ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Zrozumieć Afrykę...

Autor: Kaisa Priebe, Andrzej Bis
Data dodania do serwisu: 2010-07-21
Średnia ocena: 6.00
Ilość ocen: 19

Oceń relację

Przejazd przez Europę to była bułka z masłem. Od polskiej granicy autostradą prosto do Salerno. Potem promem przez morze Śródziemne do Tunisu. Cieszymy się, że jednak zdecydowaliśmy się na wykupienie kabiny, bo to co się dzieje na promie daje nam lekki przedsmak Afryki. Wszędzie gdzie tylko się da ludzie rozkładają koce, śpiwory, maty. Byle złapać kawałeczek miejsca dla siebie, byle można było przyłożyć gdzieś głowę do poduszki i złapać choć odrobinę snu. Wychodząc na pokład musimy uważać aby nie deptać po ludziach śpiących na korytarzach. Sam wyładunek promu w Tunisie to też niezłe przeżycie. Nikt nie panuje nad bałaganem jaki robią kierowcy. Każdy chce jak najszybciej opuścić pokład. Wszyscy trąbią, denerwuję się, krzyczą na siebie nawzajem. Naszym dużym samochodem ciężko jest wymanewrować na niewielkim pokładzie zastawionym przez inne samochody. Podejmuję decyzję, skoro nikt nie kieruje ruchem, ja to zrobię. Ku mojemu zaskoczeniu klaksony milkną, kierowcy przestają krzyczeć i robią wielkie oczy. Co Baba kieruje ruchem?
 

Jest dobrze po północy, przejeżdżamy przez Tunis w poszukiwaniu kempingu na którym chcemy się zatrzymać. Miasto żyje pełnią życia. Wszystkiej knajpki, restauracje są pełne ludzi. Ruch na ulicach też niemały. Niestety okazuje się, że kemping jest nieczynny, ale dzięki pomocy i uprzejmości sympatycznych policjantów znajdujemy w pobliżu hotel. Rano jedziemy zobaczyć ruiny Kartaginy. Szczerze mówiąc ruiny, jak ruiny, ale za to jakie miejsce. Na samych brzegu przepięknego, lazurowego morza. Kręcimy się po tym co zostało podziwiając rozmach w jakim Rzymianie budowali swoje miasta. Po południu wizyta w naszej ambasadzie. Dzisiaj jest druga tura wyborów prezydenckich. Zaopatrzeni w zaświadczenia z naszego urzędu gminy stajemy przed komisją wyborczą składająca się z trzech przesympatycznych pań. Opuszczamy Tunis, bo duże miasta to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Na przedmieściach znajdujemy kemping. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że Tunezyjczycy budzą się do życia dopiero po zachodzie słońca i przez pół nocy bierzemy bierny udział w lokalnej dyskotece. Kolejne dni w Tunezji upływają nam na podziwianiu romańskiej (i nie tylko) architektury, na rozmowach ze spotkanymi ludźmi. Nawet jeśli czasem nie rozmawiamy w tym samym języku. Tak było, kiedy jechaliśmy do Kairouan i nocowaliśmy w gospodarstwie rolnym. Na migi dogadaliśmy się z właścicielem, który również na migi wyraził zgodę na zatrzymanie się na noc na terenie gospodarstwa, a cały wieczór spędziliśmy z przesympatycznym pracownikiem gospodarstwa, ucząc się przy okazji pierwszych słów po arabsku. Jaka jest Tunezja w jednym zdaniu?  To kraj wyjątkowo życzliwych i uśmiechniętych ludzi.  
 
         

Na granicy libijskiej stawiamy się zgodzie z wcześniejszymi ustaleniami. Niestety nie można podróżować przez Libię indywidualnie. Aby otrzymać wizy musieliśmy załatwić sobie „anioła stróża”, który spędzi z nami najbliższe dni. Na granicy odbiera nasz sam szef firmy, która pomogła nam w załatwieniu formalności. Jedziemy do Trypoli, tam opiekę nad nami przejmie nasz przewodnik i „anioł stróż” w jednej osobie. Po drodze zwiedzamy ruiny Sabrathy. Największe wrażenie robi na mnie amfiteatr i ogrom miasta, w którym się znaleźliśmy. Ponieważ jesteśmy zupełnie sami, jeśli nie liczyć gości którzy kręcą się od czasu do czasu w naszym pobliżu nie wiedzieć po co i na co, robimy próbę akustyczną amfiteatru. Najpierw Andrzej wdrapuje się na trybuny, a ja śpiewam. No dobra w to moje śpiewanie uwierzy pewnie tylko ten, kto nigdy nie słyszał jak fałszuję, ale przynajmniej się staram. Potem zamieniamy się rolami. Na trybunach słychać nawet szept wypowiadany na scenie. To się nazywa inżynieria. Aż trudno uwierzyć, że takie cuda budowano tyle wieków temu. Następnego dnia poznajemy naszego „anioła stróża” i już pod jego opieką zwiedzamy stare miasto w Trypoli, a potem ruszamy na wschód w stronę granicy. Po drodze zwiedzamy kolejne romańskie miasta – Leptis Magna, Cyrenajka, odwiedzamy również pole bitwy pod Tobrukiem i cmentarz na którym pochowani są między innymi polscy żołnierze. Na pierwszy rzut oka wszystkie mogiły są takie same – jasne marmurowe płyty  z wypisanymi imionami i nazwiskami poległych. Dopiero po chwili zauważam, że jednak się różnią. Na niektórych widać chrześcijańskie krzyże na innych gwiazdy Dawida, na jeszcze innych symbole greckie. Na polskich nagrobkach jest wykuty orzeł w koronie. Groby ciągną się po horyzont, a to przecież tylko jeden z czterech cmentarzy pod Tobrukiem. Zaś bitwa pod Tobrukiem była jedną z wielu, w której brali udział polscy żołnierze. Chyba dopiero w takich chwilach człowiek uzmysławia sobie jak wiele ofiar pochłonęła II wojna światowa. Nasz czas w Libii dobiega końca, żałujemy, że nie możemy zostać dłużej bo jest jeszcze tyle rzeczy do zobaczenia, ale niestety opieka naszego anioła stróża jest zbyt kosztowna, abyśmy mogli sobie pozwolić na dłuższy pobyt. Libię udało nam się tylko liznąć i to tylko męską część tego kraju. Ponieważ Libia jest krajem zdecydowanie muzułmańskim i tradycyjnym, kobiet w zasadzie nie widać na ulicach, a te które udało nam się spotkać są ubrane od stóp do głów – przez wąską szparkę w zasłonie twarzy widać tylko oczy. Żegnamy Abdula, żegnamy Libię i przeskakujemy na stronę egipską.
 

Granica egipska to przeżycie samo w sobie. W 42 stopniowym upale walczymy z egipską biurokracją. Jesteśmy odsyłani od Annasza do Kajfasza, a może raczej od Mistera do Mistera. Jak już coś uda nas się załatwić do słyszymy: „a teraz idźcie do mistera takiego i takiego…” no to chodzimy. Przy kontroli bagażów urzędnik przyczepia się do andrzejowego noża. „Tego nie możecie wwieźć – to jest broń” – oznajmia. Tłumaczymy, że przed nami długa droga, że duży nóż jest nam potrzebny, ale policjant jest nie ubłagany. Nóż kuchenny (który jest większy) jest OK., ale ten nie, ten musi zostać zatrzymany. Żądamy wystawienia pokwitowania, na podstawie którego będziemy mogli odebrać nóż wyjeżdżają z Egiptu. Co prawda i tak tego nie zrobimy, bo będziemy przekraczać granicę w zupełnie innym miejscu, ale nie mamy najmniejszego zamiaru im odpuścić. Czekamy na kwit przed budynkiem jakiejś ichniej policji (tych policji to mają chyba z pięć). Na trawniku pojawiają się trzy szczeniaczki, są śliczne. Jeden z nich, pewnie ten najodważniejszy, przełazi przez niski płotek i delikatnie łapie za nogawkę żołnierza pilnującego wejścia bo budynku. Ten kopie malucha. Skowyt szczeniaczka łączy się z moim wrzaskiem. Żołnierz jest chyba śmiertelnie zdziwiony, że ktoś staje w obronie jakiegoś tam psa. W końcu po bez mała pięciu godzinach udaje nam się opuścić granicę. Postanawiamy pojechać do Siwy – oazy położonej na Saharze. Pewnie zaskakująca będzie informacja, że głównym problemem Siwy jest nadmiar słodkiej wody. Noc spędzamy na pustyni nieopodal Siwy, w towarzystwie przesympatycznego Berbera. Przez pół nocy wsłuchujemy się muzykę wygrywaną na bębenkach i piszczałkach przez tutejszych mieszkańców. Obserwujemy też niebo – tylu gwiazd jeszcze nigdy nie widziałam. Rano upał wygania nas wcześnie rano z namiotu, a nasz zaprzyjaźniony Berber proponuje wycieczkę do zimnego źródełka. Chętnie przystajemy na taką propozycję i niedługo później wskakujemy do zimnej wody. Spędzamy tak całe przedpołudnie, nawet kawę zaparzamy bez wychodzenia ze źródełka. Rozmawiamy o życiu tutaj w Siwie i o tym  jak się żyje w Europie. Ahmed (ten „nasz” Berber) pyta, dlaczego Europejczycy mogą mieć tylko jedną żonę. Kręci głową z niedowierzaniem, wielokrotnie pyta czy aby dobrze zrozumiał i dlaczego. W końcu oznajmia, że to wbrew naturze i bez sensu, i że w takim razie oni mają lepiej, bo mogą mieć aż cztery żony.
 

Z Siwy jedziemy w stronę Kairu, po drodze odwiedzamy jeszcze muzeum w El Alamein. Kair wita nas olbrzymimi korkami. Kierowcy, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie stosują się do żadnych zasad. Wszyscy trąbią i wpychają swoje samochody w każdy centymetr wolnego miejsca na drodze. Na początku jestem trochę zdenerwowana, kiedy jadące obok samochody są w odległości zaledwie kilku centymetrów od nas. Jestem jednak przekonana, że Andrzej sobie poradzi. W Kairze spędzimy pewnie kilka dni, bo musimy załatwić m.in. wizę sudańską i etiopską, no i powinniśmy zrobić przegląd samochodu (przejechaliśmy już ponad 5 tys. kilometrów, a w Polsce też trochę wykręciliśmy od ostatniej wymiany oleju).
 
                           

Rano jedziemy do polskiej ambasady, chcemy zaopatrzyć się w list polecający, który jest potrzebny do zdobycia wizy sudańskiej. No i … mamy poważny problem. Pan Konsul odmawia wydania takiego pisma, ze względu na nasze bezpieczeństwo. Jedziemy do ambasady Sudanu. Pan urzędnik pyta o pismo z naszej ambasady i mówi „jest pismo jest wiza, nie ma pisma nie ma wizy”. Wracamy więc do polskiej ambasady i jeszcze raz próbujemy porozmawiać z Konsulem, ale ten jest nieubłagany. No to jesteśmy w kropce, czyżby przez jeden papier nasza podróż miała zakończyć się w Egipcie?



Więcej informacji na temat naszej podróży na blogu: naszaafryka.blogspot.com