ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wystarczy tylko kciuk - Gibraltar

Autor: Tadeusz Balandyk
Data dodania do serwisu: 2006-06-22
Relacja obejmuje następujące kraje: Hiszpania, Niemcy, Francja, Maroko, Wielka Brytania, Gibraltar
Średnia ocena: 6.55
Ilość ocen: 1290

Oceń relację

Relacja Tadeusza Balandyka z podróży po Tangerze i Gibraltarze.

"...Kto pierwszy szedł przed siebie?
Kto pierwszy cel wyznaczył?
...
Kto nie umiał zasnąć,
nim nie wymyślił granic?"
("Korowód" Marek Grechuta)






Dzień pierwszy


Dzień pierwszy

Hura!!! Udało się przełożyć urlop! Termin drugiej połowy stycznia 2006 roku bardzo mi odpowiada. Będę wolny od dodatkowych zajęć, wolny od pracy. Będę mógł gdzieś wyjechać. Jeszcze nie planuję, dokąd.
Mijają dwa miesiące. W tym czasie pojawiają się różne pomysły. Jest tyle rzeczy, które chcę zrobić i tyle miejsc, które chcę zobaczyć. Chorwacja w towarzystwie kumpla, Odessa, Afryka, Gibraltar... Szperam w internecie, w informacjach. Szukam, czytam, marzę, a w głowie coraz większy mętlik. Mam tylko trochę więcej niż dwa tygodnie na podróż. Na kilka dni przed startem wyjaśnia się, że kumpel nie da rady jechać, więc mam do dyspozycji siebie i wołający mnie świat.

Chwila startu – piątek, 13 stycznia – przekłada się na dzień następny. Długi wieczór i rozmowa z tą, której oczy tak lśnią, gdy zaglądają w moje oczy. Jej twarz jest radosna, ale i pełna niepokoju i tęsknoty. Krótkie chwile milczenia, pełne znaków zapytania. Tej nocy Księżyc jest w pełni, a snu zbyt mało.

14 stycznia, w sobotę rano, stoję z plecakiem na rogatkach Szczecina i wystawiam kciuk. Na kawałku kartonu napisałem "SPAIN". Trochę śmiesznie to w tym miejscu Europy wygląda. Obawy i pytania napływają i odpływają. Co mnie spotka? Dokąd dojadę? Czy zdążę? Czy wrócę?
Człowiek idący drogą przygląda się, wykrzywia ironicznie twarz i rzuca:
Na pewno dojedziesz! Ha, ha, ha!
Zobaczymy! – Odkrzykuję i podnoszę kciuk wyżej.

Czas płynie. Podjeżdża auto i staje kilkanaście metrów ode mnie. Wychodzi młody mężczyzna i kieruje się w moją stronę. Proponuje podwiezienie do autostrady, w kierunku na przejście graniczne w Kołbaskowie.
Tylko cicho – mówi pokazując śpiące na tylnym siedzeniu niemowlę.
Śliczne, niewinne maleństwo. Kim będzie, gdy dorośnie? Obok siedzi młoda mama. Uśmiechamy się do siebie, gdy wsiadam i cichutko wymieniamy słowa powitania. Krótka jazda kończy się w bocznej uliczce następnej wsi. Kierowca tłumaczy mi jak dojść na stację paliwową przy autostradzie. Żegnam się i ruszam. Ścieżka kieruje mnie na czyjeś podwórko, gdzie nagle pojawia się gospodarz ze słowami:
Czego?!
Wyjaśniam, dokąd zmierzam i przepraszam. Mężczyzna kreśląc niewyraźny łuk ręką odburkuje:
Niech idzie tamtędy.
Idę. Zapomniany wiadukt, potem pole wysokiej i suchej turzycy. Skarpa autostrady i dochodzę do stacji paliwowej. Zrzucam plecak, znajduję wygodny do siedzenia głaz, wyciągam karton z napisem i wystawiam kciuk. Jest trochę wietrznie i zimno. W końcu mamy zimę – musi być zimno. Nie mierzę czasu. Zegarek został na biurku, w domu. Słońce wolno płynie po niebie.

Szyba w jakimś aucie się opuszcza. Padają pytania i odpowiedzi. Polak, jedzie do Frankfurtu. Wsiadam. Przyjemne ciepło sączy się spod deski rozdzielczej. Wreszcie jadę! Frankfurt – super! Niepewność i obawy zostają przyćmione radością, że w końcu ruszyłem. Gdy stajemy na granicy polsko-niemieckiej, kierowca spostrzega kogoś znajomego wracającego do Polski i rozmawia z nim chwilę. Okazuje się, że "mój" kierowca jedzie po motocykl z kolegą w drugim samochodzie, ale tamten został zawrócony do kraju z uwagi na nieważny dowód rejestracyjny. Koniec jazdy. "Moje" auto nie pojedzie dziś do Frankfurtu. Ustalamy, że wysiądę na pierwszym rozjeździe, a kierowca wraca do Polski.
Staję w niezbyt szczęśliwym miejscu. Tylko auta jeżdżące do pobliskich miejscowości. Marne szanse. W pobliskich krzakach kręcą się kosy. Zajmują swoje stare terytoria lub szukają nowych. Rozpoczynają kolejny etap w życiu. Krzaki całkiem spore, dziura w siatkowym płocie. Będzie gdzie postawić na noc namiot. Ale póki, co kombinuję, co tu począć. Auta mijają mnie nawet nie zwalniając, a zdziwione twarze utwierdzają w przekonaniu, że to nie jest dobre miejsce. Zatrzymuje się samochód i wysiada dwóch mężczyzn. Oddalają się na bok w celach fizjologicznych. Zachowanie wskazuje na Polaków. Zagaduję, lecz oni jadą do Rostocku. To nie mój kierunek. Podejmuję decyzję, że wracam na granicę i tam znowu spróbuję złapać stopa. Przełażę na drugą stronę autostrady, gdy właśnie nadjeżdża auto z pobliskiej miejscowości. Szybko wyciągam rękę i spoglądając na kobietę za kierownicą, poruszam ustami w niemym: "do Polski".
Škoda przejeżdża obok i staje. Podchodzę. Panie wracają z zakupów. Wsiadam, rozmawiamy, wyjaśniam. Dostaję propozycję pracy i wizytówki. Wypytuję o szczegóły pracy i obiecuję odezwać się po powrocie.

Szybko trafiam na stację paliwową skąd wystartowałem. Ten sam głaz, karton z napisem i wyciągnięta ręka. Zapalają się latarnie, zapada wieczór. Jest jeszcze chłodniej. Czekam. Kierowca TIR-a proponuje podrzucić mnie na przejście graniczne. Tam jest więcej aut. Po chwili jestem przy posterunku straży granicznej i pytam celników czy mogę tu stać i łapać okazję. Proszą o paszport i w chwili, gdy go wyciągam podjeżdża furgonetka. Dwóch Polaków jedzie do pracy, do Holandii. Zabiorą mnie do Dortmundu.
Jest już zupełnie ciemno, gdy przejeżdżam granicę drugi raz tego dnia. Ciepło, rozmowy, tylne siedzenie jest całe moje. Za zaparowanym oknem migają kontury drzew, światełka jakichś miejscowości, czernieją łuki wiaduktów. Czerwienią się i bielą światła samochodów. Rozmawiamy jak się żyje i pracuje w Holandii. Jaki charakter pracy, jakie losy Polonii. Rodziny, prace, domy... Drzemię.
Dobiega północ, gdy dojeżdżam do Dortmundu. Stacja przed miastem.
Sikanie na asfalt kosztuje tu 100 euro – ostrzega jeden z kierujących.
Dzięki, dobrze wiedzieć – odpowiadam.
Życzę szerokiej drogi i idę za stację w poszukiwaniu miejsca do postawienia namiotu. Biwakowanie jest dozwolone tylko na polach kempingowych, więc staram się zaszyć w bezpiecznym miejscu. Szybko stawiam namiot, ubieram się grubiej, wsuwam w śpiwór i staram zasnąć.

Dzień drugi


Dzień drugi

Trochę snu przerywanego dreszczami kończy się o 7. rano na dźwięk budzika w komórce. W stronę Szczecina leci pozdrowienie na śpiące tam jeszcze oczy. Wyłażę na zewnątrz i ze zdumieniem stwierdzam, że ulokowany jestem blisko polnej drogi, którą właśnie jedzie samochód. Na szczęście osłania mnie płot i namiotu nie widać tak bardzo. Pospiesznie zwijam majdan i wycofuję w bezpieczniejsze miejsce. Słońce wstaje, gdy woda na maszynce właśnie zaczyna się gotować. Chińska zupka i kabanos dają dobry początek dnia. Ależ zgłodniałem. Robi się coraz cieplej. Słońce świeci już mocniej. Pełnia, podczas której wyruszałem, zapowiada słoneczną pogodę za dnia, ale i zimne, bezchmurne noce.
Siedzę na wylocie stacji i tupię nogą w takt muzyki płynącej z malutkiego radia. Auta mijają mnie i mój karton z napisem. Ruch robi się coraz większy. Humor dopisuje. Cieszę się, że jestem w drodze. Myślę o tych, co w Polsce i co ciekawego przyniesie mi dzisiejszy dzień. Pięknie się zaczyna dzień – surowo i słonecznie. W radio nasze przeboje. Fajnie jest!

Zatrzymuje się Golf, a w nim kobieta. Sama! Jedna, która nie boi się brać stopa. Uśmiechnięta i radosna. Chyba bratnia dusza. Może mnie podwieźć tylko kilkadziesiąt kilometrów, ale przynajmniej w odpowiednim kierunku. Mijamy Zagłębie Ruhry. Jedziemy wysokimi autostradami. Za szybą widoki lasów pomieszanych z fabrykami i kominami. W dolinach miasta. Lekki szron na drzewach. W tym świetle i lekkim mrozie świat jest taki piękny! Widać ośnieżone wzgórza, a ponad nimi czyste, błękitne niebo. Lüdenscheid – tu rozstaję się z miłą panią.
Kolejna stacja paliwowa. Trochę wyżej położona – jakieś niskie góry. Trochę chłodniej i bardziej wietrznie. Droga na Frankfurt. Kawałek kartonu z napisem Strasbourg mówi kierowcom, dokąd zmierzam. Kciuk uzbrojony w rękawiczkę. Na termometrze minus 8oC. Robi się popołudnie i wyraźnie marznę, więc ruszam zadek. Chodzę i pytam kierowców tankujących paliwo. Nie szukam długo, bo już drugi jedzie w moim kierunku i zgadza się zabrać do Karlsruhe. Wraca do domu w Stuttgart. Pracuje w firmie budującej drogi i infrastrukturę wokół nich.
Jedziemy szybko. Wskazówka prędkościomierza często sięga 250-260 km/h. Miło się gada. Kierowca ciekaw jest mnie, a ja jego, ale słabo znam niemiecki, a on słabo mówi po angielsku. Niemiecko-angielska przeplatanka słów, a mimo to rozmowa się toczy. Droga umyka szybko, widoki coraz to kręcą mi głowę w lewo i w prawo. Jedziemy coraz wyżej. Piękny, gruby szron na drzewach. Asfalt siwy od mrozu. Późnym popołudniem mówimy sobie "good luck". Robimy wspólne zdjęcie. Biorę adres e-mailowy i przyrzekam wysłać zdjęcie, jak tylko wrócę do domu.

Stacja w okolicach Karlsruhe jest duża, a za nią rozciąga się spory park i staw. Postanawiam najpierw zjeść coś ciepłego, w razie potrzeby nocowania w tym miejscu. Woda na kuchence wolno się podgrzewa, za to zupka stygnie już szybciej. Chyba jest poniżej -10 oC. Wieczór już zapadł, a mimo to staram się znaleźć następny transport. Chodzę z plecakiem, tabliczką "Strasbourg" i na gesty pytam kierowców. Jest tu wiele samochodów, ale żaden nie chce mnie zabrać. Mija sporo czasu i ciągle nic. Jeśli ktoś mnie zabierze, to będzie super. Jeśli przyjdzie mi tu nocować też będzie dobrze.

Nie nastawiam się na nic. Przyjmę to, co przyniesie los. To jest najciekawsze – nie wiadomo, co się stanie za pięć minut. Gdzie będę spać tej nocy? Kogo spotkam? Ciekaw jestem, co szykuje mi przyszłość. Każda chwila warta jest tego by żyć. Każda minuta przynosi coś ciekawego. Przynosi następny moment mojego życia. Życia, które chcę przejść na swój sposób i starać się nie uronić z niego ani ociupinki. Każda moja decyzja będzie dobra, bo będzie moim wyborem. Nie roztrząsam, "co by było gdyby..." Ważne jest to, co teraz. Stań i posłuchaj, co dzieje się z Tobą w tej chwili. Stań i popatrz, co dzieje się wokół. Istniejesz teraz i od Ciebie zależy czy podejdziesz do dwudziestego kierowcy i spytasz go. Od Ciebie zależy jak stworzy się przyszłość. Boże, jak ja kocham takie chwile!

Zostały jeszcze dwa auta i jak nici, to idę spać. Jedno..? Nic. Drugie..? To samo. Obracam się na pięcie w stronę parku i w ostatniej chwili widzę na ciemnym parkingu postać dającą mi ręką znaki. Z początku nie rozumiem, czy chodzi o mnie. Podchodzę. Nieco starszy ode mnie, dziwnie ubrany mężczyzna mówi, że jedzie pod hiszpańską granicę i jak chcę to mogę się z nim zabrać.
Hm... Dziwne, zupełnie zaskakujące! Mężczyzna ma "miękką rączkę", gdy witamy się. Jego kombi jest wyładowane dziwacznymi pakunkami. On sam nie wygląda "wyraźnie". Rozmawiam z nim i przyglądam się z ukradka badawczo. Zadaję różne pytania - dokąd, czy może mi tą miejscowość pokazać na mapie? Jak długo zamierza jechać? O której na miejscu? Którędy? A z boku staram się go "wyczuć". Z drugiej strony – taka okazja! Klamka zapada. Raz kozie śmierć! Jeśli coś będzie nie tak to... On w końcu jest sam i nieco bardziej wątłej budowy ciała niż ja. Jadę. Co będzie, to będzie!
I tak poznałem Wilfrieda. W trakcie następnej godziny dowiaduje się, że wraca z głębi Niemiec, od rodziny, do domku, w pewnej francuskiej wsi, położonej gdzieś w górach, niedaleko gór Andory. Ma kilka zawodów, a jednym z ważniejszych jest stolarka i informatyka. Mimo to jest bez pracy. Trudno teraz o pracę wszędzie. Do celu mamy dotrzeć jutro, może koło południa.
Na razie jeszcze jesteśmy w Niemczech, ale szybko zbliżamy się do francuskiej granicy. Szybko też nudzi się muzyka z radia i odtąd dostaję już tylko silną dawkę reggae. Różni wykonawcy, różne nurty. Lubię reggae, więc z przyjemnością wsłuchuje się w nieznane utwory. Poezja z dużą dozą rebelii i mistycyzmu. Czuję się jakiś naładowany. Nie wiem czy energią muzyki z kaset, czy tym, że jadę. Taka trasa mi się trafiła! Perspektywa kilkunastu godzin jazdy. Może kogoś innego by to zniechęciło... Mnie to nakręca i pobudza.

Granica z Francją zaskakuje pustkami. Pozamykane budynki odpraw celnych. Opustoszona okolica i puste stróżówki. Tylko zwężenie drogi z ustawionego murka betonowego jest powodem, dla którego zwalniamy. Jest chyba trochę przed północą. Nikt nie wychodzi, zatrzymuje samochodu, żąda dokumentów, przetrząsa pojazdu? Czyżby tak wyglądały wszystkie granice państw Unii Europejskiej?

Dzień trzeci


Dzień trzeci

Jestem we Francji! Wyruszyłem w drogę w sobotę. Teraz, chyba od kilku minut mam poniedziałek, a ja już dotarłem tak daleko! Sprawia mi to dużą radość i jednocześnie ciągle zadaję sobie pytanie: co będzie dalej? Co przyniosą kolejne dni? Czy zdążę?

Jedziemy bezpłatnymi autostradami lub drogami krajowymi. Dobiega chyba pierwsza w nocy i Wilfried decyduje się, na chybił-trafił, zatrzymać na jakimś dzikim parkingu. Planuje przespać się 2-3 kwadranse i ruszyć dalej. Wcale mu się nie dziwię, natomiast ja nie potrafię zasnąć. Proponuję, aby ułożył się na dwóch siedzeniach: swoim i moim. Zawsze będzie trochę wygodniej. Wychodzę z auta i zapalam skręta. Jesteśmy gdzieś tam... Tuż za maleńkim Beauchemin. Dokoła puste pola orne odpoczywające zimą od wydawania plonów. Jest trochę chłodno. Niebo zasnute chmurami. Księżyc w pełni tylko czasami pobłyskuje w przerwach pomiędzy nimi. Jego blask jest jednak na tyle silny, że dobrze widać okolicę. Nigdzie nie widać śniegu. Kałuże pościnane lodem w dziwne wzory i struktury. Czuję ucisk pęcherza. Moje pierwsze sikanie pod nocnym, francuskim niebem, w pełni Księżyca.



Czuję się naprawdę dziwnie. Nowe, nieznane miejsce. Środek chłodnej nocy, pogrążona we śnie jakaś maleńka miejscowość za mną. Pustkowie wśród pól. Samotny, przydrożny bar w stanie podupadłym. Odchodzę od auta kilkadziesiąt metrów i jakiś czas siedzę na kamiennej ławce przy barze gapiąc się w noc. Myślę o główce właśnie teraz wtulonej w poduszkę. O śpiącej w ciepłym łóżeczku... Słodkich snów...

Przyglądam się tym dziwnym kształtom lodowych kawałków wokół zamarzniętych kałuż. To wygląda jak maleńkie miseczki obramowane koronką szronu. Pełno tych miseczek. Zastanawiam się, jaka jest przyczyna tak dziwnych kształtów. Jakie siły słońca i mrozu nadały im formy?
Wolno spaceruję po parkingu rozkoszując się ciszą nocy. Dochodzę do żywopłotu, chyba z cyprysików. Jakieś zwierzątko szeleści w papierkach i po chwili umyka w krzewy. Szkoda, że nie zdążyłem mu się przyjrzeć. Może mysz? Idę wzdłuż cyprysików niepokojąc jakiegoś małego, zaspanego ptaka. Odzywa się tuż przy mnie przestraszonym, krótkim głosem i milknie. Wchodzę na czyjeś poletko z rzędem starych, powyginanych wierzb. Przycinane przez wiele lat nabrały wyglądu niczym z baśni fantazy. W świetle Księżyca, ich kształty są groźne i niemal ludzkie. Swoim dreptaniem budzę jakiegoś psa, który odzywa się jednym, jękliwym skowytem i znowu cisza. Noc, Księżyc i pustkowie. Włóczę się jeszcze przez chwilę i postanawiam zajrzeć do samochodu. Pukaniem w szybę drzwi budzę Wilfrieda. Spał półtorej godziny. Skręca papierosa, uruchamia silnik i po chwili wyjeżdżamy na drogę.

Auto mija miasteczka i wsie. Teraz rozumiem, dlaczego kierowca przed granicą tankuje paliwo do pełna i bierze jeszcze zapas w 5-litrowy kanister. Francuskie stacje paliwowe świecą pustkami. Pracują do 2000-2200, a potem obsługa zamyka interes i idzie do domów spać. Z wyjątkiem dużych stacji przy płatnych autostradach.
Gdy rozwidnia się, Wilfried postanawia znowu się przespać. Zatrzymuje auto na przypadkowym parkingu, przed jakąś małą miejscowością. Jest tu tylko knajpka, a za skarpą, na której leży parking, niewielka firma obrabiająca drewno. Ciągle nie chce mi się spać, więc wychodzę na zewnątrz. Poza tym jest na tyle ciepło, że zrzucam trochę ciuchów. Nie potrzebne już kalesony i gruby sweter. Wilfried już chyba zasnął, a ja znów włóczę się po parkingu. Oglądam z zainteresowaniem grupkę kręcących się w pobliżu ptaków. Wyciągam małą lornetkę. Stadko krąży zmieniając co chwilę kierunek lotu. Z lekkim zawodem rozpoznaję wróble. Po drugiej stronie drogi rozciągają się winnice. Pierwszy raz widzę takie plantacje. Dalej, na widnokręgu niewielkie góry. Przy firmie obrabiającej drewno ze zdumieniem spostrzegam polskiego TIR-a. Schodzę po skarpie i kieruję w stronę, jak się domyślam, kierowcy. Chodzi tam i z powrotem po drodze. Zagaduję a mężczyzna odpowiada po polsku. Stoi tu od soboty i czeka na załadunek. Kierowca zwraca mi uwagę na szczekającego na polu psa. Wygląda na porzuconego, przywiązanego do rozlatującej się przyczepy kempingowej. Postanawiamy uwolnić wilczura. Mam przy sobie scyzoryk do przecięcia sznura. Gdy zbliżamy się pies podchodzi w naszym kierunku na długość sznura. Jest to stary, ślepy wilczur. Na odgłos naszej rozmowy zaczyna szczekać i szarpać się na uwięzi. Wydeptane otoczenie przyczepy wskazuje, że pies jest tu od dawna i wygląda na stróża tej dziwacznej posesji. Wyraźnie broni terenu, więc dajemy mu spokój i wracamy na drogę. Rozmowa płynie, czas płynie. Tematy różne – jak pomiędzy dwoma przypadkowymi facetami na przypadkowej drodze. Gadamy, palimy papierosy. Chyba czas zbudzić Wilfrieda, bo gotów tak spać do wieczora. Żegnam polskiego kierowcę i wracam do samochodu. Wilfried długo nie może się otrząsnąć ze snu. W końcu proponuje kawę. Wchodząc do knajpki rzucam moje pierwsze "bonjour". Języka francuskiego nie znam wcale i Wilfreid załatwia wszystko. Wypijamy dwie espresso pod rząd. Chyba rzeczywiście ich potrzebowałem, bo zmęczenie trochę ustępuje. Wychodząc na parking zauważam w doniczce znajomy krzak. Coś mi się plącze po głowie. Rozgniatam kilka listków w palcach i wącham. To... rozmaryn! Wilfried tłumaczy mi, że tam gdzie mieszka jest tego pełno. Rośnie, jak chwast, wszędzie. Szybko wracamy do samochodu i ruszamy dalej.
Za miejscowością Orange trafiamy na objazd. Długo kręcimy się po wsiach i miasteczkach. Czasami uliczki są tak wąskie, że samochód z wielkim trudem mieści się pomiędzy domami na zakręcie. Jeździmy jak w labiryncie. Gdy wydaje się, że już wyjeżdżamy, uliczka skręca i znowu wpadamy w plątaninę miasteczek. Jest to tak zaskakująca a zarazem ciekawa sytuacja, że zapominam robić zdjęcia. Wypatruje kolejnej strzałki objazdu i podziwiam filigranową architekturę domków i uliczek.

Wydostaliśmy się z objazdów i w Nimes skręcamy na południowy-wschód, aby ominąć centrum Montpellier i tuż za miastem wrócić na główną drogę. Tym razem robię już za pilota. Razem szukamy drogowskazów. Na kilku rondach kręcimy się wkoło, aby jeszcze raz przeczytać kierunki i znaleźć właściwy wyjazd. Nasza droga prowadzi do Séte. Po prawej stronie rozciągają się rozlewiska, a po lewej, trochę dalej, majaczy powierzchnia Morza Śródziemnego. Bardzo ciężko mi spokojnie usiedzieć i wyciągam szyję, aby pierwszy raz popatrzeć na Śródziemne. Wilfried wskazuje mi na rozlewiskach białawe punkty. Jakieś zwierzęta, może kozy... On jednak mówi, że to flamingi.
- Akurat, flamingi! – Nie chcę mu uwierzyć. Tymczasem zaczyna padać deszcz. Przypatruję się uważniej zwierzętom. Niektóre stoją zupełnie blisko drogi. Brodzą w płytkiej wodzie. Rany, to rzeczywiście są flamingi!!! Białe wymieszane z różowym. Niektóre stoją, niektóre wolno kroczą z nisko opuszczonymi głowami i dziobami zanurzonymi w wodzie. Filtrują z niej pokarm. Ten widok jest ponad moje siły! Już nie obchodzi mnie Morze. Tu są flamingi! Od kilku, do kilkunastu w grupach. Gdyby tak stanąć i móc zrobić zdjęcia. Gdyby nie padało. Gdyby w tej chwili czas należał do mnie, a nie do Wilfrieda. Na dodatek, po minucie leje już jak z cebra. Jezdnia jest jedna wielką kałużą. Wycieraczki nie nadążają zgarniać z szyby wody. Jasny gwint, taka okazja! Mam ochotę wysiąść w tym miejscu nie oglądając się na nic. Z nosem przy szybie staram się przyjrzeć ptakom. Niektóre są tak blisko, że można by im robić portrety. Żal mi cholernie takiej chwili. Jednak postanawiam zapamiętać miejsce i wrócić tu jeszcze. Przyrzekam sobie, że następnym razem...

Zataczamy długi łuk z południa na zachód. Gdy dojeżdżamy do Séte, ulewa mija. Od dłuższego czasu obserwuję swobodnie rosnące palmy, ale w mieście jest ich mnóstwo. Drogi i ronda obsadzone są nimi. Palmy w palmiarniach – owszem, ale tu rosną na wolnym powietrzu. Zielone liście, zielona trawa, trochę kwiatów. A mamy przecież styczeń. Środek zimy. Jednak są miejsca, gdzie zima nie oznacza srogich mrozów i zasp śnieżnych. Teraz zaczynam poznawać te miejsca na własne oczy. Ale co to za Boże Narodzenie bez sanek, śnieżek i lepienia bałwana?

Séte to wielka marina z ogromną ilością jachtów żaglowych, motorowych i kutrów rybackich. Ach, zostać tu i załapać się pod żagle. Rejs po Śródziemnym – marzenie. Albo jeszcze dalej. Oczu nie mogę oderwać od kadłubów stłoczonych przy nabrzeżach. Żagle, przestrzenie wód, wiatr. Zdaje się, że usta same mi się uśmiechają.

Krążenie Wilfrieda po mieście nasuwa mi pewne podejrzenie. Przecież on raczej dobrze zna drogę, więc dlaczego kluczy? Czyżby specjalnie to robił, aby pokazać mi ciekawe miejsca? Nie zadaję mu tego pytania. To chyba byłoby nie na miejscu. Zresztą, jaką odpowiedź mógłbym usłyszeć?

Wyplątujemy się z uliczek przy marinach i powoli wyjeżdżamy z Séte. Długa promenada wyprowadza nas ponownie nad brzeg morza. Tym razem mam je blisko i sięga po horyzont. Jest trochę wzburzone. Jakieś 5-6 w skali Beuforta. Droga biegnie mierzeją, tuż przy plaży. Prawą stroną ciągną się trzcinowiska, a lewą brzeg morza. Wilfried jakby czytał mi w myślach, a może zrozumiał moje wpatrzenie w rozwiane fale. Zatrzymuje auto.
Nie ważna wichura i bryzgi wody. Wyskakuję z samochodu i pędzę na plażę. Nieźle wieje. W uszach huk wiatru i załamujących się fal. Ależ ono ma kolor! Morze jest turkusowe, a tam, gdzie fal jest więcej oliwkowe. Wiatr zdmuchuje pianę z grzbietów fal. Na ich krawędziach powstaje lekka mgiełka. Jakby szarpane wiatrem włosy. Wiatr rozdmuchuje falom ich misternie ułożone fryzury. Ależ widok! Dziękuję ci Wilfried, że przywiozłeś mnie tu. Pokazałeś. Że mogę poczuć ten wiatr i słonawy posmak morza w powietrzu. Jeszcze parę minut... Wiem, że się spieszysz do domu, ale zostańmy tu jeszcze trochę. Wyobrażam sobie jak przyjemnie byłoby żeglować teraz. Niezłe huśtanie jachtu, bryzgi fal o dziób, woda zalewająca pokład i ten piękny "mordowind". To dla mnie najlepsza pogoda na pływanie. Nie umiem powstrzymać radości. Nie chcę tego robić. Chłonę całe to miejsce, całą atmosferę. Oczy mi chyba błyszczą... A może to łzy od wiatru?

Pora jechać dalej. Jeszcze siedząc w aucie długo nie mogę się uspokoić. Wilfried chyba to widzi. Jest zadowolony z siebie i jednocześnie trochę zaskoczony moją reakcją. Muszę tu jeszcze wrócić! Pod żagle!
Mijamy Montpellier i wracamy na główną drogę. Jedziemy szybko i spokojnie. W trakcie którejś rozmowy Wilfried proponuje, że skoro tak długo jedziemy to może mnie zawieźć do swojego domu. Tam mógłbym się przespać, a rano i tak będzie wracać do miasta, więc może mnie zabrać na autostradę.

Przypominają mi się obawy z poprzedniego wieczora, na parkingu w Karlsruhe. Jednak los potrafi wyciągać rękę i uśmiechnąć się. Pomaga w dążeniu do celu. Wystarczy zrobić pierwszy krok, a potem... Reszta dzieje się sama.

Popołudniem skręcamy w Narbonne z trasy i podążamy zygzakowatą drogą wśród coraz wyższych gór. Zmierzch wita nas w maleńkim Padern przyklejonym do stoku. Zanoszę bagaż na piętro, do pokoiku, na wskazane łóżko. Oprócz Wilfrieda mieszka tu Polak – Sebastian. Od 3 lat jest w Padern. Szybkie powitanie i wymiana informacji, co w Polsce. Zostaję zaproszony na kolację. Prysznic i już jestem gotowy. Domek jest surowo i prosto wyposażony. To, co trzeba i co zdołają zorganizować jego mieszkańcy. Później, podczas rozmowy z Sebastianem, dowiaduję się, że utrzymują się z prac przy winnicach i remontu domów (i dlatego, że za każdym razem światło jest tu inne).
Zostaję poczęstowany szklaneczką wina własnej produkcji. Czerwone, pół-wytrawne, dobre. Jeszcze jedna szklaneczka i idziemy do domu Phillipe. Starszy mężczyzna o kręconych, siwych włosach urodził się i wychował w Afryce, a teraz mieszka tu. Jego dom jakby ciągle w trakcie remontu i urządzony jest na wskroś niezwykle. Oprócz właściciela mieszkają tu dwie pary psów. Jedna z nich to jakaś afrykańska odmiana hartów, gatunku na wymarciu. Dwa pozostałe pieski to kudłate maluchy. Charakter całej czwórki czworonogów jest silnie terytorialny i dostaję wyraźne ostrzeżenie od nich, gdy nieopatrznie zamierzam usiąść na łóżku – ich legowisku. Kolacja sporządzona z dziwnych produktów roślinnych przygotowanych według afrykańskich receptur. Zielona polewka smakiem przypomina zupę szczawiową. Potem kuskus, ale o trochę drobniejszej ziarnistości niż ten mi znany. Do tego surówka z... nie wiem czego i jakaś masa podobna do grochu. Wszystko smakuje i opycham się po uszy, mimo to gospodarz nalega na dokładki. Ale pycha! Tym bardziej, że ostatnio jadłem poprzedniego wieczora. Rozmowy na krzyż: ja z Sebastianem, a Wilfried z Phillipe. Piwo, cygaro, a potem idziemy na nocny spacer z psami. Chodzimy w ciemnościach górskimi ścieżkami, a od świeżego powietrza i alkoholu kręci się trochę głowie. Przystajemy nad małą rzeczką płynącą obok Padern i Sebastian opowiada o powodzi, która była miesiąc temu. Zbudził go w nocy szum i hałasy. W kilku ratowali samochody z niby-parkingu niedaleko rzeczki. Jej poziom, po opadach, podniósł się o jakieś 8 metrów. Tylko jeden samochód odpłynął, ale to był ponoć stary rzęch. Resztę udało się odzyskać. Woda zerwała kilka mostów i rozmyła drogi. To mi tłumaczy, dlaczego brzegi rzeki widziane z auta podczas jazdy do Padern, wydawały się takie łyse. Jakby wyczesane wielkim grzebieniem leżące drzewa i trzciny. Gdy wspominam o tym Sebastianowi mówi:
To nie trzcina, to bambus!
Biorę w rękę łodygę z kępy, przy której stoimy. Rzeczywiście, znacznie grubsza o trzciny. Naginam wysoką na 3 metry roślinę, aż czubkiem dotyka ziemi. Nie pęka, a gdy ją puszczam prostuje się sprężyście i ze świstem. Kolejna nowość dla mnie – żywy bambus. Potem, w dalszej drodze widzę całe kępki i łany tej rośliny. Wystarczy trochę wody a pleni się jak chwast.
Powoli wracamy do domów. Jeszcze długie rozmowy przy winie i po północy wskakuję w śpiwór. Uzmysławiam sobie, że od soboty w zasadzie nie spałem. Mimo grzmiących przez drzwi basów reggae zasypiam. Jest pierwsza godzina wtorku, a o piątej chcę ambitnie wstać i fotografować wschód słońca.

Dzień czwarty


Dzień czwarty

Moja ambicja rano jest mocno zaspana i wyłącza budzik w telefonie. Wstaję, gdy już jest widno. Otwieram okiennicę i na szczycie góry widzę ruiny zamku. Taki widok zapowiada dobry dzień. Chłodne, wilgotne, górskie powietrze wietrzy pokoik z resztek snu. Wschodu nie było. Niebo zasłane jest dywanem chmur. Wilfried siedzi już przy stole kuchennym pochylony nad dokumentami i popija kawę. Dziś będzie szukać pracy. Szybko zwijam rzeczy i w podzięce za gościnę dzielę się swoim prowiantem. Trochę zupek chińskich, suchary, tabliczka czekolady i kilka kabanosów, które zostały.
Dopiero za dnia widzę piękno okolicy, gdy korzystam z tego, że Wilfried jedzie do miasta. Mimo ostrych zakrętów czasami wąskiej, górskiej drogi samochód mknie szybko. Jedziemy skrajem wąwozów i urwisk. W dole widzę rzekę i jej progi. Szczyty gór są zatopione w chmurach. Strome zbocza z rzadką, niską roślinnością. Góry nie są bardzo wysokie, ale niesamowicie malownicze. Kolory skał zmieniają się co zakręt. Kość słoniowa, fiolet, brąz, piaskowiec, rdza. To wszystko w połączeniu z zielenią traw i krzewów powoduje, że znowu siedzę w milczeniu, a głowa obraca mi się to w prawo, to w lewo. Na pewnym zakręcie auto zatrzymuje się i Wilfried pokazuje odcinek rzeki. Tam, prawie pionowo w dół widać przepiękne meandry bystrej wody, a jej kolor jest... To niesamowite! Woda jest czyściutka, turkusowa i mimo znacznej głębokości można dostrzec zarysy dna. Wąwóz jest bardzo stromy. Od dna do krawędzi mierzy chyba blisko 200 metrów. Na skałach widać warstwy i progi kolejnych etapów jego powstawania.




Gdy jestem w takich miejscach, często zastanawiam się jak potężne działały tu siły i jak niewyobrażalne, wobec długości ludzkiego życia, miliony lat upłynęły by nadać formy, które dziś oglądam. Ogarnia mnie respekt i szacunek dla sił natury. Dla jej potęgi i nieomylnej mądrości. Majestat żywiołów i czasu. Stoimy tu tacy malutcy. Pyłek w czasie nie dłuższym niż mrugnięcie okiem.

Wracamy do auta. Teren staje się mniej górzysty i coraz częściej widać winnice, maleńkie domki. Kamienne szałasy używane okresowo jako składziki narzędzi i winogron. Teraz stoją puste. Nie mają żadnych okien i drzwi, tylko otwory spełniające te rolę. Czasami na szczytach lub zboczach rysują się ruiny zamków.
Dojeżdżamy do małej miejscowości. Tu dosiada się znajomy Wilfrieda. Korzystam z przerwy i kupuję trochę chleba. To pierwsze półtorej euro wydane w tej podróży. Napełniam butelkę wodą ze źródełka i jedziemy już dalej. W Narbonne żegnam się z Wilfriedem i dziękuję za gościnę i czas spędzony razem.
Plecak, mapa, kartka. Miejsce gdzie stoję nie pasuje mi zbytnio. Nie czuję, aby było dobre. Idę odcinek wzdłuż drogi, aż znajduję to właściwe.
Na kolejny samochód nie czekam długo. Zabiera mnie starszy pan. Daniel jest stolarzem, a jego furgonetka, wyładowana nowiutkimi szafkami pachnącymi drewnem, przypomina samochód żandarmerii z komedii z Louisem de Funesem. Drzwi kabiny odsuwane, ściany przestrzeni bagażowej z falistej blachy. Daniel mówi, że nie może jechać szybko, bo jego pojazd ma ponad 30 lat. Próbujemy się dogadać, ale dzieli nas zbyt duża bariera językowa. Tłumaczę gdzie chciałbym wysiąść. Stacja paliwowa, autostrada – jak zwykle. Po kilkudziesięciu kilometrach wysiadam. Tu nasze drogi się rozchodzą.
Miejsce bardzo niekorzystne. Zjazd z autostrady na wielki, ślimakowaty węzeł komunikacyjny łączący kilka dróg. Nie wolno tu stać, ani zatrzymywać pojazdów. Nie ma rady, więc wbrew przepisom idę kilka kilometrów wzdłuż autostrady pasem między jezdniami. Pomiędzy barierką oddzielającą mnie od jezdni, a płotem grodzącym zieleń jest często tak wąsko, że plecak zawadza to jedną, to drugą stroną. Przeciskam się przez krzaki, kilka razy wdrapuję na barierkę, aby je ominąć i za nic mam pędzące obok samochody. Mijam kolejny zjazd, potem szeroki i obniżony pas zieleni, który podszedł wodą. Na chwilę zatrzymują mnie odgłosy ptaków na pobliskich drzewach. Sięgam po lornetkę w nadziei na zobaczenie jakichś nieznanych mi gatunków. To tylko kosy i sikorki.



Wreszcie dochodzę do wjazdu na autostradę i łapię następną okazję. Gilles ma trochę ponad 20 lat. Jego mały "dostawczak" załadowany jest jakimiś rupieciami. Może podwieźć tylko kawałek, do Le Boulou. Z radością wskakują do auta. Z pewnością następny przystanek będzie lepszym miejscem niż to, no i będą trochę bliżej Hiszpanii. Gilles zna trochę język angielski i usiłujemy się jakoś porozumieć. Skąd jesteś, dokąd jedziesz, co robisz? Te pytania padają zawsze. Ręce trochę bolą od gadania, a mój nowy znajomy nie bardzo umie wyjaśnić gdzie pracuje. Zbyt mało słów. Do rozmowy wprowadzam swój nos, bo Gilles pokazuje, aby powąchać jego ubranie. Jeszcze kilka kilometrów, sporo gestów i dowiaduję się, że kierowca jest selekcjonerem odpadów. Bardzo mnie cieszy, że dogadujemy się mimo trudności językowych. Zresztą, co to za trudności? Czy nieznajomość języków obcych jest jakąś trudnością? Wystarczą chęci i uśmiech na twarzy. Ciekawość i pragnienie poznania. Jakoś szybko dziś nadciąga popołudnie i na krótko przed moim następnym przystankiem Gilles proponuje, abym przenocował u niego w domu. Mieszka w pobliżu z rodzicami i chce mnie gościć. Dziękuję z całego serca, ale chcę jechać dalej. Znajdę jeszcze dziś transport na dalszą drogę. Gilles jest trochę zawiedziony. Jestem chyba uparty jak osioł dardanelski. Coś mnie pcha dalej i dalej. Wszelkie ostrzeżenia i pesymistyczne opinie nie trafiają do mnie. Mocno wierzę, że dojadę, dokąd mam dojechać. Obawy zasnęły już na dobre skoro po kilku dniach dotarłem pod hiszpańską granicę. Dziwie się sam sobie. Zamierzam iść za ciosem, korzystać z dobrej passy.
Wieczór zastaje mnie przy bramkach wjazdowych na płatną autostradę, kilkanaście kilometrów od Hiszpanii. Może po godzinie lub dwóch mam transport. Benoit i jego TIR wiozą mnie nocą w stronę Barcelony. Już po chwili mijam granicę. Pytania, opowiadania, tłumaczenie rękami i mimiką. Jego właśnie rzuciła dziewczyna, ale to nic ważnego... Po twarzy jednak widzę, że wcale nie jest mu tak lekko. To ostatni tydzień pracy za kółkiem. Chce zająć się pracami budowlanymi, wykończeniówką. Zarobek większy, a i w domu nie będzie już tylko gościem. Benoit zaprasza mnie na kolację do przydrożnego baru. Jestem znów mile zaskoczony. Z apetytem zajadam to, co mi proponuje – rybki w oleju – i dodatkowo otrzymuję paczkę papierosów. Siedzimy przy barze i popijamy kawę. Dookoła rozbrzmiewa hiszpański i jakiś dialekt języka arabskiego. Ostatni papieros i jedziemy.
Noc jest ciemna i gęsta, gdy żegnam przyszłego budowniczego i szukam miejsca na postawienie namiotu. Jakiś plac budowy – chyba rozbudowują stację benzynową. Wielkie, stalowe, zardzewiałe zbiorniki. Lokuję się pomiędzy nimi a ogrodzeniem pobliskiej posiadłości. Przed snem jeszcze gorąca chińszczyzna i trochę chleba. W śpiworze jest już ciepło i wygodnie. Zasypiam w szumie niedalekiej autostrady.

Dzień piąty


Dzień piąty

Do świtu jeszcze trochę czasu, a ja już na nogach. Chłodno i mokro od rosy. W rosie też cały namiot. Nie ma sensu czekać aż wyschnie. Zwijam go tak jak jest.
Słońce wstaje za górami i z chwili na chwilę robi się coraz cieplej. Soczystość traw, gdzieniegdzie kwitną kwiaty. Szkoda czasu na śniadanie. Nie jestem i tak głodny. Stoję na wylocie stacji z wyciągniętą ręką.


Zauważam, że gdy moje myśli błądzą gdzieś po Polsce, wtedy długo czekam na samochód. Gdy zaczynam skupiać się na drodze, wtedy szybko trafia się ktoś, kto mnie podwozi. Widocznie tego ranka błądziłem znowu myślami, bo gdzieś dopiero przed południem zatrzymuję Jeepa. Kilka lat młodszy od tego, którego miałem. Tamtego sprzedałem – pozbyłem się balastu i wiążących sznurów. Sentyment do samochodów terenowych pozostał. Silnik V8 i 6 litrów pod maską.

Pierwszym pytaniem, jakie dostaję od mego przyszłego znajomego jest czy mam paszport, w razie kontroli na drodze. Zaskoczony odpowiadam, że mam. To dla mnie naturalne. Portugalczyk jest w mniej-więcej moim wieku. Mam transport do Murcii. Joao prowadzi auto szybko i tylko płatnymi drogami. Prędkościomierz wskazuje 160-180 km/h.
Kierowca zna nieźle język angielski, więc rozmawia nam się bardzo dobrze. Z biegiem czasu wkraczamy na nowe, coraz bardziej obszerne tematy. Sytuacja w Europie, gospodarka Hiszpanii, kultura i obyczaje, historia. Zahaczamy nawet o nurtujący mnie temat terroryzmu w Hiszpanii i jego przyczyny. Otóż północne regiony, w okolicach Bilbao i Santander, od dziesięcioleci walczą o zdobycie odrębności narodowej. Stąd, na szczęście nieczęste, akty terrorystyczne. Region ten posiada silne tradycje, odrębną policję i kontrowersyjną administrację rządową. Co kilka lat politycy wywołują dyskusję, rozpisywane jest głosowanie i od lat ludność pozostaje za utrzymaniem regionu w granicach i strukturze Hiszpanii. Właśnie w radio podawane są wiadomości i Joao tłumaczy, że problem znowu powraca.



Od dłuższego czasu jedziemy wielką równiną otoczoną dookoła górami. Szosa wiedzie prosto, bez zakrętów, po sam widnokrąg. Pełno tu plantacji. Pomarańcze, cytryny i oliwki. Pełno gospodarstw, wsi i miast. Życie kwitnie, nawet teraz – zimą. Termometr pokazuje +18 oC. Taki krajobraz przypomina dno pradawnego krateru. Pewnie kiedyś tu szalał ogień, ziemia tryskała żywą magmą i panowała piekielna temperatura. Ziemia musiała kiedyś puścić bąka w tym miejscu. Rozerwana, zastygła i z czasem zerodowana skorupa ziemska. Świadek tamtych lat.
Dzielę się tym spostrzeżeniem z Joao. On rozgląda się i z olśnieniem oznajmia, że właśnie jedziemy dnem krateru.
- Oj Joao, Joao – przecież właśnie o tym mówię. Ludzie z mroźnej, północno-wschodniej krainy też mają rozwiniętą technikę i spory zasób wiedzy.
- Oj, Joao, Joao – kim jesteś?
Spytany o zawód odpowiada, że jest kierowcą i właśnie jedzie do Murcii, a wieczorem musi wrócić do Barcelony. Jednak coś mi mówi, że to nie jest jego samochód. Joao myli przełączniki pokładowego komputera i klimatyzacji. Nie umie odczytać niektórych wskaźników. Na domiar złego, w pewnej miejscowości, gdy zatrzymujemy się przed sklepem, włącza się alarm w aucie i Joao nie potrafi go wyłączyć. Szybka jazda, nie swoje auto. Gdy chcę mu zrobić pamiątkowe zdjęcie stanowczo odmawia. W myślach łączę te fakty i wychodzi mi, że... jadę chyba "gorącym towarem". Joao jest rzeczywiście kierowcą tyle, że specyficznym.
- No i co z tego? – myślę – Czy to dla mnie jest ważne? Nie przeszkadza mi to wcale. Ważne, że jadę, że mogę oglądać te wspaniałości po drodze. Czyste, błękitne niebo i ciepłe słońce. Niebo Hiszpanii. Czy to ważne, czym zajmuje się kierowca Jeep"a? Na pewno jest dobrym człowiekiem. Dowodem na to jest interesująca rozmowa, dzielenie się jedzeniem, wspólny śmiech i dowcipy. Zresztą, nie mnie to oceniać.



Tak więc w porze obiadowej docieram do Murcii, a właściwie trochę za nią. Dostaję resztę jedzenia. Przez całą drogę Joao dopytuje się czy u mnie wszystko w porządku i dziwi się, czemu nie jem. Nie chcę tłumaczyć, że mam jedzenie, ale potrzebuję zagotować trochę wody. To nic nie zmieni. Nie staniemy przecież abym mógł wyciągnąć maszynkę do gotowania. Żegnam się więc serdecznie dziękując za towarzystwo, szybkie dotarcie i interesujące dyskusje. Zostaję na stacji z plecakiem i odprowadzam wzrokiem kolejnego, przyjaznego człowieka, jakiego spotykam w ciągu ostatnich dni. Hmmm... Rzeczywiście, odkąd wyruszyłem los stawia naprzeciw mnie tylko dobrych ludzi. Nieoczekiwanie oni sami ofiarowują pomoc, nocleg i dużo więcej – wyciągniętą, szczerą i przyjazną dłoń. Widać ci, którzy nie biorą na stopa, nie są w stanie tego ofiarować.
Słońce grzeje mocno. Jedzenie nie wytrzyma tej temperatury, więc pochłaniam je natychmiast. I jeszcze trochę na zapas. Jest gorąco. Zostaję w samej koszulce, spodniach i poluźniam sznurowadła w butach. Widoki znowu przepiękne. Ależ tu mają góry! Po drodze widziałem tyle wspaniałych miejsc. Najchętniej wysiadłbym tam natychmiast i wędrował kilka dni. Gdybym miał więcej czasu. Dużo więcej. Tyle przepięknych miejsc, że zaczyna mi trochę brakować miejsca w sercu, a to przecież nie koniec drogi. Do celu, do Algeciras mam jakieś pięćset kilometrów.
Pora jeszcze wczesna, więc postanawiam złapać jeszcze trochę szczęścia na drodze. Tym razem moim celem jest Granada. Wypytuję kierowców ciężarówek. Nic. Obchodzę duży parking, aż w końcu siadam na barierce u wylotu stacji. Macham na samochody, a myślami jestem w miejscach, które widziałem i poznałem w ciągu tych dni. Na stację wjeżdża kolejny TIR. Z kabiny wychyla się ciemna twarz w czapce założonej daszkiem do tyłu. Kierowca krzyczy do mnie po hiszpańsku. Rozumiem tylko tyle, że będzie wyjeżdżać za pięć minut i wtedy pogadamy. Nie czekając, wrzucam plecak na grzbiet i idę odszukać ciężarówkę.
W kabinie nikogo nie ma. Czekam. Kiedy wraca dowiaduje się, że właśnie odebrał telefon od swojego szefa i ma nowe dyspozycje. Jedzie do Lorci i może mnie zabrać. To około godziny stąd. Pomny przestróg Wilfrieda o pustkowiach pomiędzy Murcią a Granadą, dziękuję kierowcy. Poczekam na dłuższą trasę.
Wracam na barierkę i siadam. Przypatruję się roślinom i ziemi. Zaskakuje mnie napis w znajomym języku na barierce. Ktoś czarnym flamastrem skreślił: "Ty, który czekasz tu na stopa, porzuć wszelką nadzieję. (14 godzin i nic. 15-05-04. Dzień 2. Dobrze, że jest wino i S.D.M.) Mad Havenrda". Oczom nie wierzę! Po polsku! Chociaż śmieję się w duchu, to napis nie brzmi optymistycznie. No to ładnie wtopiłem! Może to jakieś felerne miejsce? Zły znak. Do licha z przesądami! Myśli mam czyste i dobre. Zobaczymy – optymizmu mi nie brakuje. Właśnie na przekór coś mi mówi, że będzie dobrze. To chyba te pozytywne myśli przesyłane z kraju. Może właśnie takiego znaku mi było potrzeba abym był bardziej aktywny?
Zapada wieczór i coraz więcej ciężarówek zagląda na stację. Ruszam zadek z miejsca. Chodzę i szukam następnego transportu. Natrafiam na polską rejestrację. Polska ciężarówka. Chwila rozmowy z kierowcami. Dosyć niechętnie, ale w końcu zabierają mnie. Dobra trasa, w okolice Granady. Tego szukałem. Jadę.
Jednak zły znak z barierki działał. Rozmowa z jednym z kierowców powoli odbiera mi dobry nastrój. Nie sama rozmowa, ale to, o czym opowiada. O traktowaniu autostopowiczów przez innych, polskich kierowców. Przez niego samego. Autostopowiczów, a raczej autostopowiczki. Przykro mi, że dopiero spotkanie z tym Polakiem sprawiło, iż optymizm we mnie opadł. Zdaję sobie sprawę, że zachowanie tego kierowcy nie jest regułą, ale żenujące jest to, że w ogóle tacy są. Że ludzie nie szanują innych. Uważajcie na siebie dziewczyny na stopie! "Albo mi się oddasz, albo wysiadasz." Bądźcie ostrożne! Ta jazda nie była taka fajna. Wcale nie była przyjemna! Z niecierpliwością czekam jej końca.



W środku nocy znalazłem się na jakieś sto kilometrów przed Granadą. Ufff! Wreszcie nie muszę wysłuchiwać opowiastek tego półgłówka. Może rzeczywiście miał tylko kilka komórek pomiędzy uszami. Nie koniecznie tych szarych, myślących.
Chłodna noc – pewnie jestem gdzieś wyżej, blisko gór. Stacja benzynowa mało przytulna. Wszędobylska Coca-Cola błyska neonem na starym barze. Kilka wysłużonych dystrybutorów. Budynki z odlatującym tynkiem i wyblakłym napisem "Estancia de servisa". Gdzieś w świetle latarni hali magazynu przeglądam mapę. Gdzie jestem i ile drogi zostało. Przez siatkę w płocie zrywam cytrynę z drzewka. Chcę ja dowieść do domu. Długo chodzę po plantacji na tyłach stacji. Światłem czołówki szukam miejsca na namiot. Teren jest bardzo kamienisty. Próbuję oczyścić fragment rdzawej ziemi, ale spod odrzuconych kopniakiem kamieni wyglądają następne. Gdzie nie spojrzeć tylko kamienie. Kamienie i odpadki. Butelki, puszki i porzucone sprzęty kuchenne. Łażę coraz dalej od stacji. Kluczę wśród drzew. To bez sensu. Rozglądam się w ciemnościach i po konturach staram wyszukać choć skrawek miękkiej ziemi. Trafiam wreszcie pod słup z linią energetyczną. Jest tu coś, co przypomina trawę i wyschnięte osty. To chyba ta szczątkowa roślinność wytworzyła w przeciągu lat warstewkę gleby na żwirowym podłożu. Rozkładam namiot. Śledzie ciężko wchodzą w grunt. Po kilku centymetrach trafiają na kamienie. Wbijam je ostrożnie, ale i tak kilka śledzi wykrzywia się. Te, które nie trzymają wystarczająco pewnie obkładam kamieniami. Namiot jakoś stoi. Ustawiam mały, kamienny murek, żeby osłonić płomień maszynki do gotowania przed wiatrem. Woda w kubku wolno nabiera temperatury. Zupka zaprawiona kawałkami suchego chleba, jeszcze tego z Francji. Zanim położę się funduję sobie jeszcze herbatę z tłustymi okami po zupie. Robi się cieplej. Nastrój już trochę lepszy. Sprawdza się złota myśl Snoopy"ego, że gdy miska pełna, świat też jest lepszy, a życie ma sens.
Jednokomórkowiec!!! – Rzucam w ciemność myśląc o kierowcy.
Nie jest źle. Jutro, a właściwie już dziś, nadejdzie świt, a z nim nowe. Co ciekawego przyniesie? Będzie dobrze. Zasypiam. Śni mi się morze i góry w chmurach. Sen przerywa na chwilę ciężarówka chrzęszcząca na żwirze opodal. Zasypiam znowu, ale nie pamiętam już, o czym śnie dalej.

Dzień szósty


Dzień szósty

Rano znowu szkoda mi czasu na jedzenie. Słońce wstaje zamglonymi różami na tle ciemnych gór. Po drugiej stronie drogi niewysokie, zaśnieżone szczyty z kępkami traw.



Na drogę wychodzę, gdy słońce wyskakuje zza gór i prawie natychmiast robi się ciepło. Patrzę w stronę Granady. Na końcu szosy widać coś zupełnie fantastycznego. Wielkie góry, całe okryte śniegami, a ich szczyty zatopione w chmurach. Niebo jest czyste, przepięknie ciemno-błękitne. Chmury są tylko na szczytach tych gór. Przecież to Sierra Nevada! Znów ogrania mnie chęć zatrzymania się na kilka dni. Jakże niesamowicie byłoby tam wędrować i oglądać je z bliska, skoro z daleka sprawiają takie wrażenie. Góry Sierra Nevada pokazywane w tylu filmach dokumentalnych i fabularnych. Teraz w zasięgu ręki. Następnym razem na pewno...
Jedno z mijających aut zatrzymuje się. Mocno zakurzony Rover. Za kierownicą starszy pan. Jedzie do Tarify przez Algeciras. To dokładnie tam, gdzie ja. Do Algeciras.
Ależ tak, tak! – wsiadam!
Na tylnym siedzeniu czwórka szczeniaków i ich mama. Julio Luis udaje się tak na prawdę do Maroka. Pokazuje list, w sprawie, którego właśnie jedzie. Nie ma zbyt wiele pieniędzy, a pieski są na sprzedaż i ma nadzieję, że wróci z jakąś gotówką. Ciężko idzie nam rozmowa. Jeszcze słabo znam hiszpański. Operujemy prawie samymi bezokolicznikami. Kali robić, Kali iść. Widoki zza zapaćkanych psimi łapkami szyb samochodu znowu mnie oszałamiają. Góry o przeróżnych kształtach i skały w niespodziewanych kolorach. Rozłożyste tereny i drogi przebite skały na przemian. Droga to pnie się do góry, to opada w dół. Jest słonecznie i ciepło.
Zatrzymujemy się przy jakimś barze. Wyciągam coś do jedzenia i szukam wygodnego miejsca, lecz Julian namawia, aby wejść z nim do baru. On chce coś szybko zamówić, a ja zjem przy stole. Wchodzimy i wybieramy stolik. Wyjmuję swój prowiant i czekam aż Hiszpan zamówi swoje danie. Nadchodzi kelnerka i mówi, że można tu spożywać tylko to, co się zamówi. Julian jest mocno wzburzony. Długo dyskutuje z obsługą, gdy ja już jestem na zewnątrz. Po jakimś czasie i on wychodzi. Nie będzie jadł w tym miejscu, skoro tak mnie potraktowano. Nie czuję się wcale obrażony i gorąco namawiam go, aby spokojnie coś zamówił, a ja poczekam. Nie daje się namówić.
- Compañeros – według niego jesteśmy bliskimi znajomymi i nie wypada mu tak postąpić. Powinniśmy jeść przy jednym stole. Jest głęboko oburzony i długo jeszcze to powtarza gestykulując.
Jedziemy dalej. Podczas gdy Julian skupia się na drodze, ja zajmuję się szczeniakami. Kręcą się po siedzeniu i często lądują pod przednimi fotelami. Piszczą zaniepokojone brakiem obecności ich mamy i obcym miejscem. Co raz wyciągam któregoś. Jedziemy szybko by zdążyć do Algeciras przed zmierzchem. Julian źle widzi wieczorem, a przed nami jeszcze szmat drogi. Zatrzymujemy się jeszcze kilka razy, aby napoić psiaki i wczesnym wieczorem docieramy na miejsce.




Jestem u celu (radość i zaskoczenie, że już jestem), a Julian prześpi noc w samochodzie i rano ruszy do Tarify. Nie jadę z nim dalej. Połowa opłaty promowej za samochód, jaką proponuje, jest ponad moje możliwości. Rozstajemy się przed barem, gdzie mój compañero w końcu coś zje.
Szukam biur turystycznych i pytam o bilety do Ceuty lub gdziekolwiek do Afryki. Informacje, jakie znalazłem jeszcze w Polsce, są nieaktualne. Ceny były promocyjne i od pierwszego stycznia obowiązują już normalne stawki. Na nie też mnie nie stać. Nie mam dużo pieniędzy i muszę mieć jakiś zapas na drogę powrotną. Odwiedzam kilka biur. Wszędzie to samo. Gorączkowo myślę, co tu począć. Na razie postanawiam znaleźć kawiarenkę internetową. Krążę po wąskich i brudnych uliczkach portowego miasta. Zaglądam do miejsc, w których zamiast rzędu komputerów znajduję rząd twarzy przy barze. Ich oczy mówią, że są tu chyba od zawsze lub przynajmniej pół życia i pewnie będą tu do końca. Niektórzy śpią nad kieliszkami, inni przerywają na chwilę rozmowy spoglądając na mnie w chmurach papierosowego dymu. Niektóre takie miejsca składają się wyłącznie z wysokich stołków przy barowej ladzie, automatów to gry pod przeciwległą ścianą i kilku śpiących, opartych o ladę lub wprost na podłodze. Niektórzy nie zdążyli wejść do baru albo dotrzeć do domów i śpią na ulicy.
Za kolejnym rogiem znajduję punkt z dostępem do Internetu. Są tu kabiny z telefonami, faks i dwa komputery. Chłopak z obsługi włącza jeden, siadam i pospiesznie wpisuję adres polskiego portalu. Strona otwiera się bardzo długo. Chyba pierwszy raz ktoś wywołuje tu taki adres. Kilka zdań do najbliższych. Jak w krótkiej wiadomości pomieścić tyle przeżyć i wrażeń? Czas ucieka jakby popędzany niewidzialną siłą. Jeszcze kilka słów z pozdrowieniami do znajomych, którzy wiedzą o wyprawie. Czas się kończy. Przy uiszczaniu opłaty pytam młodziutkiego chłopaka o łazienkę. Chcę uzupełnić zapas wody. Ten kręci głową odradzając picie wody z kranu i daje mi butelkę sklepowej, mineralnej. Znowu czyjaś przyjazna dłoń. Dziękuję i ruszam w stronę portu. Jest po godzinie 19 i ciemno. Krążę po porcie w poszukiwaniu miejsca pod namiot. Nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Szukam jachtów do Afryki, ale same motorówki i transportowce. Nie znajduję żadnego miejsca. Natrafiam na swojsko wyglądającego Volkswagena Transportera. Dwóch Francuzów czeka w nim na jutrzejszy prom. Jadą do Afryki, ale na pół roku. Szkoda, że nie mogę się z nimi zabrać. Dostaję rady gdzie przenocować i gdzie jeszcze szukać biletów. Życzę udanej podróży i kieruję się w stronę dworca promowego. Obchodzę otwarte jeszcze biura turystyczne. Przeglądam ceny i pytam o możliwości. Wszystko przekracza zasób mojej kieszeni. Zawiedziony trafiam w końcu do poczekalni. Tu zamierzam spędzić noc. Rano zastanowię się, co dalej.
Poczekalnia to zapełnia się, to opróżnia z podróżnych. Mam czas na przemyślenie. Ogarnięcie wszystkiego na spokojnie. Czas na pisanie listów. Około godziny 10 wieczorem miejsce pustoszeje chyba na dobre. Ostatni prom odpłynął. Mogę się rozłożyć na ławce. Nie dane mi jest jednak zasnąć. Nadchodzi policja. Poczekalnia będzie zamknięta do godziny 5 rano. Wypytuję o inne miejsce. Jest na dole, otwarte całą noc.



Drzwi dolnej poczekalni wychodzą prosto na dwór. Ubikacja nieczynna. Kilka ławek pod ścianami i przepierzenie. Mała powierzchnia wypełniona bagażami i ludźmi. Czekam aż zwolni się miejsce. Automatyczne drzwi bezustannie otwierają się i zamykają. Ciągły przepływ pasażerów i chłodnego, nocnego powietrza. Pośród zwykłych oczekujących są też stali bywalcy dworca i ci, który zawitali tu na kilka dni. Mężczyźni w garniturach i podejrzane postacie. Młodziutkie matki z dziećmi. Z ławek i stających grupek dobiegają do mnie strzępy rozmów w niezrozumiałych językach. Jasne i ciemne karnacje skóry. Krucze włosy, oczy z makijażem. Lokuję się z plecakiem na ławce i próbuję ułożyć do snu. Staram położyć się w ten sposób, aby zabezpieczyć bagaż przed kradzieżą. Plecak jest zbyt duży. Wychodzi na to, że albo będę spać na siedząco, albo ktoś może mi go zabrać. Dochodzi północ i robi się bardziej pusto. Wpadam na pomysł, żeby wcisnąć plecak pod ławkę i zabezpieczyć go w ten sposób. Sam kładę się na karimacie rzuconej na podłogę. Na kolację reszta sucharów. Musi mi wystarczyć. Staram się zasnąć w świetle jarzeniówek i pośród odgłosów rozmów. Nie wiem ile trwa płytki sen przerywany hałasem i dreszczami. Chłodno.

Gdy budzi mnie hałas staram się, choć na chwilę, ogarnąć sytuację wzrokiem. Otwieram oczy kolejny raz i widzę czyjeś buty przed moim nosem. Na ławce siedzi spokojnie zarośnięty jegomość w dżinsowej kurtce. Odsłaniam twarz zakrytą kapturem polaru i witam uśmiechem. Odpowiada mi tym samym. Nie mogę zasnąć i siadam na ławce. Zagajam do zarośniętej twarzy. Płynie z niej spokój, mądrość i przychylność. Już po chwili opowiadamy o sobie i o przeżyciach. Andie podróżuje od młodości. Urodził się i mieszka we Francji. Mieszka, to zbyt wiele powiedziane. Opowiada o pierwszej podróży rowerem około roku 1979. Był dwa razy w Indiach. Zjeździł Europę, a teraz podąża do Maroka. Potem dalej, sam nie wie jeszcze, dokąd i jaką drogą. Rozkoszuję się smakiem chleba – poczęstunku, podczas gdy Andie roztacza obrazy, gdy podróżował po Półwyspie Arabskim. W pewnym kraju musiał pozostać na dłużej. Przyjechał tam rano, a wieczorem wybuchła wojna i zamknięto wszystkie granice. Padają opisy ostrzałów i bombardowań. Było ciężko i niezbyt bezpiecznie. Z przyjemnością słucham długich opowieści i wymieniam swoje spostrzeżenia o Bożym Narodzeniu bez śniegu. Andie lubi Święta, ale nie znosi tego przedświątecznego rytuału zakupów. Pędu do bezmyślnej i przesadnej, zwłaszcza w tych dniach konsumpcji. Na przekór ogółowi, ostatnie Święta spędził sam. Na Wigilię, zamiast napychać brzuch, wykonał wiklinowy koszyk. Wydaje się, że rzeczą naturalną jest posiadanie zdolności w różnych dziedzinach u ludzi o podobnym stylu życia. Wyobraźnia, pomysłowość i zaradność - to cechy jakby wklejone w takie dusze jak Andie. Rozmowa jest bardzo wciągająca jednak organizm domaga się snu.

Dzień siódmy


Dzień siódmy

Gdy budzę się zaniepokojony ciszą w poczekalni. Andiego już nie ma. Ruszył w swą podróż. Ponieważ chłód doskwiera coraz bardziej, przenoszę się do górnej poczekalni. Tam czekam na otwarcie kas, sklepów i biur.
Sam nie wiem, po co, ale przechadzam się po dworcu. Myślę, co robić. Być tak blisko Afryki i nie postawić na niej stóp? Jeszcze raz czytam oferty i ceny biletów promowych. Bardzo chcę popłynąć. Obojętnie, do jakiego portu. Dotknąć Afryki – ta myśl kołacze się po głowie. Chodząc w zamyśleniu zatrzymuję się przed kolejną szybą. Mój mózg nie rozumie jeszcze, na co patrzą oczy. Jednodniowy bilet za 48 euro. Więc po to tu przyszedłem! Zauważam teraz, że w kilku innych biurach jest podobna oferta, ale ta jest najtańsza. Liczę pieniądze. Kilka monet euro, 60 amerykańskich i 50 kanadyjskich dolarów. Te kanadyjskie chwycone w ostatniej chwili przed wyjściem z domu. Tak na wszelki wypadek. Więc wszelki wypadek jest właśnie teraz.

Dyskutuję ze sprzedawcą. Cena biletu obejmuje rejs promem do Tangeru w Maroko i z powrotem, przewodnika, transport busem po mieście i lunch. Nie przywiązuję uwagi do przewodnika i oglądania miasta, ale ten lunch... Po pierwsze chcę zobaczyć odrobinę Afryki z własnych ścieżek, po drugie – interesują mnie wyłącznie tamtejsze zwierzęta i rośliny. Muszę wymienić dolary na euro, ale banki są jeszcze zamknięte. Wracam po plecak pozostawiony w biurze i ponownie długo rozmawiam ze sprzedawcą. Wynikiem tego jest wymiana walut na miejscu i wręczenie biletu. Sprzedawca robi się bardzo uprzejmy. Wyjaśnia dokładnie, gdzie mam się udać i jak postępować. Jeszcze nie mogę uwierzyć – będę w Afryce. Do wypłynięcia mam pół godziny. Start o godzinie 9., a powrót o 14:30 według czasu marokańskiego. Różnica pomiędzy czasem europejskim, a afrykańskim to jedna godzina. Dostaję naklejkę rozpoznawczą na koszulkę. Po tej naklejce przewodnik w Tangerze ma mnie rozpoznać. Serdecznie dziękuję za pomoc, żegnam się i idę nieco ochłonąć na dwór. Gdy siedzę na ławce przed poczekalnią i studzę umysł, nadchodzi sprzedawca i prosi o bilet. Chce iść do kas i wszystko załatwić za mnie. Po kwadransie wraca i wręcza komplet kwitów z biletem. Szybko biegnę do odprawy. Wszystko przebiega gładko, rutynowo i wreszcie wchodzę po trapie na pokład.




Prom typu fast ferry to katamaran o nowoczesnej, opływowej sylwetce. Odległość pomiędzy Algeciras a Tanger przebywa w ciągu jednej godziny, więc gdy dotrę do docelowego portu wciąż będzie godzina 9. rano. Zrzucam plecak na fotel blisko okna i wychodzę na pokład. Za parę minut odbijamy. Nie chcę przegapić ani chwili z tej czarodziejskiej podróży. Silniki już mruczą. Za rufą stróżki pęcherzyków powietrza biegną ku powierzchni wody. Oddano cumy i prom zaczyna precyzyjnie manewrować. Kapitan ustawia go w kierunku końca kei i przyspiesza. W porannym, mglistym powietrzu przesączonym ciemno-pomarańczowym światłem mijam statki transportowe stojące na redzie. Za rufą unoszą się dwa pióropusze piany wyrzucane czterema potężnymi silnikami strumieniowymi. Wraz z szerokim kilwaterem prom pozostawia za sobą grzmot silników (co oni tu łowią???). Pędzimy pełną szybkością. Jeszcze do wylotu Cieśniny Gibraltarskiej towarzyszą nam mewy. Gdy wychylam się za burtę i patrzę w kierunku dziobu, twarz rozpłaszcza mi pęd powietrza, a okulary natychmiast zachlapane mam bryzgami rozcinanych fal.
Sygnał telefonu komórkowego informuje o nadejściu sms-a. Odczytałaś mój wczorajszy e-mail i teraz podsyłasz pomysły na skok na Czarny Ląd.
- Ależ masz wspaniałe wyczucie chwili! – Mówię sobie w duchu i odsyłam informację, że właśnie mijam Cieśninę. Nadchodzą kolejne wiadomości z masą uśmiechów i wykrzykników.

Atlantyk lśni srebrzyście w słońcu, a prom wykonuje łagodny skręt w lewo. Pod chmurami, w wilgotnym powietrzu widzę ciemne zarysy Afryki. Więc tak wygląda inny kontynent...
- Do widzenia Europo. Witaj Afryko!



Godzina rejsu przemknęła jak kilka minut. Pewna ręka wprowadza katamaran do portu i przybija do nabrzeża. Długie oczekiwania na odprawę, jeszcze parę kroków i stoję. Od lat marzyłem żeby stanąć na tym kontynencie. Jestem w Afryce! Ja, mój plecak i aparat fotograficzny. Co prawda pod nogami mam beton, ale już ten "czarny". Jeszcze przez chwilę waham się czy nie zerwać naklejki identyfikacyjnej z koszulki, ale jest już za późno. Przewodnik dojrzał mnie. Krótki kurs portowym autobusem, kolejna odprawa – bagażowa - i wsiadam do mini-busa. Tu małe zaskoczenie, bo cała dzisiejsza wycieczka składa się z kierowcy, przewodnika i mnie. Mam do dyspozycji cały bus.
Skoro jestem dziś jedynym turystą staram się nakłonić Sahiba żeby zrezygnował z oprowadzania po mieście, hotelach i pokazywania pomników. Kilka razy wyjaśniam, że interesują mnie dzikie zwierzęta i przyroda, a nie urbanistyka i historia. Wszystko na nic. Sahib jest bardziej uparty niż ja, albo tylko udaje, że nie rozumie. Dzikie zwierzęta to ustawione do zdjęć wielbłądy, a ptaki na plaży...
Na lewo nowoczesny hotel.
Tam bardzo znana plaża. Na prawo czyjś pomnik.
Teraz zatrzymamy się przy plaży. Idź i zrób zdjęcia – mówi przewodnik.
Pustej plaży? Po co? – Myślę rozzłoszczony.
Jeszcze przez jakiś czas jeździmy tu i tam, i co rusz wskazuję ręką nieznane mi ptaki albo rozlewiska ze stadami czapli, ślepowronów i... Gardło mnie boli z żalu, a pięści zaciskają ze złości, bo Sahib jakby nie słyszy moich próśb i opowiada historie kolejnych władców Maroka. A tu rzeka i dziesiątki ptaków. Tak blisko. Nie reagują na ludzi i ruch samochodów. Można by...
- Co za cholera! - Nawet nie myślę, jakie ujęcia mógłbym zrobić. Po prostu szkoda, wielka, cholerna szkoda.
Muszę się poddać "opiece" przewodnika i programowi wycieczki. Krążymy po mieście, aż w końcu bus parkuje i idę potulnie za przewodnikiem zwiedzać miasto. Jestem zły, ale mam jeszcze nadzieję, że po całej ceremonii oprowadzania, znajdzie się czas na powrót do ptaków nad rzeką.
Sahib przedstawia historię Maroka. Nazwa państwa pojawiła się na mapach morskich w XVI wieku, ale historia tego państwa sięga starożytności. Berberowie (od "barbaros" – dziki lud) byli pierwszymi osadnikami, którzy przybyli z Europy z V wieku p.n.e. Byli to Nomadowie żyjący z handlu wymiennego, a ich kolebką było miasto Tanger. Ale wróćmy do samych początków. Berberowie nazwę swą zawdzięczają Fenicjanom, którzy zasiedlili te tereny na 1000 lat przed narodzinami Chrystusa. Po panowaniu Kartagińczyków – potomków Fenicjan, Maroko zdobyli w 146 r p.n.e. Rzymianie i w miejscu obecnego Tangeru założyli miasto Tingis. Gdy ci odeszli w IV wieku p.n.e., ich miejsce zajęli Wandalowie, potem Bizantyjczycy, aż w VII wieku, po pierwszych wyprawach muzułmańskich, do Maroka przybyli chrześcijanie. Pierwszym królem Maroka dającym początek dynastii Idrysów był Irdis I w 786 r. Po Idrisach przyszli kolejno Almorawidzi (założyciele Marrakeszu w 1062 r), potem Almohadzi (pod ich panowaniem w 1162 r Maroko sięgało na wschód do Libii i na północ do hiszpańskiej Kastylii). Po długich wojnach i podbojach nadeszły czasy panowania Mulaja Ismaila, pierwszego sułtana. Od 1912 roku zaczyna się okres podbojów Maroka przez Hiszpanię (wybrzeże atlantyckie i północny zachód) i Francję. W 1923 r Francja, Anglia, Niemcy i Hiszpania utworzyły z Tangeru międzynarodową strefę wolnego handlu. W latach 1923-1959 Tanger był siedliskiem podejrzanych interesów i centrum obrotu brudnymi pieniędzmi. Dopiero w roku 1956 Maroko uzyskało niepodległość i na tronie zasiadł Muhammad V, ojciec Hasana II, obecnego króla.




Kończymy obchód nowoczesnej części miasta, pełnej wysokich, betonowo-szklanych hoteli i apartamentów i wkraczamy magiczną bramą w dzielnicę Kasbah. Od razu przypomina mi się utwór The Clash – "Rock The Casbah". Gliniane domy bielone, a częściej malowane na jaskrawe, żywe kolory. Uliczki są czasami ciasne, że z trudem mijają się dwie osoby. W jednej z nich, stojąc w poprzek, mierzę wzrokiem szerokość. Nawet rąk nie można tu wyprostować! Od ramion do ścian dzieli mnie niespełna półmetrowa przestrzeń. Domy po przeciwnych stronach ulic stają często tak blisko siebie, że pomiędzy ich górnymi częściami jest tylko kilkucentymetrowa szczelina. Mimo to niektóre mają tam okna. Stary Kasbah jest tylko w małej części skanalizowany, więc uliczkami płynie tu w zasadzie wszystko i trzeba uważać żeby w coś nie wdepnąć. Pełno kręcących się wszędzie zaniedbanych, bezdomnych kotów. Ciasne domy, małe drzwi, wąskie okna. Dzieci grające w piłkę na kilkunastometrowych przestrzeniach i biegające ze śmiechem. Jednak to, co mnie uderza, to tchnienie wieków. Nie da się przejść nie zauważając i nie wyczuwając tego. W wyobraźni widzę Maurów, Nomadów, początki chrześcijaństwa, wyprawy krzyżowe, karawany wielbłądów, tajemnicze i groźne postacie pustyni. Setki, tysiące lat. Kolebka kultur, często wyzysku i cierpienia, ale też złota, słodkich daktyli, sztuki, poezji i natchnienia.
Kręcimy się po zakamarkach i labiryntach uliczek. Mijamy maleńkie warsztaty rzemieślnicze, w których na miejscu, sprzedawane są rękodzieła. W bardziej ruchliwych miejscach stoją uliczni sprzedawcy z bransoletami, naszyjnikami, pierścieniami i kolczykami. Sklepiki z owocami, szewcy, kiczowate pamiątki, wyroby z kamienia i drewna. W wielu takich miejscach wiszą na ścianach zdjęcia lub reprodukcje z podobizną panującego króla. Na każdym kroku Sahib pozdrawia kogoś i rozmawia z nich przez chwilę. Pozdrowienia płyną również w moją stronę. Odpowiadam ukłonem i dziękuję przykładając dłoń do piersi.
Wchodzimy w maleńkie drzwi jednego z domów. W przedsionku wita nas człowiek, którego Sahib przedstawia jako kierownika sklepu. Mój przewodnik siada na boku, ja tymczasem podążam za sprzedawcą. Niespodziewanie przestrzeń za drzwiami rozciąga się jakby była z gumy. Z ciasnych i wąskich uliczek wkraczam w ogromne pokoje pełne różnorakich towarów, gdzie panuje przyjemny chłód. Jedna komnata przechodzi w drugą. To piętro poświęcone jest wyrobom z gliny, ceramiki, witrażom, tkaninom i ubraniom. Kolejne to drewniane dzbany, skrzynie, lampy, bębny i sam nie wiem, co jeszcze. Wszystko w przeogromnych ilościach i wzorach. Wchodzimy na drugie piętro. Tu znajdują się wszelkie przedmioty wykonane z metalu. Broń biała, naszyjniki, szkatułki, metalowe ramy luster i obrazów. W szklanych gablotach wystawiona jest srebrna i złota biżuteria. Piętro wyżej to kraina dywanów - żartujemy, że magicznych, latających – chodników, narzut i kilimów. Każda kondygnacja składa się z 4 lub 5 komnat. Zastanawiam się, jakim cudem i gdzie budowniczowie pomieścili tak wielką ilość przestrzeni. Sprzedawca co kilka metrów pokazuje i zachwala różne przedmioty. Wszystko to ręczna robota. Widać w każdym szczególe dbałość, mistrzostwo i misterność wykonania. Drewno pachnie niesamowitymi, egzotycznymi zapachami, a wokół unoszą się aromaty kadzidełek. Sprzedawca namawia do zakupu pięknej, drewnianej szkatułki. Specjalnie dla mnie obniża cenę do 40 euro. Wiem, że to tylko wybieg z jego strony, jednak zanim zdołam zrezygnować z negocjacji kręcąc głową, cena spada jeszcze niżej. Cóż z tego? Wstyd mi wyjawić, że jestem biednym turystą. Sprzedawca pyta, ile jestem w stanie ofiarować za szkatułkę. Jest tak piękna i byłaby dla niej wspaniałym prezentem. Nie daję dłużej rady i wyciągam z kieszeni jedynie kilkadziesiąt euro-centów. Reszta została w busie. Mój rozmówca jest mocno strapiony i zaskoczony. Czuję jak płonę ze wstydu. Ale to nie koniec. Sprzedawca musi się wytłumaczyć kierownikowi, a ten właścicielowi sklepu, dlaczego nie może niczego sprzedać. Że nie jest złym pracownikiem. Niczego nie musi już mówić. Jego smutek i zawód aż godzi we mnie. Moje upokorzenie sięga zenitu, kiedy oboje stajemy przed właścicielem. Czuję się jakbym zrobił coś bardzo złego. Mimo to warto było, bo nie zobaczyłbym i nie dotknął tylu arcydzieł ludzkiej ręki. Tylu wzorów i takiego bogactwa sztuki rzemieślniczej, a przecież wiele ich form pozostało niezmienionych przez wieki. To tak jakbym przeniósł się w czasie. W tamte epoki. Ruszamy do wyjścia. U drzwi czeka na mnie Sahib. Dopiero na uliczce proszę go, aby nie wprowadzał mnie więcej do żadnych sklepów. Przed oczami mam jeszcze zawiedzioną twarz sprzedawcy. Nie daje mi to spokoju.
Wychodzimy na punkt widokowy. Prawdopodobnie najstarszą część Tangeru, z zamkiem i starym murem obronnym. Opodal, na placu, jakiś Nomad pokazuje sztuczki. Ze skrzynki stojącej na słońcu wyciąga zaspane, niewielkie węże. Gady są zniechęcone i wiszą jak sznurówki w jego rękach. Zaklinacz zachwala je i wywołuje ogólne komentarze pośród grupki turystów, gdy całuje pyszczki węży. Nie znam tego gatunku, ale sądząc po kształcie głów i szczęk, nie są one jadowite. Są za to bardzo osowiałe.
Przechodzę przez bramę starego muru i staję na skarpie nad Oceanem. Tam, na lewo, rozciąga się Atlantyk, aż do Kapsztadu i Przylądka Dobrej Nadziei, a potem jeszcze dalej – do Antarktydy. Opływa zachodni brzeg Afryki stygnącym już prądem Zatokowym, a od południa zimnym, Benguelskim. Za "rogiem" jest Wybrzeże Kości Słoniowej i Zatoka Gwinejska, a poniżej Równika, tuż nad Zwrotnikiem Koziorożca, Wybrzeże Szkieletowe. W sumie nie tak daleko. Patrząc w prawo: europejska Portugalia, potem Biskaje, Irlandia, Wyspy Owcze, piękna Islandia i Grenlandia. Trochę ukośnie na południowy-zachód Kanary - przystanek w drodze, a na wprost obie Ameryki. Za plecami Sahara.
Sahib prowadzi teraz nieco niżej. Dochodzimy do niewielkiego tarasu, z którego widać port. Wreszcie trafiam na dzikie zwierzę. To maleńki gekon, niemal niewidoczny na kamiennych płytach. Ma może 10 centymetrów długości. Klękam przy nim. Ani drgnie. Z aparatem i twarzą tuż przy ziemi staram się ustawić kadr i ostrość. I nagle baterie odmawiają posłuszeństwa. Są zupełnie rozładowane. Koniec zdjęć. Zapasowe zostały w plecaku. Delikatnie wprowadzam jaszczurkę na dłoń, odnoszę ją w bezpieczne miejsce i ruszam dalej za przewodnikiem. Docieramy do malowniczo położonej zabytkowej kawiarni. Tu kręcono sceny do filmów "Casablanca" i "Poszukiwacze zaginionej arki". Na ścianach wiszą plakaty. Niektóre pomieszczenia są szczególnie wyeksponowane. Tu siedział Humphrey Bogart, a tam kręcono Harrisona Forda. Kilka przedmiotów, rekwizytów z epoki tamtych filmów. Jednak nie to jest najważniejsze w tym miejscu. Dużych rozmiarów kawiarnia ozdobiona jest koronkowymi rzeźbieniami i mozaikami. Sufity, ściany, podłogi, portale, a nawet filary. Precyzja w szczegółach, wymyślne wzory, niecodzienna dokładność i fantazyjne wykonanie. Materiałem jest kamień i drewno. Boję się go dotykać w obawie, że przypadkiem zniszczę tę delikatność. Spędzam tu długie chwile sycąc oczy wzorami i barwami.
Zaraz obok jest sklepik z przepychem ręcznie robionych pamiątek i naturalnych klejnotów. Róże pustyni, kamienne jajka,... Kupuję kilka pocztówek z myślą o wysłaniu ich do najbliższych.



Jeszcze raz rzut okiem na panoramę Tangeru i schodzimy w wąskie uliczki. Sahib znajduje małą restaurację, w której mam wykupiony lunch. Zostawia mnie, a sam idzie na odpoczynek. Posiłek składa się z oliwek z pieczywem na przystawkę, rosołu oraz miski z kuskusem, warzywami i kawałkiem mięsa. Mam nadzieję, że mięso nie pochodzi od jednego z bezdomnych kotów. Na deser wypijam tradycyjny napój – bardzo gorącą herbatę miętową z dużą ilością cukru. Kiść mięty jest bardzo świeża, chyba dopiero co zerwana. Syty czekam przed restauracją na Sahiba obserwując zabawę dzieci na ulicy. Potem nieśpiesznie wracamy krętymi uliczkami do autobusu. Po drodze zaglądam do meczetu, ale nie wchodzę do środka. Podłogi i schody są wypełnione modlącymi się. Z wież dobiegają śpiewne cytaty Koranu. Pora modłów.
Już wiem, że nie będzie czasu na powrót nad rzekę i fotografowanie ptaków. Do promu pozostało trochę ponad godzinę. Bus wiezie mnie do portu. Pod szczelną opieką Sahiba trafiam do odprawy paszportowej i pospiesznie przechodzimy do bramki bagażowej. Rozstaję się z przewodnikiem, dostaję jeszcze jakieś wyjaśnienia i plecak przejeżdża przez urządzenie prześwietlające. Kontrolerzy nawet nie patrzą na monitor, tak zajęci są rozmową. Uśmiecham się w myśli, że mógłbym wywieźć cały wór marihuany, haszyszu lub broni i chyba nikt by nie zwrócił na to uwagi. Sadowię się w poczekalni i oglądam przez okno ruch statków i samochodów w porcie. Po około pół godziny terminal zaczyna przyjmować odpływających pasażerów. Gdy wchodzę na pokład promu, wita mnie uśmiech już znajomej stewardesy. Zostawiam plecak na fotelu i wychodzę na pokład widokowy. Chcę jak najdłużej patrzyć na oddalający się czarny ląd. Resztę rejsu spędzam na otwartym powietrzu.
Do widzenia Afryko! Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo.
Dzień o tej porze roku jest krótki i dlatego słońce wskazuje nadciągający wieczór, kiedy sadowię się w poczekalni dworca promowego w Algeciras. Akumulatorki do aparatu już ładują się, gdy zaczynam pisać kolejny list. Potem krótki przegląd bagażu, porządki i trochę higieny. Jakiś czas ślęczę nad mapą i spisuję główniejsze miasta na powrotną trasę. Czas przyspiesza i pora przenieść się do dolnej poczekalni. Akumulatorki już naładowane, zbieram bagaż i po chwili rozściełam karimatę, śpiwór i zalegam na podłodze, nie oglądając się na krążących wokół podróżnych. Tym razem jest komfortowo ciepło i tej nocy łapię więcej snu. Jutro chcę możliwie jak najwcześniej dotrzeć na Gibraltar. Muszę wstać wcześnie.

Dzień ósmy


Dzień ósmy
Dzień nieśmiało budzi się błękitami, gdy idę w stronę dworca autobusowego. Gdzieś obok hotelu Octavio. Człowiek w kasie informuje, że bilety kosztują niecałe 2 euro, a sprzedaje je kierowca. Autobus linii numer 1, do La Línea de la Concepción. To miasto graniczące z Gibraltarem.
Około godziny 9 jestem na miejscu. Rozmawiam z kierowcą jak dojść do przejścia granicznego. To niedaleko. Krótki marsz pustymi ulicami. Jest sobota i większość La Línea jeszcze śpi, albo przygotowuje śniadania. Przechodzę przez dwupasmową ulicę i kilkanaście metrów dalej podaję paszport brytyjskiemu celnikowi. Zwykła formalność. Żadnych stempli. Wychodząc z posterunku oglądam czarno-białe fotografie przedstawiające historię tego zakątka Europy.



Dotarłem na Gibraltar! Jakoś to do mnie nie dociera jeszcze. Jestem w miejscu, gdzie występują jedyne dziko żyjące małpy Europy – magoty – i specjalnie tu po to przyjechałem. Prawdopodobnie to było również ostatnie schronienie neandertalczyków, gdy kilkadziesiąt tysięcy lat temu, między innymi i Europę opanował homo sapiens.
Mam już dosyć smaku wody z kranu, z Algeciras i pragnę kupić w automacie butelkę mineralnej. Na przeszkodzie stają jednak napisy na maszynie, które informują, że urządzenie przyjmuje tylko funty gibraltarskie. Moje euro jest mało przydatne. Inna waluta i inny język (na szczęście ruch samochodowy jest prawostronny). Przechodząca obok kobieta zauważa moje zakłopotanie i za chwilę dostaję oszronioną butelkę czyściutkiej i smacznej wody. Nie wiem jak mogę dziękować, ale nie chcę zapeszyć ofiarodawczyni. Dziękuję uprzejmie i wychodzę na biegnący w poprzek półwyspu pas startowy dla samolotów, który oddziela przejście graniczne od miasta. Po prawej spostrzegam wzmocniony kamieniami brzeg Zatoki, a nad nim krążące mewy. Kieruję się w jego kierunku idąc wzdłuż lotniska. Po kilku krokach słyszę za sobą czyjś głos:
Mister! Hallo, mister!!!
Za mną biegnie człowiek w wojskowym mundurze. Krótko uświadamia, że tędy nie wolno chodzić. Przejście przez pas lotniska dozwolony jest tylko w poprzek, pomiędzy wymalowanymi liniami. Wracam grzecznie na wydzielone przejście. Przede mną ostrzy się w chmurach szczyt skały półwyspu powstałego 50-kilka milionów lat temu, kiedy Afryka zderzyła się z Europą. Sięgam ręką po aparat i z kieszeni wylatuje kartka z wczoraj spisanym planem drogi powrotnej do Polski. Wiatr pędzi notatkę po lotnisku, a ja gonię ją objuczony plecakiem. Co kilkanaście metrów już prawie ją dopadam, ale wiatr jest szybszy ode mnie. Kilkadziesiąt metrów dalej rezygnuję z pościgu.



Dochodzę do miasta. Staram się domyślić którędy iść, aby znaleźć miejsce z małpami. W sumie nie wiadomo dokładnie skąd magoty, nazywane też małpami berberyjskimi, wzięły się w Europie. Jedna z teorii mówi, że przywiózł je około 711 r berberyjski wódz Tarik, jako maskotki dla swojej świty.
Trafiam na poglądową mapkę półwyspu. Mam zamiar dotrzeć do rezerwatu, choćby miało to zająć dzień marszu. Wchodzę w główną ulicę. Mijam Bramę Wodną, a za nią kolorowy ryneczek ze stolikami i zabytkową armatą. Potem małe uliczki pełne sklepików. Przypadkowo napotkanego, starszego człowieka pytam o drogę. Ten, widząc mój plecak, radzi wziąć taksówkę, bo wędrówka zajmie mi bardzo dużo czasu.
Taksówkę? Nie, plecak nie stanowi problemu, a czasu mam sporo. – Dziękuję i ruszam we wskazanym kierunku.
Przechodząc obok sklepiku ze starymi zdjęciami, moją uwagę przyciąga seria fotografii ze ślubu Yoko Ono i John"a Lennon"a. Pobrali się właśnie tutaj. Wchodzę do środka i oglądam czarno-białe zdjęcia oblepiające wszystkie ściany, regały i gabloty. Zagaduję sprzedawcę o drogę do małp. On potwierdza opinię przechodnia. Daleka droga i wielki plecak. Do rozmowy włącza się mężczyzna, który również zaciekawiony jest zawartością sklepu. Ponad czterdziestoletni blondyn, w starym swetrze, dżinsach i czapce z daszkiem.
Idź do informacji turystycznej. Tam dostaniesz więcej wiadomości. Możesz poprosić o mapkę i może będziesz mógł zostawić na przechowanie bagaż.
A jak tam trafić?
Najbliższy punkt informacji jest tuż za rogiem, ale nie wiem czy dziś będzie czynny.
Tak, jak przewidywał sprzedawca, punkt informacyjny jest nieczynny. Zdaje się, że po drodze widziałem jeszcze jeden i był otwarty. Wracam na rynek. Wtem mija mnie mężczyzna ze sklepiku ze zdjęciami.
Cześć, jestem Mark. Jeśli chcesz mogę cię zaprowadzić.
Dziękuję, z przyjemnością!
Mark jest tu od ponad dwóch tygodni. Pochodzi z Australii. Przeczytał już wszystko, co zdołał znaleźć w tutejszej bibliotece na temat historii Gibraltaru. Obszedł go dokładnie i zwiedził, co się dało. Teraz ma sporo czasu, z którym nie wie co zrobić i chętnie mi pomoże.
Pójdziemy do informacji. Tam postaramy się o mapkę i zobaczymy, czy będziesz mógł zostawić plecak.
To byłoby świetnie, bo czuję się jakbym nosił... słonia na plecach.
Gdyby okazało się, że nie zechcą przechować, twego hmmm... słonia, to może chciałbyś go zostawić w moim samochodzie? Stoi niedaleko, na parkingu, mieszkam w min. Będzie lżej chodzić po skałach.
O.K., fajnie. Jeśli nie będzie przeszkadzać, to chętnie skorzystam.
Wracamy szybkim krokiem na rynek. Chciałbym jak najszybciej znaleźć się na skałach, u góry. Rozmawiamy kto kim jest, skąd pochodzimy i co porabiamy. W punkcie turystycznym czekamy w kolejce. Zrzucam plecak, siadamy przy stoliku, a Mark rysuje na mapce, gdzie znajdę bezpłatne wejście na ścieżkę, prowadząca do rezerwatu. Zaznacza też parking i na nim jego auto. Wypytuję o magoty. Czy jest ich wiele, czy trudno na nie natrafić i gdzie? Mark wyjaśnia, co i jak. Opowiada także o tutejszych grotach i jaskiniach. Z początku niezbyt ufny, szybko przekonuję się do Australijczyka. Jego wypowiedzi są jasne, czyste i konkretne, a sposób bycia przyjazny. Widać, że Mark nie miał od dłuższego czasu z kim pogadać. Teraz jakby nadrabia zaległości. Nadchodzi nasza kolej, ale kobieta z obsługi z przykrością odmawia przyjęcia mojego słonia. Trudno. Postanawiam obejrzeć samochód Marka i tam zdecydować, co zrobię z bagażem.



Parking jest jednym z wielu położonych na zachodnim brzegu półwyspu. Ten jest chyba największy. Wiele samochodów. Auto Marka to stary Renault Espace przerobiony na mieszkanie z kierownicą po prawej stronie. Kuchenka, łóżko, całe mnóstwo najbardziej potrzebnych rzeczy i dosłownie biblioteka książek. Wygląda na to, że mogę ze spokojną głową zostawić u niego plecak. Szybko wyciągam aparat, statyw i obiektywy, a do środka wrzucam kurtkę. Słońce jest coraz wyżej i martwię się, jakie światło spotkam na górze. Czy nie będzie zbyt ostre?
Mark, ja będę chciał zrobić zdjęcia zachodu słońca, ale, do której godziny mogę cię niepokoić? Czy 7 lub 8 wieczorem, nie będzie za późno?
Nie ma problemu. Przejdę się też po okolicy, coś zjem, a wieczorem będę tu, na miejscu. Chcę jeszcze poczytać. Udanych ujęć i do zobaczenia wieczorem.
Z lekkim niepokojem oddalam się od samochodu, ale gnany chęcią zobaczenia zwierząt wychodzę z parkingu, w kierunku szlaku. Kilka stromych, wąskich uliczek, zakrętów i jestem u wejścia. Z przejęcia zapomniałem zabrać zapasowych akumulatorków do aparatu i czegoś do jedzenia. Butelka wody i torebka cuksów, to wszystko.
Szlak zaczyna się długimi schodami. Przyglądając się pod odpowiednim kątem, widać namalowaną na nich flagę Wielkiej Brytanii. Chodnik pośród kamienic i posiadłości wnet kończy się przechodząc w kamienistą ścieżkę. Dalej wychodzę na asfaltową drogę. Wije się wokół skał i umożliwia dojazd do domków położonych wyżej, a także do punktów widokowych na szczytach. Podążam na wyczucie, byle do góry. Zatrzymuję się na jakiś czas przy przyczółku artyleryjskim "Devil"s cap". Dwa potężne działa z 1902 roku, ukryte w betonowym bunkrze, wyglądają na Zatokę Gibraltarską. Wieszam się na lufie i zaglądam do wewnątrz. Mają już gwint prowadzący pociski, ale jeszcze prosty, nie spiralny. Od strony zamka działa, lufy zaczopowano drewnianymi kołkami. Trudno wyobrazić sobie, jak tak niezwykłe miejsce można było przekształcić w obiekt militarny.
Asfaltowa serpentyna wiedzie w miejsce, nad którym przebiega kolejka linowa. Małp wciąż nie ma. Podziwiam stąd port, kolor morza i przezroczystość wody. Niedaleko rośnie drzewo (później zidentyfikowany jako jeden z gatunków eukaliptusów), ma ciekawe kwiaty i owoce. Kolejne egzemplarze do kolekcji, jaką zbieram dla kumpla, pasjonata i hodowcy roślin. Jego ogród w Szczecinie kryje niejedną rzadkość. Czekam aż wagonik kolejki będzie przejeżdżać nad drogą. Pode mną latają mewy białogłowe, a z zarośli dochodzą śpiewy rudzików. Na magoty chyba jeszcze za nisko, może spotkam je wyżej. Nadjeżdża wagonik. Łapię go w kadrze i kątem oka widzę jakieś brązowe, futrzaste zwierzę siedzące na murku okalającym drogę.
- No nie! To stary magot! – Siedzi jakieś 20 metrów ode mnie spoglądając na zatokę. Drżącymi rękami wyjmuję lustrzankę, zakładam obiektyw i montuję do statywu.
- Żeby tylko nie uciekł. – Myślę zwijając się jak w ukropie. Małpa zeskakuje z murku i powoli... podchodzi w moim kierunku! Nie jestem w stanie teraz myśleć nad poprawnością kadru. Po prostu rozgrzewam migawkę. Stary samiec ma "twarz" w bliznach. Zapewne pamiątki z lat, gdy był młodszy i prowadził "zażarte dyskusje" z innymi samcami w stadzie. Podchodzi tak blisko, że aparat nie jest już w stanie nastawić ostrości. Co chwila obrzuca mnie krótkim, czujnym spojrzeniem. Chwytam statyw, przechodzę spokojnie kilkadziesiąt metrów wyżej i powtarzam serię zdjęć. Magot znowu mnie mija i znów przenoszę się dalej. Taki cykl powtarza się kilka razy. Aparat jest już trochę rozgrzany, a ręce spokojne. Wybieram ciekawsze ujęcia i lepsze światło. W pogoni za zwierzęciem docieram na mały plac. Do samca wkrótce dołącza młoda samica z potomkiem. Mama-małpa wynajduje smakowite rośliny, a maluch ją naśladuje. Odkładam na chwilę aparat i przyglądam się całej trójce. Samica niby nie zwraca uwagi na malucha, ale to tylko pozory. Daje mu pole do uczenia się samodzielności. Młody magot wynajduje te same rośliny, które wybiera jego mama, ale sam stwierdza, co jest smaczne i co nadaje się do zjedzenia.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wiele tu jest cech, które my – ludzie wynieśliśmy od naszych przodków. Spojrzenia małp niosą znacznie więcej ekspresji i uczuć niż spojrzenia, na przykład psa, sarny albo jelenia. Przecież w końcu gdzieś, kiedyś nasze drogi się rozeszły. Teraz wy macie ciepłe futro i smaczne roślinki, a ja ochrony przed zimnem tylko gdzieniegdzie, a do jedzenia... cukierki.
Maluch podchodzi do mamy i wtula się w nią bezpiecznie. Ona ogarnia go ramionami, przegląda jego futerko dokładnie i łuska z pasożytów. Ileż czułości i miłości! Nawet nie śniłem o takich ujęciach. Światło jest miękkie mimo wysokiego słońca. Wszystko idzie świetnie i mam apetyt na więcej. Daję spokój trójce małpek, idę dalej.
Nie pamiętam, od kiedy mam niechęć do chodzenia popularnymi i wydeptanymi szlakami. Wydaje mi się, że człapiąc asfaltem nie idę swoją drogą. Rozglądam się za zapomnianymi lub zwierzęcymi ścieżkami. Chyba coś znalazłem. Ta kamienista, zarośnięta nitka będzie teraz moja. Pnie się znacznie bardziej stromo i wąsko, ale za to ciekawiej. Zza krzaków i kamyków wyskakują kwiaty i kaktusy. Częściej i bliżej niż przy asfalcie odzywają się ptaki. Co pewien czas, ze środka rozgrzanej słońcem ścieżki, umyka jak strzała jaszczurka. Ścieżka robi zwrot o prawie 180 stopni i robi się bardzo wąska. Z jednej strony rozrośnięte krzaki, a z drugiej, stromizna skały. Tam, gdzie jest trochę prześwitu, widzę na ziemi wydeptane ścieżki. Z pewnością nie ludzką stopą. Tylko czekać, aż zobaczę kolejnego magota. Krzaki zarastają coraz szczelniej moją dróżkę. Daję w nie nura i staram się rozchylić na boki łokciami. Brnę i brnę, i zastanawiam się, jak skończę tę dreptaninę.
Niespodziewanie zarośla rzedną i przede mną rozpościera się szeroka półka na zboczu skały. Wyścieła ją kożuch koniczyny. Zieloność aż tryska, kłuje w oczy. Przeciwległy koniec półki przecina wiekowy, kamienny mur, biegnący od miasta na szczyt. Za murem przepaść z dnem w karłowatych drzewkach i krzakach. Tu odsapnę chwilę. Oglądam schody. Są właściwie częścią muru i tylko, co jakiś czas, zabezpieczone metalową barierką. Mur jest popękany, z odpryskami po pociskach, w których zagnieździły się krzaki.
Intuicja dobrze mnie wiodła. Przy niedalekim krzaku, na murze, siedzi małpa. Zamyślona i smutna. Chyba mnie jeszcze nie spostrzegła. Chcę zejść do niej bliżej. Małpka opiera pyszczek o gałęzie krzaka, zapatrzona w dal, na Morze Śródziemne. Jestem na tyle blisko, żeby zrobić serie portretów. Spogląda na mnie spokojnie, bardzo smutno, niemal depresyjnie. Czyżby spotkała ją jakaś tragedia? Mam chęć ją pogłaskać i pocieszyć. Schodzę jeszcze kilka stopni i mijam wypowiadając słowa otuchy. Choć mnie nie rozumie, mam nadzieję, że intonacją słów wyczuje moje współczucie. Gdy robię następne zdjęcia małpa trochę się ożywia. Może potrzebowała jedynie czyjegoś towarzystwa. Zmienia pozycję, przeciąga się. Wtem widzę niesamowity temat na zdjęcie. Magot łapie się łapą na stopę. Niby normalny i zupełnie zwyczajny gest, jednak obiektyw wyłapuje coś, czego nie widać gołym okiem. Zwykły gest, a jednak... Trochę poniżej, na murze dostrzegam inną małpę. Śpi na dobre w pełnym słońcu. Jakby na sygnał budzi się i ziewa przeciągle, wkładając jednocześnie do pyszczka garść liści. Żuje, ale ziewanie nie daje jej spokoju. Wygląda to przekomicznie. Tłumię śmiech naciskając spust aparatu. Po chwili moją uwagę przyciągają wrzaski i łomot metalowych barierek o kilkadziesiąt metrów powyżej miejsca gdzie stoję. Jakiś rwetest wśród stada. Stada, bo spostrzegam już dwa, trzy i w końcu cztery magoty. Jeden goni drugiego. Uciekające zwierzę przechodzi obok mnie po schodach. Mijamy się o kilka centymetrów. Wydaje się zawstydzone, może zrobiło coś niestosownego. Patrzy na mnie co kilka kroków, jakby upewniało się, czy nic mu nie grozi z mojej strony. Wracam na półkę. Być może złapię jakąś akcję albo walkę. Hałasujący jeszcze samiec jest naprawdę duży. Pohukuje groźnie i szczerzy kły. Przechodząc obok spuszczam wzrok. Lepiej nie patrzyć w oczy rozłoszczonemu zwierzęciu. Może to odczytać jako agresję. Sytuacja się uspokaja. Siadam z boku, na koniczynie i przyglądam się małpom. Nie wiem dlaczego, ale zewsząd zaczynają schodzić się coraz to nowe osobniki. Po pół godzinie jest już kilkanaście sztuk. Przechadzam się pomiędzy nimi. Zrywam garść koniczyny i kładę ją obok jednego, siedzącego na murze. Nie wyraża zainteresowania. Odchodzę kilka kroków i spoglądam za siebie.
- Ciekawe czy przyjmie? A jednak! – małpka właśnie pałaszuje garść mojej koniczyny. No to chyba mam kumpla, a może kumpelkę?



Coraz więcej magotów gromadzi się na półce. Pojawia się matka z małym. Dołącza do nich starsza samica. Maluch zaczepia starszą i po chwili cała trójka fika koziołki, przedrzeźnia się, pociąga za kończyny, pohukuje i popiskuje. Zabawa na całego! Wszystko dzieje się zaledwie kilka metrów ode mnie. Do zabawy dołącza samiec, ale jego zamiary są nieco inne. Starsza małpa odsuwa się na bok i w końcu odchodzi. Młodsza samica i samiec rozpoczynają, zaobserwowany już poprzednio rytuał. Samica wypina się a samiec obwąchuje jej narząd rodny. Jeśli samica pachnie odpowiednio samiec daje jej znak głośnym mlaskaniem i cmokaniem. Potem oba osobniki przystępują do zabawy, zgoła innej niż ta przed momentem. Przyjemności nie trwają jednak długo – przerywa je swoją obecnością duży samiec, jak sądzę przywódca stada. Porządek musi być!
Cały czas siedzę opodal, a magoty krążą wokół. Mam je przed sobą, przechodzą za plecami lub obok. Skubią koniczynę, trawę, siedzą, łuskają sierść, wymieniają spojrzenia. Pełno tu gestów i mimiki, których nie nadążam notować w myślach. Tak ulotne, krótkie i subtelne. Zdawkowe spojrzenia, wydymanie i rozciąganie warg, pokazywanie zębów i pomrukiwanie. Chciałbym tu zostać dłużej i studiować ich zachowanie.
Z całego stada najbardziej ruchliwy jest młody. Jak to dziecko, ludzkie czy zwierzęce, ciekawe jest wszystkiego. Dotknąć, spróbować, sprawdzić. Teraz jego uwagę przyciągnął mój polar wiszący na słupku. Ciągnie go i zaraz zrzuci na ziemię. Na drugim słupku zostawiłem futerał od aparatu z kartami pamięci i filtrami, a obok stoi statyw. Podchodzę do młodego z matką i delikatnie acz stanowczo uwalniam kurtkę. Lepiej będzie jak zarzucę ją na plecy i zbiorę manele w jedno, bardziej bezpieczne miejsce. Sprawdzam kieszenie i przypomina mi się o cukierkach. Żołądek od dawna mam pusty, więc pora go czymś zająć. Foliowa torebka ze słodkościami szeleści w kieszeni. Na słupku, na wprost mnie siedzi małpa.
Czy ktoś mierzył kiedyś długość małpich łap? Czy z badań wynikło, że są one nieprzewidywalnie długie?
Nie mogąc dogrzebać się cuksów w kieszeni wyciągam je. Jakże ułomne jest ludzkie oko! Nie nadąża rejestrować błyskawicznego ruchu ofutrzonej łapy i wtem torebka ze słodkościami znajduje się w dwóch dłoniach. Mojej i małpiej. Patrzę zaskoczony na magota, a on równie zdziwiony spogląda na mnie. Szeroko otwarte oczka jakby zdawały się mówić:
No co? Przecież te cukierki są dla mnie, czyżby nie? Czyż nie przyniosłeś ich i nie wciągnąłeś po to, aby mi je dać? Dlaczego trzymasz je tak kurczowo? Puść torebkę! Puszczaj, one są moje!!!
Ciekawe jak zdziwiona, ludzka twarz odczytywana jest w zwierzęcym rozumie? Ja ciągnę, on ciągnie. On siedzi zdziwiony, dlaczego nie puszczam. Ja stoję zaskoczony skąd wzięła się jego łapa. Torebka nadrywa się. Sięgam drugą ręką (jak dobrze, że miałem ją w pobliżu i wolną) do zaciśniętych palców makaka. Odginam je powoli i spokojnie. Silna dłoń!
To nie jest dla małpek. Cukierki nie są dobre dla ciebie. Są niezdrowe.
Chowając nieodpowiednie dla małp jedzenie postanawiam być bardziej czujny. Żołądek musi poczekać. Zajmę się nim później. Tymczasem zebrawszy blisko siebie manele siadam na koniczynie i ponownie przyglądam się zachowaniu zwierząt. Zaskoczony magot wciąż siedzi na pobliskim słupku patrząc na mnie jakby z niedowierzaniem. Mam nadzieję, że nie upomni się o "dary", bo siedzę pod min, jakiś niecały metr od słupka. Mija kilka minut zanim schodzi na ziemię, ale nie przestaje mnie obserwować. A nuż nadarzy się okazja przechwycić szeleszczącą torebkę.
Sytuacja wraca do normy. Posuwa się nawet dalej, do stopnia, o którym mogłem tylko marzyć kiedy, jako srajtek, znikałem na podmokłych łąkach (pamiętam falujący pode mną kożuch murawy, a każdy krok rozchodził się kręgami po jego powierzchni) lub trzcinowiskach po to, aby poznać, potem uczyć się, a w końcu zrozumieć czym oddycha, jak żyje to, co mnie otacza. Oto jedna z małp siada bardzo blisko mnie. Zwrócona bokiem, jedną łapą zrywa kiście koniczyny i wkłada do pyszczka, a drugą łapę... kładzie na mojej nodze. Zamieram w bezruchu, aby jej nie spłoszyć. Może to przypadek? Może nieświadomy gest? Nie mogę oprzeć się chęci pogłaskania jej. Przyjmuje to naturalnie, prawie nie zwracając na mnie uwagi. Dotykam jej głowy i pleców. Miękkie, puszyste futerko. Magot po prostu siedzi, opiera się o mnie łapą i zajada koniczynę. Może to ten kumpel z murka? Pryska bańka – granica między mną a nimi.



Mam jeszcze trochę drogi do ostatniego szczytu półwyspu i zamierzam zdążyć tam przed zachodem. Dochodzę kamiennymi schodami na grań. Potem do kawiarenki na środkowym szczycie. Kawiarenka pierwotnie była punktem obserwacyjnym, dającym kontrolę nad statkami przepływającymi przez Cieśninę. Szybko jednak zrezygnowano z tego pomysłu. Punkt zbyt często oblekały mgły i chmury.
Tu też są małpy, są też turyści i samochody. Na tarasie widokowym spotykam trójkę Polaków. Od jakiegoś czasu są w Madrycie, na szkoleniu i korzystając z dni wolnych przyjechali zwiedzić Gibraltar.



Do skrajnego, najbardziej na południe wysuniętego szczytu idzie się granią. Po lewej, grań kończy się prawie pionową, sięgającą 426 m n.p.m. ścianą, a po prawej stromym, porośniętym zboczem zbiegającym do miasta. Wąskie, wyszczerbione schodki wykute w kamieniu i mocno zarośnięte krzakami wiodą do kolejnego, byłego obiektu wojskowego. Tu na górze, w kilku pomieszczeniach było więzienie obsadzone garstką żołnierzy. Drewniane podłogi, otwory okienne już bez krat, na ścianach graffiti, grube stropy i ściany. Aż trudno uwierzyć, że w tak surowych i ciasnych warunkach więziono ludzi. Tylko, kto był tu więźniem – strażnicy, czy skazańcy?
Ścieżka obniża się przechodząc z kamiennej w gruntową. Potem wspina dając ostatnie już podejście do szczytu. Cóż mogłem tam znaleźć? Zamknięta stalowa brama, ogrodzenia, mury, zasieki z drutu kolczastego, radary i anteny, zabytkowe działa (chyba największe na półwyspie) skierowane w stronę Afryki. Znajduję ścieżkę z tabliczką ostrzegającą, że wchodzę na własne ryzyko. Dwustuletni szlak jest w bardzo złym stanie. Dociera do grani i spada po jej drugiej stronie, wzdłuż pionowej ściany. Kończy się obmywaną turkusowymi wodami plażą i, z tej wysokości, hotelikami i knajpkami dla mrówek. Tu, na górze poczekam na zachód. Jestem sam, w dole widać statki transportowe. Statki dla mrówek. Bryza marszcząca taflę wody sprawia, że Morze skrzy się srebrem. Niebo powoli ciemnieje i nadciągają chmury. Anteny i drut kolczasty zdają się rozpruwać obłoki, z którym za chwilę lunie deszcz. Mewy białogłowe szukają miejsca na nocleg. Lądują niedaleko, ale kiedy celuję w nie obiektywem zrywają się z krzykiem i odlatują. Wiatr uspokaja się. Słońce nabiera czerwonego koloru i od czasu do czasu pobłyskuje przez chmury.



Za plecami mam około 30 kilometrów do Afryki. W mglistym powietrzu widać jej wybrzeże. Pięćdziesiąt pięć milionów lat temu, podczas do dziś trwającej wędrówki kontynentów, gdy Afryka dobiła do Europy, wylot obecnego Morza Śródziemnego został zamknięty i oddzielony od wód Atlantyku. Minęło około 1000 lat nim Morze wyschło. Dno basenu coraz głębiej rzeźbiły wpływające doń rzeki, a delta Rodanu – obecnie okolice Marsylii – wyglądała jak Wielki Kanion w Ameryce Północnej. Po pewnym czasie, przez skalną tamę pomiędzy Oceanem a dnem Morza, zaczęła się sączyć maleńka strużka wody. Fale i sztormy stopniowo poszerzały strużkę, która nabrała rozmiarów rzeki. Od tego momentu przełamywanie tamy nabrało tempa lawiny. W basen Morza chlusnęły wody 1000 razy większe od wód dzisiejszej Niagary. Przez około 100 lat słuchać tu było jedynie grzmot, szerokiego na kilkadziesiąt kilometrów wodospadu, aż Śródziemne napełniło się.

Słońce zaszło już za ląd i temperatura gwałtownie spada. Dosyć zdjęć, czas zbierać się na dół. Spiesznym krokiem docieram do muru. To chyba najkrótsza droga do miasta. Przeskakuję barierkę z tabliczką "Nie przechodzić - niebezpieczeństwo" i szybkim tempem schodzę starymi schodami w dół. Wydaje mi się, że idę wieki. Bolą mięśnie nóg. Schody ciągną się w nieskończoność. Trzymam się muru, bo barierka ochronna to tylko wspomnienie. Docieram do chodnika. Uliczki, potem wiele zakrętów. Idę na pamięć. Ciemno, mało ludzi, szukam parkingu z autem Marka. Nic. Może przegapiłem? Trasę wzdłuż wybrzeża robię ze trzy razy. Ciągle coś mi nie pasuje. Ciągle nie mogę trafić, przypomnieć sobie czy to miejsce wyglądało tak, czy tak. Z pomocą przychodzi mi policjant. Idę we wskazanym kierunku. Ciągle nic. Wracam, pytam przechodnia. Po kilku słowach przechodzimy na język polski. Późna pora, pusta ulica, tysiące kilometrów od Polski i kogo zaczepiam? Polaka. On również spieszy się na statek, do portu. Wraca do Liverpoolu.
W końcu walę się ręką w łeb.
Przecież mam mapkę z zaznaczonymi miejscami. Zupełnie zapomniałem.
Mark rzeczywiście czyta książkę. Mocno się późniłem, przepraszam. Najważniejsze, że Mark jest i ma mojego słonia. Jedziemy na wschodnie wybrzeże i szukamy plaży osłoniętej od wiatru. Rozmowa przy chińskiej zupce. Ciekawi mnie jak wygląda Marka życie.
Rok Australijczyka podzielony jest na dwie półkule. Gdy na północy zaczyna się wiosna, Mark zostawia samochód u znajomych w Anglii i leci do Australii. Szuka pracy, wynajmuje mieszkanie, pracuje i oszczędza. Czasami przenosi się za pracą do innego miasta, w inną części kraju. Z nastaniem wiosny na południu, przenosi się na północ. Odbiera samochód i rusza w drogę. Za tydzień lub dwa będzie jechać do znajomych, do Portugalii. Tam pobędzie do początku marca i wraca do Australii.
A gdzie jest twoja żona, dzieci? – pytam.
Nie mam.
Ale masz jakąś rodzinę? Ojca, matkę?
Nie, nie mam. Ale mam starych przyjaciół w Anglii. U nich przechowuję samochód.
No a dom? Pewnie masz jakiś dom, mieszkanie w Australii?
To jest mój dom – odpowiada Mark, wskazując na samochód.
Mieszkam w nim od 10 lat.
Nagle oboje milkniemy. Trochę smutne. Wymieniamy się adresami. Podaję kartkę z adresem pocztowym, telefonem, e-mailem i w zamian dostaję jego kartkę. Tylko e-mail. No tak, w przypadku Marka to jedyny stały adres. Wirtualna skrzynka pocztowa.
Rano Mark podwiezie mnie na autostradę. Rozstawiam namiot na plaży. O rzut kamieniem szumią fale. Niebo gwieździste z odrobiną chmur. Wskakuję do śpiwora, bo jutro, zanim wyruszę, mam do sfotografowania wschód słońca.
No a przypływ? – Myślę przed zaśnięciem. – A niech tam! Będę się martwić, gdy poczuję, że pływam.
To był piękny dzień.



Dzień dziewiąty


Dzień dziewiąty

Słońce zaraz wzejdzie, więc szybko rozstawiam sprzęt. Modry kolor wody i czerwień wschodu. Muszle, piasek, głazy i skały. Mam nadzieję, że kilka zdjęć będzie udanych. Szybko nastaje dzień. Zwijam namiot i pakuję słonia. Mark już się obudził. Jeszcze skoczę za skały w ustronne miejsce i jestem gotowy. Mark ma niezadowolona minę. Bardzo mu nie rękę, że musiał na mnie czekać. Nie bardzo wiem, o co chodzi. Gdzie jest problem? Wynika nieporozumienie, które kończy się tym, że chłodno żegnamy się przy wjeździe na autostradę. Różnie bywa i doprawdy nie wiem do dziś, co tak naprawdę się stało.
Jest niedziela rano. Mały ruch samochodów. Dziś ludzie przeważnie odpoczywają. Chyba nie będzie łatwo wystartować. Bylebym wydostał się na autostradę.



Pierwszy trafia się Marokańczyk. Jedzie dokupić wizjer, bo właśnie montuje drzwi do mieszkania. Po zakupach podrzuci mnie na autostradę. Hipermarket jest zamknięty. Plany się zmieniają. Gorączkowe myślenie i koniec końców wysiadam na przedmieściach, nawet nie wiem jakiego miasta. Obok restauracja McDonald"a. Sporo samochodów na weekendowych wycieczkach. Na kartonie wysmarowałem flamastrem "Valéncia" i dlatego wśród nastolatków kręcących się po okolicy na skuterach, dostaję ksywkę Valéncia. Długo czekam na okazję. Bardzo długo jak na czas, który pozostał mi do końca urlopu. Mijają mnie mamy z dziećmi – idą na lody do McDonalda. Samochody parkują i odjeżdżają. Spory ruch. Normalne niedzielne popołudnie. Czas miłego spędzania czasu i odpoczynku przed kolejnymi ciężkimi dniami w pracy. Jakiś staruszek stoi obok - pewnie nie ma co robić - i przygląda się sytuacji. Słońce wisi niepokojąco nisko, zaraz będzie się ściemniać. Staruszek gestami daje mi do zrozumienia, że Valéncia to zbyt daleko.
Stąd nikt nie jeździ tak daleko.
Zmniejszam dystans i teraz łapię okazję do Málagi. "Rozmawiam" rękami chwilę ze starszym panem. Odchodzi na bok, aby kierowcy nie sądzili, że oboje łapiemy stopa. Rezultat jest zaskakujący – jeszcze piętnaście minut i mam transport. Wypasiona bryka, ona i on młodzi i bogaci. Pozdrawiam staruszka - to był świetny pomysł - i odjeżdżam. Wreszcie autostrada!
Do tej pory nie rozmawiałem z nikim o pieniądzach. Kierowcę interesują koszty podróżowania autostopem.
Ile kosztowała cię podróż do tej pory?
Jakieś 60 euro. – Zliczam w pamięci. – Z tego 50 euro to koszt biletu na prom do Tangeru. Reszta poszła na chleb, kawiarenkę internetową i bilety autobusowe.
A ile pieniędzy przeznaczyłeś na całą podróż?
Około 80 euro. – Odpowiadam.
A gdzie śpisz? – Dopytuje się zaskoczony Hiszpan.
Mam namiot.
Więc wszystko, czego potrzebujesz do podróżowania, to tylko kciuk? – pyta kierowca.
Rzeczywiście! – Odpowiadam zaskoczony takim odkryciem – Wystarczy tylko kciuk!
Zbliżamy się do Málagi. Wspólnie wypatrujemy stacji paliwowej z dużą ilością ciężarówek. Hiszpan zapewnia, że zna takie miejsce. Masa TIR-ów i dobre miejsce do spania.
- O.K. – Przytakuję i zdaję się na jego intuicję.
Wjeżdżamy do miasta. Duża, piękna, pełna ludzi, fontann i fantastycznych zabytków, położona na brzegu morza Málaga. Tylko gdzie te ciężarówki? Jesteśmy w samym centrum. Jeszcze kilka przejść dla pieszych i stajemy pod zabytkową katedrą. Obok jest park i wielka fontanna.
Tu masz port. W nim zawsze stoi wiele ciężarówek. Tam jest park i jeśli wejdziesz w niego głębiej, znajdziesz dobre miejsce do spania. – Wskazuje ręką Hiszpan.
No cóż, nie o takie dokładnie miejsce mi chodziło, ale doceniam dobre chęci kierowcy. Dziękuję za przejażdżkę, zarzucam słonia na plecy i ruszam przez park w stronę portu. Katedra jest wielka i piękna. W parku, co krok widzę grupki turystów rozmawiających po rosyjsku.
Przekraczam bramę portu i staję jak wryty. Tylko trzy puste TIR-y. Porażka. Dzień przeleciał, a ja ląduję w środku miasta i przejechałem zaledwie 130 kilometrów. Zaczepiam parę w średnim wieku prosząc o pomoc. Ona mówi trochę po angielsku. On zna się na wszystkim. Mozolnie docieramy do sedna sprawy i o mały włos nie zostaję zagadany. Mąż tłumaczki wie wszystko, ma na pewno genialne pomysły i dobre serce, ale ni w ząb go nie rozumiem. Czarnooka i kruczowłosa kobieta stara się nadążyć tłumaczyć potok słów męża. Są genialni – angażują się całym umysłem i chyba byłoby dyshonorem, gdyby nie wyciągnęli z kłopotów zarośniętego gościa z plecakiem. Zapala się płomyk nadziei. Idziemy do autobusu. Tłumaczą kierowcy i przy okazji wszystkim oczekującym na przystanku, co i jak. Kupuję bilet i siadam na początku autobusu, który wywiezie mnie za miasto, blisko autostrady. Z końcowego pójdę na stację paliwową. A stamtąd...
Ściskam czarnooką i jej męża. Gdy autobus rusza wciąż mają zatroskane twarze. Nikną w wieczornej szarówce. Po zwiedzeniu zza szyby sporej części miasta wysiadam na znak kierowcy. To końcowy. Mam iść w tamtym kierunku jeszcze jakiś kilometr, może dwa. Po drodze grupka dzieci koryguje moją marszrutę. Noc, autostrada, obok pędzą samochody, pnę się do góry. Widać już światła stacji paliwowej. Zmęczony rzucam słonia na trawnik obok parkingu. Przygotowuję nocleg. Ze wzniesienia widać rozedrgane światłami miasto. Czy mam jeszcze siły na posiłek?

Dzień dziesiąty


Dzień dziesiąty

W poniedziałek nie od razu łapię okazję, ale po kilku godzinach trafiają się dziewczyny z samochodem. Bagażnik wyładowany linami, ubraniami, butami do wspinaczki, uprzężą i metalowymi akcesoriami. Teraz jeszcze dochodzi słoń. Ledwo zamykamy klapę bagażnika. Dziewczyna jednym ruchem ręki zrzuca rzeczy z tylnego siedzenia, wsiadam i jedziemy. Trasa jest krótka - do Granady. Krótka tym bardziej, że rozgadana, roześmiana i już trzeba wysiadać. Jakaś baza TIR-ów przy lotnisku Santa Fe. W rowie znajduję porzucony, samochodowy fotel. Trochę zawilgocony, ale wygodniejszy niż barierka przy drodze. Kciukiem wskazuję na Murcię. Ciepło, słońce wysoko tylko odludnie, mały ruch i w większości to traktory. Porzucam więc fotel i lezę w stronę Granady. Mijam wjazdy i zjazdy aż znajduję ten odpowiedni. Bokiem sączy się strumyk, trochę bambusa, po żwirowej drodze drepczą pliszki, stadka wróbli ćwierkają na pobliskich krzakach i drzewach. Z tyłu huk lądujących i startujących samolotów pasażerskich.



Rano dostałem sms-y o mrozach w Polsce. Myślę jak im tam jest. Nocą temperatura sięga –250C. Grzejniki już nie wystarczają.
"Nie spiesz się z powrotem, żebyś nie trafił na te mrozy,..." – Czytam wiadomość od Płomyczka.
W Polsce śniegu po pachy, tory kolejowe pękają z zimna, komunikacja kuleje, a tutaj wystarczą długie spodnie i koszulka. Tam dobre buty, swetry, ciepła kurtka, gruba czapa, zaróżowione mrozem policzki i nosek Płomyczka – to widzę, gdy przymykam oczy i myślę: Co tam...?
Przede mną odcinek opustoszałych, kamienistych i suchych terenów, pomiędzy Granadą a Murcją i dobrze by było złapać okazję na jeden rzut. Jak najdalej.
Widocznie czasami wystarczy tylko pomyśleć, aby życzenie się spełniło. Muzułmanin, którego imienia nie pamiętam, jedzie sam i chętnie przystaje na moje towarzystwo. Właśnie ten najtrudniejszy odcinek. Tak jak chciałem – na jeden raz, do Murci. Nie zobaczyłem Alhambry, nie byłem w Sierra Nevada. Szkoda. Mogę za to nasłuchać się arabskiej muzyki do woli. Tak odmienna w rytmach, harmonii i w artykułowaniu tekstów. Kierowca ma sporą kolekcję kaset. Mało rozmawiamy, raczej oglądam okolicę. Mijamy opuszczone wsie, gdzie domy, w piaskowym kolorze, nie mają już dachów, drzwi i okien. Często brakuje im dużych fragmentów muru i wokół leżą suszone na słońcu cegły. Nie mogę dostrzec żadnych studni, rzek czy większych budynków. Brudno-żółte wzgórza z nadzieniem w postaci kępek traw sięgają po linie widnokręgu, po obu stronach drogi. Czasami nie ma nic oprócz pojedynczych słupów z linią – domyślam się - energetyczną albo telefoniczną. Trafiają się też opuszczone osiedla wydłubane w zboczach gór. Nieraz całe góry podziurawiono otworami drzwi i okien. Jednak zbyt daleko, żeby przyjrzeć się dokładnie, tym bardziej z szybko jadącego auta. Mniej więcej trzy-czwarte kolekcji kaset mamy przesłuchane, gdy docieramy do pierwszej przed Mursją, i jak do tej pory jedynej na tym odcinku, stacji paliwowej. Muzułmanin zaprasza na kawę. Pijemy w milczeniu przy barze i gapimy się w telewizor. Zanim rozstaniemy się, oglądam fragment rodziny i znajomych na zdjęciach kierowcy. Mocny uścisk dłoni, życzenia pomyślnej drogi i zostaję sam.
Słońce ma już kolor pomarańczy. Na parkingu stoi kilka dobrze zapowiadających się na jutro TIR-ów, ale teraz chcę przyjrzeć się aloesowi i jego kwiatu. Od dawna spostrzegam tę roślinę i wciąż nie miałem okazji zaspokoić ciekawości.
Ze środka gęstej, około półtorametrowej średnicy rozgwiazdy z liści aloesu, których szerokość sięga kilkunastu centymetrów, wyrasta wysoki na 3, 4 metry pień kwiatu. Wyglądem przypomina naszą sosnę. Co roku kwiat obumiera dając miejsce następnemu piętru liści w rozgwieździe i nowemu, coraz wyższemu pniu.
Zanim nastanie noc próbuję jeszcze złapać transport, jednak bez rezultatów. Czuję, że mój żołądek domaga się zajęcia. W przydrożnym barze nie znajduję niczego poza napojami i alkoholem. Przydałoby się trochę mleka i pieczywa. Coś się zorganizuje i poprawi gorącą zupką.
Jedynym, nie kamienistym miejscem pod namiot jest trawnik pod latarnią pośród TIR-ów. Zalegam syty. Co pewien czas włączają się automatyczne chłodziarki TIR-ów. Co pewien czas ziemia i namiot drży, gdy tuż-tuż obok przejeżdża 30 ton napędzane dudniącym silnikiem.

Dzień jedenasty


Dzień jedenasty

W nocy budzą mnie krzyki pijanych kierowców. Jakiś dziwny niemiecki dialekt. Słuchać jak ktoś się wypróżnia. Mam nadzieję, że nie za blisko namiotu. Noc jest chłodna. Jeszcze kilka godzin do brzasku. Przesypiam je z przerwami.
Rano wszystko pokryte jest rosą. Przytraczam mokry namiot do słonia, wychodzę na wylot stacji z zamiarem dotarcia do Valéncii, a jeśli uda się to do Barcelony.
Brak notatek i jakaś luka w pamięci nie pozwala mi opisać, kto i kiedy zabiera mnie ze stacji z okolic Mursji. Ląduję w każdym razie jeszcze przed południem w środku, chyba, Alicante (Alacant). Po obu stronach drogi krajowej ciągną się nieprzerwanie hotele, kurorty i restauracje. Nie można zauważyć gdzie jedno miasto przechodzi w drugie. Gdzie kończy się i zaczyna kolejne. Wybrzeże Costa Blanca. Żywe, wesołe kolory budynków, barwne szyldy, klomby pęcznieją od kwiatów, czyste, błękitne niebo i tylko liście drzew mówią, że to nie jest pełnia sezonu a zima.
Stoję na przystanku autobusowym opodal ronda, na którym wysiadłem z ostatniego auta. Najpierw jakaś tutejsza dziewczyna, a potem niemiecka turystka doradza, że przystanek to niedobre miejsce na łapanie stopa. Kierowcy nie zatrzymują się w takich miejscach ze względu na przepisy. Idę wzdłuż hoteli do pierwszej stacji benzynowej. Tu kupuję mleko, na które mam ochotę od dawna. Do tego świeże, chrupiące pieczywo. Przełażę przez ogrodzenie i na tyłach stacji – dużym, zamkniętym parkingu z ławkami – dokonuję uczty. Nadchodzą wiadomości z domu o kolejnych mroźnych nocach i jego ofiarach.




Stoję w cieniu drzewka pomarańczowego, ale jego owoce są bardzo małe i strasznie kwaśne. Obok rośnie araukaria. W porównaniu z tą, którą mam w pokoju, to wielgachne drzewo. Taka tutejsza choinka. Ma chyba z pięć metrów wysokości.
Po dwóch dniach od startu z Gibraltaru mam wrażenie jakbym stał w miejscu. Jeszcze się nie rozpędziłem, posuwam się bardzo wolno, a czas ucieka.
Zabieram się najbliższą okazją. Mężczyzna jedzie służbowo do Valéncii. Jest kimś w rodzaju opiekuna sieci hoteli. Narzeka na samochód, bo mimo, że nowy ma pełno usterek i wad. Na chwilę zjeżdżamy z głównej trasy, aby odwiedzić jakiś hotel i w ten sposób trafiam do miejscowości Bernidorm. Wysokie budynki, sieć atrakcji turystycznych, pełno obcokrajowców, palmy na ulicach. Czas, który kierowca spędza w hotelu poświęcam na wyprostowanie nóg, oddech chłodnym, świeżym powietrzem i przyglądaniu się okolicy. Gdy wracamy do głównej drogi i przejeżdżamy ponad wybrzeżem oczom mym ukazuje się niezwykła wyspa. To naga skała, która przypomina ogromną, płaską płytę z ostrymi krawędziami ukośnie wystającą z powierzchni morza. Płyta jest przeogromna i prezentuje się bardzo niezwykle na tle turkusowej tafli wody. Scenerii dopełnia wysoki, strzelisty i pionowy brzeg. Co za niesamowity widok.
Sylwetka czarnego byka, widoczna na wielu wzgórzach lub punktach widokowych, to element reklamy, który stał się symbolem Hiszpanii. Czarny byk był kiedyś znakiem rozpoznawczym pewnej firmy hiszpańskiej produkującej wino. Firma rozmieściła swoje logo w całym kraju, ale po kilkunastu latach splajtowała. Byki zostały, zamalowano nazwę i stały się elementem krajobrazu.
Jose jest bardzo rozmowny, spostrzegawczy i inteligentny. Dowiaduję się fajnych rzeczy i chciałoby się jechać i jechać, ale właśnie zaczynamy rozglądać się za odpowiednim miejscem na przesiadkę dla mnie. Kilka, potem kilkanaście zjazdów z autostrady i ciągle brak stacji paliwowych. Jose trochę się niepokoi, przejechaliśmy już Valéncię i ciągle nic. Wysiadam daleko za peryferiami miasta. Jose musi wracać. Praca i obowiązki wzywają.
Ciągle pragnę dostać się w nurt transportu na autostradę i od kilku dni jakoś nie mam szczęścia. Może los pokazuje mi abym się tak nie spieszył, albo pozostał nawet tu, w Hiszpanii?
Bardzo chce mi się pić, ale prawie nie mam wody. Męczy mnie też głód. Jestem trochę osłabiony. Zdaje mi się, że żołądek przyrósł do kręgosłupa. Nie daję się długo prosić pomarańczom. Zostawiam przy krawężniku plecak i zmierzam w kierunku plantacji. Przemierzywszy Hiszpanię wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego prawie wszędzie widziałem sady, czy to oliwne, cytrynowe, czy w końcu pomarańczowe ogrodzone siatką. Sad, do którego idę, nie ma w tym miejscu płotu. Z początku chcę zebrać kilka owoców z ziemi, ale są przejrzałe i lekko nadpsute. Zrywam więc bacząc na boki, kilka pomarańczy prosto z drzewek. Ach, jakież są soczyste i słodkie! Ręce lepią się od soku. Sok spływa po brodzie. Świeżość i nasycenie w trzewiach. Jakaż odmiana po chińskich zupkach. Czuję jak organizm łapczywie wchłania witaminy. Wyraźnie się ożywiam. Ileż energii mogą dać trzy, cztery pomarańcze. Witaminy karmione słońcem. Czy zdołają im stawić czoła te w pastylkach, sprzedawane w aptekach bez recepty, jak namawiają reklamy? Przysiadam na krawężniku, obok słonia i macham na kogoś, kto podrzuci mnie do Barcelony.

Młody Holender podwozi do stacji paliwowej. Przez kilka ostatnich lat pracował w organizacjach humanitarnych w Europie i na Półwyspie Arabskim. Od jakiegoś czasu mieszka w Hiszpanii. Przeprasza, że nie może szybko jechać, bo niedawno miał wypadek motocyklowy i nogę ma w gipsie, jednak prędkościomierz dawno minął cyfrę 100km/h. Częstuje papierosem.
A może wolisz jointa? Mogę mieć wszystko. Marihuanę, haszysz, kokainę, amfetaminę, cokolwiek potrzebujesz. – Proponuje Holender.
Nie, dziękuję. – odpowiadam – Czasami zapalam jointa, ale z reguły źle się czuję następnego dnia, więc nie, dziękuję.

Na stacji czekam już kilka godzin. Może popołudniu, gdy kierowcy TIR-ów będą ruszać na noc w trasy uśmiechnie się do mnie szczęście.

Tego dnia było upalnie jak dla mnie i wieczór przynosi nieco chłodniejsze powiewy wiatru. Nie wystawiam już kciuka. Siedzę na krawężniku a napis na oddartym kawałku kartonu, opartym na słoniu mówi za mnie wszystko. Kontempluję wieczorne niebo i krajobraz. W TIRze odsłania się zasłonka. Ktoś długo przeciera rękami oczy i łyka kilka haustów wody. Kierowca o ciemnej karnacji i dawno nie golonej twarzy wkłada na gołe ciało gruby sweter i macha na mnie przez opuszczoną, boczną szybę. Chwytam słonia, wymieniam kilka słów i za moment wspinam się po drabince do kabiny ciężarówki. Najpierw Barcelona, a potem się okazuje, że Andie zawiezie mnie jeszcze dalej. Gdy w światłach samochodu widać już tylko pędzący, czarny asfalt i rozmyte ciemnościami smugi pasów na jezdni, urządzamy konkurs śpiewania do radia. Andie pewnie prowadząc kilkadziesiąt ton i opierając jedną nogę na desce rozdzielczej kabiny wygrywa go. Zna chyba wszystkie hiszpańskie przeboje. Ja tylko starą Tracy Chapman i jej "Baby can I hold you?"

Około północy lądujemy w La Junquera, o kilka kilometrów od Francji. Andie jedzie do Włoch, ale tu musimy się pożegnać. Pora złapać trochę snu i rozstawiam namiot na brzegu rzeki, obok wielkiego parkingu z mnóstwem ciężarówek. Dziesiątki, może nawet setka TIR-ów. Rano z pewnością znajdę miejsce w jednej z nich. Być może polskiej. Jest dosyć chłodno i nim woda na maszynce będzie wrzeć, przechadzam się po brzegu, po chrzęszczącej pod butami trawie. Chrzęszczącej, oszronionej i ściętej mrozem. A kilkanaście godzin temu rwałem pomarańcze z drzewa i słońce grzało tak silnie... Nie oglądam się do tyłu, nie myślę. Goni mnie zmęczenie i sen. Jeszcze łyk chińszczyzny.

Dzień dwunasty


Dzień dwunasty

Tej nocy zamierzałem spać długo, bardzo długo i na zapas. Nocne odgłosy silników nie dały sumieniu spokoju i wstaję o świcie. Namiot jest dziwnie sztywny. Na zewnątrz widzę, że moje całe schronienie pokrył lód i szron, a z setki ciężarówek zostało kilkanaście. Nie ma chwili do stracenia. Łamię sztywny tropik i mój polar obsypuje się szklistym i białym pyłem. Już widzę, jak słoń będzie obciekać wodą, gdy przygrzeje słońce za dnia. W drodze do sklepiku rozmawiam z kilkoma kierowcami. Żadnych pozytywnych wieści.
Siedząc na kamieniu pochłaniam bułkę popijając mlekiem i czekam na wynik rozmowy jednego z Polaków z firmą transportową. Gdy rozłącza rozmowę daje mi odpowiedź kręcąc głową. Muszę szukać dalej. Chodzę od parkingu do parkingu oglądając i rozmawiając głównie z Polakami, ale wciąż brak pozytywnej odpowiedzi.
Może odsapnąć? Nikogo nie ma w kabinie, więc może przyjdzie niedługo? A może za kilka godzin dopiero. – Mówię do siebie.
Idę poboczem szosy w kierunku granicy przeglądając następne i następne parkingi. Ten jedzie właśnie do Hiszpanii, ci wracają do Włoch, ten jedzie do Paryża, a tamtym strzeliła opona i nie mają nastroju do rozmowy. Ale Krzysiek mnie zabierze. Co prawda, jedzie przez Czechy, ale w sobotę lub w niedzielę będzie w Polsce.
Byle do granicy, a dalej dam sobie radę pociągami. – Mówię.
To wskakuj. Dawaj plecak, wrzucę go na łóżko.
Teraz wiezie jakieś blachy czy inny złom, ale w tę stronę był załadowany kosmetykami i nie zabierał nikogo. Zbyt duże ryzyko napadu. Ze złomem nie ma strachu.
Zresztą, co mógłbyś ukraść? Blachy nie wyniesiesz ani jakichś prętów. – Tłumaczy się, gdy już pędzimy w kierunku Montpellier.

Wieczorem mijamy Avignon. Szkoda, że nie zobaczę czy "tańczą panowie, tańczą panie na moście" St-Benézet. Przerzucona przez Rodan, XII-wieczna budowla wiele razy niszczona i odbudowywana, od roku 1669 sięga tylko do połowy szerokości rzeki. Taki most do nikąd.
Zaraz za Lyonem kończy się czas pracy Krzyśka. Na dworze noc i mróz, a ja kładę się spać w komfortowej, ogrzewanej kabinie. I to na górnym łóżku!

Dzień trzynasty


Dzień trzynasty

W środku nocy rozlega się brzęczenie budzika. Gorąca kawa otwiera nam oczy. Krzysiek odpala silnik i rozgrzewa go kilka minut. Do brzasku asfalt jest czarny i pochłaniamy wiele kilometrów. Świt przynosi gwałtowny nawrót zimy. Ktoś zrzuca z nieba gęsty, biały puch. Za szybą wiatr targa zawartością milionów poduszek i pierzyn. Płatki śniegu oblepiają szyby, wycieraczki, reflektory i grubo kładą się na asfalcie. Drogę wskazuje barierka oddzielająca kierunki autostrady. Wleczemy się niemiłosiernie wolno. Sznur samochodów przed i za nami. Pługi zgarniają tylko wierzchni puch. Ślimacze tempo na prędkościomierzu i na zegarze.
Przed Besançon przejaśnia się. Niewielkie wzniesienie, a potem panorama miasta. Tu urodził się Wiktor Hugo, tu mieszczą się XVII-wieczna cytadela (mijamy ją po lewej, na wzniesieniu) i zabytki z czasów rzymskich. Francuskie centrum produkcji zegarków i miejsce narodzin kinematografii – braci Lumière.
Im dalej, tym droga bardziej przypomina czarną wstęgę. Z każdym kilometrem nabieramy prędkości, jednak Krzysiek jest w złym humorze. Nie da się nadrobić straconego czasu. Robimy krótką przerwę w jeździe – przepisy. Gdy kierowca studiuje mapę przecieram lusterka i światła. Zebrała się na nich kilkucentymetrowa warstwa zamarzniętego śniegu i błota. Jeśli pogoda nie poprawi się, to trudno będzie zdążyć do niedzieli do Polski. Nie wiadomo też, co będzie w "Rumburaku", jak dla wygody, nazwaliśmy miasto leżące przy niemiecko-czesko-polskiej granicy.



Około południa mamy za sobą Mulhouse, dalej Strasgourg i przekraczamy jedną z najdłuższych rzek Europy - Ren. Za Stuttgartem już wiadomo, że nie będziemy na czas w "Rumburaku". Byle dojechać jak najdalej, a potem zobaczy się. Na obiad docieramy pod Norymbergię. Koniec jazdy na dziś i pora przesiąść się do innego samochodu. Krzysiek woła przez CB radio polskie TIR-y i pyta o miejsce dla mnie. W międzyczasie rozmawiam z kilkoma kierowcami na parkingu. W sumie nic na pewno, ale może ktoś się namyśli. Wracam do Krzyśka – też żadnego odzewu. Czekam.
Para Polaków i dwie ciężarówki. Jeden jedzie do Słubic, a drugi do Kołbaskowa. Namyślają się i koniec końców zabierają. Znowu mi pofarciło! Jeszcze kwadrans do odjazdu, więc żegnam się z Krzyśkiem – trochę mi zazdrości, że jutro lub najdalej pojutrze będę w domu, a on dopiero po niedzieli.
Muszę być 30 stycznia, w poniedziałek rano w pracy. – Tłumaczę. – Szerokiej i spokojnej drogi! Dziękuję i powodzenia!

Pan, z którym jadę mieszka w dzielnicy Szczecin-Dąbie i okazuje się, że mamy wspólnych znajomych. Niewielka kabina DAF-a musi pomieścić wszystkie rekwizyty kowboja dzisiejszych czasów, a teraz jeszcze mojego słonia i mnie. Robi się trochę ciasno. Radio gada polską "Jedynką" na falach długich, to tak jakbym był już za progiem. Obie ciężarówki wyładowane są drewnem. Kilka dni temu wieźli je do Szwajcarii. Tam każda deska została prześwietlona promieniami Roentgena, zbadana komputerowo, opisana i dostała osobną kartę z charakterystyką. Dziś wraca do Polski i obaj kierowcy żartują, że wiozą deski na meble dla angielskiej królowej.
Do końca zmiany rejestrowanej przez tachograf pozostało kilka godzin. Jedziemy na północ, w kierunku Berlina. Za szybami zima. Na polach leży śnieg. Szybko zapada noc i późnym wieczorem zatrzymujemy się koło Lipska. DAF ma jedno miejsce do spania, więc zamierzam spać w namiocie, ale dostaję łóżko w drugiej ciężarówce.
Kolega ma dwie leżanki, a przecież jedzie sam. – Mówi kierowca DAF-a.
Ech losie! Dziękuję ci za życzliwość tych ludzi. Nocka w miękkim łóżku.

Dzień czternasty - ostatni


Dzień czternasty

Jest piątek rano, około godziny 6. Ciężko otwieram oczy. Pora wstawać i przenieść się do drugiej ciężarówki. Za pół godziny wyjeżdżamy. Na kuchence wstawiona woda na herbatę. Nie powiem, aby było ciepło. Nie powiem, abym był wyspany i wypoczęty. Jednak kilka łyków gorącego napoju i to do tego słodzonego jest wszystkim, czego teraz potrzebuję. Do końca trasy pozostało około 300 kilometrów, więc powoli kończy się moja przygoda. Jeśli dobrze pójdzie, do wieczora dojadę do domu. Siedzę w kabinie i gapię się przez parę na szybie na zaśnieżony parking. Od czasu, do czasu wtrącam jakieś zdanie i buduje dialog z kierowcą. Myśli krążą zupełnie gdzie indziej. Biegną przez wody Morza Śródziemnego, kamieniste pustkowia i sady pomarańczowe Hiszpanii, winnice Francji, labirynty uliczek w Tangerze, góry w okolicach Andory, aby dotrzeć do miejsc w Szczecinie. Do twarzy pogrążonych we śnie. Rozlega się warkot uruchamianego silnika.



Na drodze mniej śniegu, a mimo to nie mamy zawrotnego tempa. Spory ruch. Już od kilku dni odzywa się zapomniany wrzód. Dzisiaj mówi: "Hej, jestem! Jeśli mogę dać o sobie znać, to zrobię to teraz." Ledwo mogę myśleć. Każda nierówność obrywa wnętrzności. Staram się nie czuć bólu, nie zaprzątać sobie tym głowy. Godziny udawania, że jest w porządku. Przed berlińskim ringiem stajemy. Ufff, wychodzę pospacerować i rozluźnić skurcz żołądka. Wysyłam wiadomość do najbliższych, że będę wieczorem. Korci mnie zrobić im psikusa i po prostu niespodziewanie zapukać od razu do drzwi, jak robiłem to wcześniej, ale...
Chodź, bo stygnie! – Woła kierowca.
Gdy wskakuję na fotel, obok paruje patelnia pełna jajecznicy. Czemu mnie to spotyka? Dlaczego ludzie są tak serdeczni? Przypominam sobie codzienność w autobusach, urzędach, na ulicach. Polską Szarość Dnia Powszedniego. Może tak po prostu jest? Zwyczajnie, jak to w drodze...?
Mijamy Berlin, więc została jeszcze ostatnia "prosta". Nie dociera do mnie, że wyskoczyłem na chwilę z domu, dojechałem do Maroka, zdobyłem kumpli i kumpelki wśród makaków i teraz już wracam.
Granica w Kołbaskowie. Do kosza wyrzucam kawałki kartonów z nazwami miast. Na razie nie będą mi potrzebne. Już rogatki Szczecina. Podjeżdżamy na stację paliwową. To niecały kilometr od domu!
Cześć synku! – Woła kierowca do młodego mężczyzny z obsługi stacji. – Właśnie przywiozłem tego chłopaka z Norymbergii. A właściwie skąd wracasz?
Wszystkiego dobrego. Dziękuję pięknie za jazdę i jajecznicę. Spokojnego powrotu. – odpowiadam i ściskam rękę.
Przystanek końcowy? A może by tak teraz zobaczyć...? Tymczasem idę do domu. I tak zrobię niespodziankę. Dochodzi godzina 13.

-- Koniec --