ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Z plecakiem po górach Ukrainy

Autor: Dominika, Bartosz i Grześ
Data dodania do serwisu: 2006-11-15
Relacja obejmuje następujące kraje: Ukraina
Średnia ocena: 6.26
Ilość ocen: 748

Oceń relację

            Każdy, kto wędrował w polskich górach, po kilku wyjazdach przyzna, że odczuwa pewien niesmak, rzekł bym niedosyt. Jest to wszechobecne towarzystwo zabudowań, miasteczek, tudzież innych osiedli ludzkich oraz wszelkiej maści turystów oraz co gorsza pseudoturystów, udeptujących nasze szlaki adidaskami, obwieszonych słuchawkami walkmanów i ciągnących swe towarzyszki życia, które nieświadome po co właściwie to robią, zahaczają rusz to rusz obcasikami o gdzie niegdzie wystające korzenie. Trudno przejść prawdziwemu turyście, obok tego procederu, bez chwili zadumy, zwieńczonej puentą w stylu; „ja tutaj nie pasuję” lub „te góry już się wyczerpały”. Jeśli nie tu to gdzie? Zaczynamy rozglądać się za górami spokojnymi, obdarzonymi pierwotną ciszą, spokojem i dziewiczymi terenami nieskalanymi masowa turystyką oraz kolejkami na co atrakcyjniejsze szczyty czy miejsca. Więc gdzie można puścić wodze fantazji i pójść w ślady pierwotnych pionierów trekkingu opisujących smak odkrywania dziewiczych terenów czy poznania nowych kultur oraz jak to się mówi, po prostu poczuć wiatr we włosach? Z pomocą przychodzą takie jak ten internetowe artykuły, przewodniki, opowiadania innych turystów w kultowych beskidzkich i bieszczadzkich schroniskach. Słyszy się słowa; „wiec przyjaciele dojrzeliście do Ukrainy”.

          Tak to się mniej więcej zaczęło. Wyjazd był długo planowany. Czytanie wielu sprawozdań z podobnych wypraw zagrzewało Nas mocniej i mocniej do wyprawy. Problemy z mapami rozwiązał krakowski sklep ”Wierchy”, zapewne niektórym znany. Co prawda są zaopatrzone w mnóstwo nieścisłości ale są lub były w tym czasie, jedyną kartografią Nam dostępną. Zakup porządnego kompasu był tu nieodzowny i chyba nie muszą nikogo do tego przekonywać. W ogóle zakupy przed wyprawą są ekscytujące ponieważ po pierwsze, są zwieńczeniem wielomiesięcznego planowania no i jako tako, są wreszcie podjęciem rzetelnych działań w kierunku realizacji wyjazdu a po drugie, one to palą metaforyczny most odwrotu jaki podczas fazy planów nierzadko się odwiedzało.
Więc było Nas troje. Dominika (dzisiaj moja kochana małżonka), Grzegorz oraz ja Bartosz. Po wielu obliczeniach przewidywalny czas marszu wynosił 20dni. Droga wiodła przez najdziksze i zapomniane rejony górskie zakarpackiej części Ukrainy prowadząc od przełęczy Użockiej przez Bieszczady Zachodnie, Gorgany do Popa Iwana w południowych rejonach Czarnochory. Tu przypomiana mi się geneza wyboru miejsca startu, mianowicie przełęczy Użockiej. To było któregoś roku gdy z Grzegorzem wędrowaliśmy po Bieszczadach (P.S. piękny wyjazd z wieloma zaskakującymi przygodami) i stojąc na Tarnicy z podziwem spoglądaliśmy na południowy-wschód w kierunku mistycznych, mrocznych gór, spowianych płaszczem spokoju w postaci wstęgi chmur, odcinających ich szczyty od masywnych tajemniczych stoków okrytych gęstymi lasami... nie można nie zatęsknić za tymi górami, które wzywają turystów wędrujących po szczytach bieszczaszkiego worka.

            Jedziemy. Wycieczkę pierwsza zaczyna Dominika wsiadając w pociąg do Przemyśla w Nowej Soli. Z utęsknieniem oczekuje na pierwszego z mężczyzn, czyli Grześka który dosiada się w Opolu. Ja doskakuje w Dębicy i ekipa osiąga frekwencję 100%.Wszyscy chwalimy się nowym sprzętem i gadżetami w stylu: czapka, okulary itp.
Próbujemy się przespać i tak dojeżdżamy do Przemyśla, jest 7.30. Idziemy wymienić walutę i tu porada: wymieniajcie u koników, dla porównania 1hrywna u konika 0.60zł a w kantorze 0.80. Wsiadamy w busa i za 2zł jedziemy na przejście w Medyce. Tu długie oczekiwanie w kolejce ale problemów z przekroczeniem nie było. Przy bramce ukraińskiej celnik zagania nas do budki by wykupić ”dobrowolne” ubezpieczenie za parę hrywien. Jeszcze rzut okiem na paszporty i jesteśmy na Ukrainie. Idziemiy 200m do góry na miejsce skąd odjeżdżają busy i autobusy oraz najdrożsi na Świecie taksiarze. Po około godzinie utargowaliśmy z kierowcą busa że 18hr zawiezie nas do Sambora.Można parę hrywien taniej ale nasze plecaki zajmowały miejsca siedzące i driver był nieubłagalny.O 11.30 jesteśmy w Samborze. Idziemy zwiedzać miasto. To nasze pierwsze spotkanie z Ukrainą. Ogólnie 30lat za nami. Dworzec autobusowy wygląda jak skansen a autobusy są tak stare, że zdają się być już produkowane jako stare bo są aż tak stare. Idziemy do baru który przypomina nasze bary mleczne sprzed kilkunastu lat. Naszą uwagę przyciąga rodzina która zamówiwszy obiad kazała sobie na wzbudzenie apetytu rozlać butelkę wódki i tak razem z dziećmi walneli sobie po secie he he. My w tym czasie degustujemy tak tanie, że aż darmowe tutejsze browce (lwowskije 1.40hr, mocne 1.60hr). Zaprzyjaźniona sąsiednia rodzinka po obiadku zostawia dużo na talerzach i wychodzi na co czekały kręcące się na bosaka 4-5 letnie dzieciaki, które wpadają do baru i wyjadają resztki z talerzy. Po chwili rozpędzona ze szmatą kucharka przepędza dzieciaki jak muchy i po akcji. Siedzimy jak osłupieli, patrzymy na siebie i układamy sobie to wszystko w głowie. Duże współczucie w nas się odzywa więc Dominika zabiera naszą reklamówkę z kanapkami i pędzi za dziećmi żeby wręczyć im strawę. Dzieci uciekają nie znając intencji Isi przypominając niestety “dzikie zwierzęta” i jak takim, zostawia reklamówkę na ławce. Podchodzą dopiero po wycofaniu się. Przykre lecz prawdziwe. Idziemy na dworzec kolejowy bo autobusy nam nie pasują. Tu kupujemy bileciki za 3.50hr na elektriczku i jedziemy do Sianek. W pociągu istny targ. Przez okna oglądamy piękną w swoim zacofaniu Ukrainę. W pociągu zbliżającym się do granic państwa ( Sianki są bardzo blisko polskich Bieszczad) mamy kontrol uzbrojonego w kałachy patrolu straży granicznej. O 16 wysiadamy w Siankach. Pod czujnym okiem patrolu rozglądamy się za jakimś szlakiem, orientujemy mapę z terenem, itd. Wzbudza to podejrzenia patrolu który okrąża nas i dokładnie wypytuje co zamierzamy. Po kilku minutach wyjaśnień,że na pewno nie mamy zamiaru stąd iść w bieszczady polskie he he , przestrzegają nas i pozwalają odejść.

            Po krótkim podejściu stajemy na rozdrożu. Międzyczasie nadciągnęły chmury deszczowe i jak to chmury deszczowe zaczęły nas i okolicę moczyć. Czytamy przewodniki Gąsiorowskiego, studiujemy mapy i lipa. Nie wiemy którędy wędrować. Z pomocą przychodzi nam ukrainiec który wskazuje nam kierunek na Beskid Wielki. Po drodze zwiedzamy ukraińską wieś. Aż dziw bierze ale ogólnie świetnie. Z budki drewnianej obserwuje nas kilka głów. Podchodzimy bliżej, okazuje się że to sklep. Wchodzimy i na drewnianych pułkach szukamy wzrokiem tzn. ja i Grzegorz szukamy bo Dominika pyta o mleko i sery. Nagle patrzymy JEST, Przenicznaja 4.50hr – bierzemy dwie. Jeszcze do tego litrowe piwko, troszkę kiełbasy na ognisko i ruszamy szukać miejsca na nocleg. Rozbijamy się gdzieś w okolicy, objadamy się wszędobylskimi borówkami, palimy ognisko popijając piwkiem i drinami, jest wesoło i przyjemnie i w takim też nastroju idziemy w kimono.

Dzień 2


       Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 8 i po 3 godzinach ślamazarnego się zbierania plecaki są na naszych plecach. Dzisiaj planujemy zdobyć Pikuj 1406m npm. Postanawiamy przejść na przełaj przez wieś Hynłę aby ominąć Pn-W łuk połoniny i wejść na odsłoniętą i bardziej eksponowaną jej część. We wsi Hynła miły akcent. Wszyscy zapraszają nas do domów. Kilka razy odmawiamy bo szkoda nam czasu, przed nami długa marszruta a już prawie południe. Jednak jedna z gospodyń wyszła na drogę i tak serdecznie zapraszała, że nie można było odmówić. Poczęstowała nas barszczem prawdziwie ukraińskim (pychota), pajdami chleba z masłem, serem który przy nas rękami rozrobiła z cukrem i również rękami nam go nałożyła na tależe. Po kilku kwadransach gawożenia postanawiamy się zbierać. Pomyśleliśmy, że się odwdzięczymy i zostawimy im (ona + dzieci) 2$. Nie chciała przyjąć ale jak już przyjęła to tak nas obdarowała (10gotowanych jaj, 2 worki sera, 1,5l mleka), że później jak z tym podchodziłem na połoninę to zastrajkowałem i powiedziałem reszcie,że mają to wszystko albo zabierać albo jeść – wybraliśmy opcję2. We wsi Hynła wyznaczam skróty wbrew wskazanią miejscowych i po godzinie jesteśmy już na połonionie prowadzącej do górującego w oddali Pikuja. Połonina jest przepiękna. O 19 jesteśmy na Pikuju. Tu spotykamy trójkę z Polski, krótka wymiana spostrzeżeń i ruszamy. Zejście było katorgą. W lesie ścinka krzaków i małych drzewek,masakra poruszamy się jak żółwie, mamy poszarpane golenie. Po 2 godzinach wypadamy ze ściany lasu jedno po drugim i skrajnie wyczerpani rozbijamy się nieopodal. Zejście 20m w dól po wodę sprawia mi wielkie trudności. Palimy ognisko ale tylko za namową Dominiki, gotujemy kaszę i wyczerpani ale zadowoleni idziemy spać.

Dzień 3


        Rano budzi nas stado krów które zaglądają nam dosłownie do namiotów. Wyskakujemy do rzeczki na poranną toaletę i w drogę. Jest słonecznie co nastraja nas optymizmem, żartujemy i głupoty nam w głowie. Przechodzimy przez Latorkę, dalej pod górę w poszukiwaniu słupków granicznych polsko-czechosłowackich. Mijamy kompleks zdewastowanych i opuszczonych schronisk, gawożymy z tubylcami. Idziemy już za słupkami. Przechodzimy obok pomnika żołnierzy węgierskich, pomnika żołnierzy polskich poległych w 1939r. Po drodze spotykamy grupkę ukraińców pasących krowy i prosimy o mleko. Niestety krowa nie chce dać mleka na pastwisku a ukrainiec łysawy około 30-sto letni zaprasza nas do siebie do domu... ??? Mam skrajnie sceptyczny podejście do tego pomysłu i jako najstarszy, czuję się odpowiedzialny za grupę. Dominika i Grzegorz pozostawiają decyzję mnie. Po dłuższej chwili rozmyślań (w końcu jest nas dwuch mężczyzn, żołnierzy) pomyślałem, damy radę i zgodziłem się. Iwan sprowadza nas z pastwiska około1 godziny pokazując (czyt. chwaląc się) swoje pola kartoszków, sady itp. Iwan jest kawalerem, posiada gospodarkę, świnie, kwokę z kurczakami, konie i wołu he he tzn. krowy. Iwan od razu zastrzegał,że nie chce żadnych pieniędzy. Powiedział, że chce nas ugościć i koniec. Był przyjaźnie nastawiony. Domostwo jego składało się z dwuch drewnianych chat, stodoły i stajni i chlewiku. Iwan zapobiegawczo, wyszedł nam naprzeciw i powiedział, że na ten okres co u niego zostaniemy jedna chawira jest do naszej dyspozycji, żebyśmy się nie martwili. Impreza była przednia. Jedliśmy i piliśmy do północy. Kosztowaliśmy wszelkich potraw swojskich, kiełbas, słonin, ziemniaków z sosami. Mnie i Grzegorzowi w to graj ale Isia nie dawała rady. Na nic się zdało ustawianioe kieliszka do góry dnem, na nic odsuwanie talerza, człowiek ruszył dwa razy widelcem i już Baba stała nad nim z pełną chohlą na dokładkę. I tak co rusz ktoś dochodził z samogonem z wioski bo głośnym się stało, że IWAN GOSPODARZ MA GOŚCI.... !!! Zaprawieni mocnymi trunkami za namową Iwana ruszyliśmy pojeździć na koniach. Doświadczenie w tej dziedzinie miała tylko Dominika więc ona jako pierwsza dosiadła wierzchowca, oczywiście bez siodła a za uzdę kawał sznura co koń dzierżył w paszczy swojej... . Ja byłem następny choć nigdy tego nie robiłem wychodziło mi świetnie. Nie skusił się tylko Grześ z sobie tylko znanych powodów. Późną porą poszliśmy do łóżek. Ja i Grześ spaliśmy jak zabici w przeciwieństwie do Dominiki która miała jazdę z żołądkiem po tym przymusowym obżarstwie. Isia w tą bezsenną noc się nie nudziła: mówiła, że ja sobie rytmicznie chrapałem a Grześ opowiadał jakąś historię o dziewczynie, czego rano się wypierał rękami i nogami. Tak czy owak dzionek zaliczamy jak najbardziej do udanych.

Dzień 4


            Wstaliśmy o 9. Krótkie porady dla Iwana jak się gra w karty i już słyszymy wołanie gospodyni na śniadanie. Było jak zwykle pyszne, krupnik, ziemniaki, sos i surówka no i oczywiście wódka.No nic to, czas kończyć tę sielankę. Jeszcze kilka zdjęć, wymiana adrsów, pożegnania i uściski i w drogę. To Iwan wyprowadził nas na drogę na Jawornik Wielki.Jest to góra która na mapie “PIKUJ” jest ostatnim szczytem. Szlak graniczny przechodzi następnie na mapę “SŁAWSKO” aby szybciutko wejść w mapę “SENECZÓW” I tu trochę zbłądziliśmy. Postanowiliśmy obrać kierunek bardziej na Pn aby w ogóle znaleźć się w miejscu gdzie zorientujemy nasza pozycję na mapie. W tym przypadku mieliśmy nadzieję odnaleźć się na mapie “SŁAWSKO”. Po około godzinie napotkana pastereczka informuje nas o miejscu naszego pobytu. Sprawdzamy z mapą: jesteśmy na mapie “SENECZÓW” i góra przed nami to Bliźniec 1222m npm. Ruszamy na wskroś przez pięknie położoną w dolinie wieś Lachowec. Długo szukamy miejsca na nocleg, wreszcie znajdujemy kawałek prostego terenu. Jest 21, idziemy ciąć komara.

Dzień 5


            Wstajemy około 9. Isia jak co dzień ksząta się dłużej w namiocie zwijając karimaty i śpiwory a my idziemy po chrust i rozpalamy ogień oraz przygotowujemy wszystko potrzebne do przygotowania strawy. Śmiesznie, bo ten podział obowiązków wynikł spontanicznie nikt nikpogo nie pytał i z nikim się nie umawiał. Brakuje nam wody. Napotkany tubylec wskazuje nam kierunek do źródła, jest to z 300m. Przechodzimy przez Bliźniec i kierujemy się na Czarną Repę. Pogoda się załamuje. Pada rzęsisty deszcz. Czarna Repa zostaje ominięta. Leje jak z cebra. Wieje silny i zimny wiatr. Szukamy schronienia. Napotykamy malutki schronik pasterski. Trochę przewiewny i przecieka ale po kilku uszczelnieniach karimatami i foliami nadaje się do przeczekania pluchy. Oddpalamy kuchenkę gazową. Przygotowujemy gorącą czekoladę i kawę, smakuje jak napój bogów... .Po około godzinie pogoda jakby lepsza ale wciąż pod psem. Idziem. Odsłonięta połonina nie pomaga w ukryciu się przed wiatrem i deszczem. Lipa jak czolera. Postanawiamy za wszelką cenę nie spać w namiotach lecz znaleźć chatę lub cokolwiek żeby była możliwość podsuszenia rzeczy. Dominika ma mokro w butach. Właściwie to się zaczęło już w pierwszym dniu kiedy zaczęło padać. Brak ochraniaczy pozwolił wodzie wpłynąć do butów od góry powodując zmiękczenie skóry i oderwanie naskórka od skóry właściwej. Od tego czasu Dominika wędruje z dziurami w piętach, potworne. Widzimy w oddali światełko, podchodzimy. Widzimy trzy domy w środku gór. Pytamy w pierwszym o możliwość przenocowania, niebardzo tu na jednej izbie 5 ludzi. Podchodzimy do płotu kolejnego, jesteśmy ociekający wodą, deszcz i chłód wyklucza możliwość sensownego rozbicia namiotów. Pytamy kobiety czy możemy przenocować. Odpowiada: “muszę spytać starego” i znika. Stoimy tak pod płotkiem jeszcze z 5 minut i mokniemy. Jesteśmy zrezygnowani, myślimy, że nas zignorowała. Jest ciemno, deszcz nie przestaje podać.Już mieliśmy odejść kiedy ona wychodzi i zaprasza nas do środka.Wchodzimy. Ulga, jest sień i jedna izba. Jest mnóstwo sznurków nad rozgrzanym piecem. Ignorując wnikliwe przyglądanie się starszej parki zabieramy się do czynności koniecznych: mycie, suszenie, strawa, opatrzenie obtarć. Pytamy czy możemy skorzystać z pieca i ugotować ryż, proponujemy im również ale odmawiają. Widząć nasze obtarcia a szczególnie rany Isi wyciągają jakąś miksturę w słojiku. Jest w niej jakieś zielę i mocno czuć spirytus. Ja smaruję tym swoje obtarcia. Isia na widok mojego grymasu bulu rezygnuje z użycia środka który okazał się dla mnie zbawienny. W izbie są dwa łóżka na kołkach, stąd Isia ochrzciła ich Filemony, na wzór tych z bajki o kocie filemonie, nawiasem mówiąc rzeczywiście podobni i równie przyjażni. Jest już późno jesteśmy po swojej kolacji a Oni dopiero podają nam nieproszeni strawę, miskę ziemniaków, miód, przetwory z borówek, przepyszne placki pieczone na blasze oraz 3 łyżki do tego. Ja i Grześ oczywiście zajadamy, popijając mlekiem, Isia tylko kosztuje dla uprzejmości. Gaworzymy na różne tematy. Informujemy m.in. o wojnie w Awganistanie itd. Są odcięci od informacji. Śpimy. Ja z Grześkiem na jednym z tych śmiesznych łóżek (PS. Jeszcze wtedy z Isią byliśmy przyjaciółmi) a Isia na ławce. Noc jednak nie była taka spokojna. Filemony tak napaliły w piecu że jesteśmy jak w sałnie. Nie możemy wytrzymać.Idziemy do sieni do wiadra wody. Ja już myślałem, że wyjdę zaraz na dwór, stamtąd dochodził odgłos deszczu co znaczyło CHŁÓD... Idąc do wiadra z wodą pobudziliśmy Filemonów. Na wpół przebudzona Kobieta pyta: “co dołożyć do pieca”... no coment.

Dzień 6


            Wstajemy rano około 9. Śniadanie już czekało na stole. Zróżnicowanie niewielkie to samo co na kolację ale równie smaczne. Postanawiamy zostawić im 15hr. Tak jak poprzecidnio nie chcieli przyjąć ale po chwili “sprzeczki” przyjmują i obdarowują nas dwoma litrowyni słojami miodu i również dwoma słojami przetworów z borówek + mleko. Jest ładna pogoda, wszystko mamy wysuszone. Pan Filemon wyprowadza nas na szlak. Idzie z nami ze 2 godziny, niesie plecak Isi, rozmawiamy o II Wojnie Światowej. Nogi Dominiki odmawiają posłuszeństwa, nie może postawić kroku. Sugerujemy odwieźć Isię do granicy i odprowadzić na pociąg relacji Przemyśl-Szczecin. Jest ku temu okazja bo jesteśmy na przełęczy Wyszkowskiej gdzie jest tranzyt na docelowo Lwów. Tu Isia pokazuje swój żelazny charakter, wolę przetrwania i walki, jest w bardzo trudnej i przykrej sytuacji. Decydujemy zrobić dzień przerwy. Wybieramy schronisko nad Sinewirskim Jeziorze. Jedziemy tam okazją a właściwie do pobliskiej miejscowości Miżgorii. Wybraliśmy takie miejsce ze względów sanitarnych dla nóg Isi. W Miżgorii kupujemy niezbędne rzeczy: wódkę, opatrunki, coś na rany w aptece, kiełbaski, chleb itd. Kręcił się koło nas cały czas taksiarz i oferował się że zabierze nas na Syniewierskie Jezioro za jedyne 50hr. Autobus mieliśmy za 2h więc stargowaliśmy na 35 i jedziemy. Tu w schronisku rozczarowanie. Śmierdzi komerchą, same BMW i merole. Taksiarz drań stawia nam herbatkę i czeka na reakcję po usłyszeniu ceny za nocleg. Przychodzę ze złą wiadomością, za 3 osobowy pokój 150hr, odpuszczamy. Taksiarz nie chcąc wracać na pusto oferuje się, że podrzuci nas na dól za ileś tam hr ale mówimy żeby spadał, wiedział od początku że tu jest hotel dla turystów z Niemiec. Postanawiamy udać się w kierunku naszego szlaku. Schodzimy doliną rzeki Sloboda szukając miejsca na nocleg. Po kilku godzinach znajdujemy całkiem niezłe miejsce na przedłużony biwak.

Dzień 7


            Dzień lenia. Wstaliśmy o 11. Palimy ognisko i cały dzień przygotowujemy posiłki. Pogoda jest w kratkę, 4 razy chowamy się do namiotu przed deszczem. Korzystamy z płynącej obok rzeczki, kąpiemy się. Popijamy cały dzień drinki które pod koniec dnia dają o sobie znać, mamy w czubie. Nogi Isi wyglądają lepiej dzięiki magicznej maści zaproponowanej przez panią z apteki. Grzegorz znika gdzieś na pól godziny po czym pojawia się w koszulce przekręconej na lewą stronę he he , pieron go wie co robił i gdzie był... .

Dzień 8


            Wchodzimy na czerwony szlak, oznakowany nadzwyczaj świetnie. Po około godzinie marszu docieramy do Świecy. Jest tu wyśmienite miejsce na nocleg. Tu kierunek Pn zmieniamy na W i wchodzimy w Gorgany. Szlak nadal świetnie oznakowany. Wychodzimy na szczyt Jajko Ilemskie 1685m npm znajdujący się już na mapie “POROHY” Po drodze spotykamy dwoje ludzi z ukraińskiego koła turystycznego którzy to właśnie malowali świeże znaki a w zeszłym roku zrobili przecinkę przez kosówkę, więc szlak mieliśmy przygotowany wzorowo. Gdzieś w drodze robimy przerwę na obiadek czyli masło orzechowe z konfiturami. Idziemy z Grzegorzem szukać wody bo upał ze 30 stopni, niestety fiasko. Wychodzimy w otoczeniu przepięknych widoków na górę Mołoda 1723. Jest już bardzo późno. Na górze nie uśmiecha nam się spać więc szybkim krokiem zmierzamy w dół kierując się stosikami kamieni potem szliśmy za ściętymi gałęziami poprzez las. Zapadł już zmierzch. Wędrówka w dół staje się niebezpieczna, lecz ukształtowanie terenu nie pozweala na nawet prowizoryczne rozbicie namiotu. Wychodzimy wreszcie na polanę, która daje wiele do życzenia co do komfortu nadchodzącej nocy. Niestety straciliśmy już dużo wcześniej szlak i nie pozostaje nam nic innego tylko wyrównać teren czekanem, szybka kolacja na którą stanowiła puszka warzywna i idziemy spać.
Dzień bardzo pogodny i atrakcyjny, wstąpiliśmy w gorgan.

Dzień 9


            To był ciężki dzień. Po nieprzespanej nocy konsumujemy po 2 ząbki serka topionego i postanawiamy szybko dostać się nad rzekę płynącą daleko w dole. Tam postanawiamy się zorientować w położeniu, planujemy toaletę i drugie śniadanie. Przedzieramy się jak w dniu poprzednim poprzez gęsty i mokry las. Odnajdujemy źródło po około godzinie. Później schodzimy po tragicznie zabłoconej drodze, bez problemu zjeżdżałem jak narciarz na butach... .
            Docieramy do rzeki. Wykonujemy zaplanowane czynności. Niestety na rzece nie ma mostu. Prubuję iść pierwszy ściągnowszy uprzednio buty. Kamienie są bardzo ostre co uniemożliwia wręcz utrzymanie równowagi. Przeszedłem z wielkim trudem a jak poszło pozostałym, popatrzcie sami... .





            Jak widać Grzes przeszedł tę sama mękę co ja, a nasza Dominika w środku gór złapa okazję :-) Napotkani później drwale zapytani o drogę na Gofę1752m npm skierowują nas błędnie nie w ta dolinę rzeki. Wychodzimy potokiem Zielonym na południowy-zachód od prawidłowej drogi. Nie możemy się zorientować w terenie gdyż otacza nas gęsty las. Droga wyrobiona przez ekipy zajmujące się wycinką drzew już dawno się skończyła. Wychodzimy korytem rzeczki, później potoku. Staramy się nie iść w wodzie lecz z biegiem czasu i w miarę posuwania się w góre napotykamy trudnośći związane z coraz to bujniejszą i gęstą roślinnością. Wiemy już, że nie wychodzimy na Gofę lecz na przełęcz między tą górą a szczytem Parenkie 1737m npm lecz podejmujemy decyzję dalszej wędrówki tą drogą. Posuwamy się bardzo wolno. Zbocza są bardzo śliskie i wilgotne. Roślinność wysoka, zasłania grunt bardzo efektywnie co powoduje stawianie przez nas kroków w niewiadome miejsca, ześlizgujemy się i co rusz obijamy golenie, ale to dopiero początek, później powyższe elementy potęgują się. Rezygnujemy z suchych butów i wspinamy się w strumieniu. Niewiele to daje, gęstwina zarasta już nad strumykiem również. Gdzie niegdzie pojawia się kosówka co świadczy o wysokości do której się zbliżamy. Wyczerpani dochodzimy do granicy gdzie kosówka zdominowała florę roślinną., Zerkamy na mapę. Wyznaczamy kierunek marszu by mieć jej jak najmniejszy odcinek do pokonania. Z mapy wynika, że do pokonania mamy około 300m, czyli zważając na stromizmę liczymy, że za godzinkę będziemy się śmiać z tego wszystkiego już na Parenkie, bo morale mocno nam podupadły przez tą męczarnię poniżej.Wchodzimy w wydaje nam się gęstą kosówkę. (gęsta to ona dopiero kurde była...
            Kto tego próbował ten wie. Wiele czytaliśmy przestróg by nie wchodzić w kosówkę. My nie mieliśmy wyjścia, ale popieram te apele, więc jeśli macie jakiekolwiek wyjście NIE WCHODZCIE W KOSÓWKĘ !!!
Na początku po prostu było ciężko, kosówka rośnie w sposób specyficzny w dół stoku co powoduje, że wchodzi się tak jakby pod włos. Staramy się współpracować co na początku razem z podenerwowaniem powoduje “lekkie” starcia, bo ktoś za szybko puścił gałąź a to na niej stanął i treker z tyłu dostał kolczastą szczotą po twarzy... . Jest 3 godzina wspinaczki. Kosówka zrobiła się tak gęsta, że posuwamy się ślimaczym tempem w górę. Kompas prowadzi nas na wyznaczony azymut gdyż kosówka jest tu bardzo dorodna i przekracza 2m co skutkuje utratą przestrzennej orientacji. Idę pierwszy. Konary są tak grube i sztywne, że brakuje mi już sił by je rozsuwać, nawet nie chcę myśleć jak radzi sobie Dominika, mniejsza o Grześka. Wystarczy, że któreś z nas oddali się od siebie na 3m i już się nie widzimy. Robimy częste przerwy. Nie potrafimy się już podbudować, często nie rozmawiamy z wyczerpania, planujemy jak się w tym bagnie zorganizować na ewentualny nocleg-pora jest późna. Wyrażenia “k.... mać” , “ja p.......” spowszechniały już parę godzin temu. Już dawno przestaliśmy wyczepywać kolce spod ubrań. Wszystko się kleji od żywicy. Wszystkie rzeczy poprzyczepiane do plecaków należało schować, zostały tylko karimaty które teraz wyglądaja jak szmaty, całe poszarpane. Masakra.
Niespodziewanie udaje mi się dostrzec gorgan (kamienne głazy), szacuję, że mamy do pokonania jeszcze około 15-20m kosówki. Podnosi to ogólnie samopoczucie z dna psychicznego i dodaje szczyptę tak bardzo potrzebnych sił. Po godzinie siedzę już na owych kamieniach. Otrzepując się z wszędobylskich igiełek obserwuje jak Grześ i Isia męczą się jeszcze w ostatnich metrach kosówki. Sprawiają wrażenie stojących w miejscu. Dochodzą i oni. Stąd widać ile przeszliśmy, widać początek morza męczarni który leż tuż, tuż na wyciągnięcie ręki, jest to około 120-150m, minęło ponad 5h.
            Błądzimy w górę gorganem, poszukując ścieżki na Parenkie i Gofę. Nie zwracamy szczególnej uwagi na piękne widoki pozostawionej już z tyłu Gofy i innych gór. Wychodzimy na Parenkie szerokim szlakiem klnąc pod nosem na drwali. Jest piękny wieczór. Gratulujemy sobie dzisiejszego dnia. Wszyscy byliśmy z siebie zadowoleni. Wznosimy za dzisiejszy dzień toast, cieszymy się z nabytych doświadczeń. Popijając drinki obserwujemy promienie zachodzącego Słońca próbujące przeniknąć różową poduchę sennego nieba... . Dobranoc.

Dzień 10



            Wstajemy. Jesteśmy dość wysoko, 1737m npm, jest wilgotno i mgła. Zbieramy się sprawnie, coś na ząb i w drogę. Idziemy szlakiem dość wygodnym na Popadję 1742m npm. Pogoda w kratkę, raz pada paz się przejaśnia ale cały czas wieje silny wiatr. Po minięciu Małej Popadji 1603m npm, wychodzenie na główny szczyt wzbogacone jest o znany turystom efekt wielokrotnego wrażenia zdobywania szczytu, czyli kilka razy myśli się, że to już na pewno szczyt a tu niespodzianka, na wierzchołku okazuje się, że jest coś jeszcze wyżej.
            Na szczycie mgła zasłania rzekome wg przewodnika piękne widoki. Ale aura staje się łaskawa na 10s i wiatr przedmuchuje na ten czas lukę chmur co wykorzystujemy do swoistego skanowania rzeczywiście pięknego krajobrazu.
            Przed nami 14km zejścia więc zbieramy się. W dół wg mapy miała prowadzić droga lecz częste opady wsparły rzekę w jej destrukcji. Rzeka płynie zakosami co powoduje, ze co kilkadziesiąt metrów musimy się przez nia przeprawiać. Nie powoduje to problemów w górnym jej biegu, czego nie mogę powiedzieć o jej biegu środkowym i dolnym. Korzystamy z bardzo lichych naturalnych pomostów z pni i gałęzi, jest coraz to trudniej. Nadzwyczaj dobrze jak i również w kosówce, radzi sobie Rodzynek naszej ekipy, Dominika. Grzegorzowi powija się łapa na najtrudniejszym przejściu, zbudowanym z pnia długości około 5-6m, biegnącego 2m nad burzliwą i głośna w tym miejscu rzeki gardzielą. Pień dodatkowo był spowiany śliską i odpadającą płatami korą. Isia przeszła to na miśka, Grześ się skompał a było to tak: najpierw próbował wejść dwiema nogami ale spękał, później wlazł na miśka ale ciężki plecak obkręcił go o 180 stopni i Grześ oglądał belkę od spodu w mało komfortowej pozycji. Plecak ciążył coraz bardziej a Grześ jak wisiał tak wisi. Niestety siły go opuszczały i wizja kąpieli była bliska. Pomyślał: “kompiel nieunikniona to chociaż wskoczę na nogi a nie na plecy” – tak też Grześ uczynił a po skoku do rwącej rzeki wypalił z niej jak pocisk wrzucony do moździeży, tak to by wyglądało he he he
            Docieramy do ładnej doliny tej rzeki. Postanawiamy zrobić sobie dzień przerwy, gdyż miejsce jest wcale atrakcyjne, zresztą ocencie sami.

Dzień 11


            Znowu się obijamy. Ale jest przyjemnie. Zrobiliśmy kompleksowe pranie i równie kompleksową toaletę osobistą. Grzegorz niedaleko naszego campu znalazł całą rodzinę borowików z której ugotowaliśmy pyszną zupkę grzybową. Podczas wycinki grzybów skaleczyłem się norzem w łydkę. Wyglądało groźnie, ale na szczęście to nic poważnego. Mieliśmy z Grzegorzem wybrać się do miejscowości Osmołoda na zakupy ale przecież to Niedziela więc zrezygnowaliśmy. No, to by było na tyle.

Dzień 12


            Wyruszamy skoro świt. Dzisiejszy kąsek to Sywula 1836m npm, najwyższy szczyt Gorganów. Schodzimy drogą w kierunku Osmołody, lecz na rozdrożu omijamy ją skręcając drogą w prawo. Jest gorący dzień. Wprawiamy nasze kości i mięśnie w ruch po dziennej przerwie. Ryzykujemy i wkraczamy na niepewny niebieski szlak. Opłacało się. Za opuszczonym schroniskiem odnajdujemy ścieżkę która oferując nam przepiękne widoki doprowadza nas po 4h do polany pod Sywulą zwanej “Bystra”. Po drodze spotykamy rodaka, XXXX- który okazał się mieć wspólnych znajomych z mojego rodzinnego osiedla przy ul. Łysogórskiej w Dębicy- jaki ten Świat mały. Na polanie spotykamy 19-sto osobową grupę harcerzy z Gdyni którzy uprzejmie godzą się popilnować nam plecaków i tak na lekko wyskakujemy na Sywulę. Po drodze mijamy stadko koni, stadko kóz i stadko baranów a sam szczyt piękny widokowo i bardzo atrakcyjny. Wywołuje się niezamyślana rywalizacja między mną i Grzesiem który z nas będzie pierwszy na szczycie. Grzegorz wygrywa, wychodziliśmy w 35min. Skutkiem wyścigu było odstawienie Dominiki na kwadrans ale i możliwość wykonania jej pięknej fotografi. Na szczycie podziwiamy piękno które nas otacza, schodzimy na polankę i tu nocujemy. Harcerskie śpiewy z gitarą przy ognisku pozwalają nam w pełni odprężonym zapaść w sen.

Dzień 13


            Po dość przyjemnej nocy śniadanie i pakowanie. Od Ukraińca i Polaka którzy kilka lat z rzędu razem wędrują po górach Ukrainy, otrzymujemy cenne rady co do dalszej trasy. Nie mamy mapy RAFAJŁOWA i kierujemy się tylko rycinami w przewodniku. Chłopaki proponują Świdowiec-piękną połoninę ale bez mapy nie decydujemy się. Kierujemy się do Rafajłowej pytając każdą napotkaną osobę czy dobrze idziemy. Wiemy, że to szmat drogi. Jest słonecznie i ciepło, maszerujemy w dobrych chumorach, tym bardziej, że każdy napotkany tubylec (było ich trzech spotykanych co około godzinę) zapytany ile jeszcze czasu do Rafajłowej odpowiada “2 godziny”. Na szczęście z góry zjeżdża potężny Kraz zwożący drewno, zapakowaliśmy się na niego i pokonaliśmy jeszcze ładnych parę kilometrów.
            Jestaeśmy w Rafajłowej i postanawiamy coś zjeść. Coś tzn. mięso bo na żaby z Grzesiem patrzyliśmy jak wygłodniałe wilki na owcę. Wchodzimy do jakiegoś sklepiku i pytamy o coś na ciepło z ziemniakami. Babka mówi że tak i że zaraz poda. W międzyczasie zajadamy lody i popijamy piwko którego druga kolejka przechyla szalę by zostać w Rafajłowej na noc. Zamówiony obiad się przeciągał. Podeszliśmy do sklepowej i otrzymaliśmy tylko zimne, pieczone chyba wczoraj piersi z kurczaka i to wszystko. Na pytanie co z ziemniakami, odpowiedziała, że może obrać i ugotować. Oczywiście odmówiliśmy a w zamian dostaliśmy chleb z musztardą co po 2 piwkach nie robiło różnicy. Tu w Rafajłowej spotykamy dwóch Warszawiaków oraz miłą niespodziankę. Wyobraźcie sobie, że w Polsce nie mogłem nigdzie zdobyć mapy RAFAJŁOWA a w tym sklepiku piwnym sprzedawczyni ma kserokopie tej mapy w jakiejś starej zakurzonej tubie. Ona sama nie wie skąd te mapy a i ja nie pamiętam jak się to stało, że ona nam je pokazała i dała nam jedną  , więc ruszamy w Świdowiec. Zaprzyjażnieni stołeczni przyjaciele wskazują nam tanie schronisko i tam też nocujemy. Jeszcze tylko wizyta na poczcie i w aptece oraz w monopolowym. Nie omieszkaliśmy też nakupić cukierków oraz 2 kg pomidorów które natychmiast wsunęliśmy z Dominiką. Planowane ognisko wzięło w łeb bo zerwała się burza. Jemy pyszne świeże kanapki zapijamy browcem i idziemy spać.

Dzień 14


            Wstajemy o 7 aby wyruszyć o 8, tak się umówiliśmy z Romkiem i Tomkiem. Wyruszamy o 9. Jeszcze szybkie zakupy i wychodzimy w kierunku przełęczy Legionów. Podchodzimy doś długo a i dość stromo później. Spotykamy dwie ukraińskie pastuszki, częstujemy je cukierkami, zadowolone odchodzą. My nawzajem integrujemy się i opowiadamy o przygodach jakie zdążyły nas już spotkać. Około 12 jesteśmy na przełęczy. Kierujemy się stąd w lewo wzdłuż granicznych słupków. Droga wiedzie przez las. Idziemy w kierunku Połoniny Czarnej na szczyt Durnia 1709m npm. Podczas podchodzenia na ów szczyt do Romana dzwoni Mama i na pytanie co robi odpowiada “wychodzę na Durnia” co wzbudza gromki śmiech pozostałości. Durnię trawersujemy i wyskakujemy szybkim marszem na Bratkowską 1792m npm, najwyższy tu szczyt. Wychodzę tu jako pierwszy postanawiając zrobić sobie maksymalnie szybki rajd na jaki mnie stać, chyba poczułem potrzebę potężnego wysiłku bez jakiego niekiedy trekerzy nie potrafią się obejść. Dochodzą po koleji pozostali. Podziwiamy piękną Połoninę Czarną i w całej okazałości Świdowiec. Gdzieś międzyczasie po drodze robimy kanapki i wspólnie zajadamy.Schodząc bardzo długim i stromym zejściem łapie nas burza ale jesteśmy prawie na przełęczy Okole u Źródeł Czarnej Cisyi pora też jest ku temu odpowiednia by rozbić obóz i tak też czynimy. Konsumujemy zaserwowany nam przez Romka i Tomka kus-kus z cebulką (bardzo dobre), choć śniejemy się z nazwy, palimy ognisko i suszymy rzeczy bo przemokliśmy do suchej nitki. Idziemy ciąć komara, jutro Świdowiec.

Dzień 15


            Wczesna pobódka nic nie dała bo Warszawa się ociągała ze zbieraniem się. Oni właściwie mieli inny styl wędrówki po górach, bardziej stonowany, my zaś bardziej agresywny, bardziej eksploracyjny. Wychodzimy na górę Tataruka 1718m npm, która pośredniczy pomiędzy Połoniną Czarną a Świdowcem. Wczorajsza pogoda dała, dosłownie w kość piętą Dominiki. Robimy przerwę na zmianę opatrunków i czekoladę oraz kilka łyżek mleka w proszku. Tomek i Romek nie czekają kierują się w kierunku Bliźnicy1883m npm. Zastanawiamy się czy nie zatrzymać się nad widocznym w dole jeziorkiem. Decyzja jest by iść dalej. Kierujemy się na górę Tatulska 1774m npm, z oddali widzimy Warszawiaków zajadających lunch pod skałką. Mijamy ich i idziemy w kierunku Bliźnicy. Niestety bardzo gęsta mgła powoduje, że tracimy orientację i myśląc, że stoimy już na jej szczycie kierujemy się na prawo i błądzimy w dolinie niznanej nam rzeki. Ściemnia się a dolina rzeki jest skrajnie nieprzyjazna do rozbicia namiotu. Burzliwa i rwąca rzeka zerwała gruntową drogę. Trawersujemy zbocze gógy, rozpaczliwie poszukując miejsca na nocleg. Decyzja by iść na szczyt w poszukiwaniu płaskiego skrawka terenu przynosi fiasko. Schodzimy lub bardziej spadamy po śliskim zboczu, Dominika nawet z paru metrów na szczęście na plecak, Grzegorz również się przejechał, ja asekuruję się czekanem. Rzutem na taśmę schodzimy i znajdujemy mały skrawek terenu pomiędzy stromą, niedostępną skarpą a brzegiem rwącej rzeki. Ryzykujemy i zostajemy tu na noc. Ryję w ziemi czekanem miejsce na namiot, jeśli spadnie deszcz to popłyniemy razem z namiotem.


Dzień 16


            Nie mieliśmy złudzeń, zabłądziliśmy. Rano postanowiłem wyjść i biec do czasu jak nie zobaczę jakiegoś punktu lub miejsca które dało by możliwość zorientowania się gdzie się znajdujemy. Wdziałem w tym celu klapki by swobodnie pokonywać rzekę która co 100m przecinała drogę płynąc zawijasami. Po pół godziny biegu zobaczyłem tropy kopyt końskich. Biegłem dalej. Po około 20min ujrzałem chatę i dym z komina. Wchodzę. Jest to stare duże schronisko. W salach łóżka ze sprężynami. Ciepło. Wokół susza się kilogramy grzybów. Schodzi jakiś koleś, pytam go gdzie jestem i jak trafić do Kwasów, miejscowości dla nas tranzytowej w Czarnochorę. Gość wskazuje mi, że jestem w dolinie potoku Bliźnicki a ten schron to Perelisok. Ukrainiec dokładnie tłumaczy mi w którym miejscu musimy wejść w masyw górski by powtórnie zboczami Bliźnicy wejść na szlak do Kwasów. Jak jeszcze wczoraj nie było dla mnie zupełnie jasne jak to się stało, że zabłądziliśmy tak dzisiaj zdałem sobie sprawę, że ta kserówka mapy RAFAJŁOWA jest w skali 1:300000 a wszystkie poprzednie były “setki” co musiało razem z trudnymi warunkami atmosferycznymi mnie zdezorientować .
Wracam również biegiem. Docieram spowrotem po około 1,5h. Obozowisko już złożone. Grzegorz i Dominika wyglądają na zmartwionych. Tłumaczę co i jak. Wyruszamy w klapkach i sandałach, przed nami do pokonania kilka przepraw przez rzekę. Wreszcie wchodzimy na szlak a włwściwie błotnistą drogę stromo wynoszącą nas w górę. Przez pobłądzenie musuimy nadrobić 12km. W malowniczej dolinie pod Bliźnicą pasą się zwierzęta wszelkiej maści. Zachodzimy do małej chatki stojącej pośrodku. Gospodyni gości nas przy małym stoliku na dworze, częstuje bryndza i innymi rodzajami serów których nazw już nie pamiętam, oczywiście mleka i serwatki lub maślanki do woli. Zostawiamy jej 10 hr dziękujemy i wspinamy się kolejny już raz na Bliźnicę. Po tym fakcie trawersujemy jej wierzchołek. Napotykamy turystów z Czech którzy idą w przeciwnym kierunku, wymieniamy się przydatnymi wskazówkami co do dalszej naszej i ich wędrówki. Docieramy po długiej drodzec w dół na przedpole Kwasów. Wchodzimy do tej miejscowości. Postanawiamy się zakwaterować, co nie sprawia trudności i finansowo jest opłacalne 6hr/pokój. Pod nami jest knajpa więc wybieramy się na wyżerke. Ja zamówiłem 2x kartoszku (ziemniaki), surówka z pomidorów i schabowy. Isia, kartoszku + surówka z ogórków + schabowy + piwko co wyniosło 12hr. Grzegorz wziął podwójne pierogi za 7hr i jak każdy po dwa browce. Jedzonko przyrządzali na naszych oczach, a po ogórki i pomidorki poszli do znajdującego się obok domu ogródka. Nasyceni idziemy na pięterko do pokoików. Wychodzę na balkon ściągnąć śpiwór który się wietrzył a tu nagle patrzę, a chodnikiem idą znajome twarze z Warszawy, Tomek i Romek. Zapraszamy ich na górę są jeszcze wolne pokoje. Oni też 2 dni temu stracili orientację we mgle na Bliźnicy i zeszli na przeciwną stronę tej góry. Również stracili dzień na naprawę błędu.

Dzień 17


            Dominika całą noc nie spała. Ból powodowany dziurami w piętach dał się mocno we znaki. Rano nogi jej spuchły. Podjęła bardzo trudną i dojrzałą decyzję, że dzisiaj zostaje i czeka na nas jak wrócimy. Jest od celu wyprawy- Howerli w lini prostej 25km, w nogach ma już ponad 200km przez góry, rzeki, kosówkę, właściwie od 2 dnia z deficytem skóry na piętach. Nie mogę nie wykonać tu pokłonu ku jej zaangażowaniu, determinacji i woli walki z przeciwnościami losu, jest najtwardszym członkiem naszej wyprawy. Przepraszam w tym miejscu za mającą miejsce czasami niewiadomego pochodzenia znieczulicę i brak wyrozumiałości.
            Postanawiamy z Grzegorzem w takim razie wykonać rajd. Albo w jeden dzień na lekkie plecaki zdobyć Howerlę 2058m npm, albo przy sprzyjających warunkach w 2 dni przez dodatkowo Popa Iwana,- całą Czarnochorę. Dominika nas odprowadza kawałek, wyruszamy o 7. Dominika nie pokazuje uczuć, jeśli nam jest przykro co czuć musi Ona. Ale decyzja o takim rozwiązaniu była wspólna. Nabieramy w źródle wody mineralnej, żegnamy Dominikę i ruszamy. Postanawiamy dać z siebie wszystko. Nie planujemy postojów ani żadnych przerw. Pogoda na razie dopisuje. Idziemy równym, szybkim miarowym krokiem. Podczas marszu 3x łapie nas przelotna burza, jedna łapie nas na Pietrosie, powodując iż zejście z niego staje się skrajnie niebezpieczne. Maszerujemy bardzo szybko w biegu zjadając czekoladę. Jesteśmy zadowoleni, że możemy coś sobie udowodnić i pouprawiwć lubianą przez nas “ekstremalną” turystykę pieszą którą trenowaliśmy już na wspomnianym wypadzie w Bieszczady. O 15 jesteśmy na Howerli. W chwilach gratulacji sobie dotarcia do celu wyprawy wdajemy się w zadumę, przypominając sobie trudy minionych kilkunastu dni które z różnymi przygodami nas tu przywiodły. Boleśnie odczówamy brak Dominiki i decydujemy się zrobić jej niespodziankę i jeszcze dzisiaj Ją przywitać a tym samym nie skazywać na samotność, z którą zresztą poradziła sobie znakomicie. Wędrujemy spowrotem. Zwiększyliśmy tempo i takie utrzymywaliśmy przez kolejne godziny.
            Dominika wracając od miejsca w którym nas pożegnała, zasmuciła się wielce. Napotkany miły mężczyzna częstuje Ją jabłkami i pociesza. Wróciwszy do domu z nudów zabiera się za porządkowanie. Około południa wybrała się na zwiedzanie Kwasów. Napotkani zaprzyjaźnieni Warszawiacy zabierają Ją na wycieczkę do Miżgorii, miejscowości położonej około 20km od Kwasów. Miżgoria jest już bardziej cywilizowana, zwiedzają pomniki, cerkwie, zabytki, kościoły-jest fajnie. Wracają busem około 18. Chłopaki budzą Isię by poszła z nimi na dół do baru, tłumacząc, że my na pewno nie wrócimy dzisiaj ponieważ trasa na Howerlę i spowrotem to w lini prostej 50km, abstrahując od tego, że są to góry.
            Dla nas w górach w drodze powrotnej pogoda jest łaskawa, nie pada. Postanawiamy jeszcze bardziej zwiększyć tempo aby zdążyć przed wieczorem. Jest godzina 22, wchodzimy cichutko po schodkach pensjonatu “Aleksander”, pukamy do Dominiki ale jej nie ma. Nie ma też nikogo w pokoju Romka i Tomka więc myślimy, że są na dole, bo muzyka stamtąd dochodziła swojska. Wchodzimy, Roman i Dominika oczom nie wierzą, jeszcze parę minut temu ją uświadamiali, że nie zdążymy na pewno. Pierwsze pytanie, czy Howerla zdobyta- TAK. Drugie pytanie to czy czasem nie jesteśmy żołnierzami Legii Cudzoziemskiej _???. Wszyscy zasiedliśmy do stołu do biesiady, lecz krótkiej bo zmęczeni byliśmy mocno.
            Pociąg mamy nocny więc pożegnanie z Tomkiem i Romkiem. Dziękuję w tym miejscu za opiekę nad Dominiką Romkowi i Tomkowi i pozdrawiamy raz jeszcze.

Dzień 18


            Idziemy na dworzec, w mieście cicho i spokojnie lecz nie tracimy czujności, jest 01.30. Kupujemy bilety które są imienne ze wskazaniem wagonu w którym jest kanar na stałe jak w każdym zresztą. Wysypiamy się i oglądamy Ukrainę przed i po wschodzie słońca. Jest czas na sentymentalne podsumowanie.
Cytat z dziennika podróży Dominiki, “I tak najpiękniejsze wakacje dobiegły końca. Nigdy nie zapomnimy Ukrainy i jej wspaniałych gór oraz bardzo gościnnych i dobrych ludzi, którzy nam pomogli, ugościli, wskazali drogę. Choć bardzo tęskniliśmy już za domem, łazienką, kuchnią, ciężko było opuszczać Ukrainę... .”
            Około 10.40 jesteśmy we Lwowie. Zajadamy dobry obiad, pijemy piwo i kwas chlebowy. Do granicy dojeżdżamy busem, tam zakupy mocniejszycz trunków i do przejścia. Jesteśmy w Polsce, wzbudza to w nas radość, czujemy zapach naszych domów.
W pociągu racji Przemyś-Zielona Góra, dziękujemy sobie za wspólnie spędzone dni, planujemy, że za rok wyjedziemy do Rumuni i Transylwanii. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że do Rumuni wyjechaliśmy z Dominiką jako małżeństwo, niestety bez Grzesia który wówczas brał udział w misji stabilizacyjnej w Iraku.
            Pozdrawiamy serdecznie czytelnika, za przebycie z nami tej przygody... .

PS. Niektórzy turyści lubią wiedzieć jakiego sprzętu się używa i jak on się sprawdza. Wiec ja chodzę w Borealach model Bulnes i bardzo sobie je chwalę. Dominika eksploatowała Garmonty i mocno jej dały w kość. Grześ również nosił Garmonty i przetarły mu się na pięcie w środku-lipa. Plecaki wszyscy mieliśmy Campusa i są wg Nas OK. Namiot Marabut model Komodo sprawiał się znakomicie. Mieliśmy też drugi namiot Green Side jednopowłokowy który służył jako szatnia, ale to mu nie uwłaszcza ponieważ spałem w nim w zimie pod Turbaczem pewnego roku korzystając ze śpiwora One Kilo Bag Campusa który używam do dzisiejszego dnia, i przetrwałem. Mój śpiwór jest stary ale nie wymienię go dopóki się nie zużyje. Dominika ma troszkę lepszy Bergsona-całkiem milusi. Grześ również w objęcia Morfeusza zapadał w Campusie. Kurtki Campusa są tanie i przeciętne aczkolwiek uważam że do takiej turystyki gdzie wyjeżdża się 2 razy w roku wystarczają. Ja mam model Excel. Dominika chodzi w Milo i mówi, że jest wporzo.
Fotografie wykonałem Zenitem 312m ze standardowym obiektywem.
No nic, to by było na tyle a propos tej wspaniałej wyprawy. Co prawda nie często zaglądam do poczty ale ewentualnie podaję adres groh3@wp.pl lub adres Dominiki. isiek0@poczta.onet.pl a także Grzesia magiasg@tlen.pl
                        Pozdrawiamy; Dominika, Bartosz i Grześ.