ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Ara Yeví, czyli karnawał i gorączka tropikalnej nocy.

Autor: Jerzy Sosiński
Data dodania do serwisu: 2004-02-04
Relacja obejmuje następujące kraje: Argentyna
Średnia ocena: 5.41
Ilość ocen: 120

Oceń relację

Gualeguaychú jest niewielkim powiatowym miasteczkiem w argentyńskiej prowincji Entre Rios. Leży nad rzeką o takiej samej nazwie jakieś 15 km przed jej ujściem do ogromnej rzeki Urugwaj, "Rzeki Ptaków" w języku guarani. Miasteczko ma 80 tys. mieszkańców i jest oddalone tylko o 220 km od Buenos Aires. Dwie, dwie i pół godziny jazdy dobrą drogą to całkiem niedaleko od tego 15-milionowego molocha.
Skomplikowana nazwa miasteczka wywodzi się z języka guarani i bierze się od gualeguay, czyli nazwy miejscowego drzewa pieprzowego (Schinus areira) i chú, co oznacza miejsce. Nazwę ma to miasteczko trochę skomplikowaną i niełatwo jest ją wymówić cudzoziemcowi. Mogliby – myślę – używać jakiegoś skrótu komercyjnego czy co... Trudna nazwa produktu zawsze przecież utrudnia jego reklamę, ale – sprawdzałem – tutaj też nikt nie był w stanie poprawnie wymówić "Szczebrzeszyn". Nie jest więc akuratnie NAM, Polakom, wskazane czepiać się tej nazwy!
Karnawał celebruje się tutaj – tak jak i w innych miasteczkach i wsiach tego kraju – od zawsze. Sięgając daleko w przeszłość, nawiązuje on do tradycji guarańskich bachanalii, Ara Yeví, celebrowanych zawsze na żniwa, czyli na koniec lata [na półkuli południowej – przyp. red.], więc mniej więcej zgodnie z każdym karnawałem. Jak widzicie guarańskie korzenie tego karnawału są takie same, jak słynnego karnawału w Rio de Janeiro. Z tą tylko różnicą, że tu nie ma wpływów afrykańskich, bo Gualeguaychú jest miasteczkiem potomków emigrantów z całej niemal Europy oraz Bliskiego Wschodu. I to się widzi podczas karnawału.



W latach 90. wobec bezrobocia, recesji, kryzysów i ogólnej ruiny miasteczko Gualeguaychú postawiło na turystykę, w tym na karnawał. I karnawał powoli stawał się tu imprezą coraz bardziej znaczącą i coraz bardziej dochodową. Opiera się on na czterech comparsas – wielkich i licznych zespołach tanecznych. Coś jak escolas do samba w Rio de Janeiro. Komparsy pracują i ćwiczą przez cały rok, by przez cztery dni karnawału defilować i prezentować się publiczności oraz wysokiemu jury, które ocenia i typuje zwycięski zespół konkursu. A to oznacza duże pieniądze.
Sercem karnawału są obecnie cztery ponad stuosobowe komparsy:
Marí Marí – (powitanie w jezyku mapuche), wywodząca się z Centralnego Klubu Intreriano (także futbol...);
Kamarr – (po arabsku "księżyc"), wywodząca się z miejscowego Syryjsko – Libańskiego Centrum Kulturalnego;
O´Bahia – wywodząca się z miejscowego Klubu Wędkarzy oraz
Los Papelitos – utworzona na bazie członków klubu Zjednoczonej Młodzieży.
Jak widać rodowód ich jest skromny i niewymyślny. Jak na powiatowe miasteczko przystało...



Każda komparsa na karnawał przygotowuje fabułę-alegorię, którą ilustruje muzyką (miejscową, ludową), tańcem, strojami oraz karocami. W przeszłości wygrywały tematy takie jak: "Faraoni znad Nilu", "Urugwaj – rzeka ptaków", "Entre Rios z lotu ptaka", "Sen i zmory", "Złoto konkwistadorów", "Światła i cienie", "Łańcuch nowej epoki" itp.
W 1997 roku władze miasta przeznaczyły nieczynną i opuszczoną stację kolejową na tzw. corsodromo, czyli plac karnawałowych defilad. Wybudowano tam trybuny i 500-metrowy wybieg dla tancerzy oraz karoc. Trybuny mogą pomieścić 30 tys. widzów i są zwykle zapełnione po brzegi – głównie turystami przyjeżdżającymi z Buenos. To przecież tylko 220 km stąd – blisko jak na argentyńską skalę!
Powiecie, że ten karnawał jest podobny do tego w Rio? No, niezupełnie. Po pierwsze, jest to spektakl kameralny, na dużo mniejszą skalę. Czyli widać wszystko i to z bliska – nawet to, czego w Rio nie zobaczysz przez lornetkę. Widać spoconych tancerzy, widać wysiłek dźwigających skomplikowane kostiumy... Po drugie, ten karnawał jest kompletnie bezpieczny. Sielankowy i rodzinny. Nie tak jak w Rio, gdzie przyjmują zakłady, ile ofiar śmiertelnych przyniesie. Tutaj nikt nikogo nie okradnie, nikt nie zaczepi, nie pobije i złego słowa nie powie! Ludność miasteczka jest dumna ze swojego karnawału i nieba przychyli każdemu, kto tam przyjedzie. Póki co, bo na razie nie są jeszcze zepsuci masową turystyką.



W Gualeguaychú karnawał to także zabawa i bal na trybunach. Widzowie też w nim biorą udział – tańczą i śpiewają na całe gardło. A więc jedno przeżycie więcej! W przerwie między jedną komparsą a drugą można sobie wyjść i powałęsać się pomiędzy odpoczywającymi tancerzami, pofotografować się i poobejmować (do zdjęcia, oczywiście, do zdjęcia!) z tancerkami, czy z kim, kto lubi. Atmosfera jest luźna i nieformalna, bohaterowie spektaklu są bezpośredni.
I widzowie, jak i aktorzy, pijani są wyłącznie szampańską zabawą, a niczym innym. Zupełnie nie tak jak w Rio...
Karnawał ten nie jest też do końca sztywny i profesjonalny, zachowuje jeszcze wdzięk małomiasteczkowej i sąsiedzkiej zabawy. Wszyscy zdają się tu znać wszystkich. Tancerki i tancerze łamią co jakiś czas szyki, żeby przywitać się i poobejmować ze znajomymi czy rodziną. Ludzie na trybunach wydzierają się do swoich znajomych: "Cacho, jestem tutaj!", "Romina, my cię widzimy!". Panuje tu spontaniczna atmosfera niefrasobliwej zabawy. Defilującym zdarzają się potknięcia. Tancerze, bywa, że się zderzają. Czasem jakaś grupa w zapamiętaniu zatańcowuje się w jednym miejscu i zostaje daleko z tyłu, poczym – pogoniona przez następną grupę – goni na łeb na szyję swoją część orszaku. Ładne to, miłe i sympatyczne. Nadaje kolorów karnawałowi.



Wasz kronikarz i wysłannik specjalny, poświęcający się dla was, harujący bez słowa sprzeciwu w środku gorącej i tropikalnej nocy, był właśnie świadkiem, jak rozwirowanej i rozkręconej tancerce czy to druty puściły, czy też partie anatomii szczególnie na to podatne w rezonans wpadły, dość że wyżej wspomniane partie rozpoczęły swój własny i opętańczy taniec, ale już na zupełnie niczym nieskrępowanej wolności!
Publika najpierw oniemiała, a potem zawyła z najwyższej radości! A tancerka nic, druciki popoprawiała, ażurową konstrukcję podgięła i niesforną anatomię w karby wzięła. Wtedy męska część trybun o „bis” zgodnie zaczęła się drzeć! Na co dziewczyna w odpowiedzi zgrabnie gest Kozakiewicza publice na cztery strony świata zademonstrowała i powirowała dalej przed siebie. A nam stojącym blisko pokazała język.
“Olé!” – wrzasnęła chórem publika. I dziewczyna dostała burzę oklasków. Ludziom spodobała się ta bardzo szybka i celna riposta!
Zapytacie może o zdjęcia? No to wy, kochani, już zupełnie serca nie macie! Nie dość, że ten biedny kronikarz noc zarywa i w upale się poniewiera oraz potem się zalewa, to wy jeszcze chcecie, żeby on w takiej chwili ostrość nastawiał? Żeby lampą błyskową manipulował, żeby przez mały wizjerek patrzył? W TAKIM momencie?! Wysłannik ci on jest, ale przecież istota ludzka w końcu!
Nie, nie było zdjęć! Wasz człowiek w Gualeguaychú gołym okiem i bardzo pilnie całą operację obserwował. I doszedł on do wniosku, że ta wyżej wspomniana konstrukcja jest taka sprytna i pomysłowa, że gdyby miał ci ten wysłannik czas i możliwości jakieś małe studia i badania przeprowadzić, to by się tą konstrukcję dało zastosować w budowie drapaczy chmur na terenach bardzo aktywnych sejsmicznie. Do budowy hal sportowych, cyrków, teatrów i innych kopuł też... Z pożytkiem dla zagrożonej trzęsieniami ziemi ludzkości!



Na koniec, gdy karnawał się skończy (co ma miejsce około 3 lub 4 nad ranem – zależy od tego, jak się publika bawi, program jest elastyczny!), to wychodzi się na ulice miasteczka rozbawionym i wesołym jak szczygiełek, ale mocno zgłodniałym i z mocno wysuszonym gardłem. Nic to! Razem z resztą publiczności natychmiast oddajesz się wielkiemu żarciu! Albowiem wokół byłej stacji kolejowej dymią pieczonym na ruszcie mięsem dziesiątki małych restauracyjek. Jedna za drugą! A więc zgłodniała publiczność oddaje się z mety i gremialnie argentyńskiej namiętności, czyli pożeraniu pieczonego mięsa, asado i płukaniu gardła winem. Wskazane jest przyłączyć się – w końcu to jest jeszcze jedno przeżycie więcej. Nocne, pokarnawałowe żarcie to jest następna zabawa, bo publika jest rozbawiona i rozdokazywana. A upalna i gorąca dotąd noc studzi się powoli. I oprócz mięsem i winem rozkoszuje się teraz także napływającym chłodkiem. I zanim się człowiek opamięta, już świtać zaczyna. To się nazywa bawić się do białego rana!



Tylko patrzeć jak karnawał w Gulaguaychú zacznie być sławny na świecie. Ja wam to mówię! To już nie jest zwykły powiatowy spektakl! To jest znakomite i z rozmachem zrobione widowisko. Oni już myślą, by konkurować z Rio! Oni już przebąkują, że chcą być trzecim karnawałem na świecie, jeśli chodzi o liczbę widzów, telewidzów oraz pieniędzy w kasie. Z roku na rok mają coraz większą widownię. W zeszłym roku wpływy z biletów wstępu, reklamy oraz z transmisji telewizyjnych przekroczyły ponad 3 miliony dolarów!
No i trzeba też przyznać, że mają tu nadzwyczajne warunki naturalne, żeby walczyć w ściślej czołówce, w tej pierwszej lidze karnawałów na świecie. Mają oni w tym Gualeguaychú zupełnie nieprawdopodobną ilość nadzwyczajnie urodziwych dziewczyn! Nieprawdopodobne, aż oczy bolą i w głowie się kręci! Sami zresztą zobaczcie!


Tekst i zdjęcia: Jerzy Sosiński
Dyrektor techniczny, artystyczny i cenzura: Hanna Sosińska