W promieniach słońca Florydy
Autor: Paweł Pudlik
Data dodania do serwisu: 2007-06-28
Relacja obejmuje następujące kraje: USA
Średnia ocena: 5.93
Ilość ocen: 203
Oceń relację
<p style="margin: 0cm 0cm 0pt" class="MsoBodyText" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Podroż do Stanów planowaliśmy od dawna. Zamierzaliśmy razem z żoną odwiedzić jej ojca<span> </span>(Kaza) oraz<span> </span>poczuć klimat<span> </span>Stanów Zjednoczonych.<span> </span>Po otrzymaniu upragnionych wiz i zakupieniu biletów lotniczych zaczęliśmy wielkie odliczanie. Następnie nie dowierzając w to co się dzieje,<span> </span>znaleźliśmy się na pokładzie rejsowego samolotu Warszawa – Chicago. Był 19 grudnia 2006 roku .Ciężkie ołowiane chmury otulały dokładnie Warszawę, gdy samolot zaczął kołować po płycie lotniska aż wzbił się ponad ciężkie stalowe niebo. Zaczął się nasz najdłuższy dzień w roku, bowiem lecieliśmy na zachód uciekając przed nocą która przychodzi ze wschodu.<span> </span>Na pokładzie Amerykanie polskiego pochodzenia, Polacy jadący na Święta do rodziny<span> </span>oraz szalenie towarzyskie dzieci<span> </span>bawiące się w „kto głośniej tupnie”. Kilka razy wpadliśmy w małe turbulencje, ale generalnie lot, który trwał 10 godzin, był spokojny.<span> </span>Był nawet senny za sprawą małych buteleczek z winem, które uczynne stewardesy roznosiły do posiłków. Obudziłem się w siódmej<span> </span>godzinie lotu wyjrzałem za okno a moim oczom ukazały się zamrożone rzeki półwyspu Labrador – po prostu coś pięknego -<span> </span>dziewicze przestrzenie tundry u naszych stóp.Za oknem cały czas trwał dzień. Samolot kierujący się teraz<span> </span>w kierunku południowo-zachodnim osiągnął w końcu Jezioro Michigan. Siedzący przed nami<span> </span>Amerykanin od dłuższej chwili wytężał wzrok aż w końcu zauważając coś i rzekł z lekkim podnieceniem w głosie, do swojej żony: </font></p><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font><strong><span><font size="3"><font face="Times New Roman">Honey!! Look at the window! You can see Chicago!</font></font></span></strong><span><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></span> <p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Faktycznie widać już było <em>Down Town</em> a dokładniej trzy największe wieżowce którymi jak się później okazało były<em>: Sears Tower</em>, <em>John Hancock Center</em> i <em>Aon Center</em>. Samolot zaczął obniżać lot i jak na dłoni widzieliśmy teraz jak olbrzymią metropolią jest Chicago. Wylądowaliśmy na lotnisku, razem<span> </span>z pozostałymi pasażerami udaliśmy się w stronę hali<span> </span>odpraw. Dodam jednego z wielu terminali, bowiem lotnisko <em>O’Hare</em> jest największym portem lotniczym na świecie. Tutaj stoimy w kolejce około 1, 5 godziny, a urzędnik który miał nas zacząć obsługiwać bez słowa udał się na przerwę. Nasz entuzjazm do Ameryki został poddany ciężkiej próbie. Na szczęście skierowano nas do innego stanowiska i po odpowiedzeniu na parę pytań mogliśmy odebrać bagaże i przywitać się z rodzinką. Po bardzo długim dniu nastał bardzo długi wieczór zakrapiany polskim piwem. W końcu udaliśmy się na spoczynek.</font></p><p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"> </p><p><strong><font size="3"><font face="Times New Roman">Down Town czyli bezwiedny wytrzeszcz oczu.</font></font><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></strong></p><p> </p><font size="3"><font face="Times New Roman"></font></font><p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font size="3"><font face="Times New Roman">Nasz pierwszy poranek w Ameryce. Błękitne niebo, słońce zachęca do wyjścia z domu. <span> </span>Śniadanie, krótka narada i jest decyzja. Jedziemy do Down Town. Prognozy na następne dni nie są zachęcające więc warto teraz zobaczyć miasto z lotu ptaka. W USA podstawowym środkiem lokomocji są<span> </span>oczywiście prywatne samochody. Wsiadamy w Mazdę Kazka i mijamy rzędy na pierwszy rzut oka takich samych białych i szarych domków. Wjeżdżamy na <em>Higway </em>czyli autostradę. Ach, gdyby takie drogi były w Polsce. Cztery betonowe pasy w każdą stronę. Początkowo jedziemy przyzwoitą prędkością 60 mil na godzinę, jednak im bliżej centrum tym robi się ciaśniej od aut i nasza prędkość jazdy spada. Nic nie szkodzi, możemy za to oglądać fantastyczną panoramę Down Town. Centrum miasta jest<span> </span>niesamowicie rozległe, w miarę zbliżania się do niego<span> </span>ogrom drapaczy chmur nie pozwala oderwać od<span> </span>siebie oczu. Down Town w Chicago to największa po Manhhatanie strefa drapaczy chmur w Stanach. Rozkwitowi miasta pomógł o ironio pożar, który w 1871 roku strawił starą zabudowę. Na nowo wytyczono siatkę dróg tym razem przecinających się pod kątem prostym. Dzięki temu<span> </span>miasto rozwijało i rozwija<span> </span>w szalonym, nawet jak na Stany Zjednoczone, tempie. Wykorzystujemy fakt iż Kazek jest kurierem i parkujemy tuż obok Sears Tower. Firma, w której pracuje<span> </span>z racji swojej specyfiki ma podpisaną z miastem specjalną umowę pozwalającą pracownikom parkować w wielu zabronionych normalnie miejscach. Amerykanie przestrzegają na ogół reguł drogowych, raczej nie spotyka się samochodów zaparkowanych w innych niż dozwolone<span> </span>miejscach. Ponadto<span> </span>policja jest tutaj naprawdę bardzo konsekwentna. Kupujemy bilety wstępu do Sears’a, gdzie po obejrzeniu krótkiego filmu na temat<span> </span>historii jego powstania,<span> </span>wjeżdżamy bardzo szybką windą na 103 piętro. Jesteśmy ponad czterysta metrów nad ziemią! Widok jest naprawdę porażający. Na wschodzie migocze w słońcu błękitna tafla Jeziora Michigan.<span> </span>Przy wybrzeżu wzdłuż, którego biegnie szerokopasmowa droga ulokowały się parki, skwery razem słynnym <em>Millennium Park </em>oraz liczne muzea. Widać też potężny<span> </span><em>U.S. Cellular Field</em> – stadion na którym swoje mecze rozgrywa znana drużyna bejsbolowa <em>Chicago White Sox</em>. Patrząc w kierunku południowym widzimy magazyny, hale fabryczne, bocznice kolejowe i centra logistyczne. Podchodzę pod okno z ekspozycją zachodnią. Jak okiem sięgnąć wszędzie domki, domy, tory, autostrady. Ogarnia mnie przytłaczające wrażenie, że to miasto nigdzie się<span> </span>nie kończy. Oszołomieni zjeżdżamy na parter i wychodzimy na ulicę. Chicago z lotu ptaka wygląda tak niezwykle, iż postanawiamy przeżyć to jeszcze raz. Jedziemy teraz do północnej części<span> </span>śródmieścia. Tam<span> </span>znajduje się trzeci<span> </span>co do wielkości wieżowiec w mieście. Smukły zwieńczony dwiema iglicami John Hancock.<em> </em>Przejeżdżając przez Down Town zauważamy ogromny plac budowy. To tutaj powstanie <em>Trump International Hotel & Tower</em> i zdeklasuje swoimi 415 metrami wysokości prawie wszystkie budynki w mieście. Tylko dumny Sears Tower będzie mógł patrzyć na niego z góry. Nasyceni podniebnymi widokami zanurzamy się w plątaninę przedświątecznego zgiełku miasta. Kawa ze Starbucksa pita z plastikowego kubka smakuje wybornie, nawet nie zauważamy, że dzień ma się ku końcowi. Wracamy więc do naszego sennego przedmieścia <em>Addison</em>. <em>Traffic</em> jest niesamowity, nie pomaga wydzielony na autostradzie pas do szybkiej jazdy <em>Expres Line</em> oraz pomoc specjalnych służb <span> </span>kierujących ruchem. Odziani w zielone odblaskowe płaszcze osobnicy<span> </span>starają się rozładować potężne korki wymachując fachowo swoimi czerwonymi chorągiewkami.<span> </span></font></font></p><h1 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><span><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></span></h1><h1 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><font size="3"><font face="Times New Roman"><span>Shopping w<span> </span><em>China Town?<span> </span></em></span>Nie dziękuje.</font></font></h1><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font> <p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Następnego dnia udajemy się do chińskiej dzielnicy. Właściwie jest to niewielki obszar miasta skupiony wokół <em>Wentworth Avenue </em>i brak mu rozmachu jaki można spotkać np. w China Town w Londynie. Może to kwestia wczesnej pory w każdym razie miejsce to zrobiło na nas wrażenie sennego i spokojnego. O wiele ciekawsze okazały się produkty w miejscowych sklepikach. Wielkie słoje wypełnione orzechami wodnymi, suszonymi przyprawami o niewiadomym pochodzeniu. Obok morza kubków, kubeczków, talerzyków i pałeczek w przybytkach można było natrafić na rękodzieło w postaci figur Buddy. Zapach w </font></p><p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">sklepach, nazwijmy to spożywczych, był nie do wytrzymania. Nie ma się co dziwić - na hakach wiszą<span> </span>opierzone kury razem z oklapniętymi głowami. Wielu dziwnych rzeczy po prostu nie mogliśmy rozpoznać, a napisy w postaci krzaczków nic nam nie mówiły. Dreszcz przeszedł mnie kiedy przypomniałem sobie, że niektóre nacje<span> </span>zamieszkujące Daleki Wschód bardzo chętnie pożywiają się psami.<span> </span>W jednym ze sklepów, gdzie akurat więcej towarów opisanych było w języku angielskim, zauważyłem coś naprawdę niesamowitego. W wielkim słoiku<span> </span>znajdował się.... kawałek suszonego żołądka rekina za bagatela 1400 dolarów za funt. No cóż, jeśli ktoś lubi. Prawdopodobnie ma duże znaczenie lecznicze<span> </span>dla kupujących tutaj azjatów. Idziemy jeszcze pod czerwoną bramę<span> </span>w chińskim stylu która dumnie wygięta prezentuje się niczym łuk triumfalny. Mijamy po drodze ciąg raczej skromnych sklepików, restauracji i banków, na tle których ciekawą bryłą wyróżnia się ceglany<span> </span>budynek <em>Pui Tak Center</em>. Jego wieżyczki w orientalnym stylu oraz zielono-czerwone dachy przypominają nam, że jednak jesteśmy w China Town. Pogoda niezbyt zachęcająca do spacerów na świeżym powietrzu więc postanawiamy zwiedzić <em>Museum of Science and Industry</em>. Wybieramy trasę przez biedne dzielnice południowe zamieszkane głównie przez ludność afrykańskiego pochodzenia i Latynosów. Kazek opowiada o licznych programach społecznych mających na celu zaktywizowanie najbiedniejszych warstw społeczeństwa. Władze miasta starają się nie dopuszczać do powstania gett biedoty. Pomagają w znalezieniu pracy i dają ulgi dla inwestorów budujących w biedniejszych dzielnicach. Ludność gett przesiedla się wtedy do innych dzielnic. Nowi przybysze starają się podciągać do pracujących sąsiadów i w ten sposób wyrywa się ich z zaklętego koła biedy i beznadziei. Częściowo się to udaje. Częściowo. Jesteśmy już przy gmachu muzeum. Rozległy piętrowy budynek z wieloma skrzydłami bocznymi, w których znajdują się hale wystawowe. To jedno z największych i najlepiej wyposażonych obiektów tego typu na świecie. Prawie wszystkich eksponaty można tutaj dotknąć. Urządzenia audiowizualne,<span> </span>które tutaj się znajdują na każdym kroku, w przyjazny sposób tłumaczą działanie danej maszyny. Dodatkowych informacji udzieli głos multimedialnego przewodnika. Funkcjonalność- ta cecha przyciąga do muzeum tłumy. Zwiedzaliśmy muzeum pięć godzin widząc jak wykluwają się kurczaki, przebywając na amerykańskiej farmie. Przechadzaliśmy się ulicą handlową XIX-wiecznego miasta oraz zjeżdżaliśmy<span> </span>po<span> </span>wirtualnym stoku<span> </span>na desce snowbordowej. Wyczerpani zwiedzaniem zajadaliśmy pysznego sandwicza <em>Italian Beef</em>. Jako przystawkę do zamówionego dania<span> </span>w prawie każdym barze podaje się tutaj chipsy. Niesamowicie ostry smak popijaliśmy colą która tutaj w<span> </span>fastfoodach nalewa się samemu z nieograniczoną porcją skruszonego lodu. To był nasz drugi dzień w USA, a moc wrażeń jaka nas spotkała rozbudzała tylko nasze apetyty na kontynuowanie amerykańskiej przygody. </font></p><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font> <span><font face="Times New Roman" size="3"> </font></span><em><span style="font-size: 9pt"><font face="Times New Roman"> </font></span></em> <h1 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Mała Polska na amerykańskiej ziemi</font></h1><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font> <p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Święta Bożego Narodzenia na obcej ziemi, z dala od światła choinki, barszczu z uszkami i smażonego karpia. Z dala od bicia dzwonów wzywających na Pasterkę...nie do końca tak jest. Tutaj w Chicago to polonia amerykańska w znaczący sposób kształtuje świąteczne zwyczaje amerykanów i innych nacji. W sklepach mięsnych w zachodnich dzielnicach miasta ustawiają się w kolejkach Amerykanie, Włosi, Rosjanie, Jamajczycy. Smak polskiej kiełbasy i szynki podbił serca chyba wszystkich. Klimat niesamowity - z głośników sklepowych słychać dźwięki polskich kolęd w wykonaniu górali "spod samiućkich Tater", karpie ułożone w odkrytych chłodniach, sklepowe półki uginają się od suszonych grzybów, makowców, migdałów i innych specjałów. Klimat jak w polskich sklepach w latach 90 - tych. Co krok to Polacy. Co chwilę ktoś wita się, pozdrawia życzy spokojnych świąt, rodzinnych świąt. Większość z polonusów nie wróci już nigdy na stałe do Polski, zostaną w USA. Ale idę o zakład, że tradycje polskie będą kultywować o wiele żarliwiej niż nie jeden rodak mieszkający w kraju. Wigilia - dzień szczególny dla Polaków w USA. Przeżywany ogromnie mocno a<span> </span>mierzony<span> </span>według czasu polskiego i według amerykańskiego. Już od rana dzwonią telefony z Polski. - tam już pierwsza gwiazdka na niebie, przełamywanie opłatka... Kiedy w USA siada się do Wigilijnej kolacji w Polsce<span> </span>już zaczyna się Pasterka. Niesamowita podwójnie<span> </span>przeżywana Wigilia. To nie jest łatwy dzień dla wszystkich Polaków w Chicago, nawet dla tych którzy są tutaj od kilkunastu lat.... Idziemy na pasterkę, tutaj nietypowo zaczyna się o 22:00. Polski ksiądz, polskie kolędy, przyszła chyba cała polska społeczność dzielnic <em>Arlingtton</em>, <em>Addison</em> i innych wszyscy razem. To niezwykle ważne dla nich będąc tak daleko od ojczyzny... Przypomina mi się czas komuny w Polsce, wtedy czuć było w kościołach to </font></p><p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">„coś" co jest tutaj teraz choćby i na chwilę. Wracamy do domu, przychodzą znajomi i sąsiedzi. Nastrój rozrzewnienia i wspomnień ustępuje zabawie, żartom i beztrosce. Rano budzę się z ciężką głową, nasi niezmordowani gospodarze już na nogach bez śladu zmęczenia po trudach nocy. Po południu dochodzę do siebie. Rozkładamy z Kazkiem atlas samochodowy USA i studiujemy drogę na Florydę. Już jutro rano wyruszymy na południe szukać słońca, aligatorów i rezerwatów Indian, które tak bardzo chce zobaczyć Iza. </font></p><h1 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></h1><h1 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Szalona jazda czyli z Chicago do Miami w 22 godziny</font></h1><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font> <p style="margin: 0cm 0cm 0pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Drugi dzień Świąt. Wstajemy o 5 rano. Szybka kawa, na kanapkę brakuje już czasu - zjemy po drodze. Wsiadamy do samochodu. Za sterem Kazek. Z przodu Arek – syn pani gospodarz. Dwudziesto parolatek w ujmujący sposób bezpośredni i<span> </span>wesoły. Z tyłu Iza wtulona w bok fotela śpi i ja z oczami wpatrzonymi w atlas samochodowy. Przed nami około 2300 km. Tutaj wszystko liczy się w milach i funtach, a więc przed nami około 1430<span> </span>mil. Wjeżdżamy na autostradę numer 90 i mkniemy pasem ekspresowym na południe. Mijamy budzące się do dnia wieżowce Down Town i jedziemy dalej na południe. Wyjeżdżamy z miasta i niebawem opuszczamy <em>Illinois </em>i wjeżdżamy do <em>Indiany</em>. Drogi są naprawdę imponujące jedziemy z prędkością 90 mil choć śmiało można jechać szybciej. Wyprzedzamy ciężarówki zwane potocznie<span> </span><em>Trucks</em> oraz olbrzymie Caravany amerykańskich emerytów. Wyglądają dosyć zabawnie ponieważ do wielkiego samochodu niczym autobus przyczepiona jest przyczepka z autem terenowym na którym z kolei znajduje się quad lub motocykl. Zmierzają tam gdzie my na Florydę. To najcieplejszy stan w USA. W zimie temperatura wynosi tam około 25 stopni Celsjusza. Prognozy mamy dobre. Wizja zanurzenia się w oceanie na plaży w Miami Beach jak najbardziej realna. Na samą myśl czuję ciepły<span> </span>wiatr na twarzy i to przyjemne uczucie, gdy oczekuje się czegoś nowego nieznanego naprzeciw czemu zmierzamy. Tymczasem wjeżdżamy do Indianapolis stolicy stanu Indiana. Jest o wiele mniejsze od Chicago, ale i tak takich drapaczy chmur nie powstydziłaby się Warszawa, nie mówiąc o innych polskich miastach. Opuściliśmy już Indianapolis i udajemy się w stronę stanu<span> </span><em>Kentucky</em>. Po sześciu<span> </span>godzinach jazdy robimy się naprawdę głodni - jest po 12, a my wciąż bez śniadania. Zaczynamy wypatrywać jakiegoś baru, w którym można zjeść coś ciepłego. Na poszukiwaniach upływa nam kolejne dwie godziny ponieważ jesteśmy dosyć wybredni. W konsekwencji zatrzymujemy się przy pierwszej lepszej<span> </span>restauracji. Wchodzimy do środka, z radia sączy się country. Po obejrzeniu cennika jeszcze szybciej wychodzimy. Nie będziemy płacić kilkunastu dolarów za jajecznicę. Jedziemy kilkanaście kilometrów dalej i zatrzymujemy się przy jednej z wielu tutaj obecnych restauracji typu fast food. Zamawiam prawdziwie<span> </span>dużego amerykańskiego hamburgera i wielka porcję frytek ociekających olejem. Już chyba rozumiem dlaczego tak dużo w Stanach ludzi z nadwagą. Wypijam chyba z galon kawy i poprawiam<span> </span>colą z lodem. Jesteśmy gotowi do drogi. Kazek protestował trochę gdy za kółkiem usadowiła się Iza. Ale daje w końcu za wygraną. To jej debiut za kółkiem auta z automatyczną skrzynią biegów. Co chwilę wciska hamulec myśląc, że to sprzęgło. Poziom adrenaliny<span> </span>podnosi się nam gwałtownie i wzmacnia działanie pysznej kawy. Jedziemy dalej na południe, przed nami jeszcze kilkanaście godzin jazdy. Gdyby nie świetne drogi nie mielibyśmy szans w pokonaniu tego dystansu. Indiana powoli<span> </span>żegna się z nami wylewając na samochód strugi rzewnego deszczu. Granica stanów na rzece Ohio. Jest potężna i imponująca. Zaraz za rzeką całkiem spore miasto <em>Louisville</em>. Największe miasto stanu Kentucky, słynne z prestiżowych wyścigów konnych <em>Kentucky Derby</em>. Za miastem pola, łąki jednym słowem przestrzeń. Żałuję że mamy zimę bo inaczej moglibyśmy zobaczyć olbrzymie falujące łąki z <em>Blue Grass</em> porastające pagórki stanu. Tymczasem wyprzedzamy kolumnę ciężarówek. Iza, która zakochała się chyba w potężnych amerykańskich krążownikach szos,<span> </span>wychyla się przez okno i robi im zdjęcia. Kierowcy wielkich maszyn widząc jej podziw machają do niej przyjaźnie. Dzień jest krótki i za oknem jest już szaro, w dodatku pogoda coraz bardziej utrudnia nam jazdę. Mkniemy jednak dalej i wjeżdżamy do kolejnego na naszej drodze stanu - <em>Tennessee</em>. Znów zbliżamy się do miasta tym razem wita nas <em>Nasville</em> stolica country. Ma to swoje odzwierciedlenie w repertuarze lokalnych stacji radiowych – <em>only country. </em>Tak. To na pewno jest USA. Wydaje się, że pokonamy Tennessee bez problemu, jednak tuż przed <em>Chattanooga</em> utykamy w korku. Jedziemy a raczej pełzamy tak dwie godziny, aż w końcu znów osiągamy prędkość 90 mil na godzinę mając nadzieję na poprawę pogody w niedalekiej już <em>Georgi</em>. Faktycznie deszcz lekko ustępuje i jest jakby cieplej. Na drodze coraz więcej samochodów z rejestracją stanu Georgia. Za moment przekraczamy kolejną granicę stanową. Uskrzydleni myślą, że następna jest już Floryda mkniemy wprost do Atlanty.<span> </span>Miasto robi wrażenie, zadzieramy głowy do góry licząc piętra w wieżowcach. <em>Dammit!</em> – zaklął<span> </span>Kazek - pomyliliśmy zjazd! Błądzimy teraz po Atlancie nie wiedząc dokąd jechać. Kręcimy się w kółko. Zmęczenie daje już znać o sobie. Na szczęście miły pracownik ze stacji benzynowej wskazuje nam dobrą drogę. Postanawiamy zatankować auto i rozprostować kości Wychodzę z samochodu i jest już naprawdę nieźle. Temperatura około 10 stopni Celsjusza – całkiem sporo jak na grudniowy wieczór. Ostre kłucie w żołądku przypomina nam że ostatnio jedliśmy dziesięć<span> </span>godzin temu.<span> </span>Wyjeżdżamy z miasta <em>Coca - Coli</em> i zatrzymujemy się niebawem na kolację. Chyba dobrze trafiliśmy,<span> </span>pocieszamy się, skoro trzeba czekać na wolny stolik. Mam nadzieję spróbować<span> </span>prawdziwie krwistego amerykańskiego steku. Kelner przynosi jakieś sałatki zamiast steku a nam wydaję się że pomylono zamówienia. Kazek i Arek mają siłę jeszcze na składanie reklamacji u szefa obsługi, na szczęście wszystko się wyjaśnia - przyniesiono na razie tylko przystawki, które są w cenie. Trochę mi głupio za całe zamieszanie, ale nie jest głupio Arkowi. Przyzwyczajony do tego że w Ameryce klient jest święty, co chwilę pyta<span> </span>kelnerów o postępy w realizacji zamówienia. Chyba naprawdę jest głodny. Przynoszą nam piękne steki - choć nie krwiste. Dla spokoju sumienia kelner co 5 minut podchodzi do naszego stolika i pyta<em> -</em> <em>Are You OK?</em> Za jego<span> </span>trzecim podejściem nie czekając na pytanie sam<span> </span>posłusznie<span> </span>podnoszę<span> </span>kciuk do góry żując ze smakiem wołowinę z donośnym mlaskaniem. Kelner uznaje w końcu że posiłek jest dla nas <em><span> </span>very good</em> i<span> </span>daje nam spokój. Jedziemy dalej. Tym razem pora na mnie. Jestem drugim debiutantem tego dnia w tym potężnym aucie z automatyczną skrzynią biegów. Oczywiście też co chwilę wciskam hamulec myśląc, że to sprzęgło. Po godzinie wszyscy już śpią wyczerpani od miotania przekleństw i okrzyków trwogi jakie wzbudziłem swoim „stylem<span> </span>jazdy”. Nie widząc w lusterku przerażonych oczu moich współtowarzyszy przyspieszam przekraczając grubo ustalony przez Kazka limit prędkości 90 mil na godzinę. Walczę też<span> </span>z sennością popijając<span> </span>ohydny napój energetyzujący. Około drugiej<span> </span>w nocy mam dosyć - zmiana na parkingu. Siadam z tyłu, wtulam się w koc,, który wydarłem połowicznie Izie i zasypiam. Śnią mi się palmy kołyszące się na wietrze, zielone krzewy i plaża skąpana w południowym słońcu. Budzę się około czwartej<span> </span>nad ranem to już<span> </span>południowa Georgia. Wpatruję się<span> </span>bezmyślnie w szybę za którą znikają drzewa rosnące wzdłuż drogi. Drzewa!</font></p><font size="3"><font face="Times New Roman"><span> </span><em>-Hej!!!</em> - krzyczę głośno - <em>tutaj drzewa mają liście!! </em>Na chwilę wszyscy otrząsają się z transu i przyglądają się koronom drzew. Ciekawość jest silniejsza od zmęczenia i zatrzymujemy samochód - wychodzimy na zewnątrz, jest ciepło! Termometr wskazuje<span> </span>17 stopni Celsjusza . Drzewa są zielone, prawdziwe drzewa z prawdziwymi grudniowymi liśćmi. Drugi szok palmy. Tak, to już<span> </span>Floryda. Miami wita nas piękną zielenią, błękitem oceanu i słońcem jakże innym niż w Chicago. Czujemy się jakby ktoś nagle przeniósł nas z zimy do lata. Jesteśmy też potwornie zmęczeni i<span> </span>postanawiamy szukać noclegu. Napotkany Meksykanin poleca na świetny tani motel. Trafiamy pod wskazany adres. Trochę dziwi nas że w pokojach, które wynajmuje się na godziny, są głównie łóżka na podświetlanych cokołach i umywalka. Jakoś miejsce nie przypada nam do gustu. Dopiero wyjeżdżając zauważamy że reklama motelu jest w kształcie<span> </span>dużego różowego serduszka. Nie wiedząc za bardzo gdzie szukać noclegu, postanawiamy jechać dalej na południe w stronę Key West. Zatrzymujemy się w końcu w miasteczku <em>Homestead </em><span> </span>gdzie znajduje się motel prowadzony przez Kubańczyków. Floryda to stan w który upodobali sobie emigranci latynoscy. Bardzo dużo<span> </span>jest tutaj Kubańczyków, Portorykańczyków i innych przedstawicieli krajów karaibskich. Motel, w którym postanawiamy zatrzymać się na noc nie jest może wykwintny i czuć w nim zapach stęchlizny. Ale wszystko nam jedno. Kazek zarządza odpoczynek – dwie ( !!!) godziny snu. <em>- Mamy mało czasu, a</em></font></font><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font><font size="3"><font face="Times New Roman"><span> </span><strong><em>Key West czeka na zdobycie</em></strong></font></font><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font> <p style="margin: 0cm 0cm 0pt 3pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">argumentuje. Budzimy się jak nowo narodzeni, jeszcze tylko wizyta w Mc Donalds, do którego<span> </span>na śniadanie przyszło chyba całe miasteczko. Hamburger ze sprasowanym sadzonym jajkiem i możemy jechać. Opuszczamy zabudowania, wjeżdżamy na równinę gdzie jak okiem sięgnąć trzciny i trzciny. Czuć zapach wody, roślinności, ptaki śpiewają jak na wiosnę. Jest naprawdę cudownie. Niebawem wjeżdżamy na pierwszy most. Key West to archipelag wysepek na przestrzeni około 200 km połączony drogą poprowadzoną przez ocean. Momentami<span> </span>widok<span> </span>jest niesamowity<span> </span>- droga tnąca przestwór oceanu a co jakiś czas wysepki z niezliczoną ilością małych marin, portów w których cumują<span> </span>jachty, łódki, łódeczki. Przy białych domkach i willach klomby z egzotycznymi kwitnącymi kwiatami, żywopłoty z wonnych asparagusów.<span> </span>Tajemnicze drzewa o rozłożystych koronach przycupnięte na wypielęgnowanych trawnikach. Plaże z delikatnym białym piaskiem. Zatrzymujemy się znów, aby dotknąć tych cudów, które są dla nas tak nierealne. Brodzę w oceanie po kolana i popijam zimne piwo z puszki. Jestem w niebie.<span> </span>Do Key West przyjeżdżamy już po zachodzie słońca. Udajemy się pod dom Hemingwaya i robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Niestety muzeum już zamknięte. Jednak kto zwiedzałby muzea, mając nad sobą rozgwieżdżone południowe niebo, słysząc dźwięki cykad? Takie bowiem jest to miasteczko - drewniane bajecznie filigranowe<span> </span>domki zatopione w gąszczu palm i egzotycznych kwiatów. Rozmowy, śmiechy ludzi zapatrzonych w tą ciepłą grudniową noc rozpływają się w tropikalnym powietrzu. Key West to też ośrodek<span> </span>turystyczny. Kawiarenki wzdłuż głównej ulicy, sklepiki z pamiątkami, stragany z kubańskimi cygarami <em>made in Dominikana</em> - ha ha!.<span> </span>Uderzające jest to, że ludzie tak jak w Europie spacerują chodnikami wzdłuż drogi. Banał, ale<span> </span>mocno uzmysławiający jak inna jest Ameryka od Europy. W Europie można żyć bez samochodu - w Stanach już nie. Zatrzymujemy się na piwo w połyskującym od świateł neonów barze<span> </span>i przekrzykując wakacyjne hity disco dzielimy się wrażeniami. Błogość. Chcielibyśmy tak siedzieć bez końca. Do motelu wracamy o pierwszej w nocy i momentalnie zasypiamy. Jesteśmy na Florydzie już trzeci dzień, a nie wykąpaliśmy się jeszcze w oceanie. Postanawiamy to zmienić i po uregulowaniu rachunków w motelu udajemy się do <em>Miami Beach</em>. Miami to miasto wysokich i ekskluzywnych apartamentów. Wielu emerytów amerykańskich<span> </span>spędza w tym mieście zimę lub osiedla się na stałe. To zasługa tutejszego klimatu którego sielskość co jakiś czas tylko zakłócana jest przez huraganowe wiatry. Ze względu na klimat do miasta na zimę ściągają też bezdomni z innych stanów. Tymczasem my parkujemy samochód 200 metrów od plaży, przebieramy się i wskakujemy do oceanu. Temperatura wody zbliżona do Bałtyku latem, tyle że bardzo słona. Amerykanie są dosyć purytańskim narodem i ma to swoje odzwierciedlenie w modzie plażowej.<span> </span>Nie spotykamy kobiet opalających się topless, za to nie jedna pani ma strój jednoczęściowy zakrywający brzuch. Komicznie wyglądają mężczyźni kąpiący się w szortach za kolana. Cóż co kraj to obyczaj.<span> </span>Spacer wzdłuż plaży połączony ze zbieraniem muszelek i podziwianiu wdzięków plażowiczek ;-) wieńczy nasz pobyt nad oceanem. Pora coś zjeść. Znajdujemy pizzerię żydowską. Początkowo myślałem że w środku wypełniona będzie turystami. Jednak było inaczej. Wchodząc ściągamy na siebie spojrzenia biesiadujących Żydów. Zdecydowana większość klienteli to dostojni duchowni żydowscy w togach z starannie zapuszczonymi bokobrodami. Pizza była przepyszna.<span> </span>Co ciekawe w karcie dań znajdowała się też polish pizza. Nie wiem tylko dlaczego bez sera. Po nasyceniu kierujemy się na zachód autostradą numer 41, która przecina na pół <em>Big Cypress</em> <em>National Preserve</em>- obszar chroniony. To niezwykle cenny przyrodniczo teren. Bagienne subtropikalne lasy poprzecinane kanałami stanowią ostoję dla wielu gatunków roślin i zwierząt. Obok aligatorów, które wylegują się tutaj niemal że na poboczu drogi ( oddzielała je od jezdni drogi metalowa siatka), widzimy pelikany, czaple białe, które nie zrażone widokiem samochodów i turystów polują na ryby. Zresztą nie tylko one. Pełno tutaj wędkarzy, łowiących z lądu i wody. Złowione przez nich okazy są naprawdę imponujące. Chcemy dojechać do rezerwatu Indian z plemienia <em>Seminole</em>. Przejeżdżamy niestety zjazd i musimy nawrócić - tracimy około półtorej<span> </span>godziny. Czasu coraz mniej i zastanawiamy się czy uda nam się dotrzeć do celu przed zachodem słońca. O noclegu nawet nie myślimy w ostateczności będziemy spali w samochodzie. W końcu jesteśmy na właściwej drodze. Wita nas napis na tablicy informujący że znajdujemy się na terenie rezerwatu indiańskiego.<span> </span>Przypominam sobie znane mi westerny i zaczynam z lekkim niepokojem spoglądać w wsteczne lusterko samochodu. Tymczasem pierwsi napotkani Indianie nadjeżdżają z przeciwka i to w dodatku nie na mustangach, tylko w potężnym jeepie z napędem na cztery koła. Tak, współcześni Indianie żyją zupełnie inaczej niż przed wiekami. Kultywują swoje tradycje głównie na potrzeby turystów. Żyją z dotacji państwowych i<span> </span>turystyki. Jednak to hazard przynosi Indianom największe zyski. Wszystko za sprawą prawa, które zwalnia ich z płacenia podatków od tego typu działalności.<span> </span>Jest już wieczór gdy dojeżdżamy do</font> </p><span><em><font size="2"><font face="Times New Roman"></font></font></em></span><p><span><strong><em><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></em></strong></span><font size="3"><font face="Times New Roman"><strong><em><span>Bille Swamp Safari Wildlife Park</span></em></strong><strong><span>.</span></strong></font></font><span><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></span></p><span><font size="3"><font face="Times New Roman"></font></font></span><p style="margin: 0cm 0cm 0pt 3pt; text-align: justify" class="MsoNormal" align="justify"><font size="3"><font face="Times New Roman"><span><span> </span></span>To naprawdę urokliwe miejsce w dodatku campingi stylizowane na domki indiańskie nie są znów tak drogie, więc postanawiamy zostać na noc. Domki zwane pieszczotliwie <em>Chicken<span> </span></em>są całe z drewna i stoją na palach, a zamiast szyb mają moskitiery. Oświetleniem głównym w domku<span> </span>jest lampa naftowa. Późnym wieczorem zabieramy ze sobą piwo, „kubańskie” cygara zakupione w Key West i idziemy na przystań. Przymocowane do nich łodzie z wielkim wiatrakami <em>airboats</em> wyglądają surrealistycznie w świetle księżyca. Siadamy na ławce, otwieramy puszki i odpalamy cygara. Siedzimy tak bez słowa puszczając kółka z dymu i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.<span> </span>Z pobliskich palm dochodzą dźwięki egzotycznych ptaków, a tafla wody zostaje czasem zmącona głośnym pluskiem. W takiej ciszy zastał nas Will. Will to pół Australijczyk pół Indianin. Jest pracownikiem parku. Opowiada o swojej pracy, którą bardzo lubi i niechęci do miast. To prawdziwy outsider, który zdecydował się na życie z dala od pośpiechu wielkich metropolii. Przez dwadzieścia lat pracy w parku safari tylko cztery razy był na plaży w pobliskim<span> </span>Miami, po prostu nie lubi tłoku.<span> </span>Gawędzimy tak chwilkę i udajemy się do naszych domków na wypoczynek. Poranek zaczynamy od mocnego uderzenia. Płyniemy po bagnach łodzią<span> </span>z wielkim wiatrakiem z tyłu. Huk śmigła jest niesamowity i zapiera dech w piersiach. Nie zdecydowałem się na założenie zatyczek do uszu i to chyba był błąd. Szef łodzi wyłącza silniki a my może my swobodnie obserwować zwierzęta w parku. Aligatory przepływają w odległości kilkunastu metrów od łodzi. Jest czas na robienie zdjęć. Jeszcze tylko popis umiejętności<span> </span>technicznych kapitana sterującego łodzią i jesteśmy na brzegu. Wsiadamy w wielki pojazd bez hamulców. To <em>bugge,</em> czyli olbrzymie koła przystosowane do przemieszczani się po bagnach, a na nich platforma z ludźmi<span> </span>- nasz wehikuł. Fantastyczna pani przewodnik opowiada o faunie i florze parku. Zatrzymujemy się na chwilę i obserwujemy strusie. Kazek nie zauważa jak jeden z nich skrada się i dziobie go w wystający łokieć. Cała wycieczka zanosi się śmiechem.<span> </span>Po tych wrażeniach pora na posiłek i dalszą podróż. W restauracyjce zjadam stek z ogona aligatora. Smak bardzo dziwny: skrzyżowanie kurczaka z zamulona rybą. Ale trzeba było spróbować. Obserwujemy wiadomości w telewizorze zawieszonym pod sufitem sali i z niedowierzaniem obserwujemy obrazy tam wyświetlane. W Kolorado burza śnieżna, a przecież<span> </span>już zapomnieliśmy, że trwa astronomiczna zima.<span> </span>Teraz<span> </span>naprawdę możemy jechać już dalej. Kierujemy się na wschód w stronę zatoki meksykańskiej i dojeżdżamy do turystycznej miejscowości Fort Myers Florida. Miasto<span> </span>zwane „miastem palm” położone na lagunie, do którego prowadzi most uderza nas swoim sielskim klimatem. Wypoczywający ludzie na plaży pewnie odliczają już do godziny do otworzenia szampana. Nowy Rok tuż, tuż. Po kąpieli w zatoce, kolacji w barze popitej piwem z dzbanka czas wyruszyć poszukać sobie noclegu.<span> </span>Po dwóch godzinach jazdy zatrzymujemy się w motelu przy autostradzie. Naprawdę standard tych przybytków<span> </span>w USA pozostawia wiele do życzenia. Za 35 dolarów za dobę od osoby nie dostanie się wiele więcej niż pokój z zapachem stęchlizny. Ale cóż nie przyjechaliśmy tutaj po wygody.<span> </span>Po rozlokowaniu się idziemy na szybkiego hamburgera.. Bary<span> </span>z tanim jedzeniem w USA bardzo często mają o wiele niższy standard niż w Europie. Brudne stoły, lepiąca się podłoga to bardzo często standard. W dodatku personel jest bardzo często przepracowany i niestety słabo opłacany. Często wynagrodzenie w takich lokalach nie przekracza siedmiu dolarów za godzinę. To naprawdę niewiele jak na koszty<span> </span>życia w Stanach. Znów pobudka, dzisiaj<span> </span>dzień powrotu do Chicago. Jedziemy przez Tampę w stronę Orlando, nie możemy<span> </span>się zdecydować co zwiedzać. Ostatecznie dochodzimy do porozumienia. </font></font></p><font size="3"><font face="Times New Roman"></font></font><h2 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><span><font size="3"><em><font face="Times New Roman"> </font></em></font></span></h2><h2 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><span><em><font face="Times New Roman" size="3">Kennedy Space Center</font></em></span></h2><strong><span><em><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></em></span></strong> <p style="margin: 0cm 0cm 0pt" class="MsoBodyTextIndent" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Przylądek <em>Canaveral</em> zawsze kojarzył mi się z podbojami kosmosu, dzielnymi astronautami i nowoczesną techniką. Takie skojarzenia wywiera też w rzeczywistości na zwiedzających go ludziach. Samo Kennedy Space Center zajmuje tylko niewielką część Przylądku Cannaweral.<span> </span>Jednak już tam można odnieść wrażenie że znajdujemy się w miejscu niezwykłym.<span> </span>Centrum to swoiste skrzyżowanie pomnika chwały i żywego muzeum techniki i sklepu. Czyli jest w 100% amerykańskie. Po drobiazgowej kontroli dochodzą do naszych uszu dźwięki podniosłej muzyki. W słońcu połyskują metalowe obudowy rakiet kosmicznych zgrupowanych na<span> </span>placu przed budynkiem. Na terenie kompleksu znajduje się też trójwymiarowe kino, obejrzeliśmy tam film z lądowania na księżycu. Można również uczestniczyć w wykładzie przeprowadzanym dla wycieczek przez emerytowanych kosmonautów i zrobić zakupy w olbrzymim piętrowym sklepie z pamiątkami.<span> </span>Wykupiliśmy też wycieczkę objazdową po przylądku Canaveral. To<strong><em> </em></strong>naprawdę olbrzymi samych wyrzutni promów kosmicznych jest kilkanaście, wiele miejsca zajmują też hangary, gdzie konstruuje się i sprawdza statki kosmiczne. Do najnowocześniejszych oczywiście nie ma dostępu, a to co jest dostępne dla turystów ma już swoje lata. Nie zmienia to jednak faktu, iż obszar przylądka to miejsce gdzie nowoczesna technologia spotyka się z pięknem dzikiej przyrody. W wodach opływających przylądek pluskają delfiny w powietrzu latają orły, czaple, pelikany a w bajorkach wylegują<span> </span>się aligatory. Jesteśmy już zmęczeni zwiedzaniem, w dodatku słońce mocno praży a perspektywie mamy ponad dwudziestogodzinną jazdę. Pomyśleć, że jutro będziemy przygotowywać się do Sylwestra w zimowym Chicago.</font></p><h3 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font></h3><h3 style="margin: 0cm 0cm 0pt" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Powrót do Polski</font></h3><font size="3"><font face="Times New Roman"> </font></font> <p style="margin: 0cm 0cm 0pt" class="MsoBodyText" align="justify"><font face="Times New Roman" size="3">Ostatnie kilka dni pobytu w Chicago spędziliśmy na zakupach prezentów dla naszych przyjaciół i rodziny w Polsce. Powrót do polskiej rzeczywistości i do normalnego życia stawał się coraz bliższy, a my zdawaliśmy sobie sprawę że nasza wyprawa była tylko wstępem do<span> </span>poznania Ameryki. Nasz apetyt na zaznajomienie się Nowym Światem został tylko rozbudzony. Planujemy wrócić tutaj za rok odwiedzając te miejsca które są dla nas teraz nieznanym lądem. </font></p>