Był to już któryś dzień żeglugi z Valparaiso w kierunku Hornu. Sielankowa, wręcz bezwietrzna pogoda i niemal gładkie morze wcale nas nie cieszyły. Według nas w osławionych ryczących czterdziestkach z założenia powinno wiać. Brak sztormów wydawał się wręcz podejrzany. Czuliśmy się jak na tykającej bombie. Pewnego pięknego poranka (naprawdę pięknego, z bezchmurnym niebem - pamiętam jak dziś!)spokojne życie załogi przerwał komunikat pogodowy. Jego treści w pełni nie zrozumieliśmy (nikt z nas wtedy nie znał dobrze hiszpańskiego), ale podsumowujące go złowieszcze "peligro de muerte" (niebezpieczeństwo śmierci) do nas dotarło. Zmroziło nas, bo bynajmniej nie zamierzaliśmy żegnać się z życiem, a z drugiej strony, nadrabiając minami, maskowaliśmyy swój strach, który nie przystoi przecież dzielnym wilkom morskim, za jakich się po cichu uważaliśmy. Właściwie nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Telefony nie działały (satelitarny też nie, bo był zepsuty), tak więc pożegnanie z rodzinami i tak nie wchodziło w grę, a stres potęgował fakt, że nic absolutnie nie wskazywało byśmy się mieli znaleźć wkrótce w samym środku cyklonu. Fragment książki "Horn na trawersie. Opowieści nie tylko żeglarskie"