ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wyprawa Rowerwa „Śladami Draculi”

Autor: Bartek Staszewski
Data dodania do serwisu: 2014-03-07
Średnia ocena: 5.57
Ilość ocen: 7

Oceń relację

Pomysł wyprawy rowerowej w góry Ukrainy i Rumunii pojawił się wczesną wiosną, kiedy to nareszcie można było ściągnąć rower ze strychu i wyjechać na Szczyrkowskie szlaki. Cały wyjazd opracowaliśmy z moim przyjacielem, Adamem, z którym pojechałem. Ale dlaczego właśnie tam? Jest to jeden z ostatnich dzikich regionów Europy, gdzie lokalna kultura i obyczaje widziane są w każdym miejscu. Karpaty Wschodnie nie do końca są nam znane. Dopiero zaczynamy odkrywać tamte tereny jako atrakcyjne. Obfitują w niesamowite krajobrazy, ponadto naszym celem było dojechać do polskiej wsi – Kaczyka, aby odwiedzić naszych Rodaków w Rumunii.

Już w pierwszy dzień nie obyło się bez problemów – zawiodły PKP i PKS. W rezultacie dotarcie z rowerami w Bieszczady, skąd mieliśmy wystartować, zajęło nam ponad dwa dni… Przez malownicze doliny i przełęcze dojechaliśmy do Słowacji. Kolejnego dnia wyruszyliśmy do granicy z Ukrainą. Zaledwie kilka kilometrów za nią naszym oczom ukazał się całkiem inny świat – żywy XIX-wieczny skansen, pełen drewnianych chat, ludzi ubranych w ludowe stroje, a wszystko to skąpane w zapachu dojrzewających w upalnym słońcu winogron. Wynagradzało nam to trudną jazdę po ukraińskich drogach, które przypominają szwajcarski ser, a na dodatek roją się od rozklekotanych Ład z szalonymi kierowcami za 'kółkiem'.

Stanowimy tutaj nie lada atrakcję – mało kto zapuszcza się w region Zakarpacia, a już na pewno nie na rowerze… Dzieci biegną za nami, wyciągają ręce by „przybić im piątkę”. Często pytaliśmy o drogę, bo czasu na nauczenie się cyrylicy – brakło. Zapytana o kierunek „babuszka” nie tylko mówi nam gdzie jechać, lecz także błogosławi nam i naszym rodzinom czyniąc znak krzyża na naszych czołach. Tutejsi ludzie są niesamowici; otwarci, zawsze uśmiechnięci i pomocni.

Celnicy na granicy ukraińsko-rumuńskiej w Solotvyno nie przywitali nas przyjaźnie. Zostaliśmy dokumentnie przeszukani, przepytani, zmuszeni do wypełniania różnych druczków i protokołów (rzecz jasna - pisane cyrylicą). A wszystko to z powodu… noża do krojenia chleba. Zebrał się cały sztab graniczny, który oglądając nóż mówił tylko jedno: „kontrabanda". Po stosownej łapówce i trzech godzinach oczekiwania na granicy, celnicy nas wypuścili (bez noża).

Rumunia jest jeszcze ciekawszym krajem. Wszechobecny folklor, niesamowite krajobrazy i ludowe budownictwo tworzą niepowtarzalny klimat. W końcu jesteśmy – długo wyczekiwany przez nas region Maramuresz. Ciągnąca się ponad 100km dolina pełna jest bogato zdobionych bram wjazdowych do domostw oraz strzelistych monastyrów. Odwiedziliśmy ich największy kompleks w Barsanie – niesamowite miejsce, pełne mniszek, drewnianych świątyń, kwiatów i... turystów.

zdj1 i 2

Wyruszyliśmy na przełęcz Przysłop (1416m.n.p.m.), która leży na styku trzech krain: Maramureszu, Transylwanii i Bukowiny. Znana nie tylko ze wspaniałych widoków, ale także z faktu, iż w 1915r. przeprawiała się tędy II Brygada Legionów a jeszcze wcześniej w 1717r. ze stoczonej tu krwawej bitwy z Tatarami. Od początku podjazdu towarzyszył nam przybłąkany pies, nazwany przez nas bardzo pomysłowo Sabaką (z ros. pies). Przełęcz była naszym punktem wypadowym w Alpy Rodniańskie na jeden z najwyższych szczytów - Gargalau (2159m.n.p.m.). Przenocowaliśmy u gospodyni na Przysłopie, która powitała nas słowami „Djeń dobry”! (co roku przyjmuje dziesiątki turystów z Polski).

Po dwóch dniach jazdy makabrycznymi drogami, dotarliśmy do naszego celu wyprawy – polskiej wsi Kaczyka w Bukowinie. W Domu Polskim, gdzie spędziliśmy dwie noce, powitano nas piękną, starą polszczyzną, jakiej używano blisko dwa wieki temu, kiedy to grupa osadników z Bochni i Wieliczki udała się w te strony by eksploatować złoża soli mając nadzieję na lepsze życie. Kopalnia jest tu dużą atrakcją i przyciąga wielu turystów z Polski. Jednak najciekawszym zajęciem było przechadzanie się ścieżkami pomiędzy domami i rozmowy z ich mieszkańcami, którym nie żyje się tam łatwo.

Kolejnym miejscem wartym zobaczenia był malowany monastyr w Suczewicie wpisany na listę UNESCO. Wszystkie ściany pokryte detalicznymi malowidłami przedstawiają dziesiątki scen religijnych. Całość robi niesamowite wrażenie. Po powrocie do Kaczyki, spotkaliśmy Polaków. Okazało się, że są z Bielska-Białej – jaki świat jest mały!

zdj 3 i 4

Na granicy z Ukrainą okazało się, że przejścia graniczne w tym regionie są zamknięte ze względu na remont – kazano się nam wrócić prawie ok. 80km w odwrotnym kierunku. Za to mogliśmy podziwiać piękno Pokucia, Huculszczyzny i Wyżnickiego Parku Narodowego. Zmierzając na zachód „zaliczyliśmy” najbardziej wyczerpujący element naszej wyprawy – Połoninę Świdowiec. Podejście na szczyt Tatulska (1776m.n.p.m.) z obładowanymi rowerami trasą a’la nasza „Bieńkula” nie było łatwe ani przyjemne. Nagrodą były niesamowite widoki i połonina ciągnąca się blisko 35 km grzbietem gór. Fatalne oznaczenie szlaków także dało nam się we znaki. Zamiast szlaku udało nam się znaleźć stare słupy graniczne - do II wojny światowej przebiegała tędy granica między Polską a Czechosłowacją.

Stąd mieliśmy już niedaleko do Polski. Jednak prawie że odcięte od świata miejscowości pozbawione były dróg – jedynie potężne radzieckie ciężarówki i ewentualnie my – na rowerach jakoś mogliśmy się poruszać. Tak oto odcinek 6km na przełęcz pokonywaliśmy 4 godziny… (Co ciekawe, na mapie widnieje całkiem dobra droga).

Granica ze Słowacją była dla nas zbawieniem – nareszcie asfaltowe drogi z prawdziwego zdarzenia. Niestety odcinek słowacki pokonywaliśmy w ulewnym deszczu, który nie powstrzymał nas przed szybkim dotarciem do Polski – granicę z ojczyzną uczciliśmy czekoladą specjalnie przywiezioną na tę okazję z Polski.

Wiadome było, że nie jest to lekka trasa. Mimo to nie obyło się bez niespodzianek typu znikający w sercu lasu szlak, powalone na nim drzewa czy poprzecinana rwącą rzeką droga. Znacznie więcej zostało tych pozytywnych wspomnień – poznani niesamowici ludzie, bogata kultura, flora i fauna, zapierające dech w piersiach widoki. Przejechanie ok. 1200 km w nieco ponad 2 tyg. sporo mnie nauczyło, przede wszystkim pokory wobec natury, która nie zawsze stawała po mojej stronie…

 

Bartek Staszewski