!!! Teraz przekleństwa leciały już całkiem jawnie. Okazało się, że z powodu małego zainteresowania, połączenie południowe ze Stolicą zostało zlikwidowane…( w ogóle pociągów w całej Albanii jeździ mało i do tego w kretyńskich porach…). Człowiek pilnujący dworca zaofiarował nam pomoc – podobno ma znajomego z dużym autem, i za pieniądze może nas zabrać gdzie chcemy („poczekajcie kwadrans, a wszystko się załatwi” – OK., może być…”). Zatem posiłek i kawka – sjesta znaczy<font></font>. Z umówionego kwadransa zrobiła się godzina – wracamy zatem w okolice ołowianego meczetu w centrum, skąd jeżdżą autobusy. Jedziemy do Lezhe, skąd mamy zamiar udać się nad morze. Toaleta, lodowate piwko i jazda. W autobusach nie sprzedają biletów, a pasażerów chyba kasują „na oko”. Nas chyba orżnęłi, bo zapłaciliśmy po 300 leków za przecież niedługi odcinek… No ale oni nie mówią (albo udają) w innym języku poza własnym – i jak tu się targować? Po jakichś dwóch piwkach lądujemy w Lezhe – oczywiście koło jakiegoś śmietnika (z pożywiającą się tam świnką<font></font>). Tu przez zgrzyt towarzyski następuje krótkotrwałe podzielenie ekipy. Decydujemy się jechać busem do Shengjin – oglądane na zdjęciach w necie robił całkiem przyzwoite wrażenie. Jedziemy w piątkę – Tomasz i Monka mają dojechać kolejnym busem (przynajmniej teoretycznie). Na miejscu okazuje się, że nie jest za ciekawie… Kupa ludzi i też śmietnik… Zagadnięty przez Jeziera kierowca twierdzi, że wie gdzie jest camping, i chętnie nas zawiezie. Jedziemy, jedziemy i nic… Droga się kończy i nic… dojeżdżamy do jakiejś zagrody, za którą jest tylko woda… I nawet śladu kempingu. Kierowca zawraca i wiezie nas z powrotem. Każemy się zatrzymać koło miejsca, gdzie od biedy można się rozbić. Dajemy po 50 leków, a szofer mówi, że mało! Jak to? Miał być kemping – a gdzie on jest? Pokazuje nam, że mamy zapłacić 1000 leków, a my w śmiech. No ale sytuacja coraz mniej śmieszna się robi – kretyn wyciąga telefon i sugeruje, że zawoła kolegów czy też policję, my też coraz bardziej zirytowani jawną próba wymuszenia… Już ręce się w pięści zaciskają, coraz głośniejsze przekleństwa… W końcu dostaje 500 leków i z pożegnany krótkim „spierdalaj” odjeżdża. A my rozglądamy się za miejscem do rozłożenia biwaku. No i oględziny wypadają marnie… Całe szczęście pojawia się młodzieniec idący na plażę – i zagadnięty – oferuje (jako „dobry muzułmanin” muszę pomagać ludziom – twierdzi), że spróbuje załatwić nam możliwość rozbicia namiotów obok restauracji i pensjonatu. Właściciel niechętnie, ale wyraża zgodę, a nasz dobroczyńca daje nam klucz od swojego apartamentu, byśmy mogli się wykąpać i zrobić pranie („dopóki nie wróci z żoną i dzieckiem z plaży”). Teraz tylko trzeba iść do wsi (jakieś dwa kilometry na oko) i spróbować odnaleźć Tomasza i Monkę. A proste w tym tłumie to nie jest… Do tego miejscowość jest wielkim placem budowy – buduje się tam kilkanaście hoteli (o nazwach wiele mówiących o gustach i oczekiwaniach miejscowych - „Ambasador”, „Hilton”, „New York” i podobne<font></font>). Po dwóch godzinach znajdujemy zguby – w podłych humorach czekają na jakąś strawę w barze znajdującym się na drugim końcu wsi. Wracamy wspólnie do obozowiska, robiąc po drodze zakupy na wieczór. Zmęczenie i niespecjalne zadowolenie z miejsca powoduję, że kiepsko się dogadujemy tego wieczora…</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>3 sierpnia 2007 (piątek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Nowy dzień, nowe wyzwania, nowe możliwości. Spadamy do Lezhe, gdzie po godzinie mamy autobus do Tirany. Znów metoda „na oko” – płacimy po 150 leków (od Marceliny i Grześka chcieli początkowo 200) i ruszamy, mijając kolejne bunkry i śmietniska (nie robią już na nas wrażenia). Natomiast dworzec i szczególnie tabor kolejowy już tak. I to jakie! Latamy po dworcu robiąc masę zdjęć. Pociąg do Elbassan za dwie godziny (190 leków), mamy więc czas na obiad i spacer po centrum. Oprócz pomnika Skandenberga i ogólnej rozpierduchy nic ciekawego. Ładujemy się więc do pociągu bez szyb i w żółwim tempie jedziemy przez kraj.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Trasa kolejowa wiedzie przez nadmorskie Durres , gdzie podziwiamy wraki staków na plaży, rozległe przestrzenie usiane bunkrami i rozpadającymi się fabrykami…</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dworzec w Elbassan mieści się w tutejszej normie – wszędzie świadectwa totalnego upadku kolei. Miejskim autobusem (nie chcą od nas kasy za bilety) jedziemy do centrum, i ponieważ już późne popołudnie, rozglądamy się za noclegiem. Jest tylko jeden hotel, oferujący noclegi po 10 euro za osobę, ale bez wody… poza tym pustynia. Nic, chyba trzeba stąd spadać… Wynajmujemy busa za 600 leków/osoba do granicy. Ostatnie zakupy – wydać resztę niewymienialnych nigdzie leków i żegnamy się z krajem. I zaraz żałujemy… Widoki podczas jazdy wspaniałe – aż żal, że ciemność szybko nadchodzi… Obiecuję sobie w myślach, że przejadę tę trasę koleją – góry, doliny, mosty, tunele. Wspaniałe, wspaniałe… </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Dojeżdżamy do granicy i od razu czujemy, że jest na dużej wysokości – trzeba włożyć długie spodnie i kurtki. Przeprawa przez granicę kilka minut, wymiana kasy i co dalej? Do Strugi jest kilkanaście kilometrów, a pomysł spaceru po nocy z plecakiem nie przypada nam do gustu. Całe szczęście na granicy pojawia się autobus, a kierowca i pilot nie przepuszczają okazji do zarobienia kilku euro (20 za ekipę) – po 15 minutach siedzimy w knajce w Strudze. Niestety obsługa stacji benzynowej, gdzie próbowaliśmy zapytać o kemping, była troche podchmielona i nie bardzo wiedziała, jak na pomóc. Całe szczęście ktoś w knajpie wiedział. Wpiliśmy zatem rakiję , zamówiliśmy taksówki (po 200 denarów za kurs) i wbiliśmy się na „Awtokamp As”<font></font>. Średniej kategorii, z ciepłą wodą w jakichś debilnych godzinach, ale za to położony pięknie nad Jeziorem Ochrydzkim i ze sklepem. (400 denarów/osobonamiotonoc).</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>4 sierpnia 2007 (sobota)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Niefart od rana… Niedokręcony palnik puścił nam cały gaz z kartusza do atmosfery, a grzałka się przepaliła…. Zostaliśmy bez możliwości samodzielnego zagotowania wody. Poratowała nas obsługa baru, ale kłopot został (w całej okolicy nie mogliśmy kupić butli). Ale co tam! Jedziemy do Ochrydy, polecanej przez przewodniki jako najprzyjemniejszego miasteczka Macedonii (bus – 30 denarów). No i przyznać trzeba, że akurat w tym przypadku maja rację.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Kręte klimatyczne uliczki, liczne tanie knajpki, forteca i zabytkowe cerkwie, bazar z owocami i najlepszą domowa rakiją… Raj dla włóczykijów<font></font> - tak też, na włóczęgach, minął cały dzień. Powstał nawet projekt, by wynająć następnego dnia łódź i delektować się kołysaniem fal Jeziora Ochrydzkiego, podziwiając przy tym okolicę. Wygrał jednak inny projekt – odwiedzić okoliczny Park Narodowy Galicica oraz Św. Naum – cel licznych pielgrzymek religijnych Macedończyków. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Wieczór też był bardzo przyjemny – nasze kłopoty z gotowaniem zaowocowały nawiązaniem kontaktów z sąsiadami. A że gospodarz przyczepy był towarzyskim człowiekiem, robiącym w dodatku przepyszną i super mocna domową rakiję, udający się po wrzątek wracali z coraz większymi kłopotami… Ale całe szczęście chodził wcześnie spać.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>5 sierpnia 2007 (niedziela)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Nasz plan na ten dzień może i fajny był, ale pogada postanowiła przestać umilać nam czas… Zaczęło padać w nocy, a że namiot już swoje przeżył, jego wodoszczelność okazała się problematyczna. Pełni nadziei, że jeszcze jakoś się wypogodzi, udaliśmy się na wycieczkę. Niestety… Ściana wody non stop… Wyleciał z planu Park, Św. Naum też cygaro – co z tego, że położony pięknie na skarpie nad jeziorem, skoro nic nie było widać? Jedynym plusem pogody było, ze właściciele budek z jedzeniem byli bardziej mili – dawali solidne porcje strawy i rozgrzewającej rakiji po niewygórowanych cenach i bynajmniej nie po aptekarsku… Po powrocie (nibytaksówką za 250 denarów) zaczęło się rozpogadzać… Ależ pech… Poprawiamy sobie humor, kupując smakołyki na ostatnia kolację na kempingu (a jeszcze bardziej – spożywając je). </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>6 sierpnia 2007 (poniedziałek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Pobudka dość wczesna, bo i chłodno, przepaduje, a i umówieni jesteśmy z kierowcą busa, który poprzedniego dnia zgodził się za rozsądną cenę zawieźć do Skopje. Zwijamy manele i idziemy do recepcji uregulować rachunek. Marcelina z Grześkiem uregulowali już poprzedniego dnia, ale niestety tego głąba w recepcji to nie interesowało. Tak samo, jak fakt posiadania przez nich stosownego rachunku. Uparł się, że skoro on tego nie ma w komputerze, to mamy zapłacić za całą siódemkę, albo nie odda nam paszportów… Podniósł nam ciśnienie strasznie. Całe szczęście Bogusia popisała się niebiańską cierpliwością – wyprosiła mnie z recepcji i sama tłumaczyła cieciowi jego błąd, jakoś doprowadzając do wyjaśnienia sytuacji… (zdaje się, że nazwałem nawet gościa „Bułgarem”, co w Macedonii jest dużego kalibru obelgą…). Ale na tym nie koniec. Zadzwonił nasz kierowca oznajmiając, że się spóźni, potem, że pojedzie jego brat a potem już wcale nie dzwonił ani nie odbierał telefonów… Zajebiście… Nie było innej rady – podzieliliśmy się i spróbowaliśmy szczęścia stopem… Długo nie czekaliśmy – może jakiś kwadrans (i całe szczęście – zaraz po starcie spadłą potężna ulewa). Bogusia zaraz udała się objęcia Morfeusza, a ja na przemian rozmawiałem z szoferem i drzemałem<font></font>. Po ponad dwóch godzinach byliśmy na dworcu w Tetovie, skąd po trzech kwadransach mieliśmy autobus do Skopje. Przerwę wykorzystaliśmy na kawkę, toaletę i zrobienie zdjęć pobliskiego dworca kolejowego (w stanie ruiny). Żałuję do dziś, że nie zrobiłem sobie zdjęcia z kierowcą autobusu – wyglądał, jakby zszedł przed chwilą z planu filmu „Czarny Kot, Biały Kot”… Wysoki, z zakolami, pekaesami i wąsami, do tego kilka sygnetów, garnitur w prążki prosto z lat 70 i tubalny śmiech. Pewnie już go nigdy nie spotkam. Pomimo, że zbliżaliśmy się do stolicy, zauważalne na każdym kroku było, że Macedonia była najbiedniejszą z republik byłej Jugosławii – widać po ludziach, domach, samochodach… Rzuca się też w oczy ekspansja Islamu. W każdej, nawet najbardziej zabitej dechami wiosce jest meczet (sztuka nówka, minarety lśnią bielą), mają rozmach…</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Samo Skopje jest dość bezbarwnym miastem (to efekt wielkiego trzęsienia ziemi w 1963r</p><div align="justify"> </div><p align="justify">- większość miasta utonęła pod gruzami). Ale za to ma linię kolejową<font></font>. I nawet był niezły pociąg do Belgradu… Tyle, że nie było na niego biletów… </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Zajęliśmy stolik w knajpce koło dworca i wyłapywaliśmy kolejnych członków ekipy (okazało </p><div align="justify"> </div><p align="justify">się że Tomasz z Monką też szybko złapali stopa , reszta pojechała burżujsko autobusem). Zjedliśmy, popili piwkiem Skopsko i autobusem do Kumanowa, skąd rzut kamieniem do granicy. Nawet autobus do Serbii jeszcze dziś jedzie<font></font>. Jak zwykle wydawanie ostatnich pieniędzy i zatrzymywanie w biegu autobusu. A on nie chce nas zabrać!!! Mówią, że tam gdzie chcemy jechać (Pustenik) nic nie ma… (może zasugerowali się nazwą…). Koniec końców zabrali nas, ale tylko do granicy. I dobrze – kolejka spora, a my jako piesi przemieściliśmy się żwawo. Tylko co z tego, skoro na serbskiej stronie nie było żadnego transportu, a w międzyczasie zapadł zmrok… Wymieniliśmy kasę po bandyckim kursie (szczególnie niepotrzebne już macedońskie denary) i przystąpiliśmy do negocjacji z panami oferującymi „niekoncesjonowane usługi taksówkarskie”. Za 20 euro zgodzili się zawieźć nas do miejscowości posiadającej stacje kolejową i nawet połączenie ze stolicą.</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Cóż, stacją tego nazwać raczej nie sposób – raczej budyneczek zawiadowcy. Bez zaplecza dla podróżnych, dostęp tylko po sforsowaniu stojącego pociągu towarowego (gramolenie się przezeń nawet bez bagażu było dość ciężkie), no i pociąg odjeżdżał dopiero za kilka godzin. Zdecydowaliśmy zatem, by pojechać do Bujanowa i stamtąd próbować (przynajmniej na mapie wydawało się bardziej cywilizowanym miejscem). Hmmm... Wylądowaliśmy na dworcu autobusowym, nabyliśmy bilety na nocny autobus do Belgradu (700 dinarów plus 20 za bagaż), w okolicznych kioskach można się również było zaopatrzyć w jedzenie, picie czy papierosy. Cały dworzec i jego otoczenie raczej przyjemne nie były – pełno podejrzanych, podpitych typów, przyglądających się nam nieżyczliwie, czekających jakby na okazję do zaczepki... Do autobusu wsiedliśmy z widoczną ulgą<font></font>. A z jeszcze większą po kilku koszmarnych godzinach wysiedliśmy zeń... Im mniej napiszę o tej podróży tym lepiej... Niewygoda, duchota na przemian z chłodem, zapach skarpet i piwa, niemili współpasażerowie... Brrrr!!! </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>7 sierpnia 2007 (wtorek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> W podłych nastrojach łaziliśmy po dworcu, szukając kolejno: kibla, rozkładu jazdy i informacji... (plan zakładał odwiedzenie wsi Surduk nad Dunajem – tej z filmu „Biały Kot, Czarny Kot” lub też ..... na zakolu/przełomie Dunaju – połączeń albo nie było, albo w kretyńskich porach albo o horrendalnych cenach...). Z pomocą przechodniów znaleźliśmy przystanek, skąd odjeżdżały autobusy do campusu uniwersyteckiego (czas znaleźć miejsce do spania). Niestety, z wielu akademików tylko jeden jest otwarty, pokoje około 20 euro. Ale i tak nie możemy ich wynająć (pomijając bandycką cenę), bo nie ma osoby, która się tym zajmuje, i nie wiadomo czy i kiedy będzie... Pięknie kurwa pięknie... A zmęczenie i irytacja coraz większa. Wracamy w okolice dworca. Tam w „restauracji McDonald’s” pijemy kawę, toaletujemy i myślimy co dalej. Ponieważ próby znalezienia noclegu w okolicznych hostelach spełzły na niczym, postanowione zostało, by jechać do Novego Sadu (mieszkająca tam koleżanka onegdaj oferowała pomoc) i tam próbować szczęścia. Kupiliśmy bilety ( 208 dinarów/osoba - pamiętać należy, by brać bilety grupowe – im więcej osób tym taniej za przejazd), i w obserwując dworcowe życie z poziomu knajpianego stolika, czekaliśmy na swój pociąg. Niepokoił nas jedynie brak odpowiedzi od Tamary (okazało się poniewczasie, że była akurat wtedy na wakacjach w Grecji i nie miała ze sobą komórki..<font></font>). Na miejscu okazało się, ze: <strong>1/</strong> kiepsko z noclegiem (brak odpowiedzi od Tamary, brak tanich miejsc noclegowych) i <strong>2/</strong> pociąg do Budapesztu odjeżdża późno w nocy i bilet do najtańszych nie należy. Szybka decyzja – we czwórkę (Ja, Bogusia, Monka i Tomasz) decydujemy się na dalszą drogę w stronę Węgier (Jezioro posiadał bilet powrotny „open” do stolicy Węgier, a Marcelina z Grześkiem chcieli skorzystać „gdziekolwiek” z możliwości kąpieli...). Zostawiliśmy więc (trochę nieelegancko) resztę ekipy (umawiając się na spotkanie kolejnego dnia na kempingu „Romai” w Budapeszcie) i (za 192 dinary) pojechaliśmy do położonej przy granicy Suboticy. Szczęście nam sprzyjało – okazało się, ze za godzinkę mamy szynobus do Szegedu na Węgrzech (186 dinarów/osoba). Dobra nasza! Teraz tylko (jak zawsze) wydawanie pozostałej miejscowej waluty na różnego typu „pamiątki” i żegnamy się z Serbią. A raczej pociąg, którym mieliśmy jechać, pokazuje nam swój koniec… Wrrr!!! (nie muszę nawet mówić, jakie słowa dominują w komentarzach…). Okazuje się jednak, ze to fałszywy alarm, pociąg jedynie manewruje… Zajmujemy miejsca wewnątrz i konsumując miejscowe owoce suniemy w stronę granicy. Przejście graniczne jest dwuetapowe – najpierw odprawa wyjazdowa w Serbii -oczywiście funkcjonariusze niespecjalnie się spieszą – ale to bez znaczenia, bo pociąg i tak musi swoją godzinę odstać… Drugim etapem jest postój w Reszke – tam już widać, że wjechaliśmy do Unii Europejskiej – celnicy odkręcają plafony w dachu wagonu i zaglądają do każdego zakamarka (pewnie ich czujność wzmógł cygański król jadący z familią w pierwszym wagonie). W naszym wagonie atrakcje zapewniał mężczyzna, który wsiadł gdzieś w Serbii i „zabawiał” nas bekaniem i pijackim mamrotaniem…Niewiele brakowało też, by został na torach stacji granicznej (poszedł sobie akurat siku, kiedy pociąg w końcu ruszył<font></font>). Niestety – przedłużająca się odprawa spowodowała, ze z Szegedu zdążył nam uciec nocny pociąg do Budapesztu. Idziemy zatem szukać noclegu. I to dość daleko – dworzec przecież nie może być w centrum miasta!!! Polecany przez przewodnik hotel okazał się cygarem (ceny dla Luxemburczyków chyba), człapiemy więc (noga za nogą, zmęczeni) do umiejscowionego na drugim brzegu Cisy kempingu (jakieś 4 kilomery!!!). Ze zmęczenia chyba nam na mózg padło… W recepcji nie było nikogo, więc trza było iść, rozbić namiot gdzieś tam, a rano próbować się ewakuować służbowo… Ale nie – czekaliśmy i dzwoniliśmy, aż zjawił się młodzieniec z recepcji. Powiedział, że mamy się rozbić, a rano się dogadamy… Tyle to wiedziałem bez jego wystąpienia! Nieważne zresztą – ważne że można się w końcu rozbić i wyciągnąć… Szybkie gotowanie chińskich zupek (zagryzanych krakersami), piwko i spać…</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>8 sierpnia 2007 (środa</u>) </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Skoro kemping jest na terenie kąpieliska termalnego, i do tego zgodziliśmy się w swoim niezmierzonym frajerstwie za to zapłacić, to postanowiliśmy się trochę popluskać<font></font>. Uderzamy zatem do ciepłego basenu (temp. wody 37 stopni – ciała same się skłaniają do figli;). Mmmm… przyjemnie… Niestety po jakimś czasie marszcząca się od wody skóra dała nam znać, ze pora na zmianę - Tomasz z Monką już czekali. Nie doczekali się jednak… Oprócz nas w basenach bawiła geriatria (pewnie mieli przepisane kąpiele przez doktora), i komuś z tych oldboyów puściła okrężnica… Woda w basenie do wymiany, no i nici z kąpieli<font></font>. Pakujemy się zatem i autobusem/tramwajem/autobusem udajemy się na rogatki miasta (wcześniej na szybko zwiedzamy starówkę w poszukiwaniu punktu wymiany walut), gdzie mamy nadzieję złapać stopa do Budapesztu. Nawet długo nie stoimy – podjeżdża wypasiony wózek i „welcome on the board”. Zabrali nas jacyś policjanci (broń w kaburach, auto pędzi 180 km/h) – jazda szybka i miła<font></font>. Panowie byli tak mili, że zawieźli nas do samych bram kempingu… Jezier i Państwo Ładni już tam byli. Pozostało tylko czekać na Monkę i Tomasza – jedyny problem w tym, że mieli rozładowane telefony i nijak nie można było się z Nimi porozumieć. W końcu dotarli i można udać się do miasta. Z uwagi, że jesteśmy tu nie pierwszy raz, stajemy się przewodnikami błyskawicznego zwiedzania (góra Zamkowa ze starówką i jej labiryntem uliczek, Baszta Rybacka, pomnik św. Stefana, kościół św. Macieja), spacer mostem łańcuchowym, kawa nieopodal parlamentu, piwko na moście Małgorzaty…</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Wracamy na kemping, a tam… Sprawdzają czy wszyscy mają karty kempingowe! A ponieważ wzięliśmy z Bogusią domek na dwójkę (Tomasz i Monka mieli być naszymi „gośćmi”/waletami – oszczędności 20euro<font></font>) pojawił się kłopot z wejściem na obiekt. Ale nasz wrodzony spryt pozwala nam pokonać i te przeszkodę… Wieczór minął na konsumpcji miejscowych produktów winogronowych i pierwszych analizach - czego (i dlaczego) nie udało się zrealizować w czasie wycieczki i które przygody na trwale zamieszkają w naszych wspomnieniach...</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>9 sierpnia 2007 (czwartek) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Wstajemy rano i przez rozkopane miasto jedziemy na dworzec Keleti, skąd pociągiem (2290 forintów) udajemy się do zaprzyjaźnionego Egeru. Dworzec w porównaniu z tym, jak go pamiętaliśmy, wyraźnie podupadł <font></font>. Całe szczęście nie mamy zbyt wiele czasu na oglądanie jego degrengolady – pociąg odjeżdża za kilka chwil. Eger przywitał nas kontuzją nogi Jeziera, przez co spacer na znany nam kemping Tulipan (przyczepa kempingowa 12000 forintów za dwie doby – mieszkamy tam w piątkę) trwa trochę dłużej (ale przystanki na odpoczynek osobliwie przypadają koło winiarni<font></font>). </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Po zalogowaniu się w naszej chatce na kółkach udajemy się na spacer do Szepasszonyvogly (czyli Doliny Pięknej Pani), gdzie spędzamy cały wieczór, wędrując pomiędzy piwniczkami i degustując wina.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>10 sierpnia 2007 (piątek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Dziś dzień zwiedzania<font></font>. Znaczy szwendania się po mieście (przez część z nas zostało już zwiedzone kilkakrotnie), zaglądanie do zaułków, podwórek, straganów i knajpek. Standard znaczy – plac Dobo, Zamek, podziwianie panoramy z minaretu, katedra, kazamaty... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Obiad w etterem (coś jak nasz bar mleczny – duży obiad 1500-2000 forintów ) w międzyczasie. Luzik, spokój i lenistwo. Wieczór oczywiście znów w dolinie, ale krócej (a to wskutek pomysłu odwiedzenia Szilvasvarad i wodospadów w dolinie Szalajka). </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>11 sierpnia 2007 (sobota) </u> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Jednak nie wszyscy chcą jechać na wodospady... A właściwie tylko ja z Bogusią... </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Umawiamy się z pozostałymi, że spotkamy się gdzieś na trasie i pędzimy, by zdążyć na autobus o 9-50 (450 forintów/os). Udaje się i po półgodzinie jazdy jesteśmy. Niestety nie tam, gdzie chcemy... Tam gdzie chcemy musimy jeszcze dojść pieszkom (ale okazuje się, ze niedaleko). I pewnie właśnie dlatego spóźniamy się na kolejkę, jadącą do naszej dolinki. A następna za półtorej godziny.... Cygaro... A czas leci i musimy dogonić pozostałych. Zatem w tył zwrot i lądujemy... w knajpce na kawie<font></font>. Nie mieliśmy takiego zamiaru, ale świeżo usmażone naleśniki tak pachniały... Autobusu tez nie było (i przez następne dwie godziny miało nie być) – pozostał stop – tyle, że samochód przejeżdżał co 20 minut... Ale Bogusia ma dziś dobrą rękę – jedziemy co prawda nie wiadomo gdzie, ale któżby się przejmował takimi szczegółami. No i jesteśmy w samym środku dupy...Ponieważ nic się nie dzieje, można spokojnie zjeść i zapalić... Rozklekotane żiguli wyrwało nas z marazmu – „mocno opaleni” kierowcy jechali w naszą stronę, więc przymknęliśmy oko na defekty auta i właścicieli... Panowie w swojej wspaniałości zawieźli nas na dworzec autobusowy w Ozd. My niestety nie stanęliśmy na wysokości zadania - nie poszliśmy z nimi napić się do przydworcowej mordowni – co wyraźnie ich zmartwiło - jedziemy do granicznej wsi Banreve. Pijemy pożegnalną szklaneczkę wina i z buta dajemy do terminalu granicznego (zawsze mi się wydawało, że jest on bliżej – ale zawsze wcześniej jeździliśmy tamtędy gablotą). Kilkunastominutowy odpoczynek i trzeba znów wyjść z przyjemnego cienia...Upał słuszny, więc tylko kilkadziesiąt metrów, po czym rzucamy plecaki na ziemię, a sami się do lodówki z napojami. Jak cudownie smakuje zimne piwko... (Bogusia zadowala się wodą). Niestety nie dane było go wypić – za moment mamy stopa do Tornali (samochód w skórze i z klimą – jakoś nie pasowało mi tam kończyć piwa), skąd po kolejnej chwili (tym razem udało się dokończyć piwo) łapiemy do Rożnavy. Nieźle, nieźle!</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Tylko o tym pomyślałem - przestało iść!!! Mija jedna godzina, mija druga i nic... Prawie wszystkie auta skręcają do miasta i zaczynamy żałować, że nie pojechaliśmy do centrum. Szczególnie, że jest coraz później, skończyła się nam woda, zrobiliśmy się głodni, no i przegrałem w karty...Ale co robić – centrum do nas nie przyjdzie. Plecaki robią wrażenie żelaznych a nogi – ołowianych; dwukilometrowy spacer trwa prawie godzinę. Na dworcu niespodzianka – jest Jezioro i Marcelina z Grześkiem. Tyle, że bez części bagaży... (pojechały „dla wygody” pierwszym stopem z Monką i Tomaszem - a że wysforowali się daleko, nie było szansy na ich szybkie odzyskanie). Dobrze, że choć Tesco jest w pobliżu. Kupujemy żywność i picie, które konsumujemy na chodniku, oczekując na autobus do Dobsiny. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Kiedy w końcu dojeżdżamy, zaczyna powoli zmierzchać. Nie ma możliwości dalszej jazdy tego dnia, zasięgamy więc języka u miejscowych o możliwość noclegu. Jest kemping, ale nie mamy namiotu (pojechał dalej)... Miła pani bermanko/recepcjonista znalazła nam jednak pokój (1000 koron/5 osób), dzięki czemu mogliśmy nie tylko wyspać się w ludzkich warunkach, ale też wykąpać się, a na koniec spędzić wieczór przy dżinie i toniku w barku na dole<font></font>.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>12 sierpnia 2007 (niedziela)</u><br /> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Państwo Ładni zrobili nam dobrze. Wybrali się rankiem do sklepu po świeże pieczywo, mleko i jajka do sklepu na wsi (zapomniałem dodać, że camp był dość niewygodnie położony – trochę trzeba do niego pedałować pod górę), czym zasłużyli na naszą kilkunastominutową wdzięczność<font></font>. Po śniadanku w wybornych nastrojach zbiegamy na przystanek, gdzie już po godzinie mamy autobus do Popradu. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Spokojnie jedziemy górskimi serpentynami, podziwiając widoczki, ja zaś czekam na jeden, który szczególnie mnie zawsze fascynuje – w pewnym momencie pojawia się na tle majestatycznych tatrzańskich szczytów....socrealistyczne blokowisko!!!</p><div align="justify"> </div><p align="justify">Postój w Popradzie dłuższy niż zamierzamy (jest niedziela, więc komunikacja trochę z wąsem) – ale za to jest czas na wizytę w bankomacie/sklepie/knajpie. Szczególnie knajpa nam przypadła do gustu – a to dzięki kelnerowi, który kompletnie nic nie wiedział, przynosił nie zamówione rzeczy a o zamówionych zapominał (przy okazji następnej wizyty w tymże lokalu pełnił już mniej odpowiedzialną funkcję – zbierał ze stołów naczynia i zdaje się również je zmywał). Rozbawieni wracamy na dworzec, skąd autobus zabiera nas do Spiskiego Czwartku. Tam Bogusia, Marcelina i Grzesiek wciskają się do stopa, a ja i Jezioro utknęliśmy. Po dwugodzinnym kiblowaniu decydujemy się pójść dalej pieszo, dzięki czemu już po 300 metrach zabierają nas jacyś litościwi Prażanie i po chwili jesteśmy na słynnym kempingu Podlesok. Tu czekała miła niespodzianka – Monce i Tomaszowi udało się zająć domek. Zamiast rozstawiać namioty możemy się zająć poszukiwaniem opału na ognisko (nie było to proste, biorąc pod uwagę szczupłość zasobów w stosunku do ilości chętnych). Jeszcze gorzej było ze zorganizowaniem kiełbasek na ognisko (w niedzielę wieczorem praktycznie nieosiągalne) – zadowoliliśmy się skubaniem serka i sączeniem drinków. Ale przy ognisku jest miło niezależnie od posiadania kiełbasek<font></font>.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>13 sierpnia 2007 (poniedziałek)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Pogoda pod psem... A w planie mamy wycieczkę po Parku Narodowym „Słowacki Raj” – szczególnie wspinaczkę szlakiem wodospadów. Ruszamy dziarsko w trójkę (Bogusia, Jezioro i ja) mijając grupki ludzi, którzy widząc wezbrane potoki rezygnują ze spaceru pod górkę.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> My jednak nie wymiękamy, i coraz bardziej mokrzy (deszcz z góry i wysoka woda pod nogami) forsujemy kolejne przeszkody (drabinki i łańcuchy są mokre, ostrożność wskazana w dwójnasób) i po niecałych trzech godzinkach docieramy do źródeł. Zmęczeni panującymi warunkami, ale ukontentowani malowniczością przebytej trasy wracamy do bazy (przeniesionej tymczasem do innego domku). Jedynym minusem był chłód – nie dało się włączyć grzejników, przez co ubrania nasze nie miały możliwości wyschnąć. </p><div align="justify"> </div><p align="justify">Wieczorem – mała uroczystość... Ostatni raz rozstawiliśmy nasz stary, zmęczony namiot, który przez wiele lat i wiele wypadów dawał nam schronienie...Prawie jak pożegnanie kolegi... Ostatni drink i papieros wewnątrz. Bye, bye!!!</p><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"> <u>13 – 14 sierpnia 2007 (wtorek – środa)</u></p><div align="justify"> </div><p align="justify"> No i nadszedł ostatni dzień... Jakoś to wszystko szybko przeleciało, wiele więcej miejsc chciałoby się zobaczyć, więcej przygód przeżyć, więcej pamiątek przywieźć... Opuszczamy kemping i autostopem jedziemy do Popradu. Tam obiad, ostanie zakupy w „Billi” i autobus do Javoriny. Jeszcze piwko, albo nawet dwa!!! Marcelina z Grześkiem zostają w Popradzie, a nas wiezie do Zakopanego, tam bilety i już odjeżdża pociąg na północ. Wspominamy i planujemy kolejne podróże<font></font>. Około 4 nad ranem zaspani wysiadamy (Bogusia i ja) w Łodzi, reszta jeszcze przed południem ląduje w domach w Gdańsku.</p><div align="justify"> </div><p align="justify"> Bogatsi o doświadczenia, możemy zdecydowanie polecić wyjazd w tamte strony. Należy jednak unikać zbytniego rozciągania geograficznego odwiedzanych miejsc, albo dysponować własnym środkiem lokomocji (tudzież harmonią pieniędzy<font></font>). Jedno jest pewne – na pewno tam wrócimy!! ... I może uda się komuś z Was tam spotkać... Albo na innych włóczęgowskich szlakach.</p><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><div align="justify"> </div><p align="justify"><u>Uczestnicy:</u></p><div align="justify"> <ul><li><p>Monika (Monka) Wydrzyszek </p> </li><li><p>Tomasz Kunachowicz</p> </li><li><p>Adam (Jezioro) Jezierski</p> </li><li><p>Mareclina Wenta</p> </li><li><p>Grzegorz Pierzakowski</p> </li><li><p>Bogusia Klara Korbik</p> </li><li><p>Wojtek Kunachowicz – Wasz uniżony reporter i narrator</p> </li></ul> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p><div align="justify"> </div><p align="justify"> </p>