ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

ANDY na ZWROTNIKU - QUEBRADA de HUMAHUACA

Autor: Jerzy Sosiński
Data dodania do serwisu: 2003-04-07
Relacja obejmuje następujące kraje: Argentyna
Średnia ocena: 6.99
Ilość ocen: 242

Oceń relację

Mówi się o niej - Quebrada z dużej litery. Ze wszystkich wąwozów Argentyny ten jest najsłynniejszy. Z dużej litery - i od razu wiadomo, o jaki wąwóz chodzi.


quebrada

Quebrada de Humahuaca to ogromna dolina wyżłobiona przez płynącą z północy na południe rzekę Rio Grande między Puna a górami Zenta. Ma ponad 150 km długości i wznosi się z 1550 m n.p.m. na 3700 m, na sam skraj Puny. Mniej
więcej w połowie przecina ją Zwrotnik Koziorożca.
Mimo że położona na Zwrotniku, Quebrada oddzielona jest od atlantyckich wilgotnych mas powietrza przez góry Zenta, wysokie na ponad 5000 m i ma klimat suchy i pustynny. Pada tam - dziko i gwałtownie - tylko latem. Znam
takich, co wyskoczyli na tydzień na Karnawał do Humahuaca i zostali tam trzy: polało, góry się poosuwały, szosy pozasypywały, rzeka kawał drogi zerwała i trzeba było czekać, aż ją odgruzują i aż woda w rzece
opadnie...
Quebrada jest ważnym, bo najłatwiejszym, szlakiem wyprowadzającym na Punę.

quebrada

Tędy wiedzie międzynarodowa droga z Buenos do La Paz.
Tędy poprowadzono linię kolejową; dziś zresztą rozbitą w drobny mak. Altiplano było kolebką cywilizacji tej części Ameryki. Quebrada została zamieszkana później, w V wieku dopiero. Ludzie z wysokości, z płaskowyżu schodzili w dół i wąwóz musiał im się wydać rajską oazą pośród ogromnych pustynnych gór. Było tu ciepło, zielono, bogato... Mieszkańcy wąwozu są więc krewnymi tych znad
Titicaca. Potem pod koniec XVI wieku przyszli tu Hiszpanie. Przyszli z dołu, od Tucuman i Salty. Oni bowiem szli z Cuzco na południe drogą Inków, która omijała Quebradę, trzymając się wysokości aż po Tucuman. Toczyli walki z Indianami Omaguacas (stąd imię miasta i wąwozu) i odkryli łatwą drogę do Potosi. Zaraz zaczął się też inny, kolonialny okres świetności Quebrady. Przez ponad 200 lat szły tędy karawany z równin Salty i Tucumanu z końmi, wołami, mułami i żywnością. A z góry, z Górnego Peru, schodziły ze złotem i srebrem. Quebrada zakwitła i zaludniła się. Do dziś pełna jest jeszcze klejnotów architektury kolonialnej i andyjskich kościółków.

Niepodległość przyniosła upadek Quebrady. Kolonialna prowincja Górne Peru odłączyła się bowiem od Zjednoczonych Prowincji La Platy i wybiła na niepodległość, przyjmując nazwę Boliwii. Zatrzymany został ruch
karawan. Puna i Quebrada zaczęły wyludniać się i popadać w ruinę.
Dziś Quebrada jest atrakcją turystyczną. Architektura, kolorowe i puste góry, bogaty folklor, ogromne kaktusy oraz przeszłość - to są jej asy w rękawie. Biura turystyczne nie wspominają o ludziach. Po cichu tylko mówi
się, że są oni szorstcy, gburowaci i mało towarzyscy. Postanawiamy zatrzymać się w hoteliku w Tilcara. Przyjmuje nas brodaty góral z warkoczem: Tukuta Gordillo. Jesteśmy dla niego wielce egzotycznymi turystami.
- Najwięcej to tu przyjeżdża Francuzów i Holendrów - mówi.
Zna całą Quebradę, jak własną kieszeń i jest cenną pomocą, gdy przychodzi wybierać dokąd iść i co oglądać. A chodzić jest tu gdzie! Trzeba tylko pamiętać, żeby zabierać ze sobą wodę. Wszędzie jest sucho i gorąco, a
strumieni i potoczków - brak. To znaczy są, ale wody w nich nie ma.
Z Tilcara wchodzimy w leżąca niemal naprzeciwko kolorową dolinę Huichaira. Pół dnia włóczymy się po jej kolorowych zakątkach, dopóki słońce nie zaczyna na serio przygrzewać. Odkrywamy na szczęście Różowy Kanion
pełen wspaniałego i kojącego cienia. Odpoczywając, obserwujemy wał gór piętrzący się ponad 2 tysiące metrów nad Tilcara. W górze jest przełęcz Abra del Corral, miejsce wędrówek i pielgrzymek ludzi z Tilcara. Na tej
przełęczy stoi kaplica z cudownym posągiem Madonny z Abra Corral, do której miejscowi pielgrzymują dwa razy do roku w marcu i październiku. Taka wędrówka trwa 10 do 14 godzin, bo kapliczka jest na wysokości 4200 m n.p.m. Chodząc po Tilcarze z zazdrością patrzę na tych miejscowych. Kto by pomyślał? Nieduże to takie, niepozorne, nic specjalnego... A grzeszyć muszą - za czternaście godzin pod górę! A tu człowiek robi, co może, z pokusami specjalnie nie walczy, za kołnierz nie wylewa - a i tak w roku nazbiera w sumie na jakiś kilometr pielgrzymki.... Najwyżej na cztery zdrowaśki. A i to po płaskim! A ci tutaj... ho, ho! I to dwa razy w roku!
Oni to dopiero muszą się nagrzeszyć! Aż zazdrość bierze!
Pytamy o to Tukutę. Chcemy, żeby nam zdradził jakieś szczegóły, ale on śmieje się i nie chce zwierzać!
- Sapiecie idąc pod górę jak jakie lokomotywy! - drwi z nas. - Nie jest to dla was! Musielibyście najpierw skombinować sobie tyle czerwonych ciałek we krwi, co my mamy, żeby postartować w tej konkurencji! Na
to trzeba być fest macho!
Tilcara jest małym miasteczkiem położonym nad zakolem Rio Grande, u stóp prekolumbijskiej twierdzy (w języku keczua: pucará). W 1908 roku odkopano na wzgórzu ruiny miasta i warowni, fortecę Indian Omaguacas, pierwotnych
mieszkańców Quebrady. Tak narodziła się argentyńska archeologia.
Dane naukowe mówią, że w Quebradzie znajduje się ponad 240 ruin miast i osiedli przed-hiszpańskich. Miejscowi śmieją się i mówią, że jest ich dużo więcej!
Zaprzyjaźniamy się z Tukutą. Jest muzykiem, sikurí. Gra na sikús (małe nierówne piszczałki
związane ze sobą), zamponas (to samo, tylko że długie) i na quenie (andyjski flet). Urodził się tutaj, w rodzinie górników i muzyków. Od 21 roku życia (skończył 50) grał w zespole, który przez 12 lat
towarzyszył bardzo tu sławnemu muzykowi Jaime Torres, wirtuozowi gry na charango (rodzaj andyjskiej gitary). Zwiedził pół świata, występował w Europie i w USA. Potem grał w znanym tu Cuarteto de los Andes. Z nimi przez 10 lat znowu jeździł po świecie z pomnikowym dziełem tutejszej muzyki ludowo-narodowej, z "Misa Criolla" Ariela Ramireza (CD do nabycia wszędzie). Z tym utworem odbył długie tourneé po Rosji
(posłuchalibyście opowieści Indianina o byłym Sojuzie - to jak Jankes na dworze króla Artura!). Występował m.in. w Carnegie Hall, w Covent Garden, w Watykanie, również razem z tenorem José Carreras... Potem przez dwa lata grał i mieszkał w Japonii. Ostatecznie się wycofał i wrócił do Tilcara. Zbudował hotel. W międzyczasie komponował, bawił się - jak mówi. W końcu lat 90. wymyślił fuzję muzyki andyjskiej z rockiem.
Przekonał do tego i ściągnął do Tilcara dwa słynne zespoły rockowe na lokalny festiwal muzyki ludowej. I grali oni razem z miejscowymi artystami-amatorami, z góralami z Quebrady!
Tukuta koniecznie chce nam pokazać starożytne ruiny, takie prawdziwe, nie takie, jak w Tilcara - odrestaurowane i dla turystów. Chce nas zabrać do takich, gdzie czuje się specjalne wibracje. Gdzie, gdy zamknie się oczy i wyciszy, to słychać głosy praszczurów.
Jedziemy. Po drodze przekraczamy Zwrotnik Koziorożca. Przypomina o tym stosowna tablica oraz pomnik. Jaki jest ten Zwrotnik, to każdy wie. Uczyliśmy się o nim na lekcjach geografii i wszyscyśmy go widzieli w atlasie. Tyle tylko że tu, wbrew oczekiwaniom, krajobraz jest bardzo mało tropikalny, jest szaro, buro, a ziemia porośnięta rachitycznymi i suchymi trawkami oraz krzaczkami. No i wielkimi kaktusami.
Do ruin trzeba się było oczywiście drapać ostro pod górę, zipiąc okrutnie na stromiźnie. Ci starożytni - nie ulega wątpliwości - zdecydowanie przedkładali piękne widoki nad wygodę! A ruiny, jak to ruiny. Przepraszam,
mówi się antigal - starożytność: rozgrzebane kamienne mury, mrowie kaktusów i pełno dziur w ziemi. W całych Andach budowano domy wpuszczając je w głąb ziemi. Wystawały tylko na jakiś metr ponad powierzchnię,
co było genialnym wynalazkiem zabezpieczającym i przed wiatrami, i przed zimnem, i przed upałem. A zwyczaj i tradycja nakazywały grzebać zmarłych pod podłogą, wewnątrz domostwa. W naszych ruinach pełno było okrągłych
dziur w ziemi - poszukiwacze mumii i skarbów byli tutaj wcześniej.
W ruinach Tukuta siedział sam na uboczu. Pewnie medytował. Czy słuchał głosów antigalu?
Ja zdecydowanie zachwycam się kaktusami. Olbrzymie do 10 m kaktusy-świeczniki są głęboko zakorzenione w życiu podandyjskich dolin. Mówi się tutaj, że tam, gdzie rosną kaktusy, nikt nie będzie cierpiał ani głodu, ani pragnienia...
Rosną tylko do wysokości 3000m n.p.m. i po 30-31 równoleżnik. Mówią o nich, że nie rosną, tylko trwają. Potrzebują 50 lat, żeby zakwitnąć po raz pierwszy! Wytrzymują skrajne susze, magazynując wodę w swoim pniu
podobnym do harmonii. Po deszczach i ulewach kaktus jest nadęty i niemal gładki. Pod koniec pory suchej - zmarszczony, jak stary akordeon. Ludziom gór służył i towarzyszył od zawsze: jako rezerwuar wody, jako drewno
na belki (większość stropów kościołków Quebrady zrobiona jest z kaktusowego drewna), kolce używano jako igły. No i owoce - pasacana! Znakomite i zupełnie nie kłujące. Tam, gdzie żyli ludzie, rosły kaktusy otoczone szacunkiem i chronione prawami i zwyczajami regulującymi ich użycie. Dziś archeolodzy szukając nieznanych ruin, lokalizują najpierw kaktusowe gąszcze. I gdzie gąszcz taki, tam muszą być ruiny. Im gąszcz większy, tym ruiny większe. Działa bez pudla.
Innego roku, o innej porze byliśmy także na wakacjach w Quebradzie, w epoce, gdy dzieci jeździły jeszcze ze starymi na wakacje. Wałęsaliśmy się po górach i góreczkach, gdy dzieci nagle wypatrzyły coś dziwnego na
szczycie spiczastego pagóra w kaktusowej gęstwinie! Postanowiliśmy przyjrzeć się temu z bliska. Gramoliliśmy się na górę klnąc szpetnie na Omaguacas, bo zbocze było kolczaste i kłujące, a tyle przecież
wolnego miejsca było na płaskim!
Jak już wyleźliśmy, to czuliśmy się prawie jak Bingham odkrywając Machu Picchu! Stanęliśmy przed kamiennym murem broniącym dostępu do twierdzy. Znaleźliśmy miejsce, gdzie był rozwalony i wleźliśmy do środka.
Widok zaparł nam dech w piersiach! Ujrzeliśmy przed sobą kamienne ruiny i las kaktusów, a pod nami w dole koryto rzeki rio Grande. W drugą stronę, ponad murem, horyzont zamykała żółta góra Cerro Amarillo. Góra to
piękna i sławna, góra święta - huaca. Bardzo trudno tam wejść. Ponoć na jej płaskim szczycie znajduje się starożytna platforma ceremonialna. Góra jest święta i magiczna, bo jej żółty szczyt to fragment dna morskiego, starszego niż Andy. Gdy Andy wypiętrzyły się, ten fragment dna wypiętrzył się razem z nimi i ostał się jako wierzchołek góry w samym środku Quebrady. Wyobrażacie sobie reakcje Omaguacas, którzy znaleźli na tak kolorowym i charakterystycznym szczycie skamieliny ryb, ślimaków, rozgwiazd i wodnych roślin w środku pustynnych gór? Każdy mógłby popaść w mistycyzm i zapisać się do New Age na taki widok, a cóż dopiero Indianie
prostaczki nieuczone...
Czuliśmy się w naszych ruinach, jak odkrywcy, jak sam Pizarro, dopóki nie zobaczyliśmy dziury w ziemi, połamanej ceramiki i rozrzuconych kości dookoła. Poszukiwacze skarbów i mumii byli tu przed nami.
Quebrada jest nie do schodzenia! Zawsze znajdzie się miejsca nowe i niezwykle. Puste, bez śladów na piasku, śmieci i napisów na skalach, miejsca dziewicze, nietknięte stopą ludzką. Oczywiście, nie ma tu szlaków, nie ma porządnych map, nie ma tabliczek ani drogowskazów. Miejscowi znają drogi, a po co mają je znać obcy? W końcu wiedzieć - to znaczy móc dorobić. Weź przewodnika, on cię zaprowadzi i cuda ci pokaże! Ale bez przewodnika można poczuć większy smak przygody! To już nie jest chodzenie po górach, to - eksploracja. Włócząc się po Quebradzie, spotyka się ludzi. Niewielu, ale się spotyka. W końcu jest tu więcej gór niż ludzi! A ludzie ci przede wszystkim unikają cię. Wolą nie mieć z tobą kontaktu. Są szorstcy i niechętni. Ale to jest tak, jak ze słońcem, dajmy na to w Ushuaia: mało go jest, bo ciągle jest pochmurno, ale jak zaświeci - to rany boskie! W pamięć się wrzyna taka chwila!
W Quebradzie ze spotkaniami z ludźmi jest dokładnie tak samo.
Kiedyś spotkaliśmy jednego takiego gdzieś daleko. Pozdrowiliśmy go grzecznie, usiedliśmy, zakurzyliśmy, poczęstowaliśmy, czym mieliśmy. Niespiesznie, pomalutku... Ludzie gór nie lubią nerwowych raptusów, żyją innym rytmem. Zapytaliśmy w końcu, czy zdjęcie mu można zrobić. Westchnął on wtedy głęboko i zadumał się lekko.
- Iiii ... - Powiedział po chwili. - Może lepiej nie....Rano przed chałupą ptaki siedziały zbite w kupie. Niedobrze. Musi co nocą Chuqui pętał się gdzieś blisko i może mieć na mnie oko. A moja droga dzisiaj jest długa i nie chcę pobłądzić, a tu to zdjęcie teraz ... Nie, lepiej nie! Za dużo tego mala suerte, jak na raz!
Chuqui to taki andyjski bożek mniejszej rangi, złośliwe bydlę. Jak się przypnie do człowieka, to wszystko na odwrót wychodzi. Plącze ludziom drogi i nic go tak nie cieszy, jak błądzący po górach! Wszyscy wiedzą, że żeby żyć z nim w zgodzie, należy zawiesić ubitego ptaka na gałęzi algarrobo. Chuqui wygłupiać się wtedy przestanie i nawet pomoże, bo on przepada za ptakami, szczególnie na deser. Znaczy - drób lubi. Dokładniej - sushi z drobiu.
W Humahuaca poznaliśmy Fortunato Ramosa, nauczyciela wiejskiego, który pół życia pracował w wiejskiej szkole w górach Zenta, dwa dni marszu na mule z Humahuaca... Bez światła, bez sklepów, zupełnie w innym wymiarze sam
jeden. Był nauczycielem w szkole zbudowanej przez miejscowych, z adobe i krytej suchą trawą paja brava, do której dzieci wędrowały z cerros po parę godzin. Tam spały i jadły cały tydzień, wracając do domu na sobotę
i niedziele. Gdy go poznaliśmy, miał wydane dwa zbiory nowel i wiersze. Według jednego z jego opowiadań nakręcono głośny swego czasu w Argentynie film fabularny "Dług wewnętrzny".
Fortunato był już wtedy jednym z najlepszych grajków na érke, starodawnej andyjskiej trombicie - instrumencie specjalnym, instrumencie ceremonialnym, instrumencie tabu. Nie można na nim grać z byle jakiego
powodu. Wolno tylko zimą, bo jego głos sprowadza mróz i gołoledź.
Fortunato i Sixto Vazquez Zuleta, inny pisarz i poeta Kolla, wprowadzali nas przed laty w mistyczny, tajemniczy i skomplikowany świat wierzeń Quebrady, poplątany w wierzeniach andyjskich i chrześcijańskich. W
świat, gdzie jednakowo prosi się o opiekę Matkę Boską Gromniczną i Pachamamę, Boginię Matkę Ziemi. W świat tak wielki i kolorowy, że chyba większy niż same góry! Ale to już inna historia. Miasteczko Humahuaca leży na wysokości prawie 3000 m n.p.m. Czuje się to, oddychając. Wszędzie tutaj, w warzywniczych sklepach, na targu, czy na ulicy można kupić liście coca, które żują miejscowi. Co jest oczywiście nieszkodliwe i dozwolone. To, co jest zabronione przez prawo, to reklama liści coca. Prawo nie
bardzo wie, co z tą cocą zrobić: czasami zaczyna prześladować te liście, czasami goni żujących, czasami uznaje starożytność tradycji i łaskawie zezwala na wszystko. Nie ma ono wyrobionego zdania, to prawo!
Warzywniaki więc, gdy mają świeży transport, reklamują cocę oryginalnie, wypisując wielkimi literami: "JEST, HAY", albo: "PRZYSZŁA, YA LLEGÓ" lub: "MAMY JĄ, LA TENEMOS"... Z szacunkiem oraz dziecięcą prawie
niewinnością.
Poza tym trzeba tutaj uważać w barach i w kawiarniach. Wszędzie bowiem podają herbatę z koki, bardzo dobrą zresztą na chorobę wysokościową. Gdy prosi się o herbatę, to pytają, jaką chcesz: herbatę z koki czy herbatę z
herbaty?" (Té de coca o té de té?). Przyszłoby wam do głowy, że herbata może być z czegoś innego niż z herbaty?

Rankiem jedziemy do Purmamarca, maleńkiego miasteczka pośród czerwonawych gór z kolonialnym, XVIII-wiecznym kościółkiem i targiem, kolorowym i egzotycznym. Gdy się już nałaziliśmy i naoglądali po uszy, przysiedliśmy,
żeby odpocząć przy winie.
- Patero? - zapytał właściciel baru.
- Jasne, że patero! - zarządziliśmy.
Wiecie, dlaczego patero? Bo zrobione a patas, nogami. Wkłada się winogrona do beczki, gniecie się i depcze, jak to drzewiej bywało, nogami. Takie wina własnej roboty mają w sobie coś. Nie są one ani uch!,
ani ach!, ale mają w sobie cos zagadkowego, jakiś smak tajemniczy i niespodziewany. A może to przez pejzaż
tylko i otoczenie? Kto wie, ale są one pasjonujące. Albo... są to sikacze, że nie daj Chryste Panie! Albo- albo, średnich nie ma.
I przy tym wielce interesującym winku, w Purmamarca, Tukuta opowiada nam o Viltipoco, ostatnim wodzu Omaguacas, który tu właśnie w Purmamarca został pobity przez Hiszpanów i zgładzony.
- I po co to wszystko? - pyta się nas Tukuta.
- Przyszliście tu, pozabijaliście ludzi, zniszczyliście miasta i pucaras, wycięliście lasy algarrobo, zniszczyliście kanały nawadniające pola, zamieniliście to wszystko w pustynię. Nieśliście
cywilizację i postęp. Ładny mi postęp! Kamienie i piasek!
- Czego ty się nas czepiasz? Co my mamy z tym wspólnego? Nie jesteśmy Hiszpanami! - opędzamy się
leniwie.
- Wszystko jedno - mówi on na to - Europejczycy! Dla was my też wszyscy jesteśmy indios bez różnicy. Wy nie możecie wytrzymać, żeby czegoś nie ulepszyć, nie poprawić, żeby jaką dobrą radę nie dać. I nigdy nie
robicie rachunku sumienia! Mimo że wasi curas wam to każą! A czy to w ogóle ma sens? Bo nigdy, ale to nigdy niczego nie ulepszyliście! Rozpieprzaliście to, co zastaliście, rozkradaliście, co się dało i to
wszystko. I dzięki temu Europa jest teraz kulturalna, syta i dostatnia. Pieniądze nawet pożyczyć może! A ten wasz model ekonomiczny to nigdy nie funkcjonował! Byliście już bankrutami w XV wieku! Musieliście nakraść
złota, żeby dalej żyć po swojemu! A my? My żyliśmy tu bez problemów od dwóch tysięcy lat w miejscu, gdzie wy miesiąca byście nie przeżyli! Bo my żyliśmy w równowadze i w zgodzie z otoczeniem. A wy nawet nie wiecie, co
to jest! My nie musieliśmy nikogo rabować, żeby dalej tu żyć. A wy? Gdybyście oddali złoto i srebro nakradzione tutaj, bylibyście biedniejsi i głodniejsi niż ci w Somalii....!
Ooo! Wino musiało być młode, bo zaperzył się Tukuta, że aż strach!
Ale jakby się trochę zastanowić, to jakąś rację Tukuta może i ma. Do dziś mieszkańcy Puny i Quebrady walczą po sądach o tytuły własności do ziemi, na której żyją od zawsze. Ziemi, którą król Hiszpanii rozdzielił między
swoich poddanych w XVI i XVII wieku. Po raz pierwszy w zeszłym roku w spisie powszechnym istniały rubryki Kolla, Mapuche, Tupa Gurani, Wichi, Toba...Do zeszłego roku wszyscy byli tylko argentinos.
Ale z drugiej strony...
Eeee tam! Jesteśmy przecież na wakacjach w tych kaktusowych lasach, w sercu spowitych błękitną mgiełką kolorowych gór. Ptaszki świergoczą. Ktoś tam rzewnie i słodko gra na quenie. Pięknie jest, leniwie i miło! Żyć - nie umierać! Co się będziemy kłócić!

purmamarca

Na koniec pobytu Tukuta zaprosił nas do siebie na kolację, na asado. Kupiliśmy skrzynkę wina i z radością poszliśmy. Przyszli też wujek, syn z żoną, kuzyn, kuzynka z mężem, drugi kuzyn...kupa ludzi. Było mięso lamy z glinianego pieca i andyjskie małe ziemniaczki occlo. Po wyżerce Tukuta przedstawił nam swoich dwóch najlepszych uczniów. Młodych chłopaków, wieśniaków z Tilcara, ale już mistrzów na sikú oraz zamponas. Grali tak, że mrówki chodziły po grzbiecie. Wieczór się zrobił czarodziejski! Tukuta w pewnym momencie mówi:
- A Bielskobiala to wy znacie?
Jak mamy nie znać, jak ja spod Żywca!
- Ja byłem i grałem w Polsce - mówi dalej. - W Warszawie byłem , w Krakowie i w kościele w Bielskobiala.
Tydzień już jesteśmy z nim, a teraz dopiero mu przyszło na polskie zwierzenia!

Tukuta

Do późna w nocy piliśmy, gadaliśmy i słuchaliśmy muzyki. Zamponas chłopaków nie było ani słodkie ani rzewne, jak na płytach. Raczej niskie, chrapliwe , chropowate i przenikliwe. Gniewne, groźne i dzikie. Jak
mówi Tukuta, ta muzyka wychodzi chłopakom wprost z trzewi Quebrady. Z całą złością i gniewem nagromadzonym tutaj przez pięć wieków.
Między nimi a nami jest taka różnica, że w Andach diabeł jest biały, u nas - czarny. Widać to wyraźnie podczas Karnawału, czasu, kiedy rządzi Diabeł. W sobotę, w pierwszy dzień wykopuje się w Quebradzie z ziemi Pucllayá, Króla Karnawału i diabelskiego sługę. I ten Pucllay wraz z Diabłem obejmują władzę. Żadne inne prawo wtedy się nie liczy! Policja zdejmuje mundury, a ksiądz proboszcz zamyka się na plebani. Wszyscy mogą spokojnie oddawać się hulance i swawoli, tańcom, śpiewom, pijaństwu i czemu tam jeszcze przez całe cztery dni. Wieczorem we wtorek, przed Środą Popielcową zakopuje się ceremonialnie Pucllayá do ziemi. Siedzi tam do następnego roku, a wszystko wraca do normy. W Quebradzie i w Andach podczas Karnawału wszyscy obsypują się mąką i talkiem. Twarze mają wysmarowane na biało... na diabelski kolor. Bo twarz Diabła w Andach jest biała. Niezły kawał metafory, jakby na to nie patrzeć!

Wrzesień 2002
Tekst: Jerzy Sosiński
Zdjęcia: Hanna i Jerzy Sosińscy