ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »
« < 573 574 575 576 577 ... 907 > »

"Stary", młodzi i morze. Od Antarktydy do Alaski. Wyprawa wokół obu Ameryk

"Stary", młodzi i morze to publikacja, która mogłaby stać na niejednej półce. Jej tematem jest przede wszystkim wyprawa grupy młodych ludzi z ułańską fantazją, pasjonatów żeglarstwa, pragnących spełniać marzenia o dalekomorskich podróżach.

Ich pierwszym celem jest pokonanie ryczących czterdziestek, wyjących pięćdziesiątek, przepłynięcie wód Hornu i dopłynięcie do Antarktydy. Drużyna marzeń, której średnia wieku po opłynięciu Ameryki Południowej wynosiła zaledwie 22 lata jest jednak dowodem na stwierdzenie, ze apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jeśli Horn jest żeglarskim Everestem, pora sięgnąć po K2. Dlatego zaledwie kilka lat później postanawiają zmierzyć się z legendarną Northwest Passage. Z trasą, która, nim podbił ją Amundsen, doprowadziła do zguby 64 ekspedycje. Którą nawet dzisiaj, w dobie lodołamaczy, niezawodnych silników, GPS i satelitów, pokonało zaledwie kilkadziesiąt jednostek na świecie. W tym żadna wcześniej pod polską banderą! Żadna tak szybko! I żadna w tak młodym wieku. Jednocześnie Jacek Wacławski – współautor książki oraz zdobywca najbardziej prestiżowych nagród żeglarskich i eksploracyjnych - wraz z ludźmi, których już na zawsze będą łączyć szczególne więzy osiągnął tym ostatnim zdecydowanie więcej. "Stary", dzięki naszemu szaleństwu i swojej morskiej działalności, stał się pierwszym polskim jachtem, który opłynął obie Ameryki.


Marcin Jamkowski całą historię przedstawia w klasycznym reporterskim stylu. W tych słowach ostrzegam czytelników, by nie oczekiwali po "Stary", młodzi i morze dziennika w stylu Kingi Choszcz, a nawet wspomnieniowej relacji z podróży niczym u Mirosława Kowalskiego. Zbierając wspomnienia uczestników południowej części, fragmenty dziennika Jacka Wacławskiego, maile, rozmowy telefoniczne z najbliższymi i pokładowe dialogi pozostałych osób z tego dream teamu oraz samemu uczestnicząc w wyprawie dokoła Ameryki Północnej, tworzy bardzo przystępnie napisaną całość, którą aż chce się czytać.

Do książki wydawnictwo dołączyło film dokumentalny wizualizujący nam północną część morskiej wyprawy. Wraz z uczestnikami wojaży nie tylko płyniemy Starym, ale także lecimy skalmolotem czy nurkujemy poznając podwodny arktyczny świat. Spotykamy ludzi, którym przyszło żyć w tym mniej czy bardziej depresyjnym świecie i poznajemy ich styl życia. Jesteśmy tym samym współuczestnikami wymagającej wiele odwagi przygody. Towarzyszymy całemu towarzystwu, gdy zmuszeni są do ucieczki przed miśkiem oraz wraz z nimi poznajemy wielorybników, którzy wydają się najbardziej zadowolonymi ze swojego położenia ludźmi na świecie. Całość nie udałaby się, gdyby nie szalone pomysły – oparte czasami na planach, częściej na marzeniach i rzadziej na chłodnych kalkulacjach tej ekipy przyjaciół.
reportaziliteraturafaktu.blogspot.com Joanna Kulik, 2013-12-03

"Stary", młodzi i morze. Od Antarktydy do Alaski. Wyprawa wokół obu Ameryk

Wybierz opinię:PaulaMieli po dwadzieścia lat, gdy zdecydowali się zorganizować wyprawę, która w żeglarskim świecie porównywana jest do zdobycia Everestu. Chcieli opłynąć Amerykę Południową przez przylądek Horn, cieszący się złą i tragiczną sławą, oraz dotrzeć do Antarktyki, do Polskiej Stacji Polarnej im. Henryka Arctowskiego.

Coś, co początkowo było tylko marzeniem, z czasem zaczęło nabierać realnych kształtów. Jacht, o nazwie „Stary", już był, załoga w komplecie, jednego tylko brakowało – pieniędzy. A budżet na rejs wcale nie był mały. Najpierw błądzili, jak dzieci we mgle, nie wiedząc, jak i gdzie szukać sponsorów. Dopiero wraz z zainteresowaniem prasy, coś drgnęło. Potem trzeba było jeszcze uzyskać wsparcie rodziny; w końcu wyruszali na rok, bez żadnej gwarancji, że wrócą. Gdy i to zadanie zakończyło się sukcesem, rozpoczęła się wyprawa ich marzeń.


Trzy lata później pomysł kolejnego rejsu, żeglarskiego K2: nie tylko opłynięcie Ameryki Północnej, ale trasą wzdłuż wybrzeża Kanady, przez Przejście Północno-Zachodnie: Northwest Passage, trudne do pokonania z uwagi na panujące tam warunki. Chcieli to zrobić w stulecie osiągnięcia legendarnego Roalda Amundsena. To on, w 1906 r., po podróży trwającej trzy lata i trzykrotnym zimowaniu na statku uwięzionym przez zamarznięty lód, z niewielką załogą, pokonał przejście z Atlantyku na Pacyfik. Oni dodatkowo mieli być pierwszą polską i najmłodszą załogą, która tego dokona. Początek był taki samo, jak poprzednio: zbieranie środków finansowych, ale przede wszystkim przygotowanie jachtu na żeglowanie arktyczne. Musieli też wybrać taki termin, by wody na północy Kanady rozmarzły na tyle, by mógł się tamtędy przedostać statek. Wyruszyli z dwutygodniowym opóźnieniem, więc początek był nerwowy. Ale udało się.

I właśnie o tych dwóch wyprawach opowiada książka „Stary, młodzi i morze". Marcin Jamkowski oparł się przede wszystkim o materiały dostarczone przez Jacka Wacławskiego, kapitana obu rejsów. To on prowadził dziennik podróży; wykorzystano również wspomnienia i „relacje pisane na bieżąco przez uczestników" (str. 308). Sam Jamkowski brał udział tylko w części drugiej wyprawy. No i właśnie, to jest pierwsza rzecz, do której się przyczepię. Może nie będzie to typowy zarzut, a raczej fakt wynikający z mojego nastawienia. Myślałam po prostu, że książkę napisał ktoś, kto był członkiem załogi i przedstawia własne przeżycia. Niby autor na tym właśnie bazował, ale to jednak nie to samo. Oczekiwałam narracji w pierwszej osobie liczby mnogiej, a nie w trzeciej. Nie twierdzę, że styl ma jakieś wady, bo tak nie jest, i gdy już się do tego człowiek przyzwyczai, jest w porządku; ale jednak najlepiej czyta mi się relacje osób bezpośrednio uczestniczących w wydarzeniach. Tak było z książką Moniki Witkowskiej „Kurs na Horn" z 2009 r. – podróżniczka, władająca świetnym piórem, brała udział w decydującej części wyprawy, więc jej publikacja ma to, co najlepsze: osobistą perspektywę.

Pomijając powyższe, jest to naprawdę ciekawa książka. Przede wszystkim to opowieść o ludziach z pasją, a uwielbiam o takich czytać. Grupa młodych ludzi podporządkowuje wszystkie swoje plany i oddaje siły po to, by urzeczywistnić marzenia. Bo czy może być coś piękniejszego, niż dążenie do takiego spełnienia To również historia przyjaźni, nie zawsze łatwej, bo trzeba pamiętać, że przebywali ze sobą 24 godziny na dobę, bez możliwości zmiany otoczenia, bo przecież jachtu nie da się, ot tak, opuścić, płynąc z dala od jakichkolwiek siedzib ludzkich. Ale łączył ich cel i to on pozwał przetrwać te małe kryzysy.

Fascynujące było śledzenie kolejnych etapów pokonywanej trasy. Piękne widoki, utrwalone na zamieszczonych zdjęciach, lokalny koloryt odwiedzanych portów, codzienność na jachcie, napięcie towarzyszące trudniejszym momentom – to wszystko sprawia, że ciężko się oderwać. Trochę problemu, jako zupełnemu laikowi, sprawiło mi fachowe słownictwo – w niektórych miejscach kompletnie nie wiedziałam, o czym czytam. Nie sposób też nie wspomnieć o edytorsko doskonałym wydaniu (kredowy papier, duża liczba fotografii – wreszcie jestem usatysfakcjonowana, bo zazwyczaj mi mało) oraz o uzupełnieniu w postaci dołączonego filmu. Jego reżyserem jest Konstanty Kulik, uczestnik rejsu przez Przejście. Wprawdzie film nie rzucił mnie na kolana, bo jest bardzo skrótowy, ale ma jeden bardzo przejmujący moment: ten, gdzie zaczyna się pojawiać lód, pomiędzy którym jacht musi manewrować z wielką ostrożnością, by nie utknąć, nie uszkodzić kadłuba i nie zatonąć. To działa na wyobraźnię, zwłaszcza że tego lodu miało być coraz więcej. No i fajnie było też zobaczyć w ruchu tych, którym towarzyszyło się podczas lektury.

Woda to żywioł, który czasem daje się okiełznać. Ale trzeba mieć przy tym dużo szczęścia i mnóstwo pokory. Członkowie wypraw pod wodzą Jacka Wacławskiego to mieli, dzięki czemu udało im się zrealizować zamierzenia, przechodząc do historii jako najmłodsza załoga, która pokonała tak trudne miejsca. A relacja z ich wyprawy to kawał dobrej, podróżniczej historii.
Sztukater.pl Paula, 2013-12-03

Everest. Góra Gór

Aerial view of Mount Everest by Kerem Barut. The file is licensed under the Creative Commons. G óra Gór , Czomolungma , Deodunghma , niegdyś Peak XV , a od 1865 roku słynny Everest .

I właśnie tą ostatnią nazwę znają dziś niemal wszyscy, nawet ci, którzy górami zbytnio się nie interesują. Najwyższa góra. Dach świata. Tybetańczycy używają nazwy Czomolungma , co w wolnym tłumaczeniu oznacza Matkę Bogów lub Matkę Świata / Wszechświata. Ładnie. Chińczycy wolą Zhumulangmę , z kolei Nepalczycy w latach sześćdziesiątych XX wieku spopularyzowali swoją własną nazwę: Sagarmatha , czyli Czoło Niebios...


No dobrze. A ile metrów liczy Czoło Niebios Większość bez zawahania odpowie: 8848 m! Tak w końcu uczyli nas na geografii. Okazuje się jednak, że sprawa wysokości Everestu nie jest taka oczywista. A wszystko przez GPS! Rok 1999. Amerykanie wchodzą z nim na szczyt, korzystając z pomocy satelity. Rezultat 8850! Chociaż Nepalczycy tego wyniku nie uznali, pojawił się on w licznych późniejszych publikacjach. Polska wersja Wikipedii podaje obecnie ten sam wynik, jednocześnie w wersji anglojęzycznej widnieje liczba 8848. Również encyklopedia PWN opowiada się za wynikiem 8848. Nie byłoby może aż takiego zamieszania, gdyby Chińczycy nie dorzucili swoich trzech groszy. Według ich pomiarów z 2005 roku Everest mierzy ok. 8844, 43 m. No to mamy już trzy różne wersje. Jak to możliwe, że w czasach tak znaczącego postępu technologicznego wciąż nie da się ustalić jednej wartości O tym, jak i o innych ciekawostkach dotyczących Everestu możecie przeczytać w najnowszej publikacji wydawnictwa Helion.

Mowa o książce Pani Moniki Witkowskiej - "Everest. Góra Gór" , która niedawno wpadła mi w ręce. Przyznam szczerze, że z nazwiskiem autorki spotkałam się po raz pierwszy. Moją przygodę z lekturą rozpoczęłam więc od rzucenia okiem na notę biograficzną. Z zawodu dziennikarka, podróżniczka, żeglarka, członkini warszawskiego KW i Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich. Miłośniczka gór, która w górach wysokich wspina się od dawna. Nie w charakterze stricte wyczynowym, nie dla medialnego pogłosu, a z czystej pasji i dla własnej przyjemności. Może właśnie dlatego wcześniej nie natknęłam się na jej nazwisko Na początku książki dowiadujemy się, że cień Everestu wisiał nad nią od jakiegoś czasu, aż w końcu splot różnych wydarzeń doprowadził ją do momentu, w którym zapadła ostateczna decyzja. Cel zrealizowała i właśnie o tej wyprawie jest ta książka.

Sięgnąć po nią mogą zarówno ludzie czynnie uprawiający wspinaczkę wysokogórską, jak również osoby, które nigdy w najwyższych górach świata nie były. Warto polecić ją też tym, którzy marzą o zdobyciu Everestu i tym, którzy poszli o krok dalej od marzeń - mają już w planach realną wyprawę. W książce bowiem znaleźć można wiele praktycznych informacji, począwszy od kwestii żmudnego zbierania funduszy (Tak, tak. Nie każdy jest bogaczem i nie każdemu sponsorzy fundują niemal całą zabawę, a koszty takiej wyprawy są horrendalne!), poprzez kompletowanie sprzętu, szukanie odpowiedniej agencji i fizyczne przygotowania.

W dalszej kolejności przedstawia w formie reportażu/zapisów z dziennika przebieg kilkutygodniowego pobytu w rejonie Everestu, przygotowania, codzienność obozowego życia, etapy aklimatyzacji i sam atak szczytowy. Taka forma przemawia do mnie bardziej niż np. wywiad-rzeka. W ciekawy sposób zostają zatem przybliżone tajniki wyprawy, rozpoczynając od Katmandu, a na szczycie Everestu skończywszy.

"Nie dam rady. Poddaje się...", znowu obudziło się we mnie to okropne, wewnętrzne leniwe ja. Znam je dobrze choćby z półmaratonów - tam nazywam to "syndromem szesnastego kilometra", kiedy korci mnie, by sobie usiąść i nie katować się tym, co jeszcze przede mną. Ale podobnie jak na biegach, także na Evereście na szczęście dało znać o sobie również to drugie, ambitne ja: "No co ty! Doszłaś tu, to zasuwaj na górę!". Mało przekonywujące No to kolejny argument: "Przypomnij sobie, ile kasy na to poszło... Drugiej szansy nie będzie...", dodało trzecie, tym razem pragmatyczne ja. Fakt. Ostatni argument zadziałał lepiej niż kolejny żel energetyczny, jaki sobie zaaplikował. Poza tym nikt przecież nie obiecywał, że będzie łatwo! W końcu zgodnie z powiedzonkiem Dana: "To jest Everest!". - pisze autorka.

No to jaki w końcu jest ten Everest Z pewnością komercyjny. Komercja wkrada się wszędzie, nawet do maleńkich nepalskich wiosek. W obecnych czasach coraz trudniej jakoś znacząco zapisać się w annałach himalaizmu. Również jeśli mowa o najwyższej górze świata. Historia ma już dawno za sobą pierwsze zdobycie szczytu, pierwsze wejście zimowe, pierwsze bez tlenu... Weźmy na przykład śmiałe stwierdzenie Reinholda Messnera, jednego z najsłynniejszych himalaistów na świecie. Uważa on, że biorąc pod uwagę dzisiejsze trendy, styl wchodzenia i założenie poręczówek to nie jest już himalaizm, a wchodzenie po raz kolejny na Everest byłoby dla niego po prostu wstydem. Faktem jest, że na przestrzeni lat Everest bardzo się zmienił. Współcześnie skala trudności w jakimś stopniu musiała się zminimalizować. Ekspedycje mają do dyspozycji o wiele lepszy sprzęt i ubrania, poręczówki, nad ziejącymi czernią szczelinami przewieszone są liczne drabinki, wielkim udogodnieniem są także dokładne prognozy pogody pozwalające w pełni manewrować przebiegiem wyprawy.

Na Everest wchodzi mężczyzna bez rąk, gdyż na krok nie odstępują go prywatni Szerpowie i uczynnie przepinają na poręczówkach. Na Everest wchodzi arabski szejk, któremu helikopterem dostarcza się na życzenie do obozu np. świeże krewetki. Everest Base Camp to wielkie, multikulturowe miasteczko. Bywają wyprawy, które dysponują namiotem kinowym, własnymi luksusowymi sedesami, na stołach w mesach stoją flakony z kwiatami i talerze z jedzeniem godnym najlepszej restauracji. Są oczywiście ekipy znacznie skromniejsze, nastawione na typowo górski charakter wyprawy. W takiej ekipie znalazła się między innymi autorka.

Sir Edmund Hillary zdobywając szczyt po raz pierwszy w historii nie mógł przypuszczać, że za kilkadziesiąt lat będą na niego wchodzić osiemdziesięciolatkowie, osoby bez nóg, czy też komuś uda się z niego zjechać na nartach. Obecnie trwa wyścig o bicie kolejnych rekordów. Pierwszy weterynarz na szczycie, pierwszy mail wysłany ze szczytu, pierwszy wpis na facebooku zrobiony na Evereście... itp, itd. Popularnym jest też stwierdzenie, że na Everest może wejść absolutnie każdy, a jedyną przeszkodą jest bariera finansowa. Jeśli masz kasę, szczyt już jest twój. Czy aby na pewno

Między innymi na to pytanie autorka chciała podczas swojej wyprawy znaleźć odpowiedź, weryfikując utarte opinie na ten temat poprzez własne obserwacje i subiektywne odczucia. Faktem jest, że większy budżet znacznie ułatwia i uprzyjemnia egzystowanie pod Everestem przez te kilka tygodni, ale do końca sukcesu nie można sobie kupić. Pieniądze w końcu nie uodparniają na chorobę wysokościową, na skutek której umierają nawet najbardziej doświadczeni Szerpowie (błędnie uznaje się, że ich organizmy dużo łatwiej przystosowują się do przebywania na wysokości), nie chronią przed lawinami i szalenie niebezpiecznymi serakami, nie zwalniają z konieczności aklimatyzacji, która wiąże się w wieloma uciążliwymi dolegliwościami. Niektórzy nie wychodzą nawet powyżej Base Campu i rezygnują. Złe warunki atmosferyczne nie oszczędzają nikogo, a chociażby najmniejszy błąd, który wybaczyłyby niższe góry, na Evereście może skończyć się lotem w dół, z łatwymi do przewidzenia skutkami. Skoro Everest jest taki łatwy, dlaczego wciąż giną na nim ludzie Doświadczeni, niedoświadczeni, silni i słabi, zarówno ci w szczytowej formie fizycznej, jak i ci mniej sprawni. Ludzie z najbardziej wypasionych ekip, jak i ci z tych skromniejszych. Śmierć nikogo nie faworyzuje i jest sprawiedliwa dla wszystkich. Niezależnie od środków finansowych, jakimi dysponują. Niezależnie od wieku, płci i sprawności fizycznej.

W książce pojawiają się zresztą wzmianki o tragicznych wypadkach, do których doszło w okresie trwania wyprawy Moniki Witkowskiej. Najbardziej szokująca była chyba dla mnie historia Aleksieja Bołotowa, który przebywał pod Everestem w tym samym czasie, co autorka. Oboje zdążyli nawet odbyć ze sobą kilka rozmów na terenie Base Campu, nim doszło do tragicznego wypadku. Bołotow był jednym z najwybitniejszych rosyjskich wspinaczy i razem z Denisem Urubko chciał poprowadzić nową drogę od strony nepalskiej, środkiem ściany południowo-zachodniej. Chcieli dokonać tego w stylu alpejskim, bez użycia tlenu i bez wsparcia Szerpów. Niestety, wskutek pęknięcia liny na ostrej krawędzi skały Rosjanin spadł w 300 metrową przepaść i zginął na miejscu. Jednak nie to najbardziej zmroziło krew w żyłach. Jak możemy dowiedzieć się z książki, zaraz po Evereście Aleksiej miał w planach Nangę Parbat. Konkretnie chodzi tutaj o wyprawę, która została zaatakowana przez terrorystów mordujących wspinaczy, którzy akurat byli w bazie. I tutaj można gdybać. Nawet jeśli Bołotow nie zginąłby pod Everestem, być może Śmierć i tak upomniałaby się o niego... Wzdrygam się na samą myśl.

Autorka już na samym wstępie zwraca szczególną uwagę na rolę mediów, które często wiele spraw rozdmuchują, sztucznie wyolbrzymiają, przedstawiając je często w świetle zupełnie odbiegającym od rzeczywistości. W taki właśnie sposób powstają mity i fantastyczne historie dotyczące Everestu. Monika Witkowska podczas swojej wyprawy postanowiła sprawdzić co jest prawdą, a co nie.

Szczególnie uderzyła mnie sprawa bójki Simone Moro z grupą Szerpów. Był to jeden z przykładów na to, że nie wszystko co przedstawiają nam media jest zgodne z faktycznymi wydarzeniami. Akurat w tym przypadku swoją cegiełkę do takiego stanu rzeczy dołożył sam Moro. Jeśli zajrzycie do książki, dowiecie się dlaczego.

Książka Moniki Witkowskiej wciąga. Autorka nie pisze jedynie o trudach wspinaczki i nie przedstawia wyprawy na Everest wyłącznie od strony czysto technicznej czy logistycznej. Skupia się również na samym Nepalu i kulturze tamtejszych mieszkańców. Najwięcej dowiemy się o środowisku Szerpów. Autorka nie traktuje ich jedynie jako opłaconą siłę roboczą, która ma za zadanie ułatwić wspinaczom zdobycie Everestu. Nie widzi tylko kucharza , a równego członka ekipy, posiadającego imię i osobowość. Z książki dowiemy się zatem co nieco o zwyczajach Nepalczyków, a także o aspektach religijnych, które w rejonie Himalajów są widoczne niemal na każdym kroku. Dowiemy się czym są czorteny, jakie właściwości posiada tajemniczy amulet dżi , gdzie rzekomo przechowywany jest skalp Yeti, a także weźmiemy udział w pudży odprawianej przez miejscowego lamę, ku pomyślności nadchodzącej akcji górskiej. Autorka zamieściła również minisłownik, w którym znajdziemy najbardziej przydatne słowa i zwroty w tzw. języku szerpańskim (jedna z odmian tybetańskiego, którego jednak Tybetańczycy z Lhasy ni w ząb nie rozumieją).

Książka pełna jest oczywiście informacji związanych z samym Everestem i jego zdobywaniem. Ci, którzy o himalajskim gigancie numer 1 nie wiedzą kompletnie nic, będą mieli okazję poznać najistotniejsze fakty, np. dotyczące jego nazwy, sporu o wysokość, specyfiki aklimatyzacji, a także poznają nazwiska pierwszych zdobywców i daty najważniejszych wypraw w historii Everestu. Ci, którzy jakąś wiedzę o nim już posiadają, będą mieli okazję uzupełnić ją o różne interesujące ciekawostki. Np. co zdjęcie żony George'a Mallory'ego ma wspólnego z jedną z największych zagadek światowego himalaizmu, dlaczego ugotowanie jajka na miękko jest na Evereście wyzwaniem karkołomnym i jakie sławy można spotkać podczas pobytu w Everestowym Base Campie.

Polecam książkę też tym, którzy na poważnie myślą o wyprawie na Górę Gór. Po lekturze będą mogli ocenić, czy ich chęci zwiększyły się, czy raczej zmniejszyły. Być może będzie to wyprawa życia, ale należy pamiętać, że Everest to nie tylko idealne piękno zawarte w górskim krajobrazie. To również obrazy tak szokujące, że nie każdemu stopień wrażliwości pozwoli na przebywanie w miejscu, gdzie na porządku dziennym jest przechodzenie obok ciał wspinaczy, którzy w najwyższych górach świata pozostali na zawsze. Czasami, by dojść na szczyt, konieczne jest przejście po zwłokach wspinacza, który dzień wcześniej zmarł tuż przy poręczówkach (przykład autorki). Nie wszystkich zmarłych udaje się bowiem pochować w szczelinach, a niektóre ciała pozostają nietknięte przez wiele lat. Everest jawi się wtedy jako wielka lodowa kostnica. Brzmi to dość brutalnie, ale niektórzy zmarli służą np. jako punkt orientacyjny... Jak to powtarzał lider zespołu Pani Witkowskiej, Dan: " To jest Everest!". Tutaj NIC nie powinno dziwić.

Książkę przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. Przemawia za nią prosty język, lekkość pisania, którą dysponuje autorka i umiejętność zaciekawienia czytelnika nawet podczas opisywania wysokogórskiego sprzętu. W tekście zawarła również bardzo wiele trafnych spostrzeżeń, dzieląc się swoimi przemyśleniami na wiele nurtujących tematów. Wyprawa opisana w książce jest przykładem na to, że w dobie olbrzymiego skomercjalizowania Góry Góry, kiedy coraz liczniejsze stają się wejścia podyktowane chęcią szumnego zaliczenia modnego szczytu, są jeszcze takie wynikające z zupełnie innych pobudek, np. zakorzenionej pasji.

Należę do grupy osób, które raczej nigdy himalajskich szczytów zdobywać nie będą, ale które żywo interesują się wysokogórskim światkiem. Chodzę po znacznie niższych górach, ale o tych najwyższych zawsze czytam z wypiekami na twarzy - i tak też było w przypadku tej książki.

Jeśli chodzi o samą formę, książka również prezentuje się całkiem przyjemnie. Ładne wydanie, chociaż trochę szkoda, że nie w twardej okładce (którą zdecydowanie preferuję). Tekst okraszony jest fotografiami Pani Moniki, ale wszystko zostało tak wyważone, by zachować odpowiednie ilościowe proporcje. Ilustracje są tylko dopełnieniem, a dominującą zawartością książki wciąż pozostaje treść - tak jak powinno być.

W literaturze górskiej najbardziej lubię to, że czytelnik posiadający minimum wyobraźni jest w stanie zupełnie oderwać się od rzeczywistości podczas lektury. Kiedy zamknie oczy zapomina, że siedzi w wygodnym fotelu, w ciepłym domu. Na moment może przenieść się do szalonego Katmandu, gdzie rozbrzmiewa bezustannie dźwięk klaksonów. Do śnieżno-lodowego labiryntu zwanego Icefall , gdzie ogromne bryły lodu przybierają najrozmaitsze kształty, uświadamiając nam zarazem, jak wspaniałym rzeźbiarzem jest Matka Natura. Być może uda nam się usłyszeć dzwonki zbliżającej się karawany jaków, oczami wyobraźni zobaczymy oświetlony blaskiem księżyca szczyt Pumori, a innym razem monumentalne morze białych szczytów u stóp. I tak nie ruszając się z własnego domu zajrzymy na szczyt Czomolungmy. Niech żyją książki!
gorskasfera.blogspot.com IZA, 2013-12-03

"Stary", młodzi i morze. Od Antarktydy do Alaski. Wyprawa wokół obu Ameryk

Któż nie zachwycał się, czytając o długich wyprawach - przeprawie przez ocean prymitywnym statkiem, przedzieraniu się przez dżunglę na grzbiecie słonia czy przemierzaniu pustyni na wielbłądzim garbie? Co może się wydarzyć, gdy spotka się kilkoro zdeterminowanych, młodych ludzi, gotowych zaryzykować swoją przyszłość dla spełnienia marzeń? Jedną z możliwych odpowiedzi znaleźć można na łamach książki "Stary , młodzi i morze".

Czytelnik dostaje do rąk barwny, energiczny i pełen humoru opis przygody życia grupy polskich studentów,którzy przemierzając wodę, powietrze, ląd, lód i śnieg okrążyli oba amerykańskie kontynenty.


W latach 2002-2003 jako najmłodsi Polacy w historii opłynęli oni jachtem „Stary” Amerykę Południową, mijając przylądek Horn (co jest uznawane w żeglarskim środowisku za odpowiednik zdobycia Mount Everest) i zawijając do Stacji Antarktycznej PAN im. Henryka Arctowskiego.

Po sukcesie pierwszej wyprawy, w 2006 roku, wraz ze spotkaną po drodze załogą jachtu „Nekton”, jako najmłodsi w historii i po raz pierwszy pod polską banderą pokonali Przejście Północno-Zachodnie (od Grenlandii do Kanady). Do dzisiaj pozostają oni ostatnią załogą, której udało się przemierzyć ten niedostępny i niezwykle niebezpieczny szlak.

- Wojtek jest dla mnie mistrzem – podkreśla dziś Jacek. - Przed wypłynięciem na Northwest Passage spędziłem z nim długie godziny. Opowiadał, udzielał rad, pomagał, dawał masę materiałów o żeglarstwie polarnym – wspomina.

Któregoś dnia Wojtek obiecał Jackowi, że przekaże mu listę wszystkich statków i jachtów, które przepłynęły NWP. „Ale zaraz, miały być WSZYSTKIE” – zdziwił się Jacek, gdy Wojtek podał mu zaledwie dwie kartki. „Jacku, to są WSZYSTKIE!” – odparł Jacobson.

Historie obu rejsów przedstawione są bezpośrednio przez ich uczestników, przez co czytelnik porywany jest w niesamowitą podróż przez 3 oceany i 5 kontynentów, siedząc w pierwszym rzędzie. Opis dwóch niezależnych od siebie rejsów wymógł podzielenie książki na dwie części – południe i północ – zgodnie z ich trasami. Każdą z części tworzą opisy kolejnych etapów wyprawy, wraz z nazwami i współrzędnymi geograficznymi odwiedzanych portów. Umożliwia to czytelnikowi podążanie za bohaterami, np. poprzez korzystanie z mapek zamieszczonych wewnątrz rozkładanych okładek książki.

Ciągnące się przez tysiące mil morskich wyprawy poznajemy, począwszy od pielęgnowanego latami młodzieńczego marzenia, przez zmagania z przygotowaniem i zabezpieczeniem wyprawy, walkę z żywiołem i własnymi słabościami, aż do triumfalnego powrotu do kraju.

Choć książka jest ładnie złożona i wydana na papierze bardzo dobrej jakości, jej objętość nie pozwala cieszyć się lekturą dłużej niż kilka godzin – od książki ciężko jest się oderwać i próba „rozłożenia jej na raty” wymaga silnej woli.

Niedogodność ta jest jednak rekompensowana przez zapadające w pamięć opisy przygód, pobudzające wyobraźnię każdego, kto kiedykolwiek postawił stopę na pokładzie jachtu. Wraz z załogą „Starego” czytelnik odczuwa głód i skutki choroby morskiej, lęk i niepewność podczas sztormu czy niespodziewanych awarii, ale również radość z ukończenia kolejnych etapów rejsu i zawinięcia do bezpiecznego portu.

Celem bezdyskusyjnym jest dopłynięcie do Polskiej Stacji Polarnej im. H. Arctowskiego (...) - Tu Artcowski, tu Artcowski, jacht „Stary” prosi... – zaterkotała radiostacja.

- Tu Artcowski, tu Artcowski! To ty, Dzidziuś

- Jaki dzidziuś

- No przecież wiem, że z kibla przez UKF-kę wołasz. Dobry żart jak na prima aprilis, ale wyłaź już, bo robota czeka!

- Nie jestem w waszym kiblu tylko na jachcie „Stary”. Płyniemy z Polski! Nazywam się Jacek, jestem kapitanem i zaraz wam kotwiczę przed oknami.

- Rany boskie! Jacht, chłopaki, płynie! Na ponton i dalej witać gości! – krzyczy szef stacji, kajając się przy okazji, że wywołanie wziął za primaaprilisowy dowcip.

Pojawiające się sporadycznie fachowe terminy żeglarskie są najczęściej skutecznie wyjaśniane przypisami.

Karty książki zdobią liczne fotografie przedstawiające malownicze krajobrazy, sceny z życia na jachcie i poznanych w trakcie podróży mieszkańców najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi zakątków Ziemi. Do wydania dołączono również płytę DVD z filmem autorstwa jednego z uczestników wyprawy dokumentującym rejs przez Przejście Północno-Zachodnie.

Jeżeli nie obce ci są godziny spędzone na podróżach palcem po mapie – jest to pozycja, którą warto się zainteresować.
podprad.pl Krzysztof Pacyga, 2013-12-03

Everest. Góra Gór

O żadnym innym szczycie nie krąży tyle opowieści. Co jest mitem, a co prawdą postanowiła sprawdzić Monika Witkowska, dziennikarka i podróżniczka, autorka książki "Everest. Góra Gór". Monika Witkowska stanęła na najwyższej górze świata w maju tego roku, 6 dekad po zdobyciu najwyższej góry świata przez Edmunda Hillarego i Norgaya Tenzinga.

- Pojechałam, szczyt zdobyłam, a o tym co widziałam i przeżyłam , opowiada niniejsza książka - pisze w przedmowie Monika Witkowska, która jako jedenasta Polka zdobyła najwyższą górę świata. I właśnie książka to relacja z przygotowań i zmagań ze zdobywania góry, a także życia w zwykłej, obozowej codzienności i zmagania z samym sobą. Nie brakuje tu też ciekawostek, statystyk,himalajskich rekordów oraz informacji o Nepalu i ludziach tam żyjących. Najważniejsza jest jednak góra sama w sobie. Książka przybliża więc tajniki wyprawy w Himalaje, czas przygotowań i tajniki i sposoby zdobywania pieniędzy na wyprawę. Nie brakuje też informacji praktycznych, w czym wybrać się w Himalaje, jaki sprzęt jest niezbędny, co wziąć ze sobą


Podczas wyprawy nie zabrakło dramatycznych wydarzeń, jak i humoru. I o tym pisze też Monika Witkowska. Zapadają w pamięć opisy, choćby historia, gdy w drodze na szczyt omal nie weszła na leżący tuż obok przetorowanej w śniegu ścieżki, przypięty do poręczówki bezładny kształt. To było ciało wspinacza z Bangladeszu, który zmarł dzień wcześniej, prawdopodobnie na skutek wyczerpania przy zejściu. Dziwne, że go tak po prostu zostawiono - pisze Witkowska - Wszyscy go mijali, widząc w nim po prostu przeszkodę, zawalidrogę, a nie człowieka. Po chwili dodaje: - Z drugiej strony prawda jest taka, że ja też myślałam o zamarzniętym człowieku tylko przez chwilę. Potem dopiero przyszła refleksja, że człowiek na tej wysokości obojętnieje na śmierć. Skupia się na sobie. Ważne staje się tylko, by wejść i wrócić, czyli przeżyć.

- Książka Moniki jest publikacją dla wszystkich. I dla tych, którzy o Górze Gór nic nie wiedzą i dla tych, którym wydaje się, że o himalajskim olbrzymie wiedzą wszystko - napisał o książce himalaista Leszek Cichy.

Po wyprawie Monika Witkowska napisała: - Weszłam, wbrew różnym przeciwnościom losu dałam radę, mam więc z tego ogromną satysfakcję. Przy okazji potwierdziłam to, o czym często staram się przekonać innych, a mianowicie, że warto marzyć, bo marzenia się spełniają, chociaż czasem trzeba im w tym pomóc.
www.serwisgorski.pl serwis górski, 2013-12-03
« < 573 574 575 576 577 ... 907 > »