ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Wenezuela - sierpień 2006

Autor: Martyna i Rafał
Data dodania do serwisu: 2006-09-14
Relacja obejmuje następujące kraje: Wenezuela
Średnia ocena: 6.34
Ilość ocen: 125

Oceń relację

Wtorek – końcówka pakowania na wakacje. Plecaki okazały się bardzo pojemne ale również baaardzo ciężkie. No więc mała korekta i pozostawienie rzeczy, które mogą okazać się niezbędne (za dużo bielizny, za dużo koszulek, Martynka robi dramatyczny krok zostawia lokówkę do włosów)
Lotnisko, Pani najpierw nadała bagaże do Madrytu zamiast do Caracas, na szczęście zapytaliśmy czy musimy odbierać bagaże w Madrycie (zostajemy tam na noc i pół dnia) czy mogą być nadane prosto do Wenezueli. Pani okazała wielkie zdziwienie, jak to do Wenezueli?? No tak, przecież daliśmy wszystkie bilety łącznie z tym do Caracas.

Lecimy do Frankfurtu, przesiadka, musimy wyjść ponownie do strefy gdzie otrzymuje się karty pokładowe (Iberia, którą lecimy dalej z Frankfurtu nie ma umowy z Lufthansą, która wystawiała nam karty pokładowe w Warszawie). Miła Pani pyta nas czy mamy tylko jeden bagaż no jak to jeden, przecież w Warszawie nadawaliśmy dwa plecaki. Po chwili okazuje się, że rzeczywiście nadane były dwa uff. Przy okazji pytamy o powrót, ponieważ gdzieś wyczytaliśmy że trzeba lot potwierdzić wcześniej. Pani potwierdza, że w Ameryce Pd tak trzeba. Lepiej zadzwonić, przyjść, zapytać i upewnić się czy np. są jeszcze wolne miejsca w samolocie, na który kupiliśmy bilety 4 miesiące wcześniej
Lecimy do Madrytu, jesteśmy na lotnisku po 22.00 Krótkie zorientowanie się gdzie warto pojechać. Dwie przesiadki metrem, ok. 50 min. – jesteśmy w centrum miasta rozrywki, które podobno nigdy nie zasypia. Pierwsze kroki kierujemy do sprawdzonej w takich podróżach restauracji McDonald:). Zwiedzamy, spacerując po centrum zatrzymując się tu i ówdzie. Rzeczywiście piękne miasto, urokliwe, ale jak to u południowców bywa trochę brudne. Dużo placów, piękne uliczki, życie nocne w pełni (pełno klubów i dyskotek). Około drugiej decydujemy się na kawę, zatrzymujemy się w małej „kafeterii”, siadamy przy stoliczku
z widokiem na piękny plac (chyba obok teatru, nie pamiętam nazwy ale jakiś znany), a pan kelner informuje nas, że o tej porze kawy się nie sprzedaje. No cóż w takim razie piwko (w kafeteri). Później zaczynają się schody, wszystkie kafejki się zamykają a my nie bardzo mamy ochotę na szaleństwo w dyskotekach. Kończymy zmęczeni o czwartej na ławce
w parku obserwując przechodzące obok karaluchy…jeden próbował nawet nas zaatakować czekamy na pierwsze metro o 6.00. Bramki metra o szóstej się nie otwierają, ale ochrona wpuszcza nas do środka bez biletów 50 min, dwie przesiadki i jesteśmy z powrotem na lotnisku (nie powiem cholernie zmęczeni). Po pokonaniu labiryntu autobusów, pociągów, ruchomych schodów, wind jesteśmy na właściwym terminalu, ale okazuje się, że samolot opóźniony jest o trzy godziny. Nie lecimy o 12 a o 15. Jak trochę zdenerwowany powiedziałem, że nie jestem bardzo szczęśliwy że musimy czekać kolejne trzy godziny po nieprzespanej nocy otrzymaliśmy po darmowej kanapce i herbacie.

Cały dzień na lotnisku, obserwujemy samoloty, ludzi pijemy kawę, śpimy w końcu stajemy w kolejce do wejścia na pokład i okazuje się że, samolot zwiększył opóźnienie o kolejne 50 min.:) stoimy, stoimy i opóźniony o kolejne 60 min. i kolejne. W międzyczasie ktoś coś mówi oczywiście wyłącznie po hiszpańsku i wszyscy biegną z jednego stanowiska
do drugiego. Zupełnie nie wiadomo dlaczego każdy chce być pierwszy w tej kolejce a przecież to nie ma żadnego znaczenia (przecież każdy ma przypisane swoje miejsce w samolocie) Totalny owczy pęd, a my. Również w tym idiotycznym wyścigu uczestniczymy – raz nawet miałem szanse na miejsce medalowe.
W końcu poznaliśmy kogoś kto tak jak my nie mówi po hiszpańsku i tak jak my wybrał się do Wenezueli na wakacje. Facet okazał się Niemcem, trochę pogadaliśmy, mamy podobne plany, wymieniliśmy się kontaktami i postanowiliśmy pojechać z lotniska do Caracas jedna taksówka. Gdy tak ogłaszali kolejne opóźnienia postanowiliśmy w pierwszej kolejności zadzwonić do hotelu w Caracas potwierdzić rezerwacje. Na moje pierwsze pytanie czy mówi po angielsku odpowiedź była NO – można było na tym zakończyć potwierdzanie, na szczęście się nie poddaliśmy i jakoś się udało dogadać. Następnie telefon do Darka, gościa który pracuje w ambasadzie w Caracas i podobno może nam pomóc. Na początek postarał się nas porządnie przestraszyć. Opowiadał jak to ekstremalnie niebezpieczne miasto i kraj. Za wymianę pieniędzy w nieodpowiednim miejscu można pójść do więzienia na 10 lat itd. itp. Koniec końców zorganizował nam taksówkę z lotniska, wymianę pieniędzy i umówiliśmy się na wieczór w ambasadzie.

Ostatecznie 5 godzin opóźnienia i lecimy do Caracas
Oczywiście wszystkie rady Darka przekazujemy znajomemu z Niemiec. Jest przerażony!!
Sen, czytanie, rozmowy i dolecieliśmy. W samolocie i na lotnisku do wypełnienia kilka formularzy. Lotnisko na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie przyzwoicie, idziemy po bagaże są!! Niestety naszego umówionego taksówkarza ani śladu, okazało się, że się nie dogadali i miał przyjechać następnego dnia. W końcu się zjawia, za chwile dzwoni do nas konsul i pyta się czy wszystko u nas w porządku. Zaczynamy się niepokoić, że tak wszyscy się niepokoją w końcu dopiero co wylądowaliśmy.

Jedziemy do ambasady, piękna trasa z widokiem na Caracas w nocy. Miasto położone na niewielkich wzniesieniach. Gdy podjeżdżamy bliżej pierwsze widoki to ciągnące się w nieskończoność slamsy. Spotykamy się z Darkiem. Miły facet albo bardzo przerażony tym miastem. Opowiada nam, że dzisiaj zgłosiło się do niego dwóch Polaków obrabowanych do zera po przystawieniu im do głowy pistoletu.
Krótki opis Caracas z Internetu: „Caracas nocą wygląda bajecznie. Tysiące małych, świecących punkcików na wzgórzach miesza się z gwiazdami. Trudno dostrzec granicę między ziemią i niebem. Jasne światło dnia pokazuje obraz charakterystyczny dla wszystkich wielkich miast Ameryki Południowej - kontrast między bogactwem i niewyobrażalną wręcz nędzą. Caracas określane jest mianem najhałaśliwszej metropolii na świecie. Tak pięknie błyszczące nocą światła sięgające nieba okazują się w dzień tysiącami bud, szałasów, chat, szop rozciągających się bezładnie na wzgórzach. To ranchos - tutejsze slamsy.”

Wymieniamy dolary, otrzymujemy rulon pieniędzy, kilka wskazówek, dużo ostrzeżeń i jedziemy do hotelu. Taksówkarz, który mówi po angielsku tak jak my po hiszpańsku (a więc absolutnie nic) wysadza nas pod hotelem, który wygląda rewelacyjnie. Niestety później okazuje się, że tylko nazwa się zgadza. Nasz jest oddalony o kilka przecznic. Bierzemy plecaki i idziemy tam. Po drodze wchodzimy do jednego hotelu i pytamy o drogę. Naszej rozmowie w hotelu przysłuchuje się przypadkowy patrol policji, który jak zaraz potem okazało się dyskretnie eskortuje nas do samego hotelu. Martynka jest wykończona. Wchodzimy do pokoju, który nie wygląda rewelacyjnie Martynka ma mały kryzys, trzymam fason ale również jestem przerażony nie hotelem ale tym, że to pierwszy dzień w tym kraju a odwrotu nie ma.

Rano wszystko wygląda lepiej. Wyruszamy w miasto. Co ciekawe nie odczuwamy zmiany czasu. Spaliśmy w tak różnych miejscach i porach, że nasz organizm zupełnie stracił orientacje kiedy jest dzień a kiedy noc.
Decydujemy się podróżować po Caracas głównie metrem. Jedziemy na dworzec autobusowy sprawdzić połączenia do Meridy (Andy). Spotykamy interesującego gościa z Trynidadu (tam język urzędowy to angielski), który opowiada nam kilka ciekawych historii. Okolica trochę niebezpieczna, przewodnik odradza się tam poruszać porą nocną. Znajdujemy dworzec, firmę która ma przewozy do Meridy, kupujemy bilety. Oczywiście nikt tutaj nie mówi słowa po angielsku. Decydujemy się pojechać nazajutrz wieczorem. Podróż będzie trwała 13 godzin a więc na rano będziemy na miejscu.

Jedziemy do Centrum Caracas. Cały dzień chodzimy po mieście, po różnych dzielnicach. Ciekawy klimat, czuć powiew Ameryki Pd. Oczywiście brudno, masa podejrzanych typów, setki straganów, knajp, grajkowie.
Spotykamy jednego człowieka, z którym udaje się porozmawiać o Wenezueli i o sytuacji w tym kraju. Wchodzimy do restauracji, która wydaje się być rozsądna, po chwili patrzymy na siebie porozumiewawczo nie nie nie będziemy tu jeść idziemy do Mc Donalda.
Godzinka w kafejce internetowej, robi się wieczór, wracamy do hotelu. Po drodze udaje nam się znaleźć bardzo dobrze zaopatrzone delikatesy i fajną cukiernię, w której wypijamy herbatę. Jest ciemno jak docieramy na miejsce. To był wspaniały dzień.

Okazuje się jednak, że zmiana czasu nam dokucza, nie bardzo możemy spać od 3 (w Polsce jest już poranek). Rano zdecydowaliśmy się pojechać na najwyższy szczyt wokół Caracas (jeździ tam kolej linowa). Pojechaliśmy metrem do stacji, która wydawała się b y ć najbliżej kolejki. Pod metrem stały autobusy (chociaż niech nikt tych gratów bez okien i drzwi nie kojarzy z autobusami miejskimi w Polsce). Jedziemy i okazuje się, że wjeżdżamy w slamsy, robi się tłoczno a nam gorąco ze zdenerwowania. Szczęśliwie w pewnym momencie kierowca staje i pokazuje nam drogę do kolejki. Wsiadamy i wyjeżdżamy. Warto było, z wagoników rozciąga się piękny widok na całe Caracas – niesamowity widok i miasto. Oczywiście brudne zatłoczone i niebezpieczne ale już wiemy ze warto było je zobaczyć.
Na górze widok żaden, jest pochmurnie i deszczowo. Jako ciekawostkę dla turystów zrobiono tam lodowisko. Zjeżdżamy na dół i usiłujemy znaleźć autobus do metra. Przystanek jest obok okratowanego całkowicie sklepu i tylko przez małe okienko można tam coś kupić. Wsiadamy do pierwszego nadjeżdżającego autobusu, zaraz potem okazuje się, że to była pomyłka i znowu wjeżdżamy w slumsy. Wysiadamy gdzieś po trasie, najbliżej metra i biegnąc opuszczamy tą niebezpieczna dzielnicę. Zaraz potem jedziemy metrem do Las Mercedes (widzieliśmy tam salon BMW). Piękna (jak na Caracas) dzielnica klubów restauracji i dyskotek. Czujemy się tam bardzo bezpiecznie. Jedziemy po bagaże do hotelu, negocjacje z taksówkarzem co do ceny i na dworzec autobusowy. Samochody tutaj to głównie olbrzymie stare zdezelowane amerykańskie krążowniki szos. Taksówkarz się myli i zawozi nas na inny terminal (drugi koniec miasta) ale szczęśliwie zdążyliśmy na autobus. Dworzec dumnie zwany Terminalem La Bandera to absolutnie okropne miejsce pełne dziwnych typów i totalnie zatłoczone. Szczęśliwie udaje nam się znaleźć autobus i do niego wsiąść. Tutaj miła niespodzianka, autokar bardzo komfortowy. Istnieją tutaj trzy klasy, wzięliśmy pierwsza, widzieliśmy druga i trzecią – nie radzimy z nich korzystać.

Wyruszamy z godzinnym opóźnieniem ponieważ kierowcy autobusu maja układ z lokalnymi „salesmanami”, którzy próbują nam sprzedać różne pierdoły.
Następnie przez dwie godziny musimy obejrzeć film – jest tak głośno, że o spaniu można zapomnieć. Mam wrażenie, że nikt go nie chce oglądać ale nikt nie śmie sprzeciwić się kierowcy.
Około dwunastej pierwszy przystanek, stacja benzynowa, żeby już nie zanudzać – po prostu strach wysiąść z autobusu.
Dojeżdżamy ok. ósmej, jedziemy do hotelu, pierwszego z przewodnika. Przy okazji przewodnik Lonely Planet to tutaj absolutnie niezbędna rzecz – bez niego na pewno nie dalibyśmy sobie rady. Zresztą wszyscy spotkani obcokrajowcy się nim posługują. (co ciekawe w większości napisał go Polak).
Hotel rewelacyjny, mamy pokój z przepięknym widokiem na Andy. W lokalnym biurze podróży okazuje się, że jest problem w zorganizowaniu safari dla dwóch osób w terminie jaki nam odpowiada (czyli jutrzejszym). Na szczęście spotykamy parę szwajcarów i dogadujemy się, że pojedziemy razem. Krótki spacer po okolicznych biurach podróży – wybieramy i rezerwujemy wypad do Los Lianos (sawanna). Od niedzieli do środy będziemy na sawannie i w Andach. Na czwartek kupujemy bilety na kolejkę linową w Andy, na czwartek wieczorem bilet powrotny do Caracas, na piątek bilety lotnicze do Porlamar (Karaiby). Chodzimy trochę po mieście (jest rewelacyjne) i wracamy do hotelu.

Nazajutrz rano nasz przewodnik z biura podróży przyjeżdża po nas do hotelu nawet przed czasem (oczywiście musiał na nas trochę poczekać) Zabieramy parę szwajcarów, dokonujemy płatności i jedziemy. Najpierw przejeżdżamy przez Andy, najwyżej byliśmy na 4000 m n.p.m. Trochę zimno, po drodze zwiedzamy Andyjskie wioski, spotykamy Indian, trochę chodzimy po górach. Przewodnik musi wszystko tłumaczyć w dwóch językach, (Szwajcarka nie mówi po angielsku, jak się okazuje po niemiecku również bardzo słabo – pochodzą z włoskiej części Szwajcarii – bardzo dobrze mówią po włosku, hiszpańsku i francusku). Zjeżdżając z gór przedostajemy się przez lasy deszczowe (pochmurno, deszczowo – lasy bardzo gęste). Dojeżdżamy do sawanny. Samochód zaczyna wydawać dziwne dźwięki ale przewodnik stara się trzymać fason i twierdzi że wszystko w porządku, dojedziemy. Jestem przekonany, że musiałby zdarzyć się cud jak tym wehikułem przebędziemy jeszcze kilkaset kilometrów, które nam zostało do pokonania. Na obiad zjadamy pieczoną na ognisku krowę (oczywiście nie całą) Pod drodze kilka przystanków na zakupy (głównie jedzenie na camping). Samochód już prawie całkiem stanął ale cudem udało się znaleźć przyczynę, dziwnych odgłosów samochodu – wyciek oleju. Sprawa prosta, kupiliśmy kilka litrów oleju i co jakiś czas uzupełniamy. Wieczorem wjeżdżamy już na bezdroża i tak dojeżdżamy na miejsce. Jesteśmy jakieś 1,5 jazdy od granicy z Kolumbią. Camping – kilka baraków, w jednym z nich hamaki do spania – czekały na nas, w drugim „kuchnia” i „jadalnia” w trzecim „toalety” i „prysznice”. Dojeżdża jeszcze kilka Jeepów. Klimat wokół niesamowity, głosy sawanny i dzikich zwierząt tam żyjących, a my w samym środku jak w national geografic.Nauka spania na hamaku (okazuje się że można na tym spać z małym ryzykiem wypadnięcia). Znajoma para przed spaniem ucięła sobie głośna pogawędkę (po włosku oczywiście) – trochę przestaliśmy ich lubić.

Nazajutrz rano po śniadaniu (jedzenie tutaj było naprawdę okey – najwięcej jadł nasz przewodnik), zapakowano nas na dach naszego wozu i na oponach umieszczonych na samej jego górze pojechaliśmy na safari. Nasze pierwsze wrażenie było takie sobie. Wprawdzie ładne widoki ale zwierząt jak na lekarstwo (głównie wychudzone krowy hodowlane, osiołki i konie brodzące w wodzie jak amfibie). Następnie dwóch naszych lokalnych przewodników zaczęło polowanie na anakondę. Po godzinnych poszukiwaniach rezygnują – niestety nie udało się jej odszukać. Okazuje się, że w porze deszczowej trudniej znaleźć zwierzęta. Znajomi szwajcarzy (szczególnie facet) okazują się trochę drętwi. Szwajcar udaje globetrottera i uparcie kadruje zwierzęta z poważną miną. Mają nad nami jednak dużą przewagę – mówią po hiszpańsku. To zdecydowanie pomaga w lepszym poznaniu Ameryki Pd.
Obiad, późnej dwie godziny siesty – bardzo fajny zwyczaj, który podtrzymujemy przez cały pobyt na sawannie. Po południu pływamy łodzią po rozlewiskach. Zmieniamy zdanie o Los Lianos. Jest pięknie
i dziko. Spotykamy kajmany, kapiwary, kormorany (i setki innych gatunków ptaków), delfiny (trochę ciężko było je znaleźć na rozlewiskach ale w końcu się udało).
Wieczorem miała być imprezka przy lokalnej muzyce ale grajkowie nie dojechali. Pojechaliśmy do sąsiedniego campu, sprawdzić czy mają telefon.

Po rozmowie z przewodnikiem chcieliśmy zmienić plany i zamiast na Margaritę, pojechać później do Santa Fe – do tego był nam potrzebny telefon. Niestety okazało się, że telefon nie działa. W campie spotkaliśmy grupę Polaków, oczywiście spożywających wódeczkę ze strefy bezcłowej i „psikających” się offem z nadzieją, że pomoże im to przetrwać wśród atakującego ze wsząd robactwa. Przewodnik skarżył się na nich, że pomimo iż mówi w kilku językach nie może się z nimi w żadnym porozumieć. Oczywiście stanęliśmy w ich obronie mówiąc, że powinien zacząć uczyć się polskiego (Polacy coraz więcej podróżują po świecie) a najbardziej znany przewodnik po Wenezueli wydawnictwa lonely planet napisał właśnie Polak!

Kolejnego dnia rano jeździmy konno po sawannie. Było absolutnie rewelacyjnie, lokalny przewodnik pozwolił nam prawie na wszystko. Jeździliśmy naprawdę szybko!! Momentami bywało niebezpiecznie! Adrenalina, piękne krajobrazy, dzikie zwierzęta, konie - SUPER!!!
Martynka wybrała najwolniejszego wierzchowca ale to dobrze miała więcej czasu na podziwianie krajobrazów.
Po południu wybieramy się na safari aby schwytać krokodyla i złowić piranie na kolację. Po długim polowaniu niestety nie udała się ta sztuka (złowienie kajmana) ale widzieliśmy kilka ładnych okazów. Pora sucha jest lepsza na podziwianie dzikich zwierząt – skupiają się one na terenach gdzie zostaje woda.
Po nieudanych łowach na krokodyla poszliśmy łowić piranie. Zaczęła się cicha rywalizacja Polska – Szwajcaria. Każdy z nas dostał po „wędce” (na kij nawinięta gruba żyłka zakończona olbrzymim haczykiem), oraz przydział mięsa wołowego jako przynętę. Dziewczyny zrezygnowały z połowu. Na początku było ciężko, jedynie przewodnikom udało się złowić kilka sztuk. Po ok. 30 min. wyczułem jednak w czym rzecz i nie zawiodłem narodowej dumy złowiłem 4 dorodne sztuki, piąta urwała mój „harpun” i została mi tylko żyłka. Rywalizacje wygraliśmy 4:0 (nawet żaden z przewodników nie złowił czterech sztuk).
Ryby wypatroszone, wracamy na kolację.

W czasie kolacji, najpierw nauka jak zjada się piranię. Musze przyznać że pierwszy raz jedliśmy ryby w taki sposób. Były pyszne!!
Lokalni przewodnicy mówią że piranie (szczególnie proszek z ich głów) to Viagra Wenezueli. Dowodem na to jest nasz gospodarz który ma 13 dzieci. Po kolacji „czas wolny”. Przyszli grajkowie i mieliśmy lokalna muzykę.
Idziemy spać ale… w środku nocy budzi nas dziwny zwierz, który próbuje się dostać do naszego pomieszczenia. Przewodnik sprawdza, okazuje się, że to olbrzymi (wielkości dzika) mrówkojad przychodzi do naszego campu. W nocy wygląda jak zjawa z innego świata. Jakby kogoś z nas obudził w hamaku – zawał murowany!

Wstajemy przed szóstą, śniadanie, wracamy do Meridy (450 km). Po drodze kąpiel pod wodospadem, przejazd przez Andy. Na 4000 m odwiedzamy kondora andyjskiego – jedne z ostatnich jakie przetrwały – niestety żyją w zamknięciu (bardzo smutny obrazek). Tutejsi Indianie za punkt honoru mieli upolowanie tego ptaka i tym sposobem nie ma ich już na wolności. Dojeżdżamy wieczorem zmęczeni jak cholera. Na miejscu okazuje się, że w całej Meridzie nie ma prądu. Po ciemku (dostaliśmy z recepcji na dole wyproszoną świeczkę i pozwolenie na jej zastosowanie w pokoju) Martynka przepakowuje plecaki na jutro. Na szczęście za godzinkę prąd włączyli.
Rano, pobudka o 6:30. Wyjeżdżamy najdłuższą i najwyższą kolejka świata (na prawie 5000 m n.p.m.) Jeśli wjazd na sam szczyt to tylko wcześnie rano, potem nadchodzą chmury i koniec oglądania i podziwiania przepięknych widoków. Po drodze cztery przesiadki, robi się coraz zimniej Na samym szczycie po chwili dostajemy zawrotów głowy. Decydujemy, że nie będziemy się katować i zjeżdżamy niżej i w górach spędzamy kilka godzin – słonecznie, ciepło i przepiękne góry. Relaks w kafejce przy książce – jesteśmy fanami gór ale chodzenie po nich to zupełnie inna historia.
Spacerek po Meridzie, bierzemy plecaki z hotelu i autobusem jedziemy na główny dworzec autobusowy. Potwierdzam bilety i okazuje że nasz autobus nie jedzie. Mają tu taki dziwny zwyczaj, że jak nie sprzedadzą odpowiedniej ilości biletów autobus odwołują Na szczęście jedzie kolejny, trzy godziny później. Pakujemy się do autobusu który wygląda na nowy i bardzo komfortowy. Tak na wszelki wypadek bierzemy polary i skarpety. Odjeżdżamy, jak zwykle puszczają jakiś głupi film, który trzeba obejrzeć ponieważ niemal przy każdym siedzeniu jest głośnik, którego nie można wyłączyć. Aha, jeszcze przedtem okazuje się, że nie zapłaciliśmy podatku od terminalu autobusowego. W pierwszej chwili zupełnie nie wiedzieliśmy o co chodzi – ktoś po prostu przyszedł i głośno do nas coś mówiąc po hiszpańsku chciał nas wyprosić. W autobusie jakoś dziwnie robiło się chłodno, chłodniej i cholernie zimno – zupełnie jak w chłodni. Wszyscy czują to samo ale nikt nie idzie do kierowcy żeby przykręcił trochę klimatyzację. Zupełnie jak kolonia karna, kierowca zrobił zimno znaczy, że tak ma być. Zauważamy, że kierowcy autobusu to tutaj wielkie szychy, chodzą w białych koszulkach z wielkimi złotymi zegarkami i na każdego patrzą „z góry”. W końcu nie wytrzymuję i pomimo, że jesteśmy jedyni, którzy w tym autobusie nie mówią po hiszpańsku idę do niego (może mnie nie rozstrzela za grzeczną sugestię). Okazuje się, że są zamknięci w szoferce i nie ma do nich dostępu. Na przystanku, ucząc się wcześniej kilka słów po hiszpańsku, idę do niego i mówię, że w autobusie jest jak na Alasce. Bezradnie rozkłada ręce, do tej pory nie wiem czy ta klimatyzacja się popsuła, czy nie potrafił nią regulować czy też robił nam na złość. Generalnie 12 godzin jechaliśmy w chłodni – prawdziwy koszmar, doszło do tego że ogrzewałem się pod polarem własnym oddechem. O zaśnięciu nie było mowy.

Rano dojeżdżamy do Caracas, przeprawa przez miasto, jesteśmy na lotnisku. Tutaj dzień oczekiwania na samolot i do załatwienia kilka kwestii:
Potwierdzenie lotu do Porlamar.
Kupienie biletu powrotnego do Caracas na czwartek wcześnie rano tak aby zdążyć później na samolot do Madrytu.
Potwierdzenie lotu do Madrytu, jak nam powiedziano wcześniej w Ameryce Południowej zdarza się, że loty bywają odwołane lub brakuje miejsc pomimo wykupionych wcześniej biletów.
Zorganizowanie telefoniczne hotelu w Porlamar, przez internet wcześniej się nie udało.

Niby proste rzeczy ale tutaj nic jest tak proste jak w Europie
Wieczorem lecimy na Margaritę. Przed odlotem totalne zamieszanie. W końcu wsiadamy
do samolotu i pytamy się stewardesy czy to bezpośredni lot do Porlamar (rozumiem takie pytanie w pociągu ale w samolocie)
Załączę wspaniały opis przeprawy na wyspę „promem” dlatego między innymi wybraliśmy samolot. Oto on:


„Po kilkugodzinnej podróży krętymi i wyboistymi wenezuelskimi drogami dotarliśmy do portu. Ostatni wyraz powinnam wziąć w cudzysłów, gdyż miejsce to z prawdziwym portem miało tyle wspólnego, że raz na kilka godzin podpływała tam stara łajba zabierająca podróżnych udających się na wyspę. Można było oczywiście kilkudziesięciokilometrowy odcinek przez morze pokonać samolotem, ale ze względu na koszty i “atrakcje” nasza grupa wybrała drogę wodną.
Nędzny budynek nad brzegiem z przeraźliwie brudną i cuchnącą poczekalnią, toaleta z niedomykającymi się drzwiami, znad których widoczna była głowa korzystające z niej człowieka, lepka, ciepła coca-cola, psy wałęsające się w poszukiwaniu pożywienia i żebrające dzieciaki to najlepsza charakterystyka naszego miejsca wypadowego. O punktualności nikt tu nie myśli poważnie, więc jak dobry żart potraktowaliśmy tablicę informującą o godzinach odpływu łodzi. Gdy wreszcie zjawiła się na horyzoncie, poczułam, że podróży tej długo nie zapomnę. Dziarsko jednak wspięłam się po trapie i zajęłam miejsce pod pokładem, gdzie na pasażerów czekały prymitywne drewniane ławki bez oparć. Z głośnika w niebogłosy śpiewał karaibski pieśniarz przekrzykując wszystko, co tylko chciało dać z siebie jakiś głos.
Zamiast 30-40, pod pokład weszło blisko 100 osób. Z przerażeniem patrzyłam, jak łódź coraz głębiej się zanurza. Ławki zajmowali czarnowłosi mężczyźni, kobiety, dzieci – wszyscy zaopatrzeni w duże torby. Była sobota, więc Wenezuelczycy wybierali się na wielkie zakupy. Margarita to strefa bezcłowa, tak więc o wiele taniej niż na stałym lądzie można tu kupić przeróżne produkty, a przede wszystkim uwielbiany przez większość rum. Gdy łódź ruszyła, pod pokład zaczęła napływać straszna woń spalin pochodzących ze starego silnika. Jedyne miejsca dla pasażerów znajdowały się pod pokładem, nie sposób więc było zaczerpnąć świeżego powietrza. Na szyby okienne bryzgała morska fala, a pojazd huśtał się niczym urządzenie do szkolenia kosmonautów. Głośnik ryczał przeraźliwie w rytm wesołej piosenki, chociaż żadnemu z nas nie było do śmiechu. Nie trzeba było długo czekać na skutki takiego komfortu. Jakieś dziecko wyrzuciło z siebie całodzienny pokarm, po chwili zawtórowała mu matka. Poczułam, że w ich ślady pójdę i ja. Dobrze, że miałam przygotowaną foliową torbę. Koleżanka próbująca mi pomóc szybko dołączyła do grupy cierpiących, która z minuty na minutę powiększała się. Wydawało mi się, że morska choroba wyrwie ze mnie wszystkie wnętrzności. Tylko przewodnik patrzył na nas z uśmiechem. – A mówiłem, żeby przed podróżą wypić jednego głębszego? Półtoragodzinny rejs wydawał się wiecznością.
Wyspa szybko odpłaca za trudy związane z dotarciem do niej. Piękne krajobrazy, czyste, białe plaże, świetna baza hotelowa błyskawicznie regenerują nadwątlone zdrowie.”



W bardzo ciekawy sposób ten opis obrazowo pokazuje jak wyglądają podróże po Ameryce Południowej
Na wyspie wita nas naprawdę piękne lotnisko, terminal czysty, niewielki wśród palm i zieleni. Jedziemy do miasta (ok. 20 km.) niestety tutaj okazuje się, że bieda jak wszędzie. Hotel taki sobie, lepszy niż w Caracas, gorszy niż w Meridzie. Nazajutrz pierwszy spacer po mieście. Niestety duże rozczarowanie, brudno, wysokie budynki, brudna plaża. Hotele wszystkie pozajmowane, jedynie w 5 gwiazdkowym przy plaży znaleźliśmy miejsce ale stwierdzamy, że nie warto tyle płacić za nieco lepszy standard. Po południu idziemy na basen hotelowy jednego z 5 gwiazdkowców i odpoczywamy. Wieczorem idziemy na miasto w druga stronę. Wygląda znacznie lepiej, dużo sklepów (Margarita to strefa wolnocłowa), dużo knajpeczek, turyści jest ok.
W kolejny dzień rano idziemy wynająć samochód aby poznać lepiej wyspę. Okazuje się jednak, że nasza karta kredytowa nie działa. Cudem udaje się znaleźć wypożyczalnię, która za depozyt wynajmuje nam nissana (proszę nie kojarzyć tego grata z pięknymi samochodami tej marki jeżdżącymi po Polsce) Jedziemy najpierw na najpiękniejszą podobno plaże na wyspie. Jest rzeczywiście piękna. Szeroka piaszczysta z pięknym widokiem i dziesiątkami palm, spędzamy tam pół dnia. Potem objeżdżamy nieomal całą wyspę. Dużo pięknych krajobrazów, plaż dużych i małych, zorganizowanych i dzikich. Małe miasteczka i wioski.
W kolejny dzień zostajemy w Porlamar, niestety oceniamy to jako błąd na szczęście znaleźliśmy fajny bar z dobrym winem. Kolejny dzień – wybieram się na nurkowanie, Martynka ze względu na chorobę lokomocyjną zostaje na plaży – tej najpiękniejszej.
Popłynęliśmy na pobliski archipelag Los Frailes.
Zrobiliśmy dwa nury na ok. 18 m (po ok. 50 min.). Za pierwszym razem było trochę zimno, za drugim niósł nas dosyć silny podwodny prąd (rewelka!). Widziałem dorodną ośmiornicę i pływaliśmy w wielkich ławicach ryb. Generalnie bardzo fajnie (nie rewelacyjnie, a fajnie).

W kolejny dzień (już ostatni) wybieramy się na plaże dla windserferów. Czytaliśmy, że to jedno ze sławnych miejsc dla amatorów tego sportu. Rzeczywiście rewelacyjnie, cały czas stały dość silny wiatr. Wypożyczam sprzęt i próbuje pływać. Super, musze się w końcu nauczyć tego sportu. Martynka wypoczywa na plaży ale stwierdza, że może będzie uczyć się ze mną Przy plaży piękne hotele.

W kolejny dzień o 3 rano wstajemy i jedziemy na lotnisko. Czeka nas podróż do Polski.
Najpierw lecimy do Caracas (malutki turbośmigłowy samolocik) następnie do Madrytu, Frankfurtu i Warszawy – 24 godziny i jesteśmy na miejscu.
W Caracas czujemy, że mamy już dość tego miasta i jego ogromnej biedy i brudu. Nie możemy doczekać się Europy.
W Madrycie mamy krótką przesiadkę ale we Frankfurcie wysiadając z samolotu pytamy Pana, który informował wysiadających pasażerów gdzie mamy się udać. Na karteczce, którą trzymał w reku miał wypisane nasze nazwiska. Zapytał czy chcemy rozmawiać po niemiecku czy po angielsku. Wiedział że lecimy z Caracas do Warszawy, pokierował nas uprzejmie we właściwie miejsce takie rzeczy w Ameryce pd. nam się nie przydarzyły Lądujemy w Warszawie no cóż nie ma innego miejsca na ziemi gdzie można by powiedzieć jesteśmy naprawdę u siebie. Było naprawdę cudownie ale nie ma jak u siebie w Polsce!!!

Do usłyszenia po kolejnej podróży!!

Martynka i Rafał.